Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwie pieśni i inne nowele - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie pieśni i inne nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

dwie pie­śni

„Dwie Pie­śni”

Brat Pla­cyd, or­ga­ni­sta klasz­tor­ny, był snadź moc­no z sie­bie za­do­wo­lo­ny, sko­ro, wcho­dząc przed nie­szpo­ra­mi do za­kry­styi, po­gwiz­dy­wał so­bie pod no­sem ja­kąś świec­ką me­lo­dyę. Lecz w drzwiach prze­rwał, gdy owio­nę­ła go do­brze zna­na, ckli­wa i mdła woń ka­dzi­deł, świe­żo pra­nych komż i kwa­śne­go wina. Ko­ściel­ny, brat Ma­ciej, drep­tał bez­gło­śnie po ka­mien­nej po­sadz­ce, ła­dząc na wy­so­kiej ko­mo­dzie sza­ty dla O. prze­ora, i ba­so­wym gło­sem po­mru­ki­wał wśród wes­tchnień pa­cie­rze. Z dru­gie­go po­ko­ju, przy­po­mi­na­ją­ce­go pry­wat­ną ka­pli­cę ma­gnac­ką, do­cho­dził głu­chy, drew­nia­ny stu­kot: to mło­dy bra­ci­szek De­zy­de­ry, sto­jąc przy nie­uży­wa­nym, choć ozdob­nym oł­ta­rzu, wy­bi­jał okrą­głem dłu­tem ko­mu­ni­kan­ty.

Ko­ściel­ny spoj­rzał na bra­ta Pla­cy­da, jak­by ze zdu­mie­niem schwy­ta­ne­go na go­rą­cym uczyn­ku, z cierp­ką nie­chę­cią, oka­zy­wa­ną in­tru­zom przez cie­pło za­do­mo­wio­nych i na po­zdro­wie­nie od­po­wie­dział le­d­wo ski­nie­niem gło­wy. Lecz or­ga­ni­sta, z obo­jęt­nym spo­ko­jem czemś in­nem za­ję­te­go, skie­ro­wał się do dru­gie­go po­ko­ju, gdzie brat De­zy­de­ry z za­pa­mię­ta­łą gor­li­wo­ścią wy­ci­skał okrą­głe opłat­ki. Gdy ten zo­ba­czył Pla­cy­da, prze­rwał pra­cę, uśmiech­nął się z życz­li­we go­ścin­no­ścią i wło­żył so­bie w usta garść bia­łych okru­chów.

– Może po­zwo­li­cie? – za­pro­sił uprzej­mie peł­ne­mi usta­mi, wska­zu­jąc sto­sy od­cin­ków, za­le­ga­ją­cych pra­wie cały stół oł­ta­rza.

Brat Pla­cyd chęt­nie przy­jął za­pro­sze­nie, lecz wy­bie­rał tyl­ko ka­wa­ły więk­sze i wkła­dał je w usta z uro­czy­stem i po­wol­nem na­masz­cze­niem, jak­by mu bar­dzo za­le­ża­ło na­tem, by zjeść jak naj­mniej.

De­zy­de­ry znów wziął się do ro­bo­ty. Brał ze sto­su pro­sto­kąt­ne, o za­okrą­glo­nych ro­gach, po­dob­ne do ćwiar­tek li­sto­we­go pa­pie­ru, opłat­ki z wy­ci­śnię­te­mi już za­ry­sa­mi ho­styi, do któ­rych przy­kła­dał uważ­nie okrą­głe, ostre dłu­to i jed­nem sil­nem po­ci­śnię­ciem od­ci­nał od zbęd­nej resz­ty; tę albo precz od­rzu­cał, albo zja­dał. Lecz na­gle prze­rwał pra­cę, otwo­rzył sze­ro­ko usta, zmru­żył oczy i po­czął pal­ca­mi od­ry­wać okruch, któ­ry mu przy­warł do pod­nie­bie­nia.

– Nie­zno­śne, gdy się przy­le­pi – rzekł. – Ma się wra­że­nie, że to skó­ra od­sta­ła od ję­zy­ka.

Brat Pla­cyd po­twier­dził ru­chem gło­wy, za­śmiał się krót­ko i po­czął się w mil­cze­niu przy­glą­dać ozdo­bom, wy­ci­śnię­tym na ko­mu­ni­kan­tach dla bra­ci i ho­sty­ach dla oj­ców. Były tam sym­bo­le męki Pań­skiej wśród za­wi­łych ara­be­sek, były mszal­ne kie­li­chy z ho­styą i go­łę­biem, uno­szą­cym się w glo­ryi pro­mie­ni.

– Czy są­dzisz, bra­cie De­zy­de­ry, – rzekł na­gle, pod­no­sząc na mło­de­go bra­cisz­ka swe duże, ła­god­ne oczy – czy są­dzisz, że gdy­by tu nie było tych or­na­men­tów, nie na­stą­pi­ła­by u oł­ta­rza prze­mia­na na Cia­ło?

Mło­dy bra­ci­szek wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­na­mi.

– Nie wiem, – od­rzekł krót­ko – nie ro­zu­miem się na­tem.

Po­chy­lił się niz­ko nad oł­ta­rzem i da­lej wy­ci­skał ko­li­stem dłu­tem bia­łe opłat­ki. Po chwi­li je­den z nich od­rzu­cił mię­dzy okru­chy.

– Nad­to przy­pa­lo­ny – ob­ja­śnił.

– Czy nad­to przy­pa­lo­ny nie za­mie­nia się na Cia­ło? – pod­chwy­cił brat or­ga­ni­sta.

– Nie wiem – od­rzekł znów De­zy­de­ry, – lecz brat Ma­ciej ka­zał mi wszyst­kie nad­to przy­pa­lo­ne i za­ru­mie­nio­ne od­rzu­cać.

– Tak, ka­za­łem mu od­rzu­cać – wmie­szał się brat ko­ściel­ny, sta­jąc w pro­gu, – bo za­no­szą nie­mi­łą wo­nią. Niby tego nie wie­cie, bra­cie Pla­cy­dzie – do­dał, wcho­dząc.

– Lecz ma­te­ryą, któ­ra ma być Cia­łem, już przez to samo jest świę­ta, – od­rzekł spo­koj­nie brat Pla­cyd i ucze­nie ścią­gnął brwi i usta.

– Ha, może le­piej zna­cie się ode mnie na świę­tej teo­lo­gii – rzekł Ma­ciej szy­der­czo, po­trzą­sa­jąc nad gło­wą sze­ro­kie­mi rę­ka­wa­mi ha­bi­tu i z iro­nicz­ną po­ko­rą zło­żył ręce na pier­siach.

– To nie teo­lo­gia – za­śmiał się or­ga­ni­sta. – Wszak pro­sty ro­zum to dyk­tu­je.

– A tak, a tak! – rzu­cił się ko­ściel­ny. – Kto wie?! Mo­żem już na sta­rość ro­zum po­stra­dał?! Kto wie?! – i wcią­gnął gło­wę w ra­mio­na, trze­po­cąc koło uszu su­chy­mi pal­ca­mi.

– Uspo­kój­cie się, bra­cie Ma­cie­ju, ja wam prze­cież ro­zu­mu nie od­bio­rę. Co mi wasz ro­zum –!

– Pew­no, pew­no! Na­wet zwa­ry­uj, sta­ry, nikt się z nich o cie­bie nie za­trosz­czy. Co ich to ob­cho­dzi!? – za­śmiał się su­cho.

Or­ga­ni­sta, mach­nął po­błaż­li­wie rękę, uśmiech­nął się i chciał coś jesz­cze po­wie­dzieć, gdy na­gle usły­szał, że drzwi od za­kry­styi się otwar­ły.

– Oj­ciec prze­or – za­wo­łał prze­strze­gaw­czo De­zy­de­ry.

Asce­tycz­ny brat ko­ściel­ny z po­moc­ni­kiem po­rzu­ci­li bra­ta or­ga­ni­stę i sko­czy­li usłuż­nie na spo­tka­nie prze­ło­żo­ne­go. Za nimi wol­no po­szedł Pla­cyd.

– fl, je­steś, bra­cie Pla­cy­dzie, – rzekł O. prze­or, gdy go zo­ba­czył.

– Tak, je­stem, oj­cze, – od­rzekł z ukło­nem. – Przy­sze­dłem się za­py­tać, co dziś po nie­szpo­rach śpie­wać się bę­dzie.

Brat Ma­ciej wkła­dał tym­cza­sem na O. prze­ora dłu­gą ko­szu­lę, za­koń­czo­ną ko­ron­ka­mi na czer­wo­nym pod­kła­dzie, prze­wią­zał go w pa­sie gru­bym, je­dwab­nym sznu­rem, udra­po­wał fał­dy, dał stu­łę do po­ca­ło­wa­nia, za­rzu­cił wresz­cie bo­ga­tą, uro­czy­stą kapę, ha­fto­wa­ną w zło­te i pur­pu­ro­we kwia­ty.

– Co śpie­wać się bę­dzie? – po­wtó­rzył prze­or, prze­cie­ra­jąc czo­ło mę­dr­czo wy­nio­słe. – Zbyt ład­ny dzień dziś mamy. Ju­tro go­tów deszcz pa­dać – do­dał.

– Ciesz­my się, że dziś ład­ny. Po­cóż my­śleć o ju­trzej­szym desz­czu? – od­rzekł z po­god­nym uśmie­chem brat Pla­cyd.

– Ciesz­my się, ale o ju­trze też my­śleć nam trze­ba. Nam szcze­gól­nie. Dla­te­go po nie­szpo­rach za­czniesz, bra­cie Pla­cy­dzie: „Pa­nie Boże Abra­ha­ma”…

– Ha, na wszel­ki wy­pa­dek spró­bo­wać moż­na. Może istot­nie na co się przy­da, a pew­no nie za­wa­dzi – od­rzekł brat or­ga­ni­sta to­nem nie­dba­łej ustę­pli­wo­ści.

Po ogo­lo­nej twa­rzy O. prze­ora prze­su­nął się pło­chli­wie prze­kor­ny uśmiech, któ­ry sto­pił się wkrót­ce z ła­god­nym wy­ra­zem oczu ja­snych i życz­li­wych. Z lek­ką po­wa­gą zbli­żył się do bra­ta or­ga­ni­sty i, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu, za­py­tał:

– Czy pa­mię­tasz, bra­cie Pla­cy­dzie, że dziś so­bo­ta, twój dzień?

– Tak, oj­cze, pa­mię­tam – od­rzekł, usu­wa­jąc się nie­znacz­nie z pod ła­sko­tli­we­go cię­ża­ru dło­ni prze­ora.

– A czy masz co no­we­go?

Bra­tu Pla­cy­do­wi oczy bły­snę­ły i jak­by ściem­nia­ły.

– Zda­je się bę­dzie – rzekł z uśmie­chem.

– Co?

– Co? – or­ga­ni­sta wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie wiem jesz­cze, nie wiem… Lecz już to czu­ję… czu­ję coś roz­ko­ły­sa­ne­go i wiel­kie­go, jak mo­rze: to spo­koj­ne, to burz­li­we… Lecz co?… nie wiem jesz­cze. Bę­dzie to może hymn na cześć doj­rze­wa­ją­ce­go żyta, lub rze­ki, co z brze­gów wy­stą­pi­ła… może hymn o siej­bie, może o żni­wie, lub wi­no­bra­niu… Nie wiem.

Prze­or po­waż­nie ski­nął gło­wą i szep­nąw­szy: „tak…” zwró­cił się do bra­ta Ma­cie­ja.

Brat Pla­cyd, skło­niw­szy się dwor­nie, opu­ścił za­kry­styę, prze­szedł cały ko­ściół i krę­te­mi schod­ka­mi do­stał się na chór. W ką­cie, z czo­łem opar­tem o mar­mu­ro­wą ko­lum­nę, klę­czał brat kal­kan­ci­sta, Pa­weł, za­to­pio­ny w mo­dli­twie. Pla­cyd trą­cił go lek­ko w ra­mię.

– Bra­cie kal­kan­ci­sto, pu­blicz­ność już się ze­bra­ła, za­czy­na­my kon­cert. Idź bra­cie ka­li­ko­wać.

Brat Pa­weł ski­nął gło­wą na znak, że ro­zu­mie, co się do nie­go mówi, i koń­czył mo­dli­twę. Po chwi­li po­wstał z klę­czek, bez sło­wa usu­nął się w kąt i po­czął na­ci­skać ra­mię mie­cha, ko­ły­sząc się sen­nie. Brat or­ga­ni­sta za­siadł przed kla­wia­tu­rą or­ga­nu i cze­kał, wpa­trzo­ny w drzwi za­kry­styi. Nie­dłu­go uka­za­li się w nich dwaj bra­cisz­ko­wie, przy­bra­ni w krót­kie bia­łe kom­że z zie­lo­ne­mi na pier­siach ko­kar­da­mi, po­tem znów dwaj z pło­ną­ce­mi świe­ca­mi w rę­kach, wresz­cie O. prze­or. Brat Pla­cyd na­ci­snął sto­pą je­den z pe­da­łów i or­gan za­dął ba­so­wym po­mru­kiem, bu­dzą­cym echa gdzieś aż w gar­dle i płu­cach. Or­ga­ni­sta ze­brał jesz­cze fał­dy ha­bi­tu, by mu nie za­sła­niał wi­do­ku na pe­da­ły i, gdy O. prze­or sta­nął u stóp wiel­kie­go oł­ta­rza, wziął je­den akord, z tego prze­szedł na dru­gi, któ­ry za­czął me­lo­dyę:

„Świę­ty, świę­ty, świę­ty”…

Po­wlo­kła się pieśń prze­cią­gła, niby ża­łob­na, – bez słów pra­wie. Po­chwy­ci­li ją bra­cisz­ko­wie, po­chwy­ci­li na­boż­ni, pod­czas gdy O. prze­or wśród ha­ła­śli­we­go brzę­ko­tu dzwon­ków i ob­ło­ków ka­dzi­dla­ne­go dymu usta­wiał zło­ci­stą mon­stran­cyę na szczy­cie ta­ber­na­cu­lum.

„Jezu, je­steś nie­po­ję­cie

W Prze­naj­święt­szym Sa­kra­men­cie".

Po­wo­li pieśń prze­brzmia­ła, ostat­nie jej echa skry­ły się po­śpiesz­nie w ko­pu­le ko­ścio­ła, jak spło­szo­ne sta­do pta­ków i O. prze­or za­czął li­ta­nię:

– „Ky­rie elej­son,

– Chry­ste elej­son"…

Brat Pla­cyd ma­chi­nal­nie wtó­ro­wał to zmę­czo­ne­mu gło­so­wi O. prze­ora, to do­po­wia­da­ją­ce­mu mu chó­ro­wi tłu­mu – i bez koń­ca, bez koń­ca po­wta­rzał tę samą nud­ną me­lo­dyę, błą­dząc znu­żo­nym wzro­kiem w mro­ku ko­ścio­ła, za­snu­tym ob­ło­ka­mi dymu błę­kit­ne­go, ko­ły­szą­ce­go się usy­pia­ją­co pod skle­pie­niem. Za kra­ta­mi wy­so­kich okien ba­rasz­ko­wa­ły wró­ble, a ga­łę­zie zło­tych je­sie­nią drzew pu­ka­ły w szy­by, jak­by do­ma­ga­ły się wpusz­cze­nia, lub prze­strze­ga­ły przed gro­żą­cem nie­bez­pie­czeń­stwem. Pro­mień słoń­ca, od­bi­ty gdzieś od ja­kiejś szy­by, wpadł do ko­ścio­ła, lecz za­gu­bił się szyb­ko w mro­ku i dy­mie ka­dzi­deł. A gdzieś świe­ci­ło słoń­ce, gdzieś stru­myk mru­czał swe bez­tro­skie psal­my, gdzieś pach­nia­ły ostat­nie kwia­ty je­sien­ne i szem­ra­ły spa­da­ją­ce li­ście.

– „Wie­żo z ko­ści sło­nio­wej,

– Módl się za nami"…

W ką­cie wisi od­wiecz­na pa­ję­czy­na, okry­ta gru­bą war­stwą ku­rzu. Mu­cha, co się w nią kie­dyś przed laty wplą­ta­ła, ze­schła się już cał­kiem. Snadź daw­no już pa­jąk po­rzu­cił wy­ssa­ną swą zdo­bycz. Może już i sam uległ swe­mu prze­zna­cze­niu. Bo któż wie o nim, któż się go spo­dzie­wa?

– „Kró­lo­wo Pa­try­ar­chów,

– Módl się za nami…

– Kró­lo­wo Pro­ro­ków,

– Módl się za nami"…

A ile ku­rzu na tych py­za­tych, po­zła­ca­nych anioł­kach… „Zło­to ku­rzem się po­kry­ło, cza­su ślad pur­pu­ra nosi”.

„Pod Two­ją obro­nę ucie­ka­my się świę­ta Boża

[Ro­dzi­ciel­ko"…

O. prze­or ma już głos bar­dzo sła­by. Jed­nak śpie­wa… – Pieśń? jaka bę­dzie dziś pieśń? Nic nie wie jesz­cze, choć ona go już tło­czy w pier­si, już brzmi w du­szy. Może to bę­dzie ta Naj­więk­sza, ta pieśń, jak po­sag mar­mu­ro­wy i za­mar­z­łe mo­rze? Pieśń wiot­ka, a po­tęż­na, hucz­na, a bez­gło­śna? Nic nie wie jesz­cze….

– „Módl się za nami, świę­ta Boża Ro­dzi­ciel­ko,

– Aby­śmy się sia­li god­ny­mi obiet­nic Pana

[Chry­stu­so­wych ".

Brat kal­kan­ci­sta od­szedł od mie­cha i prze­giął się przez mar­mu­ro­we ogro­dze­nie chó­ru. Pla­cyd wpa­trzył się w kla­wi­sze or­ga­nu i po­wta­rzał bez­myśl­nie raz po raz: „ce, cis, de, dis”… Wstrzą­snął gło­wą, jak­by chciał od­pę­dzić na­tręt­ną zmo­rę. Lecz wra­ca­ła upar­cie. „Ce, cis, de, dis”…

Tłu­mił ner­wo­we zie­wa­nie i prze­tarł oczy.

– Co dziś gra­my? – za­py­tał brat Pa­weł, zbli­ża­jąc się znów do mie­cha.

– „Pa­nie Boże Abra­ha­ma”. Lecz to­bie to zresz­tą obo­jęt­ne; wszyst­kie pie­śni grasz jed­nym kla­wi­szem – za­śmiał się Pla­cyd dziw­nie nie­swo­jo.

Kal­kan­ci­sta na­ci­snął ra­mię mie­cha.

– Wszyst­ko na więk­szą Jego chwa­łę – rzekł, po­chy­la­jąc gło­wę. – A cóż ty dzi­siaj, bra­cie Pla­cy­dzie? – do­dał pół – po­ufa­łym, pól-po­błaż­li­wym to­nem wta­jem­ni­czo­ne­go.

– Jak­to?

– Dziś so­bo­ta.

– Nie wiem jesz­cze – żach­nął się nie­cier­pli­wie Pla­cyd.

Po skoń­czo­nych nie­szpo­rach mni­si za­sie­dli ław­ki,.

cze­ka­jąc, jak zwy­kle w so­bo­tę, pie­śni bra­ta Pla­cy­da-na cześć Naj­święt­szej Pan­ny.

Brat or­ga­ni­sta sie­dział przed kla­wia­tu­rą or­ga­nu z gło­wą w tył od­rzu­co­ną, z przy­mknię­te­mi oczy­ma. W ko­ście­le cze­ka­ła ci­sza. Jeno za okna­mi wró­ble ćwier­ka­ły skocz­nie, jeno ga­łę­zie drzew ude­rza­ły w okna, jak­by do­ma­ga­ły się wpusz­cze­nia w ten mrok… A gdzieś świe­ci­ło słoń­ce, gdzieś stru­myk mru­czał swe bez­tro­skie psal­my, gdzieś pach­nia­ły kwia­ty i szem­ra­ły spa­da­ją­ce li­ście…

Cyt! Brat or­ga­ni­sta grać za­czy­na, cyt!

…Me­lo­dya pro­sta, jak dro­ga wy­sa­dza­na to­po­la­mi „ me­lo­dya prze­cią­gła, pa­ster­ska, przy­wo­dzą­ca na myśl dzi­ką woń su­szo­ne­go sia­na i roz­grza­nych słoń­cem kwia­tów po­lnych… Sto­ją w słoń­cu lasy, sto­ją w słoń­cu pola, sły­chać gwar­ne śpie­wy na­wró­co­nych pta­ków. Pę­ka­ją w słoń­cu dzie­wi­cze sut­ki pącz­ków ró­ża­nych i piesz­czą się z wia­trem list­ki ja­sno – zie­lo­ne, mięk­kie, wą­tle, jak sny dzie­cię­ce.

Wę­dro­wiec idzie dro­gą, idzie dro­gą… Zboż­nem sło­wem po­zdra­wia ora­czy czar­nej zie­mi i peł­nych na­dziei siew­ców zło­tych ziarn. Za­nu­rza sto­py w roz­mię­kłą, świe­żo zo­ra­ną gle­bę, wy­ci­ska­jąc śla­dy swych kro­ków. W po­ca­łun­ku przy­warł usta do wil­got­nej roli, usta spa­lo­ne go­rącz­ką, głod­ne chło­du i szep­ce: O, zie­mio, zie­mio!

Wę­dro­wiec idzie bo­rem, idzie bo­rem… Znu­żo­ny sia­da i pa­trzy w le­śne ży­cie wśród traw, śle­dzi skrzęt­ną pra­cę po­boż­nych mró­wek, słod­ką nie­wier­ność lek­ko­myśl­nych mo­ty­li, nie­zdar­ną po­wol­ność śliz­kich, chłod­nych glist. W na­boż­nem sku­pie­niu słu­cha szme­ru po­to­ku, prze­my­ka­ją­ce­go się lę­kli­wie wśród traw. Słu­cha nad mo­kra­dła­mi re­cho­tu za­ko­cha­nych żab, śpie­wa­ją­cych swe hym­ny na cześć za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, nocy wio­sen­nej i księ­ży­ca. O, wodo, wodo!

Wę­dro­wiec idzie po­lem, idzie po­lem… Ustro­ił gło­wę bia­ło­ró­żo­wym kwie­ciem ja­bło­ni. W skwar­ne po­łu­dnie wdy­cha ostrą, go­rą­cą woń ma­cie­rzan­ki, ja­now­ców i mię­ty. Szu­ka oczy­ma skow­ron­ka, dzwo­nią­ce­go gdzieś na słoń­cu, czy w nie­bie; słu­cha szme­ru ko­ły­sa­nych wia­trem pło­wych czu­pryn zbóż doj­rze­wa­ją­cych, wśród któ­rych palą się go­rą­ce oczy ma­ków i ma­rzy­ciel­skie błę­ki­ty bła­wat­ków. O po­chwa­lo­ne bądź skwar­ne po­wie­trze!

Wę­dro­wiec idzie w słoń­cu, co za­cho­dzi, idzie w słoń­cu… O, ty słoń­ce moje i słoń­ce każ­de­go! Mil­cze­nie za­cho­du śpie­wa twą chwa­łę…

Wę­dro­wiec idzie la­sem, idzie la­sem… Idzie w li­lio­wej po­mro­ce wśród ze­schłych ra­mion wnie­bo­sięż­nych so­sen, co jak bal­da­chim skry­wa­ją mu gło­wę. Wy­ście­li­ły mu mięk­kie po­sła­nie z ze­schłych szpi­lek i będą mu do snu przy­gry­wać po­szu­mem groź­nym i słod­kim, – będą mu ga­dać ta­jem­ni­cze, ob­łud­ne baj­ki, A rano obu­dzi go ha­sło pra­co­wi­tych pta­ków, oczy rosa za­spa­ne umy­je i da­lej pój­dzie w słoń­cu, przez ci­che, won­ne pola, przez odło­gi, ką­pią­ce się w skwa­rze, gdzie wi­tać go będą szu­my spie­nio­nych po­to­ków, łza­we, smut­ne oczy pa­są­cych się krów.

Pieśń na­gle cich­nie i ury­wa się nie­skoń­czo­na, – bo brat Pa­weł za­słu­cha­ny, unie­sio­ny ma­rze­niem, za­po­mniał o mie­chu. Zbladł, swą po­gar­dy god­ną opie­sza­ło­ścią i na­głą ci­szą prze­ra­żo­ny, prze­tarł czo­ło, jak zbu­dzo­ny ze snu, po­wiódł wo­kół nie­przy­tom­nem spoj­rze­niem i cof­nął się o krok.

– Graj… do­kończ… graj I… – szep­tat, ka­li­ku­jąc ze zdwo­jo­ną gor­li­wo­ścią.

Lecz brat Pla­cyd opu­ścił juz bez­wład­nie gło­wę, choć dło­nie miał jesz­cze opar­te o kla­wi­sze, jak­by za­stygł z ostat­nią nutą.

– Do­kończ, bła­gam, do­kończ 1…

Z dołu do­le­ciał szmer po­wsta­ją­cych z ła­wek mni­chów; są­dzi­li snadź, że hymn skoń­czo­ny.

Brat Pla­cyd sie­dział jesz­cze chwi­lę, jak gdy­by odu­rzo­ny; gdy ręce opa­dły mu na ko­la­na, wstał od or­ga­nu. Był spo­koj­ny i wy­czer­pa­ny,

– Czy masz mi to za złe? – za­py­tał brat kal­kan­ci­sta nie­pew­nie, przez łzy pra­wie, sku­biąc nie­po­rad­nie brzeg rę­ka­wa.

– Nie, kie­dy­in­dziej do­koń­czę – od­rzekł Pla­cyd to­nem po­cie­chy; uni­kał jed­nak wzro­ku Paw­ła.

– Tak pięk­nie gra­łeś, bra­cie Pla­cy­dzie, że zgo­ła za­po­mnia­łem o mie­chu – uspra­wie­dli­wiał się stra­pio­ny kal­kan­ci­sta, pa­trząc Pla­cy­do­wi w oczy z trwoż­ną, ule­głą po­ko­rą, jak­by chciał w nich wy­czy­tać dla sie­bie prze­ba­cze­nie.

Lecz Pla­cyd za­śmiał się już nie­fra­so­bli­wie, kle­piąc go po ra­mie­niu:

– Za­wsze mu­sisz mieć ja­kieś zmar­twie­nie! Scho­dzi­li z chó­ru krę­te­mi schod­ka­mi.

– A tak, tak, za­wsze coś człe­ko­wi do­ku­czy – pod­chwy­cił skwa­pli­wie brat Pa­weł. – Ot, i nogi mi już nie słu­żą, bra­cie Pla­cy­dzie, ten fun­da­ment na­szej cie­le­snej po­wło­ki. Miły Boże, daw­niej się ska­ka­ło po pięć scho­dów, jak sar­na. Hoho! gdzie te cza­sył Dziś człek się snu­je po­wo­li, jak dym z ka­dziel­ni­cy.

– Iii, po co te skar­gi, kie­dy to nie­mi­ła rzecz

Bogu. Nie na utra­pie­nie na­sze i swo­je On nas stwo­rzył, lecz po to, by się ra­do­wać sobą i stwo­rze­niem wszel­kiem.

– Jak­że to się ra­do­wać, bra­cie Pla­cy­dzie, sko­ro się pa­trzy na smut­ki i same utra­pie­nia?

– Nowe oczy trze­ba mieć dla ra­do­ści.

– E! nowe oczy, nowe uszy… Za­wsze tak mó­wisz. Co mi z no­wych, gdy mi jesz­cze sta­re nie od­pa­dły? A źle jest za dużo wi­dzieć i sły­szeć…

Brat or­ga­ni­sta nic nie od­po­wie­dział. Prze­szli kruż­ga­nek, ocie­nio­ny sta­ro­go­tyc­ką ko­lum­na­dą i skie­ro­wa­li się do ogro­du, któ­ry roz­cią­gał się za za­bu­do­wa­nia­mi klasz­tor­ne­mi na ca­łej resz­cie wzgó­rza. Owio­nę­ło ich cie­płe po­wie­trze, prze­sy­co­ne słod­ka­wą wo­nią więd­ną­cych li­ści. Szli w mil­cze­niu pro­stą ale­ją cy­pry­so­wą, ścież­ką po­sy­pa­ną żwi­rem. Za ko­lum­na­mi ciem­nych cy­pry­sów zło­ci­ły się li­ście kasz­ta­nów, aka­cyi, klo­nów, dę­bów. Brat Pa­weł wło­żył dło­nie w rę­ka­wy ciem­ne­go ha­bi­tu i kro­czył wol­no, z opusz­czo­ną niz­ko gło­wą, jak­by po­stę­po­wał za trum­ną, choć uśmie­chał się nad nim głę­bo­ki błę­kit nie­ba czy­ste­go, jak du­szycz­ka nie­mow­lę­cia. Pla­cyd splótł dło­nie z tyłu i szedł obok wy­pro­sto­wa­ny, po­gwiz­du­jąc so­bie pod no­sem ja­kąś świec­ką me­lo­dyę. Roz­glą­dał się z za­ję­ciem po szczy­tach wie­ko­wych drzew, któ­rych nie­licz­ne już, żół­te li­ście od­rzy­na­ły się ja­sno od ciem­ne­go błę­ki­tu, po tra­wach i ostat­nich kwia­tach je­sien­nych, na któ­rych ko­ły­sa­ły się ja­sne, ru­chli­we pla­my ży­we­go zło­ta, prze­cie­ka­ją­ce­go przez li­ście. Z mą­drym uśmie­chem do­sko­na­łe­go wie­dze­nia o buj­nie czyn­nej, a bez­li­to­snej peł­ni ży­cia i o ko­niecz­no­ściach hucz­ne­go bie­gu jego wart­kiej lali, słu­chał brzę­ku znu­żo­nych już ży­ciem psz­czół, wrza­skli­wej ban­dy wró­bli i ja­skó­łek, co opa­dły w gąsz­czu śle­pą sowę, – i od­gło­su ba­wią­cej się gdzieś da­le­ko dzia­twy. Z ła­god­nem sta­ra­niem po­chy­lał się nad przedep­ta­ne­mi nie­bacz­nie kwia­ta­mi i z mat­czy­ną do­bro­cią roz­pro­sto­wy­wał ich cho­re ło­dyż­ki. Od­py­lał spa­lo­ne pal­ce palm, po­ma­gał opla­tać się po­wo­jem i win­nej la­to­ro­śli. Szli wśród tej ci­szy słod­kiej, któ­rą le­d­wo sła­bo zdo­łał mą­cić ha­łas ptac­twa, sze­lest żwi­ru i za­błą­ka­nych żół­tych li­ści pod drew­nia­ne­mi san­da­ła­mi bra­cisz­ków.

Opa­dłe bla­de płat­ki ostat­nich róż przy­droż­nych za­ście­la­ły brzeg ścież­ki, jak dro­gę try­um­fu. W głę­bi wa­ży­ły się żół­te li­ście spa­da­ją­ce, jak zło­te mo­ty­le, opa­da­ły w tra­wę i bez­na­dziej­nie smut­no pa­trzy­ły w nie­bo. Nie­kie­dy za­sze­le­ści­ła spło­szo­na jasz­czur­ka, lub wzbił się mo­tyl, co roz­my­ślał na ze­schłym li­ściu o śmier­ci. W tra­wach spa­lo­nych gra­ły świersz­cze swą ostat­nią spo­wiedź przed­śmiert­ną. Może ju­tro już nie­je­den z nich, obej­mu­jąc ser­decz­nie skost­nia­łe­mi nóż­ka­mi źdźbło tra­wy, nie bę­dzie sły­szał mo­dli­twy swych bra­ci.

Do­szli do niz­kie­go muru, opa­su­ją­ce­go klasz­tor, usie­dli na ka­mien­nej ław­ce i pa­trzy­li w sze­ro­ką do­li­nę, prze­cię­tą ja­sną smu­gą po­to­ku; przed nimi błę­kit­nia­ły na wid­no­krę­gu góry da­le­kie w przed­za­cho-dniem słoń­cu, z boku ja­śnia­ły domy i wie­że po­bliz­kie­go mia­sta, otu­lo­ne­go błę­kit­nym wo­alem mgły. Brat kał­kan­ci­sta od­piął z za sznu­ra ró­ża­niec i po­czął szep­tać mo­dli­twę. A Pla­cyd pa­trzył przed sie­bie w barw­ną dal z opar­te­mi o mur rę­ko­ma i zda­wał się wzro­kiem i uśmie­chem bło­go­sła­wić góry da­le­kie i nie­zna­ne, i pole uro­dzaj­ne, i ugo­ry ja­ło­we, i wstę­gę po­to­ku snu­ją­ce­go się skroś do­li­ny, i mia­sto po­bliz­kie, i dzia­twę ha­ła­su­ją­cą gdzieś w od­da­li. Bło­go­sła­wio­ne nie­chaj bę­dzie wszyst­ko, cze­go do­tknę­ła się ręka Pań­ska w wiel­ki dzień stwo­rze­nia. Bło­go­sła­wio­ne niech będą góry i do­li­ny, rze­ki i pola, lasy i mia­sta. Bło­go­sła­wio­ne stwo­rze­nie wszel­kie i głaz wszel­ki. Bło­go­sła­wio­na zie­mia i nie­bo, gwiaz­dy, kwia­ty, słoń­ce i księ­życ bla­dy. Bło­go­sła­wio­na owca i wilk, noc i dzień, ogień i woda, mąż i nie­wia­sta. Bo wszyst­ko z mą­drej Two­jej ręki, Pa­nie.

Brat Pa­weł uca­ło­wał krzyż, prze­że­gnał się nim sta­ran­nie i za­tknął ró­ża­niec na sznur, któ­rym był prze­wią­za­ny w pa­sie.

– Skoń­czy­łeś? – zwró­cił się doń Pla­cyd. Kał­kan­ci­sta ski­nął w mil­cze­niu gło­wą. Po chwi­li bez­ru­chu spoj­rzał z za­sta­no­wie­niem w głąb ogro­du i rzekł, wznió­sł­szy pa­lec w górę:

– Do­brą jest rze­czą pa­trzeć o sko­na­niu słoń­ca na śmierć lata, bo my­śli się też o swo­jej śmier­tel­no­ści… Dla­cze­go wszyst­ko umie­ra? – do­dał po na­my­śle.

– By zmar­twych­wstać – od­po­wie­dział brat Pla­cyd. – Bez smęt­nej je­sie­ni nie by­ło­by ra­do­snej wio­sny. Wszyst­ko bo­wiem jest mą­dre.

Pa­weł mil­czał przez chwi­lę, a po­tem rzekł zno­wu:

– Zda­je mi się, że dziś po raz pierw­szy ro­zu­mia­łem pieśń two­ją. Gra­łeś dziś hymn Zmar­twych­wsta­nia Pań­skie­go.

Pla­cyd po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Była to pieśń o traw­ce i gó­rach, o mo­ty­lu, skow­ron­ku i bo­rze, o mrów­ce i siej­bie, o fioł­kach i dę­bach, o wszyst­kiem…

– Za­wsze tak mó­wisz – uniósł się Pa­weł. –

Cze­mu nig­dy nie grasz Ukrzy­żo­wa­nia Pań­skie­go, ani Bi­czo­wa­nia, ni Ostat­niej Wie­cze­rzy? W ko­ście­le grasz ja­kieś… po­gań­skie pie­śni! Cze­mu? Po­wiedz. cze­mu?…

Pla­cyd za­darł gło­wę i śle­dził uważ­nie gniaz­do wro­nie na szczy­cie ol­brzy­miej to­po­li.

Po chwi­li mil­cze­nia cią­gnął Pa­weł da­lej:

– A to ob­ra­za bo­ska, aby w klasz­to­rze z cu­dów sły­ną­cym nig­dy nie sły­sza­no pie­śni o Mat­ce Boga, o Jej Nie­po­ka­la­nem Po­czę­ciu…

Brat Pla­cyd spoj­rzał ła­god­nie na kal­kan­ci­stę, za­to­czył ręką sze­ro­kie koło i jął mó­wić gło­sem ci­chym i cie­płym, jak ten wie­czór je­sien­ny:

– Gram temu i z tem, co gra. Gram chwa­łę wio­sny zie­lo­nej, czer­wo­ne­go lata, żół­tej je­sie­ni i zimy bia­łej. Gram chwa­łę czy­ste­go nie­ba, ob­ło­ków, dżdżu i chmur gra­do­wych. Bo to wszyst­ko ma swą wła­sną mu­zy­kę; ja jeno gram z nie­mi. Gram z słoń­cem, co jest do­bre i z pio­ru­nem, co drze­wa po­wa­la. Gram z wodą, co pły­nie w ci­chej do­li­nie i z tą, co z brze­gów wy­stą­pi­ła. Gram słoń­cu, księ­ży­co­wi bla­de­mu i ro­zum­nym gwiaz­dom, bo one też gra­ją; ja jeno gram im do wtó­ru. Gram wszyst­kie­mu i z wszyst­kiem. I zie­mi, na któ­rej za­ra­sta buj­nie psze­ni­ca, i tej, co leży odło­giem. Bo czyż to nie jest ta sama zie­mia? Czyż woda, co pły­nie po­tul­nie ko­ry­tem, nie jest tą samą wodą, co za­le­wa i topi? Czyż grzyb tru­ją­cy nie jest two­rem Boga? A ja gram wszyst­kie­mu o wszyst­kiem, iż wszyst­ko jest do­bre.

– Do­bry jest tedy i człek, co źle czy­ni?

– Do­bry, bo nie by­ło­by lu­dzi do­brze czy­nią­cych. Wszyst­ko jest do­bre, jak sam Bóg i jak On mą­dre, bo on wszyst­ko stwo­rzył. I Wszyst­ko wdzięcz­ne gra Mu hymn skład­ny na wiel­kich wszech­świa­ta or­ga­nach. A ja gram w ła­dzie z Wszyst­kiem, bom je­den z Wszyst­kie­go.

Brat Pa­weł po­ki­wał gło­wą z li­to­snem współ­czu­ciem.

– I czy nig­dy, bra­cie Pla­cy­dzie, nie przy­cho­dzi ci na myśl ży­cie wiecz­ne?

– Za­wsze o niem my­ślę i prze­to je­stem, czem je­stem.

Brat kał­kan­ci­sta za­śmiał się twar­do z szy­dem wyż­szo­ści:

– A czyż inni nie są tem, czem są?

– Mo­żesz na­wet nie wie­dzieć, czem je­steś. A mo­żesz być czem in­nem, niż ci się zda­je. Nie wie­lu wie, czem są. Ten, co wie, jest nim do kre­su, na za­wsze i so­bie nie kła­mie. Inni są­dzą, że są czem in­nem, niż są – i ci kła­mią so­bie. A kła­mać jest pierw­szym i naj­więk­szym grze­chem. Je­den pa­trzy i pyta: „Cze­mu? Skąd?” I jest smut­ny. Inny są­dzi, że nie trze­ba o nic py­tać i my­śli, że jest szczę­śli­wy. Ten kła­mie so­bie.

Lecz brat Pa­weł po­ło­żył pa­lec na ustach i rzekł to­nem ła­god­nie kar­cą­cym, jak do nie­grzecz­ne­go dziec­ka:

– Zbyt­nia cie­ka­wość zgu­bi­ła pierw­szych na­szych ro­dzi­ców. Za­wsze o tem po­mnij, bra­cie Pla­cy­dzie.

Za­su­nął głę­biej dło­nie w rę­ka­wy ciem­ne­go ha­bi­tu i spu­ścił po­kor­nie gło­wę, jak gdy­by bez szem­ra­nia pod­da­jąc się woli Boga i nie­zba­da­nym wy­ro­kom Jego.

Słoń­ce sko­na­ło już daw­no za opa­ło­wą mgłą; po­czę­ło się ściem­niać. Drze­wa otu­la­ły się w lek­ką, jak pa­ję­czy­na, za­sło­nę mro­ku i za­my­ka­ły się jak­by w so­bie na noc całą. Świersz­cze na chwi­lę umil­kły, lecz zno­wuż za­czę­ły swą ga­wę­dę. W do­li­nie, prze­cię­tej ja­sną smu­gą po­to­ku, mrok się już prze­cią­gał. Na szczy­cie ciem­nie­ją­cej ko­pu­ły nie­ba bły­snę­ły pierw­sze mi­go­tli­we gwiaz­dy.

– Świat jest jak wiel­ki ko­ściół – szep­nął do sie­bie brat or­ga­ni­sta.

Wstał, prze­cią­gnął ra­mio­na, jak­by w tę­sk­no­cie wiel­kiej i po­czął się wol­no prze­cha­dzać po ścież­ce, po­sy­pa­nej żwi­rem, któ­ry skrzy­piał su­cho pod drew­nia­ne­mi jego san­da­ła­mi. Na za­krę­cie dro­gi na­gle spo­strzegł ciem­ną po­stać bra­ta Jac­ka, ogrod­ni­ka klasz­tor­ne­go, schy­lo­ne­go pod brze­mie­niem chru­stu, któ­ry dźwi­gał na bar­kach.

– Bra­cie Jac­ku – za­wo­łał, przy­spie­sza­jąc kro­ku – po­zwól, po­mo­gę ci.

– O, dzię­ki, dzię­ki, nie ta­kie znów cięż­kie – wzbra­niał się ogrod­nik.

Zło­żył chrust na ścież­ce, otarł pot z ły­si­ny i ujął or­ga­ni­stę pod ra­mię.

– Gra­łeś dziś, bra­cie Pla­cy­dzie, jak sama świę­ta Ce­cy­lia, or­ga­nist­ka nie­bie­ska.

Po­chy­lił się ku nie­mu i do­dał na ucho:

– Gdy­bym był mło­dy, uciekł­bym z klasz­to­ru, usły­szaw­szy pieśń taką. Da­li­bóg.

Za­chi­cho­tał swo­im zwy­cza­jem z dzie­cię­cą pro­sto­tą, i, ob­jąw­szy Pla­cy­da za szy­ję, mu­snął go usta­mi w ru­mia­ny po­li­czek. Or­ga­ni­sta uści­snął dużą, spra­co­wa­ną dłoń bra­ta Jac­ka i po­trzą­snął nią ser­decz­nie, dzię­ku­jąc za do­bre sło­wo.

– Mało kogo tak ko­cham, jak cie­bie, malo kogo – po­wta­rzał brat Ja­cek. – Nie tyl­ko dla­te­go, że ra­zem wstą­pi­li­śmy do klasz­to­ru, Ale… wiesz co?…

Ob­li­zał war­gi, po­gła­dził ły­si­nę i wy­go­lo­ne czy­sto po­licz­ki i za­śmiał się, kle­piąc or­ga­ni­stę żar­to­bli­wie po ra­mie­niu.

– Chodź do mnie, boży graj­ku.

– Do­brze. Po­ga­wę­dzi­my.

Brat ogrod­nik cof­nął się, jak­by zdu­mio­ny szyb­ką zgo­dą.

– Już wiesz? Kto ci mó­wił? – szep­nął z roz­cza­ro­wa­niem.

– Co?

– Że… moszcz go­to­wy…

– Cooo? Mło­de wino już jest? – kla­snął w dło­nie or­ga­ni­sta.

– Jest! – od­po­wie­dział z duma brat Ja­cek.– Więc nic nie wie­dzia­łeś?… Chodź, spró­bu­je­my…

Chwy­cił po­śpiesz­nie chrust i po­cią­gnął Pla­cy­da za rę­kaw.

Brat Ja­cek miał w głę­bi ogro­du swój wła­sny mały do­mek, zło­żo­ny z jed­nej cel­ki i al­ta­ny, ob­ro­słej gli­cy­nią, gdzie sta­ła ława i stół, a na nim już cze­kał dzban mło­de­go wina. Ogrod­nik za­niósł chrust za cha­tę, z celi wy­niósł świe­cę i dwa kub­ki bla­sza­ne i na­peł­nił je po brze­gi męt­nym pły­nem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: