Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dyplomacya szlachecka: szkice z poznańskiego: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dyplomacya szlachecka: szkice z poznańskiego: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 436 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szki­ce z po­znań­skie­go.

Po­wieść przez

T. T. Jeża.

Z ry­sun­ka­mi St. Wit­kie­wi­cza.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Księ­gar­ni A. W. Gru­szec­kie­go

Ma­zo­wiec­ka Nr 14.

1885.

Дозволено Цензурою

Варшава 5 Декабря 1884 года.

Druk Bra­ci Je­żyń­skich (daw­niej J. Ungra) War­sza­wa, No­wo­lip­ki Nr 3.

Wsi tam nie było – wsi w tem zna­cze­niu, ja­kie do wy­ra­zu tego przy­wią­zu­ją po­wszech­nie. W miej­sco­wo­ści na­zwę Śród­bo­rza no­szą­cej, i jako wieś na ma­pie za­zna­czo­nej, znaj­do­wa­ły się ozna­ki ta­kie, jak­by wieś ztam­tąd zni­kła, albo jak­by się tam nie za­bu­do­wa­ła jesz­cze.

Przy­wy­kłe­mu do oglą­da­nia w osa­dzie wiej­skiej cha­łup w nie­ła­dzie roz­rzu­co­nych, a oto­czo­nych ogro­da­mi i sa­da­mi, dziw­nym się nie­co wy­da­wał wi­dok dwo­ru – pa­ła­cu ra­czej – wzno­szą­ce­go się sa­mot­nie pra­wie. Osa­mot­nie­nie nie było ab­so­lut­ne, wszyst­ko to jed­nak, co je usu­wa­ło, od­no­si­ło się do pa­ła­cu i nie sta­no­wi­ło sio­ła wła­ści­we­go. Pa­łac zaj­mo­wał sta­no­wi­sko pa­nu­ją­ce, ale nad po­la­mi; stał na wzgó­rzu, z któ­re­go oko się­ga­ło do­syć da­le­ko i spo­ty­ka­ło pej­za­że mniej lub wię­cej po­nęt­ne. Tło onych sta­no­wi­ły lasy i pola upraw­ne w per­spek­ty­wie dal­szej; w bliż­szej zaś – w jed­nej stro­nie wi­dzieć się da­wał ko­ścio­łek mu­ro­wa­ny, po­zo­sta­ją­cy pod świer­ków stra­żą, w dru­giej smu­gę zie­lo­ną, prze­rżnię­tą gro­bel­ką z upu­stem i bu­dow­lą dużą, w któ­rej od pierw­sze­go oka rzu­tu roz­po­znać się da­wa­ła go­rzel­nia, tam mury dłu­gie, zdra­dza­ją­ce owczar­nię, ów­dzie gru­pę do­mów na wzór miej­ski bu­do­wa­nych, da­lej za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, wszyst­ko to jed­no od dru­gie­go od­da­lo­ne, a mimo to do­my­ślać się ka­żą­ce przy­na­leż­no­ści do domu przez to, że bu­dyn­ki te osnu­wa­ła sieć dróg i dro­żyn, spro­wa­dza­ją­ca wszyst­kie do jed­ne­go ogni­ska, któ­rym był dwór. Dwór pa­no­wał po­dwój­nie: raz wy­nie­sie­niem nad oko­li­cą pra­wie pła­ską, po­wtó­re tem, że się od­zna­czał po­kaź­no­ścią oko­lum­nio­ną i upięk­szo­ną. Ko­lum­ny i pię­tra nada­wa­ły mu ce­chę pa­ła­co­wą, któ­rą uzu­peł­nia­ła wie­ża z pra­we­go wy­ska­ku­ją­ca rogu i na­zę­bio­na u góry kre­ne­lo­wa­niem. Przy­czy­niał się do tego do pierw­sze­go pię­tra przy­cze­pio­ny bal­kon ka­mien­ny i pła­ski z ba­lu­stra­dą Wło­chy przy­po­mi­na­ją­cy dach. We Fran­cyi, w Bel­gii, w Szwaj­ca­ryi na­zwa­no by go zam­kiem (cha­te­au). Pod wzglę­dem po­ję­cia, ja­kie so­bie w kra­jach tych o zam­kach ro­bią, nic mu nie bra­ko­wa­ło, al­bo­wiem po­prze­dzał go na­wet po­dwó­rzec zam­ko­wy, ob­szer­ny, oszta­che­to­wa­ny, wstęp do któ­re­go otwie­ra­ła bra­ma mu­ro­wa­na, za­zna­czo­na ol­brzy­mie­mi na słu­pach w ka­mie­niu ku­te­mi wa­zo­na­mi. Do bra­my przy­le­gał ele­ganc­ki dla odźwier­ne­go do­mek, no­szą­cy na­zwę loży. Dwie stro­ny po­dwó­rza zaj­mo­wa­ły bu­dyn­ki par­te­ro­we, znaj­du­ją­ce się w ar­chi­tek­to­nicz­nym w od­cie­niu do pa­ła­cu sto­sun­ku, a peł­nią­ce funk­cye jed­ne ofi­cyn, dru­gi wo­zo­wien. Zdo­bi­ły je fron­to­ny od­po­wia­da­ją­ce co do sty­lu fron­to­no­wi pa­ła­co­we­mu, a łą­czy­ły z kor­pu­sem głów­nym ga­le­rye kry­te, oszklo­ne, na­ry­so­wa­ne w pół­ko­le, któ­re mia­ły po­zór oran­że­ryj­ny. Po­dwó­rzec przed­sta­wiał się pod po­sta­cią traw­ni­ka, oko­lo­ne­go dro­gą dla po­jaz­dów wy­sy­pa­ną żwi­rem. Z po za da­chów ga­le­ryi wy­glą­da­ły drze­wa, któ­re na­le­ża­ły do par­ku an­giel­skie­go, zaj­mu­ją­ce­go prze­strzeń znacz­ną.

Czy to wieś?

A prze­cie – wieś to była.

Z wie­ży pa­ła­co­wej wi­dok obej­mo­wał ho­ry­zont, na któ­rym w dali uka­zy­wa­ły się lasy, bli­żej pola upraw­ne i na nich niby kępy, bu­kie­ty drzew z prze­glą­da­ją­ce­mi z po­mię­dzy ta­ko­wych strze­cha­mi sło­mia­ne­mi. W roz­kła­dzie bu­kie­tów tych po­strze­gać się da­wa­ła re­gu­lar­ność pew­na pod wzglę­dem wza­jem­nej onych od­le­gło­ści, tak że w per­spek­ty­wie wy­da­wa­ło się, jak­by sta­no­wi­ły one ca­łość or­ga­nicz­ną. W rze­czy sa­mej tak było. Strze­chy, któ­re się z wie­ży wi­dzieć da­wa­ły – a wi­dzieć się da­wa­ły w jed­nej tyl­ko stro­nie w stro­nie pół­noc­nej – po­kry­wa­ły cha­łu­py, cha­łu­py zaś owe wcho­dzi­ły w skład wsi za­zna­czo­nej na ma­pie, wraz z pa­ła­cem, go­rzel­nią, owczar­nią i ko­ściół­kiem, pod na­zwą Śród­bo­rza. Jed­na od dru­giej le­ża­ła o staj parę. Dzie­li­ły je pola upraw­ne. Wieś w oko­li­cy tej in­a­czej się ufor­mo­wa­ła, ani­że­li gdzie­in­dziej. Była ona nie­gdyś sku­pio­na; ro­ze­szła się jed­nak. Na­stą­pi­ło to w sku­tek wa­run­ków szcze­gól­nych, w ja­kich zna­la­zła się ta część kra­ju. Wie­śnia­cy od­osob­ni­li się je­den od dru­gie­go. Dwór jeno i ko­ściół na daw­nem po­zo­sta­ły miej­scu; wło­ścia­nie zaś wy­nie­śli się i za­bu­do­wa­li na grun­tach swo­ich po od­par­ce­lo­wa­niu ta­ko­wych. Po­wsta­ła stąd roz­syp­ka; po­two­rzy­ły się osa­dy po­je­dyń­czo w polu sto­ją­ce, któ­re by się od­osob­ni­ły bar­dziej jesz­cze, gdy­by nie po­trzeb kil­ka, ura­bia­ją­cych czu­cie ku pew­nym punk­tom środ­ko­wym, ta­kim jak dwór, ko­ściół, jak karcz­ma i szko­ła. We dwo­rze znaj­do­wa­ły się źró­dła za­rob­ków dla wło­ścian; ko­ściół czy­nił za­dość po­trze­bom re­li­gij­nym; karcz­ma po­trze­bem to­wa­rzy­skim; szko­ła sta­no­wi­ła punkt ogni­sko­wy dla dzia­twy i za po­śred­nic­twem dzia­twy in­te­re­so­wa­ła ro­dzi­ców.

W Wiel­ko­pol­sce uro­bi­ły się, pod wpły­wem wa­run­ków od­mien­nych, od­mia­ny i ce­chy pew­ne cie­ka­we dla tych co jej zbli­ska nie zna­ją. Nie je­st­że cie­ka­wo­ścią w ro­dza­ju swo­im taki pa­łac osa­mot­nio­ny? Pa­łac w polu. Miał on po­zór zam­ku za­klę­te­go, a po­zór ów uspra­wie­dli­wia­ła Ze­wnętrz­ność po­kaź­na i ma­niacz­na. Ko­lum­ny, bal­kon, dach pła­ski, ba­lu­stra­da, fron­ton zresz­tą wspa­nia­ły im­po­no­wa­ły wi­dzo­wi, co bu­dow­lę tę pierw­szy raz oglą­dał. Czę­sto się ato­li zda­rza, że po­zo­ry za­wo­dzą. Za­wód tego ro­dza­ju spo­ty­kał w pa­ła­cu śród­bor­skim, jak sko­ro człek sto­sun­ków miej­sco­wych nie­zna­ją­cy prze­kra­czał próg gma­chu, pre­zen­tu­ją­ce­go się wspa­nia­le. We wnętrz­ność nie od­po­wia­da­ła ze­wnętrz­no­ści. Po mię­dzy jed­ną a dru­gą za­cho­dzi­ła dys­har­mo­nia rzu­ca­ją­ca się w oczy od­ra­zu. Świat inn­ny, świat sztu­ki i ele­gan­cyi wiał nad do­mem, inny w do mu, w któ­rym sprzę­ty i me­ble, ozdo­by i po­rząd­ki przy­po­mi­na­ły prze­szłość, ani tro­chę nie­po­dob­ną do tej pre­zen­cyi, o któ­rej mó­wi­ły for­my ze­wnętrz­ne. Sa­lo­ny i apar­ta­men­ty, jed­ne pust­ka sta­ły, jak się to zda­rza w do­mach miej­skich prze­zna­czo­nych do wy­naj­mo­wa­nia po­miesz­kań bez me­bli, dru­gie za­peł­nia­ły sprzę­ty sta­ro­świec­kie, nie wy­myśl­ne, błysz­czą­ce nie od po­li­tu­ry ale od uży­wa­nia dłu­gie­go, okry­te ma­te­ry­ami je­dwab­ne­mi i weł­nia­ne­mi w czę­ści spło­wia­łe­mi w czę­ści prze­tar­te­mi. Pust­ką sta­ła po­ło­wa je dna po­ko­jów par­te­ro­wych; na pię­trze w jed­nym tyl­ko skrzy­dle trzy po­ko­je świad­czy­ły o obec­no­ści miesz­kań­ców; we wszyst­kich in­nych echo je no brzmia­ło, gdy kto przez nie prze­cho­dził. Po mię­dzy sprzę­ta­mi wszak­że wi­dzieć się da­wał; przed­mio­ty cen­ne: ma­ka­ty dro­gie, ko­bier­ce per­skie, zwier­cia­dła we­nec­kie, na me­blach i ra­mach rzeź­by, w obec któ­rych by się ar­che­olog za­sta­no­wił, na ścia­nach ma­lo­wi­dła, z któ­rych kil­ka nie ze­szpe­ci­ły­by ścian ga­le­ryi drez­deń­skiej. Wszyst­ko to jed­nak mó­wi­ło o prze­szło­ści i sta­no­wi­ło kon­trast w od­nie­sie­niu do ar­chi­tek­tu­ry cał­ko­wi­cie no­wo­cze­snej, we­dle któ­rej zbu­do­wa­nym był pa­łac. Do sprzę­tów tych od­po­wied­niej­szym by był dwór sta­rosz­la­chec­ki. Pod strze­chą sło­mia­ną by­ły­by one na miej­scu swo­jem, pod bla­chą pa­ła­co­wą wy­glą­da­ły, jak oka­zy w mu­zeum ar­che­olo­gicz­nem.

Nie o sa­mych jeno sprzę­tach ato­li po­wia­dać się to da­wa­ło. Pan domu, go­spo­darz, wy­glą­dał tak­że, jak za­by­tek cza­sów mi­nio­nych, za­błą­ka­ny śród mu­rów bu­dow­li no­wo­żyt­nej, Był to ecce homo po­lo­nus, z miny i z czu­pry­ny – je­den ze sta­ją­cych się co­raz to bar­dziej rzad­kie­mi oka­zów praw­dzi­we­go szlach­ci­ca pol­skie­go, szlach­ci­ca, w ży­łach któ­re­go pły­nę­ła krew pia­stow­ska, nie ma­ją­ca w skła­dzie swo­im tej przy­miesz­ki ob­fi­tej, jaką do­le­li do niej przy­by­sze z nad brze­gów Jor­da­nu i mo­rza Mar­twe­go. Szlach­ci­ców tego ro­dza­ju roz­po­zna­je się nie we­dle do­ku­men­tów, ale we­dle miny. Do­ku­men­ty za­prze­pa­ści­ły się w za­wie­ru­chach, ja­kie prze­cią­ga­ły nad kra­iną pol­ską i uzu­pel­nia­ły mie­sza­nie się dwóch ras. Po­zo­sta­ły je­dy­nie miny o czy­sto­ści po­cho­dze­nia świad­czą­ce, cha­rak­te­ry­stycz­ne a wy­ra­zi­ste, na któ­rych się omy­lić nie spo­sób. Są one już rzad­kie. Po­ro­da koni pol­skich za­gi­nę­ła; po­ro­da szlach­ci­ców pol­skich ku za­gi­nie­niu się ma, świad­cząc się jeno, że ist­nia­ła, por­tre­ta­mi i prze­rzu­ca­ją­ce­mi się tu i ów­dzie oka­za­mi tego ro­dza­ju, jak wła­ści­ciel Śród­bo­rza, pan Krzysz­tof Grac­ki, przy­ozdo­bio­ny, ty­tu­łem gra­fa. Graf Krzysz­tof Grac­ki. Ty­tuł ten przy­sta­wał do nie­go tak samo, jak pa­łac do sprzę­tów,

– Graf?

Pa­trząc na nie­go, chcia­ło się za­ty­tu­ło­wać go cho­rą­żym lub miecz­ni­kiem, ze wzglę­dów nie tyle wą­sów za­wie­si­stych i po­sta­wy ry­cer­skiej, co wy­ra­zu ty­po­we­go. Wąsy ta­kie i po­sta­wa taka nie zda­rza­ją się u niem­ców. Po­la­ków na­tu­ra wy­róż­ni­ła ce­chu­jąc ich pięt­nem, któ­re­go przed­sta­wi­cie­lem czy­stym był wła­śnie ów graf, człek okry­ty już moc­no szpa­ko­wa­ci­zną, świad­czą­cą, jako dla nie­go wiek mło­dzień­czy prze­mi­nął już daw­no, a na­wet i wiek mę­ski prze­mi­ja. Trzy­mał się jed­nak ostro, krzep­ko; tu­szy miał w samą mia­rę; wzro­stu był wię­cej ani­że­li mier­ne­go; po­sta­wa­je­go nada­wa­ła się do ki­ry­sa ze skrzy­dła­mi i do kon­tu­sza z wy­lo­ta­mi. Mia­no­wał się jed­nak gra­fem, wła­ści­cie­lem "dóbr ry­cer­skich" i z tej ra­cyi no­sił na­zwi­sko po­dwój­ne, któ­re po nie­miec­ku… brzmia­ło: G raf Grac­ki Rit­ter von Sród­burz. W wy­ma­wia­niu nie­miec­kiem "Śród­bo­rze" prze­ista­cza­ło się na "Sród­burz, " co nada­wa­ło ma­jąt­ko­wi ] zna­cze­nie dwo­ja­kie, od­no­szą­ce się jed­no do "bo – i rów, " któ­re wieś ota­cza­ły, dru­gie do "burz" któ­re nad nią prze­cho­dzi­ły. Jed­no i dru­gie było nie bez ra­cyi. Co do bo­rów, to wid­nia­ły w stro­nie każ­dej – na pół­noc i na po­łu­dnie, na wschód i na za­chód, te bli­żej, owe da­lej – od wscho­du z par­kiem się pra­wie sty­ka­ły, od­dzie­lo­ne od one-; go je­dy­nie rze­czuł­ką, co wody swo­je do No­te­ci nio­sła. Co do burz zaś – o to hi­sto­ryi po­py­tać na­le­ży, hi­sto­ryi nie tej, co się ukła­da we­dle do­ku­men­tów ofi­cy­al­nych, ale tej, co się prze­ży­wa na grun­cie, po za wie­dzą hi­sto­ry­ków.

Graf Krzysz­tof Grac­ki był oka­zem w ro­dza­ju: swo­im oso­bli­wym, mie­nił się gra­fem, hra­bią, com­te sto­sow­nie do tego w ja­kim ję­zy­ku na­zwi­sko swo­je pro­du­ko­wał. Dla niem­ców był gra­fem, dla po­la­ków hra­bią, dla fran­cu­zów com­te, tak się pod­pi­sy­wał, na bi­le­tach wi­zy­to­wych; nad her­bem ko­ro­nę z od­po­wied­nią ga­łek ilo­ścią od­bić ka­zał, sło­wem, we wzglę­dzie tym po­stę­po­wał tak, jak ten, co się do­szczęt­nie dumy szla­chec­kiej po­zbył.

Tak wszak­że nie było. Je­że­li kto na za­rzut dumy za­słu­gi­wał, to on chy­ba. Do­wo­dem pa­łac, bez któ­re­go obejść by się mógł i z po­wo­du któ­re­go za­no­szo­ne­mi były pro­te­sty ze stro­ny przy­ja­ciół.

– Do cze­go ci pa­ła­ce.… – po­wia­dał je­den z tych ostat­nich.

– Do cze­go?…. ahm!…. Niech niem­cy wie­dzą..

– Że szlach­cic pol­ski zruj­no­wać się po­tra­fi…

– Zruj­no­wać się?… o… na cha­łu­pę?… Cha­łu­pa ta, we­dle mnie­ma­nia pana Krzysz­to­fa, być mia­ła czemś na­kształt jed­ne­go z onych cu­dów mia­sta, któ­re­mi się sta­ro­żyt­ność chlu­bi­ła.

– Będą się niem­cy ga­pi­ły… – po­wia­dał żo­nie. Hra­bi­na się temu nie sprze­ci­wia­ła. Prze­ciw­nie. Mia­ła ona po­wo­dy swo­je w po­chwa­la­niu za­mia­ru mę­żow­skie­go, a po­wo­dy jej od­no­si­ły się do cór­ki na wy­da­niu, któ­ra w ra­mach pa­ła­co­wych le­piej) w mnie­ma­niu jej, przed­sta­wia­ła się świa­tu, ani­że­li w ra­mach zwy­czaj­ne­go domu szla­chec­kie­go. Kal­ku­lo­wa­ła, że to je­że­li nie po­mo­że, to, w żad­nym ra­zie, nie za­szko­dzi, a bądź co bądź dla hra­bian­ki wła­ściw­szem jest od strze­chy sta­ro­świec­kiej, po­mi­mo że na strze­sze owej bo­cian gniaz­do miał. Co tam bo­cian! – prze­sąd. Nie­bo­rak wy­no­sić się mu­siał, jak nie­pysz­ny. Ża­ło­wa­ła za nim pan­na Te­kla; żal jej ato­li ustą­pić mu siał przed wzglę­da­mi Waż­ne­mi, któ­re­mi się kie­ro­wa­li ro­dzi­ce.

Wzglę­dem, jed­nym z nie naj­mniej waż­nych dla pana Krzysz­to­fa było – któż­by się do­my­ślił te… go! – zwy­cięz­two przez pru­sa­ków nad au­str­ja­ka… mi pod Sa­do­wą od­nie­sio­ne. Tego by się nikt nie do­my­ślił, a prze­cie tak było. Po­wi­no­wac­twa idei w umy­słach ludz­kich dziw­nym a do po­ję­cia trud­nym nie­kie­dy pod­le­ga­ją re­gu­łom. Jak sko­ro wieść o zda­rze­niu tem pod strze­chę domu jesz­cze po­don­czas śród­bor­skie­go do­szła, wnet pan Krzysz­tof za­wo­łał:

– Kie­dy tak… pa­łac bu­du­ję!….

Wy­mó­wił to to­nem ta­kim, jak­by cho­dzi­ło o wa­row­nię, o któ­rą się roz­bić mia­ły za­pę­dy pru­skie. Z de­ter­mi­na­cją taką sta­wia­li za­pew­ne daw­ni moż­no­wład­ce nasi zam­ki na kre­sach, ce­lem po­wstrzy­ma­nia najść ta­tar­skich.

– Pa­łac bu­du­ję… Niech dy­abli po­rwą!…. Urzęd­ni­cy pru­scy, sami o tem nie wie­dząc za­pew­ne, przy­czy­ni­li się w czę­ści znacz­nej do wy wo­ła­nia w panu Krzysz­to­fie po­sta­no­wie­nia wznie­sie­nia pa­ła­cu. Do­szła go była razu pew­ne­go wia­do­mość, jako na­czel­nik po­wia­tu ban­kru­tem go na­zwał i wy­ra­ził na­dzie­ję, że z tor­ba­mi pój­dzie.

– Ja mu tor­by po­ka­żę!…… – krzyk­nął.

Gdy zaś pa­łac sta­nął, rzekł to­nem za­do­wol­nie­nia we­wnętrz­ne­go:

– Nie­chże nie­miec przy­cho­dzi i oglą­da, jak wy­glą­da­ją tor­by Grac­kie­go…

Pa­łac wy­glą­dał cale do­brze, bar­dzo po­kaź­nie, za­da­wal­nia! gra­fa mi­łość wła­sną i im­po­no­wał niem­com. Ci ostat­ni do­my­śla­li się, że graf po­sia­da ka­pi­ta­ły.

Graf po­sia­dał nie ka­pi­ta­ły, ale fan­ta­zyą i wia­rę – wia­rę w to, że na wszyst­ko złe ko­niec kie­dyś przyj­dzie. Na po­par­cie i uspra­wie­dli­wie­nie wia­ry tej, miał w za­pa­sie przy­sło­wia, ta­kie jak: "Do cza­su dzban wodę nosi", "Przyj­dzie kre­ska na Ma­ty­ska" i t… p.

Prze­ko­na­nia te po­dzie­la­ła w czę­ści hra­bi­na, w czę­ści, to jest o tyle o ile się one ty­czy­ły stro­ny po­li­tycz­nej, któ­ra ją głów­nie ob­cho­dzi­ła. Ob­cho­dzi­ła ją nie­co i stro­na to­wa­rzy­ska, w od­nie­sie­niu do któ­rej uczu­wa­ła się, jak­by pod uci­skiem, a to z tej przy­czy­ny, że się nie do­syć uwy­dat­nia­ła oso­bi­stość jej na tle sto­sun­ków. Hra­bian­ka z domu, hra­bi­na za mę­żem, uwa­ża­ła sie­bie za po­wo­ła­ną do przo­do­wa­nia w to­wa­rzy­stwie, do nada­wa­nia tonu i ak­cen­tu, do od­bie­ra­nia hoł­dów na dro­dze po­cho­du ży­cio­we­go. Na dro­dze tej jed­nak coś za­wa­dza­ło. Co?

– Pru­sa­cy… – po­wia­dał graf Krzysz­tof.

– Pru­sa­cy… – uzna­wa­ła hra­bi­na.

Mia­ła prze­to do pru­sa­ków pre­ten­syą i żal, któ­re się w ten tłó­ma­czy­my spo­sób, że po­ta­ki­wa­ła mę­żo­wi, gdy ten tak lub in­a­czej nie­chęć swo­ją oka­zy­wał i prze­sia­dy­wa­ła we Śród­bo­rzu jak­najm­niej. Gdzież prze­by­wa­ła? Gdzież!… – nie tu, to ów­dzie, we Wro­cła­wiu, w Dre­znie, w Pa­ry­żu, la­tem gdzieś w ką­pie­lach, w je­sie­ni w Osten­dzie. Do Śród­bo­rza za­jeż­dża­ła w cha­rak­te­rze go­ścia i od­jeż­dża­ła nie­kie­dy na dłu­go, tak że rok cały upły­wał a nie oglą­da­li jej ani do­mow­ni­cy, ani mąż, ani dzie­ci. Dzie­ci ze sobą nie za­bie­ra­ła przez… oszczęd­ność.

– Oszczę­dzać się nam bo­wiem po­trze­ba… – ma­wia­ła.

Po­dró­żo­wa­ła jed­nak, po­dró­żo­wać mu­sia­ła przez… pa­try­otyzm. Pru­sa­ków ścier­pieć nie mo­gła. Pru­sa­cy wy­pę­dza­li ją ze Śród­bo­rza w stro­ny, gdzie się z tak owe­mi nie spo­ty­ka­ła. Z po­wo­du tego wiecz­ną wę­drów­kę swo­ją uwa­ża­ła, jako ofia­rę i mąż rzecz tę tak samo uwa­żał. Miał żonę za jak naj­zu­peł­niej uspra­wie­dli­wio­ną; nie­obec­ność jej przyj­mo­wał jako utra­pie­nie ko­niecz­ne – ko­niecz­ne z tego wzglę­du, że żona jego po za­gra­ni­ca­mi kra­ju re­pre­zen­to­wa­ła Pol­skę zna­ko­mi­cie.

Pod wzglę­dem tym miał ra­cyę jak­naj­zu­peł­niej­szą, bio­rąc re­pre­zen­ta­cyę w zna­cze­niu ob­ra­zo­wem. W rze­czy sa­mej, hra­bi­na Grac­ka słu­żyć mo­gła za mo­del dla ma­la­rza ta­kie­go np. jak Ro­bert Fleu­ry, któ­ry od­twa­rza­nie na płót­nie scen z ży­cia pol­skie­go za spe­cy­al­ność so­bie wziął. Słusz­na, po­kaź­na, musz­ku­lar­ną, kształt­nie zbu­do­wa­na, ry­sów ob­li­cza re­gu­lar­nych i wdzięcz­nym a po­wa­gą tchną­cym wy­ra­zem okra­szo­nych, mia­ła w so­bie coś kró­lew­skie­go, im­po­no­wa­ła nie tyl­ko lu­dziom, ale i mę­żo­wi, prze­ko­na­ne­mu, że żona jego od siły ja­kiejś ta­jem­ni­czej do­sta­ła po­słan­nic­two, któ­re­go bli­żej zde­fi­nio­wać nie umiał, któ­re ato­li wy­da­wa­ło się mu bar­dzo waż­nem. Hra­bi­nie rów­nież się coś po­dob­ne­go wy­da­wa­ło. Speł­nia­ła po­słan­nic­two. Prze­sia­dy­wa­ła w Dre­znie, wi­dy­wa­ła się z oso­ba­mi roz­ma­ite­mi i no­to­wa­ła so­bie miny ich i wy­ra­zy. Toż samo czy­ni­ła w Pa­ry­żu. Była z niej skoń­czo­na nie­wia­sta po­li­tycz­na – dy­plo­mat­ka, sama nie­zba­da­na i nie­do­cie­czo­na, ale go­to­wa, gdy­by się oka­zya na­dą­ży­ła, wcho­dzić w umo­wy, za­wie­rać trak­ta­ty pod­pi­sy­wać ukła­dy za­czep­ne i od­por­ne. Ni­ko­go nie za­cze­pia­ła i nic nie od­pie­ra­ła, dla tego tyl­ko, że się oka­zya nie nada­rza­ła. Dzia­łal­ność jej prze­to ogra­ni­cza­ła się na szu­ka­niu oka­zyi, któ­ra, we­dle zgod­ne­go we wzglę­dzie tym jej i gra­fa zda­nia, nie zna­la­zła­by się w Śród­bo­rzu do świa­ta skoń­cze­nia. Prze­su­wa­ła się tu, tam i ów­dzie, po­waż­na i har­da, za­pę­dza­ła się aż do Rzy­mu, za­wa­dza­ła od cza­su do cza­su o Frohs­dorf, po­je­cha­ła­by do Ma­dry­tu lub do No­we­go Jor­ku, gdy­by jej to na myśl było przy­szło.

Ro­zu­mie się samo przez się, że po­dró­że te gru­bo kosz­to­wa­ły, po­mi­mo że pani Grac­ka od­zna­cza­ła się nie to oszczęd­no­ścią, ale skąp­stwem – skąp­stwem, któ­re się w niej z mar­no­traw­stwem ko­ja­rzy­ło. Sko­ja­rze­nie to na­tem po­le­ga­ło, że nig­dy na nic ni­ko­mu nie dała sze­lą­ga zła­ma­ne­go, ale za to wy­da­wa­ła na sie­bie. Mia­ło to ra­cyę swo­ją. Nie by­łaż ona re­pre­zen­tant­ką? Jako taką prze­to, za­opa­try­wa­ła sie­bie w atry­bu­ty, ma­ją­ce zna­cze­nie tła i dra­pe­ryi na ma­lo­wi­dle, ram przy ob­ra­zie, okła­dek w al­bu­mie. Wy­da­wa­ła ogrom­nie na stro­je i przy­ję­cia, na ho­te­le pierw­szo­rzęd­ne i na róż­ne bez war­to­ści dro­bia­zgi, któ­re się opła­ca­ją bar­dzo dro­go.

II.

Hrab­stwo Grac­cy, gdy się o nich opo­wia­da­ło lu­dziom co ich nie zna­li, przed­sta­wia­li się jak dzi­wa­ków para. Hm! – dzi­wa­ków? Nie byli oni dzi­wa­ka­mi więk­szy­mi, jak każ­dy czło­wiek prze­cięt­ny, czło­wiek bo­wiem każ­dy bez wy­jąt­ku jest zbior­ni­kiem sprzecz­no­ści, ukła­da­ją­cych się w jed­nym w spo­sób taki, w dru­gim w inny. Sprzecz­no­ści te, ostre z na­tu­ry, tę­pie­ją pod wpły­wem oto­cze­nia, pod na­ci­skiem ko­niecz­no­ści, w ja­kiej się lu­dzie w uspo­łecz­nie­niu znaj­du­ją, czy­nie­nia so­bie ustępstw wza­jem­nych. W osob­ni­kach, na któ­re na­cisk ów sła­biej dzia­ła, na­stę­pu­je wy­bu­ja­łość dzi­wac­twa wro­dzo­ne­go. Sku­tek po­dob­ny wy­ni­ka z wy­jąt­ko­wo­ści po­ło­że­nia. Stąd w lu­dziach bar­dzo bo­ga­tych, w lu­dziach zaj­mu­ją­cych sta­no­wi­ska bar­dzo wy­so­kie, albo bar­dzo ni­skie po­strze­gać się daje po­wszech­nie za­ją­czek ja­kiś tro­skli­wie ho­do­wa­ny. Moż­no­wład­cy pol­scy, któ­rzy na kar­tach dzie­jów na­szych wy­bit­niej­sze zaj­mu­ją sta­no­wi­ska, każ­dy za­jącz­ka ho­do­wał. Za­mi­ło­wa­nia szcze­gól­ne, na­mięt­no­ści, na­ło­gi wresz­cie, są to wszyst­ko dzi­wac­twa, ma­ni­fe­stu­ją­ce się roz­ma­icie, sto­sow­nie do tego cze­goś nie­wy­tłu­ma­czo­ne­go, tkwią­ce­go u jed­ne­go we krwi, u dru­gie­go w du­szy, któ­re je na wierzch wy­sa­dza i to spra­wia, że ten ma się za peł­za­ją­ce­go na zie­mi ro­ba­ka, ów za isto­tę po­wo­ła­ną do prze­zna­czeń naj­wyż­szych, inny za coś sto­ją­ce­go po środ­ku po­mię­dzy pierw­szym a ostat­nim, ale od­mien­ne­go od wszyst­kich lu­dzi, jacy byli i jacy będą. Roz­ma­itość w dzi­wac­twach za­cho­dzi wiel­ka, po­mi­mo że wszyst­kie z jed­ne­go i te­goż sa­me­go wy­pły­wa­ją źró­dła: z na­tu­ry czło­wie­czej sprzecz­no­ścia­mi na­szpi­ko­wa­nej.

A za­tem, hrab­stwo Grac­cy nie byli więk­szy­mi ani­że­li inni dzi­wa­ka­mi.

Graf pru­sa­ków nie lu­bił – dzi­wac­twoż to? Hra­bi­na po­słan­nic­two upra­wia­ła, co z uwa­gi na po­słan­nic­twa, ja­kie so­bie ta­kie mnó­stwo lu­dzi płci obo­jej przy­zna­je, tak­że się do ka­te­go­ryi dzi­wactw za­li­czać nie może. Szli oni dro­gą, na któ­rą ich w czę­ści oko­licz­no­ści wpro­wa­dzi­ły, któ­rą so­bie w czę­ści sami wy­bra­li, a dro­ga ta róż­ni­ła się nie­co od tych, ja­kie­mi kro­czy­li są­sie­dzi i zna­jo­mi ich, spół­o­by­wa­te­le, zmie­rza­ją­cy do celu, któ­ry i dla nich w per­spek­ty­wie tkwił: do ru­iny ma­jąt­ko­wej – do wy­pusz­cza­nia z pod stóp zie­mi oj­czy­stej. Inni osta­tecz­ność tę spro­wa­dza­li in­a­czej; oni za po­mo­cą ar­chi­tek­tu­ry i dy­plo­ma­cyi.

Wy­znać na­le­ży, że wio­dło się im cale do­brze. Ru­ina zbli­ża­ła się kro­kiem po­wol­nym, ale pew­nym – pew­nym tak da­le­ce, że ją hra­bi­na prze­wi­dzia­ła w chwi­li, kie­dy mąż oznaj­mił jej o po­sta­no­wie­niu wznie­sie­nia pa­ła­cu.

– Ależ… – od­par­ła. Pa­łac?

W wy­ra­zie ostat­nim zdzi­wie­nie się czuć dało.

– Cóż?…… – za­py­tał graf.

– Kosz­ta wiel­kie…

– Ii… – od­rzekł prze­cią­gle, oczy przy­mru­ża­jąc i dło­nią z lek­ka ki­wa­jąc.

– Czem je opę­dzisz?…

– Pru­sa­cy za­pła­cą…

Hra­bi­na po­my­śla­ła chwil­kę i zro­zu­mia­ła. Zro­zu­mia­ła i od­rze­kła:

– Do Pa­ry­ża mi je­chać po­trze­ba…

– Na­tu­ral­nie.,. Po­mów tam z Jó­ze­fem, z Se­we­ry­nem: oni… wiesz?….

– O tak… Chcia­ła­bym jed­nak z Na­po­le­onem po­mó­wić sama, oni bo­wiem..

– Mięk­ko się do rze­czy bio­rą… – pod­chwy­cił – po­mi­mo że, zda­je się… lu­dzie wy­traw­ni..

– Naj­le­piej do­trzeć sa­mej do źró­dła…

– To praw­da! wiel­ka praw­da!…… – za­wo­łał. –

Ty, Gi­dul­ciu, co po­wiesz, to tak, jak­by się Sa­lo­mon sam ode­zwał… Praw­da… nie­za­wod­nie: nie ma­jak źró­dło…

– Tyl­ko, że źró­dło to zmą­co­ne tro­chę….

– A toż jak?….

– Ce­sa­rzo­wa tam do­le­wa…

– No, to jesz­cze nie­szczę­ście nie wiel­kie… – Księ­ża…

– A!… Ce­sa­rzo­wa, księ­ża, po­wia­dasz… Hm?…. Ale ty, prze­cie, po­tra­fisz się po­mię­dzy nimi prze­szmyr­gnąć tak, że oni na­wet du­chu twe­go nie i po­czu­ją… O ty!…. Ty, Gi­dul­ciu, jak ze­chcesz, po­tra­fisz wszyst­ko… księ­ża sęk!….

Wes­tchnął i gło­wą po­krę­cił, w owym bo­wiem cza­sie rze­czy sta­ły tak, że nowy ar­cy­bi­skup gnieź­nień­ski, ksiądz hra­bia Le­du­chow­ski, oka­zy­wał się, w in­te­re­sie ko­ścio­ła, ger­ma­ni­za­to­rem, po­li­ty­ki pru­skiej po­plecz­ni­kiem zde­kla­ro­wa­nym. Wiatr był w stro­nę tę cho­rą­giew­kę ob­ró­cił i wiał moc­no w oczy po­czci­wym Grac­kim. Dy­plo­ma­ci au­to­ra­men­tu ul­tra­ka­to­lic­kie­go, w któ­rych Wiel­ko­pol­ska ob­fi­tu­je, zna­czy­li za ar­cy­pa­ste­rzem krok, do któ­re­go Win­dhor­sto­wi takt wy­bęb­nia­li. Dy­plo­ma­ci ato­li tego ro­dza­ju, co nasz graf, po­go­dzić się nie mo­gli z ideą prze­isto­cze­nia się na niem­ców, ce­lem za­cho­wa­nia w nie­ty­kal­no­ści hie­rar­chii ko­ściel­nej. Ko­rzyść ta ko­rzy­ścią się im nie wy­da­wa­ła. Do­nio­słość onej do głów im nie przy­sta­wa­ła. Krzy­wi­li się na stan ka­płań­ski, po­dej­rzy­wa­jąc ta­ko­wy o za­mia­ry nie­czy­ste, o za­ma­chy ja­kie­mi, z tej to ra­cyi graf Krzysz­tof, w roz­mo­wie z żoną, oże­nił dwa wy­ra­zy: "księ­ża" i "sęk".

– A to sęk… sęk, mo­ści do­bro­dzie­ju…

– Na uwa­gę wszak­że wziąść na­le­ży – za­czę­ła hra­bi­na – że to księ­ża ka­to­lic­cy.

– Tem ci go­rzej… – pod­chwy­cił hra­bia. Wiesz, co o księ­żach Wło­si po­wia­da­ją?…. Do ko­bie­ty nie przy­stę­puj z przo­du, do ko­nia z tyłu, do księ­dza ani z przo­du, ani z tyłu… Ot, co jest…

– Księ­ża ka­to­lic­cy nie mogą się wią­zać z pro­te­stan­ta­mi… – wtrą­ci­ła hra­bi­na.

– Praw­da!…… – pod­chwy­cił. Nie po­my­śla­łem o tem…

– Po­mi­mo, że ar­cy­bi­skup nasz…

– O!…, a co!…. Ar­cy­bi­skup ka­to­lik, a mimo to… A!… od tego gło­wa pęka… Ja – za­czął, ręce wpół­pod­nie­sio­ne roz­kła­da­jąc – ja, wy­znam otwar­cie, gma­twa­ni­ny tej nie roz­wi­kłam… Roz­wi­kłuj ją so­bie sama… Tyś od tego… Po­mów zresz­tą z Jó­ze­fem, z Se­we­ry­nem…

– O! i z nimi trze­ba ostroż­nie…

– No?…. Al­boż co?,… – za­py­tał ze zdzi­wie­niem,

– Na wy­dat­ki wy­cią­ga­ją: na bi­blio­te­kę, szko­lą dla chłop­ców, na szko­łę dla dziew­cząt, na we­te­ra­nów, na…

– Wszyst­ko to rze­czy po­ży­tecz­ne… – wtrą­cił graf.

– Ależ my ło­ży­my już na jed­no, zda­je się prze­to, że uwol­nie­ni być mo­że­my od wy­dat­ków na rze­czy mniej waż­ne…

– Masz ra­cyę!… za­wsze i we wszyst­kiem masz ra­cyę!…. Chciał­bym po­znać tego, coby cię zła­pał na czemś, w czemś, w czem byś ra­cyi nie mia­ła, kie­dy ja cie­bie na ni­czem zła­pać nie moge!….

– Prze­sa­dzasz… – ode­zwa­ła się hra­bi­na.

– Co?… ja?… Ja prze­sa­dzam?…. Co ty po­wia­dasz, ko­bie­to!…. Gdzie­żeś to wi­dzia­ła męża, prze­sa­dza­ją­ce­go w opi­nii, o żo­nie, zwłasz­cza we czte­ry oczy!… To rzecz nie­prak­ty­ko­wa­na… Mę­żo­wie za­zwy­czaj żo­nom nie do­wie­rza­ją… I ja nie do­wie­rzam to­bie we wszyst­kiem: nie spu­ścił­bym się na cie­bie w spra­wach z pre­zy­dium, w in­te­re­sach pro­ce­so­wych, w go­spo­dar­ce, ale… co do tego… a no… Są tu spra­wy, tego ro­dza­ju, w któ­rych.. wiesz?…, gdzie dy­abeł nie może… Ja nie mogę. Bóg wi­dzi… Na gło­wie mam tyle!….

– Pa­łac… – bąk­nę­ła hra­bi­na.

– A no… Wi­dzisz?…

– Po­mysł to do­bry,..

– A co… Przy­szedł mi z nie­nac­ka… Palę so­bie fa­jecz­kę i me­dy­tu­ję: czem by tu im do­go­dzić?,.. Róż­ne mi do gło­wy przy­cho­dzi­ły kon­cep­ty… aż ten na­gle strze­lił… Za­wa­lę pa­łac!… Po­wście­ka­ją się… Bę­dzie się im wy­da­wa­ło, żem kot, któ­ry rzu­ca­ny tak i owak, za­wsze na nogi sta­je… Po­mię­dzy nami mó­wiąc – do­dał gło­sem zni­żo­nym – koło nas dia­blo kre­to… Na­dzie­ja cała nie do­pusz­cze­nia do sub­ha­sty w to­bie Gi­du­lecz­ko… Wy­sztur­chaj Fran­cu­zów na Pru­sa­ków; niech im sro­gie­go łup­nia da­dzą, a wszyst­ko się na do­bre ob­ró­ci… Jam jest ten pły­wak co to­nie, ale się na­dął, wy­prę­żył i sił osta­tek ze­brał, aże­by rzu­tem jed­nym do brze­gu się do­stać… Ja tu pa­łac wy­dmuch­nę, a ty tam Na­po­le­oni­ka wy­dmu­chaj…

Taką była hi­sto­rya pa­ła­cu – smut­na hi­sto­rya, ale za to we­so­ło się do­ko­ny­wa­ła. Rze­mieśl­ni­cy roz­ma­ite­go ro­dza­ju, śpie­wa­jąc, wzno­si­li mury, cio­sa­li, he­blo­wa­li, pi­ło­wa­li, i sta­wia­li bu­dow­lę z prze­szko­da­mi, po­cho­dzą­ce­mi stąd, że od cza­su do cza­su do­zna­wa­li przerw w wy­pła­tach. Zda­rzy­ło się to razy kil­ka; raz na­wet na cale pół roku ro­bo­ty sta­nę­ły i za­cho­dzi­ło po­do­bień­stwo do praw­dy, że mury nie do­koń­czo­ne, wy­sta­wio­ne na dzia­ła­nie zęba cza­su, roz­sy­pią się. Graf przez ten czas prze­sia­dy­wał naj­czę­ściej we Wro­cła­wiu, tro­chę w Po­zna­niu i Ber­li­nie. Za­ję­ty był ogrom­nie. Krę­cił się niby mu­cha w ukro­pie, za­glą­da­jąc od cza­su do cza­su do Śród­bo­rza, gdzie we dwo­rze sta­rym, pa­mię­ta­ją­cym – jak po­wia­da­no cza­sy wo­jen ze Szwe­da­mi, prze­miesz­ki­wa­li dwaj sy­no­wie jego i cór­ka je­dy­na, Te­klu­sia, Lu­cią przez do­pro­wa­dza­ne w Wiel­ko­pol­sce do gra­nic osta­tecz­nych spiesz­cza­nie imion chrzest­nych – zwa­na. Na mocy zwy­cza­ju tego, syn je­den gra­fa zwał się By­siem, dru­gi Ma­siem, sam zaś graf Krzysz­tof w ustach hra­bi­ny prze­mie­niał się na Szto­fecz­ka, jak hra­bi­na w ustach gra­fa na Gi­dul­cię. By­sio tłu­ma­czył się przez Bo­le­sław, Ma­cio przez Mau­ry­cy, Gi­dul­cia zaś przez Ger­tru­dę.

Jak wie­my, hra­bi­na rzad­kim w domu by­wa­ła go­ściem. Do rzad­ko­ści rów­nież na­le­żał po­byt pod strze­chą oj­czy­stą mło­dych hra­biów, z któ­rych je­den Bo­le­sław, w woj­sku słu­żył, dru­gi, Mau­ry­cy, sta­rał się, to zna­czy, od­da­wał się po­szu­ki­wa­niu po­sa­dy, do za­ję­cia któ­rej po­sia­dał ty­tu­ły wszyst­kie: wy­cho­wa­nie sto­sow­ne, kształ­ty od­po­wied­nie, wiek, na­zwi­sko i pust­ki w kie­sze­ni. W domu prze­to je­dy­ną w ro­dzi­nie isto­tą, co sta­le prze­miesz­ki­wa­ła, była hra­bian­ka, któ­ra w pa­mięt­nym roku 1866, lat sie­dem­na­ście za­czę­ła.

Wy­mie­nia­my lata jej nie bez ra­cyi. Ko­bie­ta w tym wie­ku sta­je nie­ja­ko na pro­gu świa­tu no­we­go, otwie­ra­ją­ce­go się przed nią w ten mniej wię­cej spo­sób, w jaki przed ocza­mi zgro­ma­dzo­nych w te­atrze wi­dzów od­kry­wa się sce­na za pod­nie­sie­niem kur­ty­ny. Dra­mat ży­cio­wy sta­je przed nią na kształt za­gad­ki, do roz­wią­za­nia któ­rej klu­cza szu­ka. Gdzie ów klucz? – w ser­cu? czy w gło­wie? Do­tych­czas ani my­śla­no o nim – nie ob­cho­dził jej zgo­ła: zaj­mo­wa­ły ją rze­czy bez po­rów­na­nia waż­niej­sze: lal­ki, ptasz­ki, ko­cię­ta mło­de, kur­ki, dzie­ci małe, dzie­ci zwłasz­cza, za do­star­czy­cie­la któ­rych mat­kom uwa­ża­ła bo­cia­na, co da­chu pil­no­wał, na zimę do­kąd ci od­la­ty­wał, po łą­kach za cze­meś po­szu­ki­wa­nia pil­ne czy­nił, i go­dzi­na­mi ca­łe­mi na no­dze jed­nej sta­wał. Bo­cian in­try­go­wał ją moc­no. Zwra­ca­ła na nie­go uwa­gę szcze­gól­ną i przy­wy­kła w koń­cu do pta­ka isto­ty je­dy­nej, co jej to­wa­rzy­stwa do­trzy­my­wa­ła le­piej, ani­że­li ro­dzi­ce i bra­cia, któ­rzy czę­sto w domu nie by­wa­li, ani­że­li służ­ba co się usta­wicz­nie mie­nia­ła, ani­że­li gu­wer­nant­ki, któ­re jej niby cze­goś uczy­ły, w isto­cie zaś rze­czy wska­zów­ki da­wa­ły i we­dle wska­zó­wek tych dziew­czy­na sama za­opa­try­wa­ła umysł we wia­do­mo­ści i ta­len­ta, do któ­rych ją ser­ce cią­gnę­ło. Czy­ta­ła dużo, a że na szczę­ście jej, nie wpra­wi­ła się w bie­głe ję­zy­ka fran­cu­skie­go ro­zu­mie­nie, lek­tu­ra jej prze­to skła­da­ła się prze­waż­nie z rze­czy oj­czy­stych. Na­uczy­ła się na for­te­pia­nie grać. Jed­no i dru­gie za kie­row­ni­ka mia­ło wła­sne jej upodo­ba­nie – upodo­ba­nie idą­ce pod mia­rę śpiew­no­ści, któ­ra całą, jej na­peł­nia­ła isto­tę. Stąd w mu­zy­ce me­lo­dya ją po­cią­ga­ła, w książ­kach po­ezya i to nie tyl­ko w for­mie, ale i w tre­ści, za­chwy­ca­ło ją pięk­no, roz­rzew­nia­ły nie­szczę­ścia, obu­rza­ły zbrod­nie, uj­mo­wa­ło do­bro, wszyst­ko to od­zy­wa­ło się w du­szy jej wtó­rem har­mo­nij­nym, a wtór ten ze swo­jej stro­ny har­mo­nio­wał z jej po­sta­cią, okra­szo­ną wdzię­kiem na­tu­ral­nym i wy­ra­zem, któ­ry świad­czył o spół­czu­ciu dla skrzyw­dzo­nych i stra­pio­nych. Wy­raz ten pięk­ną ją czy­nił, po­stać jej opro­mie­niał, spra­wiał to, że, pa­trząc na nią, wy­da­wa­ło się, jak­by nad gład­kiem jej czo­łem tkwi­ła w po­wie­trzu, gwiazd­ka i bla­skiem szcze­gól­nym zło­te jej war­ko­cze ob­le­wa­ła. Ja­sność ja­kaś, ła­god­na a po­nęt­na, oświe­ca­ła po­stać jej w oczach tych na­wet, co nie wie­dzie­li o pra­wie jej do "ja­sne­go pań­stwa. " Ry­sa­mi ob­li­cza i kształ­ta­mi cia­ła przy­po­mi­na­ła tro­chę ojca, tro­chę mat­kę, któ­rzy obo­je byli ty­po­we­mi oka­za­mi tej rasy, co wy­da­wa­ła z sie­bie wzo­ry pięk­no­ści, ta­kie jak Jan III, ksią­że Jó­zef, jak Bar­ba­ra Ra­dzi­wi­łów­na, Gi­żan­ka, owa Rok­so­la­na, któ­ra ca­łym trzę­sła wscho­dem Zło­ci­ste war­ko­cze, fioł­ko­we­go ko­lo­ru oczy, dłu­gie czar­ne rzę­sy, ki­bić kształt­na i wy­nio­sła, rysy ob­li­cza po­praw­ne a re­gu­lar­ne, de­li­kat­ność płci a jędr­ność cia­ła czy­ni­ły z niej isto­tę uro­ków peł­ną, wcie­le­niem pięk­na w kształ­ty nie­wie­ście.

Taką była pan­na Te­kla, gdy w mie­rze sta­nę­ła, taką gdy szu­kać po­czę­ła klu­cza do za­gad­nień ży­cio­wych.

Za­miar ojca wznie­sie­nia pa­ła­cu po­do­bał się jej wiel­ce, sta­nął bo­wiem w wy­obraź­ni jej pod po­sta­cią pięk­na, w dło­nie kla­snę­ła, gdy się o nim do­wie­dzia­ła i wy­krzyk­nę­ła:

– Ach, pa­łac!….

– Kon­ten­taś… co?…… – za­py­tał oj­ciec,.

– Pew­nie…

– Wo­lisz pa­łac, ani­że­li dom nasz sta­ry?… Za­sta­no­wi­ło ją to. Po­mil­cza­ła i po chwi­li od­po­wie­dzia­ła:

– Cóż prze­szka­dza je­den dru­gie­mu!…,

Nie wy­obra­ża­ła so­bie, aże­by dom sta­ry po­nieść miał szwank, jaki na­tem, że obok nie­go wznie­sie się bu­dow­la nowa.

Graf spro­wa­dził ar­chi­tek­tę. Ar­chi­tekt umiar­ko­wał i pla­ny kre­ślił, z gra­fem roz­mo­wy i na­ra­dy dłu­gie mie­wał. W na­ra­dach pan­na Te­kla udzia­łu nie bra­ła i nie wie­dzia­ła, jaki osta­tecz­nie plan przy­ję­ty zo­stał. Ro­bo­ty się roz­po­czę­ły. Zwo­żo­no drze­wo, ka­mie­nie, ce­gły i ukła­da­no tuż obok domu sta­re­go; ro­ze­bra­no płot, co ogród ota­czał; ko­pa­no rowy głę­bo­kie w kwa­dra­ty i za­peł­nia­no ta­ko­we mu­ro­wa­niem. Rowy pod­cho­dzi­ły pod dwór sta­ry tak bliz­ko, że od­sła­nia­ły z jed­nej stro­ny pod­wa­li­ny one­go. Pan­na Te­kla wi­dzia­ła to, ale, bądź dla tego, że za­ję­ły ją ruch i gwar, bądź też, że nie przy­pusz­cza­ła moż­li­wo­ści za­ma­chu na dwór, nie prze­czu­wa­ła, aże­by temu ostat­nie­mu za­gra­żać co mia­ło. Spo­koj­nie przy­pa­try­wa­ła się po­wol­ne­mu ro­bo­ty po­stę­po­wi i, je­że­li ją co nie­po­ko­iło, to bo­cian chy­ba. Wy­da­wa­ło się jej, że gwar pta­ko­wi za­wa­dzać bę­dzie. Uspo­ko­iła się ato­li pod wzglę­dem tym, prze­ko­naw­szy się, że bo­cian z obo­jęt­no­ścią zu­peł­ną przyj­mo­wał huki i stu­ki, ja­kie się roz­le­ga­ły na warsz­ta­cie bu­dow­la­nym. Strze­li­ła jej na­wet w gło­wie myśl jed­na, któ­ra ją ura­do­wa­ła. Bo­cia­nom ro­dzi­ły się małe, któ­re wy­ra­sta­ły i wraz ze sta­re­mi na zimę od­la­ta­ły. Pan­na Te­kla nie oglą­da­ła ich z po­wro­tem; nie wie­dzia­ła, co się z po­tom­stwem bo­cia­niem dzie­je; do­my­śla­ła się jeno, że mło­de gdzieś so­bie gniaz­da za­kła­da­ją; ale – gdzie? Za­py­ta­nie to czę­sto umysł jej za­przą­ta­ło, i czę­sto my­śla­ła o tem, że gdy­by mo­gła, bu­do­wa­ła­by w roku każ­dym obok dwor­ku sta­re­go dom­ki dla mło­dych bo­cia­nów, po­wra­ca­ją­cych z kra­jów ob­cych, a to w tym celu, aże­by dzie­ci gniaz­da so­bie nie­opo­dal od ro­dzi­ców za­kła­da­ły.

– Jak­że by to było do­brze!… ach, jak do­brze!….

Mar­twi­ła ją nie­mo­żeb­ność do­go­dze­nia bo­cia­nom pod wzglę­dem, któ­ry się jej bar­dzo waż­nym wy­da­wał, a któ­re­mu uczy­nie­nie za­dość w czę­ści bo­daj uka­za­ło się jej w per­spek­ty­wie, gdy się mury pa­ła­cu pod­no­sić za­czę­ły. Na pa­ła­cu sta­nie dach, a na da­chu – owa bo­cia­nów mło­dych para, co ze sta­re­mi na, wio­snę po­wró­ci, miej­sce na gniaz­do znaj­dzie, I bę­dzie przy­najm­niej ta para obok ro­dzi­ców miesz­ka­ła. Bar­dzo ją to ra­do­wa­ło. Prze­my­śli­wać o kole owem, któ­re na da­chu obok ko­mi­na po­ło­żyć na­le­ży, aże­by bo­cia­ny zwa­bić. Spo­koj­ną więc co do kwe­styi tej była, spo­koj­ną do chwi­li ostat­niej.

Za­ję­ły ją moc­no prze­no­si­ny, któ­re jej nie jesz­cze za­trwa­ża­ją­ce­go nie zwia­sto­wa­ły, a to dla tego, że dwór sta­ry stał. W pa­ła­cu skoń­czo­nym był kor­pus głów­ny i jed­no ze skrzy­deł; po­zo­sta­wa­ło jesz­cze do wznie­sie­nia skrzy­dło dru­gie, któ­re­go fun­da­men­ta do­ty­ka­ły domu sta­re­go. Za­gra­ża­ły one temu ostat­nie­mu, ale pan­na Te­kla nie wie­dzia­ła o tem. Przy­wy­kł­szy przez lat parę do oglą­da­nia tych mu­rów nad po­wierzch­nią grun­tu nie wy­sta­ją­cych, prze­sta­ła się nie­mi in­te­re­so­wać i in­te­re­so­wa­ła się naj­mniej w chwi­li, kie­dy nie­bez­pie­czeń­stwo nie­ochyb­nem się sta­ło. Prze­no­si­ny za­dzi­wi­ły ją tro­chę, ale bar­dziej za­ję­ły. Sprzę­ty, któ­re dwór za­peł­nia­ły, zni­kły w pa­ła­cu; star­czy­ły za­le­d­wie na ume­blo­wa­nie ja­kie ta­kie czę­ści par­te­ru. Dla niej oj­ciec prze­zna­czył apar­ta­ment na pię­trze, skła­da­ją­cy się z trzech po­koi. We dwo­rze zaj­mo­wa­ła je­den i było jej prze­stron­nie, po­mi­mo łóż­ka, sza­fy, ko­mo­dy, ka­nap­ki, krze­seł paru, sto­li­ków, kro­sie­nek, któ­re w izbie każ­cie na miej­scu od­po­wied­niem sta­ły. W pa­ła­cu gdy wszyst­ko to wnie­sio­no, po­ka­za­ło się, że nie było gdzie cze­go po­sta­wić! Miej­sca jed­nak nie bra­kło. Każ­dy z po­koi zaj­mo­wał prze­strze­ni na łok­cie wię­cej, ani­że­li iz­deb­ki we dwo­rze. W po­ko­jach tych wszak­że okna, drzwi, ko­min­ki i pie­ce w ta­kim znaj­do­wa­ły się roz­kła­dzie, że prze­szka­dza­ły usta­wie­niu sprzę­tów, któ­re ich za­peł­nić nie mo­gły. Kło­pot z tem był wiel­ki. Le­d­wie nie le­d­wie z ta­ko­we­go wy­brnąć po­tra­fi­ła, spę­dziw­szy ca­łych dni trzy na prze­sta­wia­niu i prze­su­wa­niu me­bli, na za­wie­sza­niu fi­ra­nek i ob­raz­ków, na po­rząd­ko­wa­niu sprzę­tów w spo­sób taki aże­by się har­mo­nij­nie oku przed­sta­wia­ły. Nie było to za­da­nie do roz­wią­za­nia ła­twe. Pan­na Te­kla nie roz­wią­za­ła one­go tak, jak­by chcia­ła. Wy­sztu­ko­wa­ła jed­nak w roz­kła­dzie sy­me­tryą, ze­sta­wia­jąc jed­ne z dru­gie­mi sprzę­ty, któ­re się do ta­ko­wej nada­wa­ły i ma­sku­jąc prze­rwy za po­mo­cą bądź do­ni­czek z kwia­ta­mi, bądź też im­pro­wi­zo­wa­nych sto­licz­ków. Wy­szy­ko­wa­ła so­bie apar­ta­ment jako tako i przez czas cały szy­ko­wa­nia o bo­cia­nach ani po­my­śla­ła. Przy­szły jej one na myśl na­gle i nie­spo­dzia­nie rano dnia czwar­te­go po­by­tu na miesz­ka­niu no­wem, jak sko­ro się obu­dzi­ła. Przy­szły jej na myśl pod po­sta­cią za­py­ta­nia, wy­snu­te­go stąd, że dwór pust­ką po­zo­stał.

– Jak się one wzglę­dem pust­ki za­cho­wu­ją?…. Nie przy­pusz­cza­ła, aże­by tak po­zo­sta­wać mia­ło na za­wsze. Ktoś prze­cie w domu za­miesz­ka: kto jed­nak? Eko­nom za­pew­ne. Ale – my­śla­ła – nim to na­stą­pi, czas ja­kiś upły­nie i przez czas ten za­brak­nie bo­cia­nom to­wa­rzy­stwa ludz­kie­go. Za­fra­so­wa­ło ją to, ale nie za­nie­po­ko­iło. Przy­krość jej ro­bi­ła myśl o przy­kro­ści, ja­kiej do­zna­ją bo­cia­ny w sku­tek osa­mot­nie­nia, po­cie­sza­ła się jed­nak tem, że to dłu­go nie po­trwa i nie spie­szy­ła się ze wsta­wa­niem z łóż­ka, w któ­rem jej do­brze było z po­wo­du zmę­cze­nia, ja­kie­go do­zna­ła przez czas po­rząd­ko­wa­nia w apar­ta­men­cie pa­ła­co­wym. Nie wsta­wa­ła, po­mi­mo że słoń­ce świe­ci­ło już po­tę­gą całą i do niej przez okna za­glą­da­ło. Zry­wać się zresz­tą po­trze­by nie mia­ła. Po co? Ani bra­ci, ani ro­dzi­ców w domu nie było, po­zwa­la­ła więc so­bie, wy­cią­ga­ła się pod okry­wa­mi, któ­re po­stać jej w pół za­le­d­wie, z po­wo­du go­rą­ca, osła­nia­ły. Po­wo­dzi­ła ocza­mi po ścia­nach ta­pe­to­wa­nych, sze­ro­kich i wy­so­kich, na któ­rych ob­raz­ki sy­me­trycz­nie po­za­wie­sza­ne, wy­glą­da­ły niby w grunt nie­od­po­wied­ni po­prze­sa­dza­ne ro­śli­ny. Po­trze­ba było do ścian ta­kich ob­ra­zów du­żych, szty­chów lub ma­lo­wi­deł, w ra­mach ie­że­li nie zło­co­nych, to suto rzeź­bio­nych. Po­trze­ba było zwier­cia­deł i eta­że­rek, ach! i rze­czy in­nych wie­le jesz­cze, aże­by to tło ta­pe­tów osło­nić przy­zwo­icie. Je­dy­na osło­ną do­kład­niej­szą było ma­lo­wi­dło spo­re, przed­sta­wia­ją­ce pa­tron­kę hra­bian­ki, świę­tą Te­klę, dzie­wi­cę i mę­czen­nicz­kę. Mia­ło ono i roz­mia­ry po­waż­niej­sze i ramy po­kaź­niej­sze; pen­zel, co je stwo­rzył, nie na­le­żał do po­śled­nich, przy­tem pan­na Te­kla przy­ozda­bia­ła je w dra­pe­rye z musz­li­nu sza­fi­ro­we­go, upi­na­ne bu­kie­ci­ka­mi, na Boże Cia­ło świę­co­ne­mi. Ob­raz ten nad łóż­kiem jej wi­siał i słu­żył za ro­dzaj wy­tycz­nej do nada­wa­nia kie­run­ku mo­dli­twom, za ro­dzaj war­tow­ni­ka mo­ral­ne­go, co nad mło­dą sa­mej so­bie pra­wie zo­sta­wio­ną dziew­czy­ną czu­wał. Pan­na Te­kla wie­rzy­ła w to, że Bóg ją wi­dzi i naj­ta­jem­niej­sze jej my­śli zna, że świę­ta Te­kla opie­ku­je się nią. Wmó­wio­no to w nią i ona wie­rzy­ła tą wia­rą na­iw­ną, dzie­cin­ną, tą samą, któ­rą od­no­si­ła do bo­cia­na, jako do rę­koj­mi po­myśl­no­ści go­spo­dar­skiej. I to w nią wmó­wio­no. Jak nie ana­li­zo­wa­ła kry­ty czu­ie jed­ne­go, tak nie ana­li­zo­wa­ła dru­gie­go. Opi­nia pu­blicz­na w sfe­rze sło­wiań­skiej przy­wią­zu­je do po­by­tu bo­cia­na na da­chu zna­cze­nie rę­koj­mi: ona nie wcho­dzi­ła w ra­cye mnie­ma­nia tego; nie za­sta­na­wia­ła się nad niem; bra­ła je in cru­do i , le­żąc na wznak z ra­mie­niem na­giem pud gło­wę za­ło­żo­nem i smu­ga­mi wło­sów zło­ci­stych okry­tem, o bo­cia­nach my­śla­ła.

Za­mie­rza­ła stwo­rzyć dla nich taki mo­dus vi­ven­di aże­by im pust­ka we dwo­rze czuć się nie da­wa­ła. We wzglę­dzie tym prze­su­wa­ły się jej przez gło­wę pro­jek­ta roz­ma­ite. Moż­na­by tym­cza­so­wie osa­dzić ko­goś, gdy­by się zaś nikt do osa­dze­nia nie zna­lazł, w ra­zie ta­kim ktoś ze służ­by mógł­by bo­daj no­co­wać. Służ­ba skła­da­ła się w jed­nej po­ło­wie z męż­czyzn, lo­ka­jów, sta­jen­nych, kre­den­sa­rzy, w dru­giej z ko­biet, po­ko­jó­wek, pie­kar­nia­nych. Do męż­czyzn w kwe­styi tej uf­no­ści nie mia­ła. Uwa­ża­ła ich za psot­ni­ków, go­to­wych dla zbyt­ków wy­stra­szyć. Za­trzy­ma­ła się my­ślą na ko­bie­tach, kie­dy po­mię­dzy nie­mi wy­bie­ra­ła naj­pew­niej­szą, do po­ko­ju we­szła dziew­czy­na, co u niej w usłu­gach była, pra­wie jej ro­wie­ni­ca. Ma­ry­sia, zwa­na po­wszech­nie Ma­ryś, czę­ścią dla zwy­cza­ju, czę­ścią dla­te­go, że koń­ców­ka mę­ska le­piej ani­że­li żeń­ska od­po­wia­da­ła krę­pej, przy­sa­dzi­stej i na prze­bra­ne­go chłop­ca wy­glą­da­ją­cej dzie­wu­sze. Ma­ryś, lu­boć była boso, chód jej sły­szeć się da­wał zda­le­ka. We­szła, nio­sąc w ręku wy­pra­so­wa­ną hra­bian­ki su­kien­kę.

– O?… – ode­zwa­ła się to­nem zdzi­wie­nia, próg prze­kro­czyw­szy. A ja się z pra­so­wa­niem nada­rem­nie spie­szy­ła.

– Prze­cież to już póź­no…

– Toż to… My­śla­łam że pa­nien­ka od daw­na już wsta­ła i wy­dzi­wia na mnie, że nie przy­cho­dzę… A jam nie przy­cho­dzi­ła dla tego, że się du­sza za­grzać nie chcia­ła…

– Cóż jej się sta­ło?…,.

– Pa­nien­ka prze­naj­święt­sza wie co… Ja nie wiem… – wes­tchnę­ła. We­tknę­łam ją w wę­gle i co we­zmę zim­na… Zim­na i zim­na…

– Zkąd-że by to?… – za­py­ta­ła pan­na Te­kla dla tego tyl­ko, aże­by roz­mo­wę pod­trzy­mać.

– We dwo­rze tego nie by­wa­ło… W tam­tym pie­cu że­laz­ko grza­ło się we dwa zdro­waś­ki… a w tym do­grzać się nie spo­sób… Nie wiem, co tu da­lej bę­dzie…

– Ognia może roz­pa­lać nie umie­cie…

– Jesz­cze co!…., Roz­pa­la się ogień tak, jak się roz­pa­la… ale, tam się pa­lił, a tu nie… Dmu­chał Jó­zef, dmu­cha­ła Mag­da, dmu­cha­łam ja…

– Roz­pa­lił się jed­nak wkoń­cu…

– A o…

– I du­sza się za­grza­ła…

– Za­grza­ła się…

– I wszyst­ko do­brze po­szło…

– Po­szło… Za­wsze jed­nak we dwo­rze le­piej było…

– A cóż tam – za­py­ta­ła pan­na Te­kla – po­ra­bia­ją bo­cia­ny na­szę?…

– Bo­cia­ny?… – od­par­ła Ma­ryś, skła­da­jąc ostroż­nie suk­nię na krze­śle. I cóż­by po­ra­biać mia­ły!….

– Wi­dzia­łaś je?…

– Jam tam na nie nie spo­glą­da­ła, ale, gdy­bym i spo­gląd­nę­ła, to cóż by im przy­szło z tego!….

– Im nic, ale byś mnie o nich wia­do­mość dała,..

– Ich już tam chy­ba do wie­czo­ra nie bę­dzie…

– Nie od­le­cą prze­cie, nie od­cho­waw­szy ma­łych, któ­re się nie­daw­no z jaj wy­klu­ły…

– I małe po­rzu­cą… – wtrą­ci­ła dziew­czy­na.

– O nie… nie… bo­cia­ny nig­dy tego nie ro­bią…

– Nie ro­bią same z sie­bie, ale… nie same z sie­bie…

Wy­ra­zy ostat­nie w uchu pan­ny Te­kli za­brzmia­ły to­nem za­gad­ko­wym. Zmiar­ko­wać nie mo­gła, co po­ko­jów­ka jej przez to ro­zu­mie. "Nie same z sie­bie?"

– Co ty po­wia­dasz, Ma­ryś?… – za­py­ta­ła.

– A cóż… Lu­dzie się za­bie­ra­ją do roz­bie­ra­nia da­chu…

Na sło­wa te jak­by miną wy­sa­dzo­na, wy­sko­czy­ła hra­bian­ka z łóż­ka i w ko­szu­li noc­nej, boso, do drzwi się rzu­ci­ła. W po­ko­ju przy­le­głym z okna dwór sta­ry wi­dać było. Do okna tego pę­dem pod­bie­gła, spoj­rza­ła, od­wró­ci­ła się – mia­ła oczy sze­ro­ko otwo­rzo­ne i ob­li­cze od prze­ra­że­nia tak zmie­nio­ne, że się Ma­ryś zlę­kła, i coś prze­mó­wić chcia­ła, ale nie mo­gła.

– Ma­ryś poń­czo­chy!…. Ma­ryś trze­wi­ki!…. Ma­ryś… – po­czę­ła pan­na Te­kla rzu­cać wy­ra­zy, chwy­ta­jąc z po­śpie­chem drżą­ce­mi rę­ka­mi czę­ści odzie­nia jed­ną po dru­giej i wcią­ga­jąc na sie­bie.

Spie­szy­ła się, szar­pa­ła; wdzia­ła wresz­cie szla­fro­czek, zwią­za­ła na gło­wie nie cze­sa­ne war­ko­cze, wło­ży­ła ka­pe­lusz i po­szła, za­pi­na­jąc i za­wią­zu­jąc na so­bie to, co do za­pię­cia i za­wią­za­nia jesz­cze po­zo­sta­wa­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: