Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci 44. Wspomnienia dzieci powstańczej Warszawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,90

Dzieci 44. Wspomnienia dzieci powstańczej Warszawy - ebook

Publikacja Jerzego Mireckiego jest owocem długoletniego trudu, jaki włożył w zebranie, opracowanie i udostępnienie czytelnikom relacji dzieci, które uczestniczyły w Powstaniu Warszawskim bądź tylko patrzyły oczami dziecka na obraz tragedii walczącej, płonącej i burzonej Warszawy. Zbiór relacji zawiera nie tylko wspomnienia ówczesnych dzieci Warszawy, ale też relacje o dzieciach - tak jak je zapamiętali dorośli żołnierze Powstania. Publikacja zawiera kilkadziesiąt relacji, złożonych autorowi przez osoby, które przeżyły Powstanie, rozsiane dziś po całym świecie. Intencją autora było ocalenie tych wspomnień od zagłady i udostępnienie ich innym "powstańczym dzieciom", jak również dzieciom tych dzieci, ich synom, córkom i wnukom.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-13443-0
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzieci ’44

To wspomnienia ówczesnych dzieci, ale też o dzieciach z pamięci żołnierzy Powstania

Pomysł zebrania wspomnień ludzi, którzy byli dziećmi w czasie Powstania’44, towarzyszył mi wiele lat, szczególnie od momentu przeczytania książki Ulica Staszica Jerzego Gniadzika, wówczas czternastoletniego kuriera Harcerskiej Powstańczej Poczty Polowej. W 2006 roku wspomniałem Mu o moim pomyśle, ale od pomysłu do jego realizacji minęło pięć lat, tj. do Jego śmierci w 2011 roku. Od tego smutnego momentu rozpoczęła się moja „misja” pt. „zbieranie wspomnień”, a przy okazji fascynujące poznawanie „Dzieci” z całego świata.
Moją pierwszą ideą było uratowanie wspomnień ówczesnych dzieci (jestem jednym z nich), uzupełnione wspomnieniami trochę starszych powstańców o dzieciach, tak jak je zapamiętali z tamtych dni.
Drugą ideą było, żeby nie tylko uratować nasze wspomnienia od zapomnienia, lecz także podzielić się nimi z innymi powstańczymi dziećmi rozsianymi po świecie, również z naszymi dziećmi, wnukami czy prawnukami.
Dziękuję wszystkim, którzy zgodzili się wziąć udział w tym nietypowym projekcie.
To będzie nasze wspólne „Powstańcze Dziecko”.

Dzieci ‘44 dedykuję śp. Jerzemu Gniadzikowi – „Słowikowi”, który był dla mnie inspiracją i bohaterem!

Dedykuję też moim dzieciom: Magdalenie i Bartkowi

Jerzy Mirecki
współautor i koordynator projektuJerzy Gniadzik,

wówczas lat 14, Szare Szeregi, AK, ps. „Słowik”, listonosz Harcerskiej Poczty Polowej

Pierwszy sierpnia 1944 roku. Od strony Pragi dochodziły odgłosy artylerii rosyjskiej. Niemcy w pośpiechu przerzucali oddziały wojskowe przez Wisłę na zachód. W Warszawie panował pozorny spokój, ale na ulicach widać było grupki młodych ludzi w długich płaszczach, którzy dawali sobie różne znaki lub przekazywali jakieś pakunki. Niemieckich patroli na mieście było dużo mniej niż zwykle.

Jako członek Szarych Szeregów od dawna oczekiwałem jakiegoś sygnału do akcji. Siedziałem niespokojny w domu, dzień był upalny, okno od balkonu z widokiem na ruiny getta było otwarte na oścież. Nagle zaterkotał karabin maszynowy. Wyskoczyłem na balkon i zobaczyłem pod murem getta grupkę młodych ludzi, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach i z bronią w rękach. Szli w kierunku komendy niemieckiej żandarmerii na rogu Leszna i Żelaznej. To właśnie stamtąd, z bunkra przy bramie, odezwał się niemiecki karabin maszynowy, a za nim drugi z dachu budynku. Schowałem się do mieszkania i śledziłem przez otwarte drzwi balkonowe sytuację na ulicy. Chwilę później jeden z chłopców upadł, a pozostali zaniechali ataku i zaczęli się kryć. Opuszczony przez kierowcę wóz meblowy posłużył jako osłona dla wycofującej się grupy. Niemcy strzelali wzdłuż ulicy i cały oddział, wlokąc rannego kolegę, schronił się w bramie naszego domu. W mgnieniu oka byłem na dole. Grupka powstańców składała się z ośmiu młodych ludzi, uzbrojonych w pistolety, w granaty i w jeden pistolet maszynowy. Rannego szybko opatrzyła mieszkająca w oficynie pielęgniarka. Zewsząd było słychać strzały i wybuchy granatów. Sprawa była oczywista: zaczęło się zbrojne powstanie przeciw Niemcom.

Pierwsze dni były pełne euforii! Na ulicach oswobodzonych od okupanta pokazały się biało-czerwone flagi. Zażarte walki toczyły się o każdą ulicę, o każdy dom. Nasz dom przy Staszica stał na pierwszej linii frontu. Od strony getta atakowali Niemcy, a na podwórku byli powstańcy.

Mieli swoje zaplecze w domach przy ulicy Ogrodowej i dalej przy Elektoralnej, aż do Hali pod Żelazną Bramą i do ulicy Królewskiej. Nie było mowy o zbliżaniu się do okien, nie mówiąc o wychodzeniu na balkon. Zapadła decyzja opuszczenia domu i przeniesienia się do krewnych na Chłodną. Od czasu do czasu ktoś z nas wracał do mieszkania po zapasy żywności – smalec, mąkę, cukier czy suchary. W ścianach piwnic przebijano otwory między budynkami, by ewakuować się na wypadek zburzenia domu. Dzięki tym otworom w piwnicach można się było przemieszczać bez obawy o postrzelenie przez „gołębiarza” (niemieckiego snajpera) lub zranienie przez przypadkowy szrapnel od wybuchających pocisków czy bomb.

Jednym z większych sukcesów powstańców w tym rejonie miasta było opanowanie budynku na rogu Żelaznej i Chłodnej, gdzie mieściła się komenda niemieckiej policji. Po zajęciu budynku i wywieszeniu polskiej flagi zapędzono jeńców niemieckich do budowy barykady z rozbitego tramwaju i płyt chodnikowych. Miała ona duże znaczenie obronne przeciw ostrzałowi z bunkra niemieckiego, na rogu Żelaznej i Leszna.

W tym wirze wydarzeń nie mogłem usiedzieć w domu i, mimo zakazu Rodziców, ciągle wyrywałem się na ulicę, żeby popatrzeć, co się wokół dzieje. Łykałem tę niesamowitą atmosferę wolności i walki w szalonym podnieceniu. Zazdrosnym okiem patrzyłem na przechodzące oddziały powstańcze i na ich biedne uzbrojenie. Nie odstraszało mnie to, że co kilka chwil sanitariusze przynosili rannych, lekarze i pielęgniarki tamowali cieknącą krew i opatrywali rany lub że tu i tam kopano groby dla poległych. Dużą satysfakcją było zobaczenie na rogu Chłodnej i Żelaznej komendanta niemieckiej policji, dotąd pana życia i śmierci, jak trzęsąc się ze strachu, nosił ciężkie płyty chodnikowe na polską barykadę. Jedynym mankamentem było to, że ja nie byłem częścią tego, co się wkoło dzieje. Rozkaz mobilizacyjny do mnie nie dotarł. Walki i skomplikowany podział miasta na strefy polskie i niemieckie przerwał kontakty z kolegami z Szarych Szeregów, a do tych nieznajomych, walczących chłopaków, często niewiele starszych ode mnie, nie wiedziałem, jak się zwrócić. Bałem się, że wyśmieją mnie lub pogonią jak smarkacza.

W gmachu sądów mieściła się powstańcza Rejonowa Komenda AK. Panował tam wielki ruch. Wejście było od ulicy Ogrodowej, gdzie stał poniemiecki bunkier, teraz siedział tam żołnierz AK z opaską na ramieniu. W tym wielkim kompleksie budynków znajdowały się też drukarnia powstańczej gazety, magazyny broni i amunicji, niewielki szpitalik i wiele pomieszczeń, w których mieściła się Komenda AK.

Wszedłem do środka budynku i zaskoczył mnie szalony rozgardiasz, jaki tam panował. Po korytarzach w pośpiechu kręcili się młodzi ludzie w mundurach lub po cywilnemu, ale wszyscy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Co chwila ktoś mnie potrącał, gdy tak włóczyłem się po korytarzu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Już chciałem wyjść, gdy nagle, kątem oka, zauważyłem znajomego chłopaka z sąsiedniej ulicy. Na rękawie miał opaskę biało-czerwoną, szedł w moją stronę szybkim krokiem i pogwizdywał radośnie pod nosem. On też mnie spostrzegł i zawołał: „Cześć, Jurek! Co tu robisz?”. „Siemasz, Zenek” – odpowiedziałem niepewnie. „Jak to fajnie, że cię spotkałem, widzę, że już tu działasz”. – Wskazałem opaskę na jego ramieniu. „A ty?” – zagadnął Zenek. „Właśnie tu przylazłem, bo chciałbym się włączyć do akcji, ale nie wiem jak to zrobić. Przed Powstaniem byłem w Szarych Szeregach, ale teraz straciłem kontakt”. Zenek zaciągnął mnie do pokoju na końcu korytarza. Stało tam kilku mężczyzn, zawzięcie dyskutując. Zenek podszedł do jednego z nich, zasalutował i powiedział: „Panie majorze, tu jest mój kolega z Szarych Szeregów, który chce się do nas przyłączyć”. Major spojrzał na mnie spod oka i zapytał: „A znasz dobrze tę okolicę?”. „Oczywiście, panie majorze, to moja dzielnica”. Czułem, jak serce wali mi w piersiach. „Fajnie, spadłeś nam z nieba, właśnie potrzebujemy łącznika do kontaktu z sąsiednimi oddziałami”. – Major uśmiechnął się i przyjacielsko klepnął mnie po plecach. „Podchorąży, daj mu ten meldunek na Elektoralną”. Podskoczyłem z radości! Udało się! Zaczynam działać! Wziąłem od podchorążego kopertę i już miałem iść, gdy tamten zawołał: „Weź to, żebyś wiedział, że jesteś żołnierzem!”.

Z wielkim nabożeństwem chwyciłem podaną mi opaskę i założyłem szybko na rękaw. Gdy wychodziłem z budynku, oglądałem się dookoła, czy wszyscy widzą, że należę do tych, co walczą!

Cały dzień kursowałem pomiędzy różnymi oddziałami. Czasami słyszałem strzały oddawane w moim kierunku przez niemieckich snajperów (lub tak mi się wydawało?). Zupełnie zapomniałem, że cały dzień nic nie jadłem i że rodzice nie wiedzą, co się ze mną dzieje!

Wieczorem major „Ryś” odesłał mnie do domu. Nie byłem pewien, co powiedzą Rodzice, jak mnie zobaczą z opaską na rękawie. W bramie spotkałem Ankę, córkę elektryka z sąsiedniego budynku. „Gdzie się podziewasz, idioto? Cały dom ciebie szuka, a twoi starzy dostają bzika, że może jaki pocisk cię trafił? Na pewno dostaniesz lanie od starego!”.

Lania się nie bałem, bo Ojciec tak naprawdę sprał mnie tylko raz i tu muszę przyznać, że miał wtedy rację. Zrozumiałem jednak, że tym razem powody rodziców do niepokoju mogą być uzasadnione, bo codziennie słyszało się o zabitych i rannych dzieciach!

Matka na mój widok się rozpłakała, chwyciła mnie w ramiona, nie powiedziała ani słowa! Ojciec milcząco obserwował tę scenę powitania matki z synem, dotknął tylko ręką mojego ramienia i spokojnym głosem zapytał, gdzie byłem cały dzień i co znaczy ta opaska. Widząc, że burza jest zażegnana, opowiedziałem przebieg całego dnia. Ojciec pokiwał głową i powiedział: „Czy nie sądzisz, że powinieneś wpaść do domu na chwilę i w paru słowach powiedzieć, co się z tobą dzieje!?”.

Następnego dnia, z samego rana (w moje czternaste urodziny!), Ojciec zabrał mnie ze sobą do majora „Rysia”. Wynik spotkania był dla mnie ciosem! Zostałem „wypisany” z wojska i... dostałem rozkaz powrotu do rodziców (chociaż wciąż z opaską na ramieniu). Po cichu łykałem łzy upokorzenia i miałem do Ojca ogromny żal!

Byliśmy w tym momencie na Ogrodowej, a od strony Woli dochodziła do nas nieustanna strzelanina, dudnienie czołgów i wybuchy granatów. Staliśmy we trzech: Ojciec, wujek i ja, na skraju podwórka, gdy nagle do bramy wpadła niewielka grupa żołnierzy niemieckich, brudnych, nieogolonych, w zakurzonych mundurach. Zaraz od bramy zaczęli wrzeszczeć coś po niemiecku i strzelać z pistoletów maszynowych po oknach oficyny. Ojciec, który osłaniał mnie od Niemców, szybko zerwał moją powstańczą opaskę, stanął ze mną pod ścianą i przytulił mnie do siebie.

Niemcy przebiegli koło nas, wrzucając granaty do okien piwnic, a gdy po chwili wrócili, kazali nam wszystkim uformować kolumnę i wysłali nas do rozbierania barykady na Elektoralnej. Powstańcy opuścili ją jakąś godzinę temu, ale była pod ich obstrzałem i stanowiła dla Niemców dużą przeszkodę w posuwaniu się w kierunku Śródmieścia. Matka jakieś poł godziny wcześniej poszła po zapasy żywności do naszego mieszkania przy Staszica i nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje.

Oddział majora „Rysia” został zmuszony do wycofania się z budynku sądów i przejścia w kierunku Starego Miasta.

Do grupy Polaków rozbierających barykadę podszedł starszy oficer niemiecki i zarządził, aby kobiety i dzieci sformowały kolumnę i udały się w kierunku Chłodnej do kościoła Karola Boromeusza. Ojciec wepchnął mnie do tej kolumny, sam został z wujem Zygmuntem i z innymi mężczyznami przy barykadzie.

Na stopniach kościoła siedział oficer SS ze szpicrutą w ręku i wydawał głośne rozkazy, które na polski tłumaczył jakiś cywil. Dużej grupie, w której ja byłem, kazał iść do Chłodnej, a potem do Wolskiej i dalej, aż do Pruszkowa.

Chłodna była w ogniu. Domy paliły się po obu stronach i cała ulica była w dymie i w płomieniach. Co chwilę spadały kawałki cegieł, betonu, nadpalone belki i kawałki blachy. Paliły się nawet uliczne drzewa. Żar był niesamowity i nie było czym oddychać!

Oddzielony od Rodziców i wystraszony ostatnimi wydarzeniami, nie wiedziałem, co ze sobą począć. Postanowiłem, że do Pruszkowa nie pójdę. Czekałem tylko na odpowiedni moment. Znałem tu „każdy kamień” i każdy zaułek. Od kościoła wzdłuż Chłodnej, co jakieś 40–50 metrów, stali niemieccy żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Wmieszany w tłum rozglądałem się bacznie dookoła. Na rogu Chłodnej i Waliców nadarzyła się okazja, na którą czekałem! Uwagę wartowników odwrócił łoskot spadającego balkonu i to wystarczyło – skoczyłem za załom muru, a potem na czworakach przeczołgałem się przez ulicę Waliców.

Tutaj, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem żołnierza z powstańczą opaską na ramieniu! Byłem znowu w „wolnej Polsce”. Co dalej? Co robić? Dokąd iść?

Ojciec z wujem zostali przy barykadzie, o Matce nie wiedziałem nic. Nagle poczułem się małym zagubionym chłopcem, którego los rzucił na „głęboką wodę”. Czyżbym miał w tej wodzie utonąć? „Muszę wziąć się w garść” – pomyślałem. Próbowałem otrząsnąć się z ogarniającego mnie bezwładu. Usiadłem na krawężniku chodnika i zacząłem rozpaczliwie myśleć, co robić. Tak „dumającego” nad swoim losem zaczepiła przechodząca kobieta. „Co tu robisz, chłopcze? Skąd jesteś?” – zapytała i nachyliła się nade mną jak matka nad dzieckiem. Opowiedziałem jej, co się wydarzyło i skąd się tu wziąłem. Kobieta wyznała mi, że jestem bardzo podobny do jej syna, który kilka dni temu poszedł na akcję i nie wie, co się z nim dzieje. „Może on też potrzebuje pomocy i może też jest głodny jak ty?”. – Pani Stasiakowa, bo tak się nazywała ta dobra kobieta, mieszkała przy ulicy Grzybowskiej i u niej zatrzymałem się przez cały dzień. W międzyczasie, razem z innymi, pobiegłem do palących się magazynów browaru Haberbuscha i przytargałem stamtąd kilkanaście kilogramów brązowego słodowego cukru, używanego do produkcji piwa. Podniesiony na duchu, nakarmiony i porządnie wyspany, postanowiłem jeszcze tego samego dnia wyruszyć w dalszą drogę. Po zasięgnięciu języka o stanie walk w okolicy, podziękowałem pani Stasiakowej za gościnę i ruszyłem w kierunku Złotej 42, gdzie mieszkał młodszy brat Ojca, stryj Antek.

Choć odległość do Złotej była niewielka, szedłem tam chyba ze dwie godziny, bo po drodze był silny ostrzał niemiecki. Stryj Antek zdumiał się na mój widok, a po usłyszeniu mojej opowieści oświadczył, że teraz będzie mi zastępował Ojca. Obie jego córki wraz matką były na wsi, więc całe mieszkanie mieliśmy do swojej dyspozycji.

Nie mogłem jednak usiedzieć bezczynnie i już następnego dnia rano, gdy stryj na chwilę wyszedł, pomimo zakazu opuszczania mieszkania wyskoczyłem na ulicę.

Ulica Złota na tym odcinku nie była objęta walkami. Niemcy na razie byli daleko. Zaraz za rogiem spostrzegłem plakat z lilijką harcerską i odezwę: „Zawiszacy, zgłaszajcie się do służby w Harcerskiej Poczcie Polowej” oraz adres: Prudential – plac Napoleona. Zawiszacy to przecież nasze harcerskie oddziały Szarych Szeregów, do których ja też należałem!

Decyzję podjąłem bez wahania! Do stryja nie wróciłem, pomyślałem, że jakoś później go powiadomię i po godzinie meldowałem się w Prudentialu. Miejsce zgłaszania znalazłem bez trudu, prowadzony strzałkami z lilijką. Po przedstawieniu mojej „konspiracyjnej przeszłości” zostałem przydzielony do zastępu „Topacza” (Tadeusz Jarosz). Dostałem nową opaskę i torbę na listy. Byłem trochę zawiedziony, że nie spotkałem tu dawnych kolegów, ale nasz nowy dowódca, pseudonim „Kuropatwa”, wydał mi się sympatyczny, a i organizacja była na medal. Wciąż pamiętając reprymendę rodziców, gdy zaciągnąłem się do służby u majora „Rysia”, teraz odczuwałem wyrzuty sumienia po podobnym zniknięciu z domu stryja. Postanowiłem napisać do niego list i wysłać przez pocztę harcerską. Kiedy w parę dni później pojawiłem się na Złotej, „grunt” był już przygotowany i stryj, choć zagniewany, pogodził się z moją decyzją.

My, harcerze poczty polowej, zakwaterowani byliśmy na piątym piętrze drapacza chmur – Prudentialu. Spaliśmy na podłodze, na grubym dywanie. Razem ze mną było nas około dwunastu, ja byłem chyba najmłodszy w tym kurierskim towarzystwie.

Służbę zacząłem od zapoznania się z przydzielonym mi rejonem pocztowym i lokalizacją skrzynek na listy. Pokazano nam też budynek Poczty Głównej przy placu Napoleona i stołówkę na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej.

Sytuacja w terenie ulegała ciągłym zmianom. Niektóre ulice zajmowali Niemcy, wiele budynków było zbombardowanych, trzeba było zawieszać nowe skrzynki, szukać nowych przejść, zapisywać nowe miejsca zamieszkania adresatów. Było powszechną praktyką, że po zmianie adresu, na bramie domu na kartkach lub na murze był napisany dużymi literami nowy adres. Naszym obowiązkiem było nanosić te nowe adresy na kartce, a zmieniony adres wpisać na kopercie, żeby następnego dnia inny harcerz mógł ją dostarczyć we właściwe miejsce.

Początkowo nasz rejon zakwaterowania był dość spokojny, jednak na niemieckie ataki nie trzeba było długo czekać. Prudential był ich głównym celem. Wkrótce cały oddział „Zawiszaków” uczestniczył w ewakuacji różnych pomieszczeń i w gaszeniu pożaru w tym najwyższym budynku Warszawy.

Dużym przeżyciem dla mnie było mianowanie mnie na „młodzika” i przysięga harcerska. Odbyło się to w częściowo zniszczonych pomieszczeniach dawnego Maxima (przed wojną luksusowej restauracji), w podziemiach Prudentialu. Wieczór był bardzo uroczysty. Promowani byli najmłodsi harcerze z drużyny. Było nas czterech. Przysięgę harcerską składaliśmy w obecności druha „Krzemienia”, naczelnika ZHP. Po tej uroczystości była gawęda i śpiewanie piosenek harcerskich do późnej nocy. Życie powstańca coraz bardziej mi się podobało, było ciekawe, pełne niebezpieczeństw. Byłem żołnierzem Powstania! Nie byłem ani głodny, ani spragniony, bo jedzenie w stołówce było smaczne i obfite.

Niestety, gdy kolejny pocisk niemiecki zrównał z ziemią budynek, gdzie nas tak dobrze karmiono i przy okazji zniszczył też magazyny żywności, trzeba było szukać innego miejsca na jedzenie. Jakiś czas mogliśmy coś zjeść u PŻ-tek, w hallu budynku PKO na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej, dopóki i ten obiekt nie został zrównany z ziemią. Tam właśnie przeżyłem ciężki atak bombowy, który zniszczył prawie cały budynek. Miałem właśnie wyjść na Świętokrzyską, gdy nadleciało kilka sztukasów. Ogłoszono alarm i razem z innymi szybko zbiegliśmy do schronu. Gmach miał dwie czy trzy kondygnacje piwnic i my ulokowaliśmy się na drugim poziomie. Siedzieliśmy na schodach niedaleko windy, gdy zaczęły spadać bomby. Wszystko dookoła nas się trzęsło, przez szyb windy słychać było odgłosy eksplozji. Zasypywał nas kurz z walących się ścian. Trwało to może kilka minut, a mnie wydawało się, że wieki. Nagle wszystko ucichło. Odczekaliśmy małą chwilę i powoli, ostrożnie zaczęliśmy wchodzić po schodach na górę. Stanęliśmy w hallu. Tumany kurzu zaczęły powoli opadać, przed oczami mieliśmy stosy gruzów, dziury w ścianach i masy potłuczonego szkła pod nogami. Nie było widać rannych ani zabitych, ich poszukiwaniem zajęli się żołnierze stacjonujący w budynku, a ja szybko wyskoczyłem na ulicę i pobiegłem na kwaterę. Za chwilę miałem się udać na obchód mojego rejonu pocztowego.

Braki zaopatrzenia w żywność zaczęły pojawiać się w naszym zgrupowaniu, a do tego ogień artylerii niemieckiej zaczął coraz bardziej dokuczać. Zauważyłem też pierwsze straty w naszym oddziale. Ze służby na mieście nie wróciło dwóch kolegów. W pobliżu naszej siedziby, przy Szkolnej, niedaleko placu Dąbrowskiego, mieszkała matka jednego z naszych kolegów kurierów (N.N.) i kiedyś zaproponował, żebyśmy razem ją odwiedzili. „Będzie fajnie, mama robi doskonałą zupę grzybową z łazankami i ma jeszcze trochę wody w wannie, to się umyjemy”. Kolega mówił prawdę, matka powitała nas z otwartymi ramionami. Zupa rzeczywiście była wspaniała, gorąca, pachnąca, łazanek było dużo, co pozwoliło nieźle napełnić nasze pustawe żołądki. Kąpiel, może to za dużo powiedziane, polegała na tym, że po kolei siadaliśmy w wannie, gdzie na dnie było może ze trzy litry wody i staraliśmy się nią zmoczyć całe ciało. Uczucie po „kąpieli” było wspaniałe! Dało nam wrażenie świeżości. Po ablucjach całą wodę zebraliśmy do wiadra (miała później służyć do spłukania ubikacji).

Przed powrotem na kwaterę miła pani poczęstowała nas jeszcze kawą mleczną z sucharkami. Pytała mnie o moje losy powstańcze i smutnie kiwała głową, jakby się nade mną użalała. Ja sam o rodzicach starałem się nie myśleć, wmawiałem sobie, że gdzieś tam żyją i myślą o mnie. Czasem jednak chwytał mnie niepokój i wtedy widziałem ich rannych, konających. W takich chwilach chowałem się przed kolegami, żeby nie widzieli moich łez.

Po zniszczeniu Prudentialu naszą kwaterę przeniesiono na Świętokrzyską 28 i tam czasowo umieściła się „Pasieka”, czyli kwatera główna ZHP. Właśnie tu z moim kolegą z oddziału przeżyliśmy chwile grozy, gdy w sąsiedztwie zaczęły się rozrywać pociski „szafy” (potężnego rakietowego miotacza min), wydające w locie dźwięk podobny do skrzypienia przesuwanej szafy albo ryku krowy, stąd też druga nazwa: „krowa”. Wracaliśmy z pocztowego obchodu, gdy kanonada rozpętała się na dobre i wydawało się, że wybuchy zbliżają się do nas. Przyspieszyliśmy kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w „Pasiece”. Skręciliśmy w bramę, gdy nagle obok nas, na ulicy, świsnęło, potwornie huknęło i zostaliśmy rzuceni podmuchem wybuchu pod ścianę, przysypani tumanem kurzu. Dopiero po paru minutach, kiedy kurz i dym opadł, zaczęliśmy „wracać do życia”. Na ulicy, przy samej bramie, był ogromny lej po pocisku. Wpadliśmy do kwatery i stwierdziliśmy, że prawie wszyscy byli w schronie w piwnicy. Szybko tam zbiegliśmy i razem z innymi liczyliśmy minuty dzielące wybuchy „Grubej Berty” (potężnego działa ustawionego na torach kolejowych). Jego charakterystyczną cechą było to, że strzelano z niego w regularnych odstępach czasu. Przez następne kilka dni byłem całkowicie ogłuszony, nie słyszałem, co się do mnie mówi i odczuwałem zawroty głowy, do czego nikomu się nie przyznawałem.

Roznoszenie listów pod obstrzałem oznaczało wielkie niebezpieczeństwo, a strzały niemieckich snajperów były niesłychanie groźne. Sam później przekonałem się na własnej skórze! Pewnego dnia, niosąc duży pakiet korespondencji na Kredytową, musiałem przeskoczyć przez otwartą przestrzeń placu Dąbrowskiego. Byłem już prawie u celu, gdy z budynku „Pasty” na Zielnej posłano serie z karabinu maszynowego w moją stronę. Wywinąłem koziołka i schowałem się za leżącą w pobliżu metalową beczkę. Odczekałem chwilę, skoczyłem – kolejna seria w moim kierunku. Dyszałem ciężko i rozpaczliwie myślałem, co tu robić, skoro jestem cały czas namierzany. W tym momencie nadleciały „sztukasy” i zaczęły zrzucać bomby. Wtedy poderwałem się, skoczyłem do przodu i już byłem w bramie na Kredytowej. Tak mało brakowało, by została po mnie tylko torba z listami. Były one adresowane do chłopców na pierwszej linii frontu, na Królewskiej, naprzeciwko Ogrodu Saskiego. Położyłem się za załomem muru, obok mnie leżał o kilka lat starszy chłopak z „piatem” (angielska zrzutowa rusznica przeciwpancerna). Miała śmiesznie wydłużone pociski z „dziobem”. „O, widzisz, tam są Niemcy”. – Pokazał mi kilka postaci widocznych za drzewami parku. „Dlaczego nie strzelasz?” – zapytałem. „Szkoda pocisków, są za daleko, a poza tym »Piatem« strzela się do czołgów, a nie do ludzi!”.

W drugiej połowie września miałem wielką satysfakcję, gdy niosłem pocztę na Świętokrzyską, zobaczyłem, jak z budynku PAST-y, z którego niedawno polowano na mnie, wychodzili brudni, wystraszeni Niemcy z podniesionymi rękami. Właśnie poddawali się oddziałowi AK, który po ciężkich walkach w końcu wykurzył ich miotaczami płomieni.

W budynku na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej była główna kwatera harcerek i pewnego dnia trafiłem tam z pocztą. Część domu była rozbita, ale z okna oficyny na drugim piętrze widać było duży odcinek Marszałkowskiej i część Świętokrzyskiej. Gdy tak sobie spoza krawędzi okna patrzyłem, nagle jedna z harcerek krzyknęła: „Patrzcie, patrzcie, idzie „Goliat” (bezzałogowe miniaturowe czołgi, naładowane materiałem wybuchowym, zdalnie sterowane kablem)”. Była to potwornie groźna broń o dużej sile niszczenia, jedyna obrona to uszkodzenie kabla sterującego. Z niepokojem wszyscy obserwowaliśmy sunący wolno czołg, gdy nagle z ruin wyskoczyli dwaj chłopcy i zaczęli rzucać granaty w kierunku „Goliata”, żeby uszkodzić kabel sterujący. Po kilku nieudanych próbach, mimo silnego ostrzału niemieckiego, wreszcie udało im się uszkodzić kabel i groźny, ale już bezsilny „Goliat” się zatrzymał.

W czasie jednego z obchodów „pocztowych”, trafiłem w okolicę Poczty Głównej. Kilka dni wcześniej powstańcy zdobyli niemiecki czołg. Właśnie w tym momencie na jego boku kończono malować napis „Chwat” – nowe imię już powstańczego czołgu.

Walki na Starówce były coraz cięższe, domy zostały obrócone w gruzy i mimo bohaterstwa powstańców, Niemcy zajmowali ulicę po ulicy. Brakowało wody, żywności, amunicji, nie było ani opatrunków, ani leków. Ewakuacja z odciętej, otoczonej przez Niemców dzielnicy stała się koniecznością. Jedyną drogą ucieczki pozostały kanały miejskie. Nie było to zadanie łatwe, bowiem Niemcy wrzucali przez otwory studzienek granaty albo karbid, który nie wybuchał, ale w połączeniu z wodą wydzielał trujący, duszący gaz.

Na rogu Szpitalnej i Górskiego wraz z innymi pomagałem wyciągać wychodzących z kanału obrońców Starówki. Żołnierze umorusani szlamem z kanału byli podobni bardziej do widm niż do żywych istot. Po wyjściu z kanału byli kompletnie oślepieni i potrzebowali czasu, żeby móc normalnie widzieć. Wielu z nich było rannych, słaniających się na nogach. Nie mogli się nadziwić, jaki tu panował spokój, ludzie normalnie chodzili po ulicach, a spadające od czasu do czasu bomby czy pociski traktowali jako „drobne utrapienie”.

Wiele razy widziałem rannych, umierających i zabitych. Kilka razy uczestniczyłem w pogrzebach powstańców i cywilów i za każdym razem byłem wstrząśnięty, potem te widoki nie pozwalały mi zasnąć. Kiedyś obok naszej kwatery w Prudentialu w sąsiedni dom uderzyła „krowa”, zabijając mieszkańców domu, w tym rodziców dwóch małych chłopców. Jeden z nich przeżył i kiedy odkopano go spod zwałów gruzu, okazało się, że był w szoku, potłuczony, w poszarpanym ubraniu, ale żywy! Oddział powstańczy przygarnął go do siebie. Po kilku dniach już biegał jako łącznik z meldunkami. Spotykałem go kilkakrotnie biegnącego z meldunkiem, aż któregoś dnia, gdy przebiegał po Świętokrzyskiej przy Jasnej, wybuchła „krowa”. Zobaczyłem go leżącego na skraju basenu przeciwpożarowego z grymasem bólu na twarzy – już nieżyjącego. Szeregowiec „Lew” miał dziewięć lat!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jerzy Gniadzik, Kanada 2000Jerzy Mirecki,

wówczas lat 7,5

Przez dwa lata poprzedzające wybuch Powstania mieszkaliśmy w Mszczonowie pod Warszawą. 1 sierpnia 1944 roku Tata, Mama i ja wyjechaliśmy rano do Warszawy, wioząc jak zwykle zapasy żywności dla Dziadków Cejzików i mojej siostry Mirki, która mieszkała z nimi przy Złotej 63 i uczyła się w Warszawie na tajnych kompletach w programie gimnazjalnym (według zarządzenia niemieckiego polskie dzieci oficjalnie mogły się uczyć tylko w programie szkoły podstawowej).

Kto wówczas mógł przypuszczać, że zostaniemy przy Złotej 63 przez 63 dni? Co za niesamowita zbieżność cyfr? Drugie podobieństwo to fakt, że urodziłem się przy Złotej (obok kina Palladium) i całe Powstanie przeżyłem przy Złotej...

Po południu 1 sierpnia, a więc kilka godzin po naszym przyjeździe do Warszawy, nagle usłyszeliśmy niesamowitą wrzawę na podwórzu. Nie wiedzieliśmy, co się stało, łapanka, aresztowania? Okazało się, że to spontaniczny wybuch radości warszawiaków na wiadomość o wybuchu Powstania. Koleżanki siostry z podwórza – Hania Jaszkowska i Bożena Sujata – przybiegły do nas i razem z siostrą zaczęły szyć na maszynie biało-czerwone opaski dla powstańców.

Nastrój tamtego dnia i następnych to była euforia radości. Gdy myślę o tamtych pierwszych dniach Powstania, przypominają mi się słowa piosenki: „To były piękne dni…!”. Tak, to były piękne dni i chyba nawet słońce radośniej świeciło.

Temat, który zupełnie wymazał się z mojej pamięci dziecka, to jedzenie! Zupełnie nie pamiętam, co jedliśmy! Totalna amnezja. Natomiast doskonale pamiętam temat: woda! Stare powiedzenie mówi: bez jedzenia można przeżyć, ale bez wody się nie da! W pierwszych dniach Powstania mój Ojciec i inni mężczyźni z kamienicy, pod kierownictwem naszego sąsiada z oficyny – pana Jaszkowskiego, zbudowali drewniany kwadratowy szalunek przyszłej studni i ustawili go na środku drugiego podwórza. Do szalunku wszedł jeden z mężczyzn i zaczął kopać. Panowie na zmianę kopali, a urobek, czyli ciężką gliniastą ziemię, wyciągali wiadrem na sznurze na górę. Kopali, kopali, aż się dokopali do wody!

Jaka to była radość! Wszyscy mieszkańcy zabierali tę wodę do mieszkań i zaczynał się długi proces jej uzdatniania. Był to gęsty płyn koloru ciemnożółtego! Mama z babcią rozlewały ten „skarb” do szklanych słoików (Wecka) i ustawiały na wszystkich parapetach okiennych. Słoiki stały, a wszyscy byli wpatrzeni w nie jak w święty obraz. Po opadnięciu mulistej zawiesiny na dno słoików, górną część słoika przelewały do innych pustych słoików i tak wielokrotnie powtarzając tę czynność, otrzymywaliśmy uzdatnioną wodę, chociaż wciąż w kolorze żółtawym i tak już pozostało do końca Powstania.

Moja starsza o pięć lat siostra Mirka w czasie Powstania większość czasu spędzała w mieszkaniu państwa Jaszkowskich na czytaniu książek (mieli na przechowaniu książki ze szkolnej biblioteki zrujnowanej w 1939 r. szkoły Hani Jaszkowskiej na Waliców). Moja siostra kochała czytać i tak była pochłonięta czytaniem książek, że jak dziś twierdzi, z wielką niechęcią przyjęła wiadomość o końcu Powstania...

Ja też bardzo lubiłem chodzić do mieszkania państwa Jaszkowskich w oficynie na drugim piętrze. Oprócz córki Hani mieli syna Zbyszka (rówieśnika mojej siostry), miałem więc trochę starszego kolegę. Kiedyś, gdy stałem u nich na balkonie, pan Jaszkowski podszedł do mnie i powiedział: „Jurek, nie stój na balkonie, bo się może urwać”! Z perspektywy czasu wiem, że to był tylko żart, ale do dzisiaj pozostał mi pewien opór przed wychodzeniem na stare balkony. Innym razem pan Jaszkowski zabrał mnie i Zbyszka na strych, gdzie przez otwory w ścianach strychu patrzyliśmy na zasnute dymami palące się domy Warszawy. Wstrząsający widok!

O balkonie państwa Jaszkowskich opowiem śmieszny, ale i radosny epizod, który miał miejsce jakieś 55 lat po Powstaniu. Pracowałem wówczas na budowie Warszawskiego Centrum Finansowego (Świętokrzyska i Emilii Plater). Pewnego dnia odwiedził mnie mój przyjaciel ze Słupska Leon Wołejko ze swoją żoną Jagodą. Oprowadziłem ich po naszej budowie, a potem zaproponowałem mały spacer na Złotą, żeby pokazać dom, w którym przeżyliśmy Powstanie.

Przyszliśmy na Złotą 63, oficyna wciąż stoi nienaruszona, malutka kapliczka pamiętająca Powstanie stoi pod ścianą oficyny, ale tej części domu, gdzie mieszkaliśmy, nie ma (Niemcy spalili nasz dom już po Powstaniu). Pokazałem im kwadratowy ślad w asfalcie po powstańczej studni, potem wyciągniętą w górę ręką pokazuję im ten „sławny balkon” państwa Jaszkowskich na drugim piętrze, opowiadając, jak to pan Jaszkowski mnie postraszył... i w tym momencie na ten balkon wychodzi drobna staruszka i patrzy z zaciekawieniem, kto tak głośno rozmawia na „jej” podwórzu!? Coś mnie tknęło, żeby zapytać: „Czy pani mieszkała tu w czasie Powstania?”. Starsza pani odpowiada: „Tak”. Wtedy mówię: „To pani pewnie nazywa się Jaszkowska?”. „Tak, to ja” – odpowiada staruszka – „ale skąd pan wie, że tak się nazywam!? Czy pan tu mieszkał?”. Odpowiadam, że tak i pokazuję ręką, gdzie było mieszkanie Dziadków. Starsza pani mówi: „To pan musi być wnuczkiem państwa Cejzików!”. Potwierdziłem. Starsza pani zaprosiła nas do siebie na górę na herbatkę. Co za wspaniała emocjonalna przygoda, spotkanie po pięćdziesięciu pięciu latach! Zadzwoniła do swoich dzieci: Hani i Zbyszka, przyjechali, uściski i wzruszenie. Pamiątkowe zdjęcia i łza w oku...

Muszę powiedzieć, że przez całe 63 dni Powstania mieliśmy niesamowite szczęście. Omijały nas pociski „szafy” albo „krowy” (wielolufowy miotacz rakiet) i z „grubej Berty” (działo kolejowe), a bomba, która spadła na pierwsze podwórze, nie wybuchła! Po kilku dniach sprowadzeni jeńcy niemieccy, pod czujnym okiem uzbrojonych żołnierzy AK, zaczęli kopać ziemię w miejscu upadku bomby. Kiedy już byli blisko niej, wszyscy mieszkańcy dostali polecenie przejścia na drugą stronę ulicy, na podwórze vis-à-vis kamienicy. Po kilku godzinach pozwolono nam wrócić. Na pierwszym podwórzu, na dwukołowym wózku, leżała ONA – olbrzymia bomba, umazana żółtą gliną, ale już niegroźna, bo bez wykręconego wcześniej zapalnika. Pamiętam, jak później starsi opowiadali, że z tej bomby zrobiono ponad 2000 powstańczych granatów.

Wspomnienie o tej bombie, jak przysłowiowy bumerang, wróciło do mnie w 1976 roku, w Trypolisie w Libii. Samolot z Warszawy wylądował późnym wieczorem, na lotnisku oczekiwali na mnie państwo Hania i Andrzej Raubowie. Zawieźli mnie do swojego domu, zaprosili na kolację, dołączyła do nas starsza pani – mama Andrzeja (z wizytą z Warszawy). Najciekawsze było to, że ani ja ich nie znałem, ani oni mnie!

Starsza pani zaczęła zadawać pytania zapoznawcze – o pracę, jaką będę wykonywał w Libii, o rodzinę, skąd jestem. Powiedziałem, że jestem z Gdańska i choć urodziłem się w Warszawie, od czasu Powstania już nigdy do Warszawy nie wróciłem. Starsza pani jakoś dziwnie drgnęła na słowo Powstanie i zapytała: „A gdzie pan mieszkał w czasie Powstania i co pan pamięta z tego czasu?” (myśląc pewnie, że jako małe dziecko niewiele pamiętałem). Pomyślałem chwilę... i opowiedziałem Jej o tej bombie, co spadła na nasze podwórze i nie wybuchła... i że podobno zrobiono z niej ponad 2000 granatów. Starsza pani słuchała z wielkim zaciekawieniem. Gdy skończyłem opowiadać, wtedy wybuchła prawdziwa „bomba”! Starsza pani mówi do mnie: „Panie Jurku, z tej pana bomby to ja, własnymi rękami, robiłam te granaty, kilka domów od pana, przy Złotej 74!”. To był prawdziwy szok! Trzeba było przylecieć aż do Afryki, żeby spotkać i poznać tę cichą bohaterkę Powstania, która z narażeniem życia robiła w piwnicach granaty dla powstańców przy tej samej ulicy Złotej, kilka domów od nas! Muszę szczerze powiedzieć, że był to dla mnie wielki zaszczyt i szczęście. Nasza przyjaźń z panią Haliną Kwiatkowską (bo tak nazywała się moja rozmówczyni) trwała aż do Jej śmierci w listopadzie 2006 roku. Cześć Jej pamięci.

Gdy w listopadzie 2006 roku byłem z żoną na Kubie, pewnego dnia na poręczy balkonu naszego pokoju hotelowego (na szóstym piętrze) usiadł gołąb do złudzenia podobny do polskich gołębi pocztowych (mam go na zdjęciu). Po powrocie do Kanady dowiadujemy się, że był telefon z Warszawy z wiadomością, że zmarła pani Halina (w tym samym dniu, kiedy na poręczy balkonu na Kubie usiadł ten „polski” gołąb!). Czyż nie był to ewidentny znak od świętej pamięci Pani Haliny, którego wówczas nie potrafiliśmy odczytać!?

Pod koniec Powstania, ze ściśniętym sercem, patrzyliśmy jak płonie kamienica vis-à-vis, do której wcześniej kazano nam przejść w czasie wykopywania bomby. Z otworów okiennych buchał ogień, a czarny dym zasłaniał niebo, jakby była noc. Wstrząsający, tragiczny, niezapomniany widok!

W czasie Powstania w mieszkaniu dziadków razem z nami rezydował pan Lipiński (albo Leduchowski?). Każdego wieczora, przed spaniem, kiedy byliśmy z siostrą w łóżkach, opowiadał nam bajki na dobranoc. Miał śmieszny zwyczaj, że każdą bajkę kończył słowami: „bajka się skończyła i świni róg utrąciła”. Któregoś dnia nie wytrzymał nerwowo i po przeczytaniu ulotki niemieckiej zachęcającej do wychodzenia z Warszawy, wyszedł i ślad po nim zaginął.

Któregoś dnia Ojciec przyniósł mi statek–zabawkę (na baterie). Jak powiedział, przynieśli go chłopcy, którzy przyszli kanałami. Ojciec dał im coś za ten stateczek (nie pamiętam co, ale na pewno jakieś jedzenie). Oczywiście stateczek nie mógł pływać! Nie było takiej możliwości! Ledwo starczało nam wody do picia! Ojciec wziął go, żeby im pomóc w tej tragicznej sytuacji wszechobecnego głodu.

Na początku Powstania, zgodnie z zarządzeniem cywilnych władz, zaczęto wybijać otwory pomiędzy domami w ścianach piwnic. Przez wiele dni słychać było metaliczne odgłosy kucia, które do dzisiaj mam w uszach.

Pewnego dnia latający nisko nad nami sowiecki dwupłatowy samolot, „kukuruźnik”, chyba przez pomyłkę spuścił na nasz dom małą bombkę. Na szczęście zniszczyła tylko dach i ostatnie piętro. To był taki mały prezent od „braci Rosjan”. Na szczęście mały!

Gdzieś pod koniec Powstania na czubku głowy zrobiły mi się trzy duże wrzody. Ojciec zaprowadził mnie do powstańczego szpitala na drugą stronę ulicy Złotej (dawne gimnazjum, Złota 58). Pamiętam, że szliśmy w prawo, jakoś tak „po skosie”. Zapamiętałem ogromne metalowe schody w hallu. Weszliśmy z Ojcem na piętro, lekarz ponacinał mi te nieszczęsne wrzody, polał jakimś śmierdzącym płynem i z uśmiechem powiedział: „Do wesela się zagoi”. Zagoiło się wcześniej...

Kiedy było już wiadomo, że Powstanie upada, ludzie z kamienicy wpadli na pomysł, żeby jedno pomieszczenie w piwnicy przeznaczyć na magazyn wartościowych rzeczy, chyba z myślą, żeby nie wpadły w ręce Niemców i że zaraz po wyzwoleniu wróci się do Warszawy i każdy weźmie sobie, co jego. Panowie wybrali małe niskie pomieszczenie pod schodami, gdzie wszyscy znosili wartościowe rzeczy, w tym głównie futra (Mama schowała tam swoje futro karakułowe i piękny żakiet z popielic). Później panowie zamurowali otwór, a dla zamaskowania wiklinową miotłą popryskali go mieszanką wody z popiołem! W listopadzie 1944 roku Ojciec odwiedził naszą kamienicę, żeby zabrać pozostawione albumy zdjęć rodzinnych i z ciekawości zszedł do piwnicy. Ścianka tej „tajnej” piwniczki była rozwalona, a cała zawartość znikła.

Podczas każdego nalotu bombardujących samolotów wycie syren sygnalizowało, że trzeba szybko zbiegać do piwnic. Praktycznie jedynym źródłem światła w piwnicach były albo lampki karbidowe, albo świece, które gasły od podmuchów wybuchających w sąsiedztwie bomb. Podłoga piwnic chodziła w górę i w dół, a egipskie ciemności potęgowały grozę sytuacji. Kiedyś w czasie bombardowania siedzimy w piwnicy, przerażeni hukiem wybuchających w pobliżu bomb i „chodzącą” pod nami ziemią. Ze strachu zacząłem płakać, a siedząca obok siostra Mirka, przytuliła mnie do siebie i powiedziała: „Jurek, nie płacz, wszystko będzie dobrze”... i było!

Prawie codziennie niebo było zasnute dymami z palących się domów. Z tych dymów czasami opadały na ziemię kawałki spalonego papieru, na których można było zobaczyć ślady druku. Może ze spalonych książek albo z gazet? Pewnej niedzieli znajomy powstaniec – porucznik „Odrowąż” (Jerzy Ochrymowicz) – zaprowadził nas na mszę, która była odprawiana w dawnym kinie Palladium przy Złotej. Szliśmy w piątkę, porucznik, Tata, Mama, siostra i ja, mocno pochyleni nad rowami wykopanymi wzdłuż ulicy Złotej. Po mszy wracaliśmy tą samą drogą. W pewnym momencie, przechodząc koło siedzącego na posterunku żołnierza AK z karabinem, porucznik zapytał go: „Co nowego?”. „A nic, panie poruczniku, spuścili parę pigułek” – odpowiedział. Pewnie miało to znaczyć parę bomb lub pocisków.

Po wielu tygodniach walk pewnego dnia na niebie pokazały się setki samolotów lecących na dużej wysokości. Słychać było jednostajny pomruk motorów. Ludzie zaczęli krzyczeć z radości, że to desant, inni, że to samoloty amerykańskie z pomocą dla Warszawy. W pewnym momencie niebo pokryło się setkami kolorowych spadochronów. Wszyscy byliśmy wpatrzeni w tę „kolorową nadzieję” jak zahipnotyzowani! Radość była ogromna – efekty znikome! Dzisiaj wiemy, że był to 18 września i amerykańskie samoloty bombowe B-17 „Liberatory”. Wiemy też, że zaledwie około dwadzieścia procent zasobników dostało się w ręce powstańców, reszta spadła na tereny zajmowane przez Niemców – „Too little and too late” (za mało i za późno).

Kilka tygodni później dramatyczna wiadomość – kapitulacja! Pamiętam smutne twarze ludzi, niektórzy płakali. Ta wiadomość była i tragiczna, i smutna. Dorośli pewnie zadawali sobie pytanie, co teraz z nimi zrobią. Krótko po kapitulacji do naszego mieszkania weszło dwóch żołnierzy niemieckich. Jeden z nich dojrzał stojącą na pianinie butelkę wódki, skoczył jak tygrys, chwycił w rękę i obaj uradowani tą „wojenną zdobyczą” wyszli...

Mama szyła na maszynie chlebaki z zielonego brezentu, żeby można było zabrać jakieś resztki jedzenia czy drobiazgi. W tym dramatycznym momencie opuszczenia mieszkania zapomniałem zabrać moją ukochaną zabawkę – małpkę Małgośkę! Dla mnie – dziecka – była to największa, niepowetowana „strata wojenna”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jerzy Mirecki, Warszawa 2011Danuta Dumin

wówczas Danusia Hordejuk, lat 7

1 sierpnia 1944. Warszawa-Powiśle, ulica Elektryczna 1, dom przy elektrowni, której już nie ma i domu też... Czekamy z mamą na powrót Ojca z pracy (pracował na Pradze). Wraca piechotą i mówi, że Niemcy strzelali do ludzi, zamknęli most, jest zrozpaczony, płacze – „Dlaczego oni to zrobili? (mówi o Powstaniu). Wszyscy zginą!”. Modli się...

Dom nasz był duży – sześć pięter, podwórko – „studnia”. Ludzie się cieszą, euforia! Mama szyje opaski dla powstańców. Koło naszej piwnicy chłopcy–żołnierze z kupy śmieci wydobywają jakąś broń. Radość – elektrownia zdobyta!... Niestety po szynach elektrowni jeździ niemiecki pociąg pancerny i Niemcy z niego strzelają (nie pomyślano o zniszczeniu szyn!). Na dachu naszego domu ochotnicy zbierają niewybuchy. Na ulicy Zajęczej, w zbombardowanym domu ginie dziecko, które było u dziadków, rozpacz rodziców. Jest coraz gorzej i straszniej, naloty, ciągłe bombardowania. Siedzimy w piwnicy, dom się trzęsie, ludzie palą świece, śpiewają, głośno się modląc. Ogromny strach – chcę umrzeć, żeby już był koniec tego piekła.

Jemy wyrośnięte ze starych malusieńkie kartofle i suchary. Pewnie tylko ja jem, bo dla Rodziców by nie wystarczyło.

Na podwórku zrobiono ołtarz, w przerwach bombardowania wychodzimy z piwnic i śpiewamy: „Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud, uczyń, uczyń, uczyń z nami cud”. Cudu nie ma... Sąsiedzi mówią, że idą Rosjanie, pomogą. Nie przyszli...

Powiśle padło. Niemcy zdobyli elektrownię. Ukraińcy wygnali nas nad Wisłę, nad samą wodę, wymachiwali karabinami, odbierali złoto, krzyczeli, że jak ktoś nie odda, to go zabiją. Mama zaszyła w sukience, którą miałam na sobie, swoją obrączkę i łańcuszek z Matką Boską od chrztu, żeby chociaż to mieć na pamiątkę, jeśli przeżyjemy. Myślałam, że umrę ze strachu, płakałam...

Powstańcy zabili jednego z Ukraińców, leżał przy bramie do elektrowni. Ukraińscy bandyci zagonili nas, żebyśmy go oglądali, a potem odliczyli trzydziestu mężczyzn i kazali im iść dalej, na rozstrzelanie. Wśród tych skazanych był mój Ojciec, którego bardzo kochałam. Mama powiedziała, żebym z nim poszła, byłam przerażona, uciekłam. Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia i wstydzę się, że byłam tchórzem. Na moje szczęście do egzekucji nie doszło, przyszedł oficer niemiecki i uwolnił wszystkich mężczyzn.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Danuta Dumin, Warszawa 2013Elżbieta Mazur,

wówczas Ela Michalak, lat 7

Kiedy wybuchło Powstanie, cała moja rodzina: Mama, Tata, ja i trzyletni brat, mieszkaliśmy na Solcu, blisko Tamki. Numeru domu nie pamiętam, zresztą i tak go nie ma, został spalony przez Niemców już po naszym opuszczeniu domu, czyli po 6 września 1944. Pamiętam jak po pierwszych strzałach Rodzice zaczęli zasłaniać okna kołdrami, myśląc naiwnie, że ochronią nas przed wpadającymi pociskami. Pewnego dnia zobaczyłam powstańców, którzy kanałami przyszli ze Starówki do nas na Solec. Byli upaprani w jakiejś cuchnącej mazi i potwornie zmęczeni, niektórzy byli ranni, co się dało zauważyć po zakrwawionych bandażach.

Po drugiej stronie ulicy mieszkał chłopak – typowy cwaniak warszawski, miał zawsze zawieszone na szyi pudełko z papierosami, które sprzedawał na ulicy. Któregoś dnia przyszedł i powiedział, że jest głodny. Ojciec nakarmił go, czym miał, chyba chlebem ze smalcem. Chłopak się najadł i powiedział do Ojca: „Panie Michalak, skoczę, zobaczę, co się dzieje na moście” i poleciał. Jakieś pół godziny później dowiadujemy się, że trafił w niego pocisk i rozerwał go na kawałki! Ojciec był strasznie wstrząśnięty śmiercią tego chłopca. Jak przez mgłę przypomina mi się przedstawienie teatrzyku kukiełkowego dla dzieci Powiśla, na którym byłam, ale nie pamiętam, co było grane ani z kim byłam.

Jeśli chodzi o jedzenie, to pamiętam, że stale jedliśmy z bratem kaszkę manną z sokiem, a co jedli Rodzice, tego nie pamiętam.

Z całego Powstania najbardziej utkwił mi w pamięci tragiczny dzień 6 września. Rano Ojciec przyniósł cudem zdobyty kawałek koniny. Mama wzięła maszynkę do mielenia i zaczęła mleć to mięso przyniesione przez Ojca. W tym momencie wpadli Niemcy, wściekle krzycząc: „Alle raus!”. W tej sytuacji, tak jak staliśmy, wyszliśmy na ulicę, zostawiając wszystko w mieszkaniu, łącznie z tym częściowo przemielonym mięsem w maszynce. Pamiętam jak dziś kłótnię Rodziców, którędy iść do wskazanego przez Niemców miejsca zbiórki. Mama chciała iść na Tamkę, ale Ojciec uparł się, żeby iść do Wisły. Kiedy doszliśmy do Smulikowskiego, zostaliśmy zatrzymani przez Niemców. Było już tam około dziesięciu zatrzymanych Polaków–mężczyzn siedzących w świeżo wykopanym dole (w oczekiwaniu na rozstrzelanie, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy, dopiero po Powstaniu okazało się, że tak było naprawdę). Mój Ojciec niósł na rękach mojego trzyletniego braciszka. Na Tatę strasznie zaczęli wrzeszczeć i Niemiec kazał mu oddać dziecko Mamie. Ojciec pewnie myślał, że Niemiec chce zobaczyć jego dokumenty i po przekazaniu Mamie dziecka, sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki, żeby wyciągnąć kenkartę (okupacyjny dowód osobisty), w tym momencie Niemiec krzyknął: „Polnische banditen!” i przeciągnął po Ojcu serię z pistoletu maszynowego. Ojciec upadł na plecy i pamiętam, jak jeszcze przez chwilę poruszały mu się oczy, jakby patrzył zdziwiony, nie wiedząc, co się stało. Ten widok strzelającego Niemca i ruszające się oczy leżącego Ojca prześladował mnie przez wiele lat. Matka miała ze mną straszne kłopoty, bo byłam w szoku, rozumiałam, co się stało. Stale płakałam i nie mogłam spać. Mój trzyletni braciszek powiedział wtedy: „Tata się wyśpi i wstanie”. Nie pozwolili nam odejść zaraz po zabiciu Ojca, staliśmy jeszcze kilka minut, a w tym czasie przyprowadzili młodego mężczyznę–powstańca, kazali mu zdjąć koszulę, odwrócić się i strzałem w tył głowy zabili Go na naszych oczach!

Po zabiciu Ojca Mama została sama ze mną – siedmioletnią – i z trzyletnim synkiem, i musiała iść z nami dalej na piechotę, aż do samego Dworca Zachodniego. Szliśmy Tamką do Wybrzeża Kościuszkowskiego, gdzie przed wejściem na Wybrzeże leżała biała płachta (prześcieradło?) i tam kazali rzucać pieniądze, zegarki, biżuterię (pierścionki, kolczyki, wszystko, co było ze złota). Potem szliśmy różnymi ulicami, ale szczególnie pamiętam ulicę Wolską! Ludzie szli środkiem ulicy, a po obu stronach paliły się domy podpalone przez Niemców miotaczami płomieni. Było potwornie gorąco, a do tego wszędzie śmierdzący czarny dym przysłaniający niebo. Nie było czym oddychać! Po paru godzinach doszliśmy do Dworca Zachodniego. Na peronach stały już podstawione otwarte wagony osobowe i sanitariuszki czekające na warszawiaków, żeby ich trochę nakarmić przed wywózką do Pruszkowa.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Elżbieta Mazur, 2012
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: