Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieci miłości - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci miłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 483 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W pierw­szych dniach kwiet­nia 1816 roku, w pięk­ny dzień wio­sen­ny bul­war Gan­daw­ski, bę­dą­cy w tych cza­sach miej­scem prze­chadz­ki mod­ne­go świa­ta Pa­ry­ża, na­tło­czo­ny był spa­ce­ro­wi­cza­mi, prze­su­wa­ją­cy­mi się mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi sie­dzą­cych na ław­kach; tu i ów­dzie wśród wy­stro­jo­nej ciż­by wi­dać było obce mun­du­ry, bo­wiem woj­ska sprzy­mie­rzo­ne ko­ali­cji, któ­ra po­ko­na­ła Na­po­le­ona, nie opu­ści­ły jesz­cze zie­mi fran­cu­skiej.

Wśród osób sie­dzą­cych na rogu bul­wa­ru i uli­cy Tal­bott, na rogu, przy któ­rym mie­ści się ka­wiar­nia Tor­to­ni, w owej epo­ce głów­ny punkt zbor­ny daw­nych ochot­ni­ków – ro­ja­li­stów, tu­dzież au­striac­kich i pru­skich ofi­ce­rów oku­pa­cyj­nych wyż­szych szarż, sie­dzia­ły obok sie­bie na wy­so­kich krze­słach dwie damy, na­wza­jem się nie zna­ją­ce, w to­wa­rzy­stwie swych mę­żów. Jed­nej z nich to­wa­rzy­szył rów­nież sy­nek, czte­ro­let­nie dzie­cię, o ślicz­nej twa­rzycz­ce. Mło­da ta ko­bie­ta, blon­dyn­ka wy­jąt­ko­wej pięk­no­ści, na­zy­wa­ła się ma­da­me Del­ma­re, mia­ła mod­ne pod­ów­czas ucze­sa­nie an­giel­skie, ubra­na zaś była z wiel­ką wy­twor­no­ścią.

Mąż jej, pan Del­ma­re, czło­wiek w sile wie­ku, krzep – ki i do­brze zbu­do­wa­ny, w zło­tych oku­la­rach, sie­dział obok, rysy jego ła­god­ne i nie­win­ne wy­ra­ża­ły bło­gi spo­kój i peł­ną szczę­śli­wość. Przed chwi­lą wziął na ko­la­na dzie­cię, o któ­rym wspo­mnie­li­śmy, wle­pił w nie oczy i zda­wał się być po­grą­żo­nym w uwiel­bie­niu. Chłop­czyk w obu rę­kach trzy­mał cho­rą­giew­ki z bia­łe­go pa­pie­ru, ob­fi­cie pod­ów­czas sprze­da­wa­ne na bul­wa­rach; na są­sied­nich krze­słach le­ża­ło kil­ka in­nych za­ba­wek, ku­pio­nych w cza­sie prze­chadz­ki. Wi­docz­nie naj­mniej­sza za­chcian­ka dziec­ka była roz­ka­zem dla ubó­stwia­ją­ce­go je ojca.

Na­gle pan Del­ma­re, na­chy­la­jąc się ku żo­nie, rzekł po ci­chu z za­chwy­tem:

– Anno… Anno… czyś sły­sza­ła?

– Co, mój dro­gi?

– Ta pani… co sie­dzi z le­wej stro­ny…

– Pani w nie­bie­skim ka­pe­lu­szu? – od­po­wie­dzia­ła pani Del­ma­re, schy­la­jąc się, aby le­piej doj­rzeć są­siad­kę. – Pięk­na jak anioł, cho­ciaż tro­chę bla­da, już na nią zwró­ci­łam uwa­gę.

– Otóż, moja ko­cha­na Anno, dama w nie­bie­skim ka­pe­lu­szu rów­nie roz­sąd­na, jak pięk­na…

– Skąd­że wiesz o tym, że roz­sąd­na, mój dro­gi?

– Tyl­ko co po­wie­dzia­ła do swe­go męża, po­ka­zu­jąc mu na­sze­go Adal­bert­ka: Mój Boże… spoj­rzyj ja­kie za­chwy­ca­ją­ce dzie­cię z tymi ja­sny­mi wło­ska­mi.

– Poj­mu­ję, mój dro­gi, że to dla cie­bie już wy­star­cza­ją­cy do­wód roz­sąd­ku – od­rze­kła z uśmie­chem pani Del­ma­re. – Lecz, nie po­su­wa­jąc aż tak da­le­ko mej wdzięcz­no­ści, po­wiem, że pani ta, okre­śla­jąc Adal­bert­ka jako za­chwy­ca­ją­ce­go… do­wio­dła przy­najm­niej, że ma bar­dzo do­bry gust.

Pan Del­ma­re, ująw­szy w dło­nie głów­kę dzie­cię­cia, czu­le je uści­snął i rzekł mu po ci­chu:

– Czy sły­sza­łeś, że ta pięk­na pani, co obok sie­dzi, po­wie­dzia­ła, że je­steś ślicz­ny.

– Mój dro­gi – rze­kła mło­da ko­bie­ta mę­żo­wi, to­nem mi­łej wy­mów­ki – do­praw­dy, za­nad­to już psu­jesz Adal­bert­ka.

– Psu­ję go! – od­rzekł pan Del­ma­re. – Cóż zno­wu… Nig­dy go do­sta­tecz­nie, nig­dy go do­syć nie będę psuł za szczę­ście, ja­kie mi spra­wia… Szczę­ście po­dwo­jo­ne jesz­cze trwo­gą, jaką mi przy­nio­sło jego uro­dze­nie… bied­ne ko­cha­nie!… Czy wiesz, Anno, że na sto dzie­ci przy­cho­dzą­cych, jak on, przed­wcze­śnie na świat, dzie­się­cio­ro po­zo­sta­je przy ży­ciu… Tym­cza­sem on, po­wiedz sama, jaki sil­ny, ru­mia­ny i pięk­ny!

I pan Del­ma­re, w unie­sie­niu oj­cow­skim okry­wa­jąc syn­ka piesz­czo­ta­mi, nie spo­strzegł chwi­lo­we­go, na­głe­go ru­mień­ca i za­kło­po­ta­nia żony. Za­czął mó­wić z nie­wy­sło­wio­ną ra­do­ścią.

– Cóż mam ci po­wie­dzieć, Anno. Tak, je­stem wa­riat, bał­wo­chwal­ca na­sze­go syn­ka, trze­ba że­byś się z tym po­go­dzi­ła… a po­tem – do­dał pan Del­ma­re, pa­trząc na żonę z wy­ra­zem tak czu­łym, tak słod­kim, tak ko­cha­ją­cym, że nadał praw­dzi­wy wdzięk swej fi­zjo­no­mii, do­tąd po­zba­wio­nej wy­ra­zu – masz wy­bor­ny śro­dek, żeby mi prze­szko­dzić psuć to dro­gie dziec­ko.

– Zda­je mi się, że to by­ła­by rzecz trud­na–uśmiech­nę­ła się mło­da ko­bie­ta. – No, ale po­wiedz mi, mój dro­gi, cóż to za śro­dek?

Pan Del­ma­re, schy­liw­szy się do ucha żony, rzekł po ci­chu z wy­ra­zem na­mięt­nej mi­ło­ści:

– Daj mi dru­gie­go anioł­ka… a nie będę psuł sa­me­go Adal­bert­ka… Po­dzie­lę moje uwiel­bie­nie.

Mło­da mę­żat­ka spu­ści­ła oczy, zno­wu się za­ru­mie­ni­ła i nic nie od­po­wie­dzia­ła; mil­cza­ła, a mąż pa­trzył na nią z trium­fu­ją­cą miną.

Pod­czas tej ma­łej sce­ny po­ufa­ło­ści mał­żeń­skiej, dama w nie­bie­skim ka­pe­lu­szu, po za­chwy­tach nad twa­rzycz­ką dziec­ka pań­stwa Del­ma­re, wpa­dła w smut­ną za­du­mę, z któ­rej nie mo­gły jej wy­pro­wa­dzić nad­ska­ki­wa­nia mał­żon­ka jej, pana de Bo­ur­gu­eil, męż­czy­zny lat oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu, bru­ne­ta, wy­so­kie­go, o przy­jem­nych ry­sach twa­rzy. Lubo wą­skie i za­ci­śnię­te usta, po­nu­ry wzrok, nada­wa­ły nie­kie­dy jego spoj­rze­niu i uśmie­cho­wi wy­raz ja­kiejś wy­mu­szo­no­ści, nie­na­wi­ści, może na­wet ob­łu­dy.

Żona jego, jak już po­wie­dzie­li­śmy, była skoń­czo­ną pięk­no­ścią. Gę­ste, ciem­ne wło­sy ota­cza­ły twarz bla­dą i ła­god­ną o aniel­skim wdzię­ku; za­my­ślo­na i me­lan­cho­lij­na, z roz­tar­gnie­niem, pół­słów­ka­mi od­po­wia­da­ła mę­żo­wi. Po dłu­gim mil­cze­niu spo­strze­gła, jak wzmian­ko­wa­li­śmy, ślicz­ną twa­rzycz­kę dziec­ka pani Del­ma­re i rze­kła do męża:

– Co za prze­ślicz­ne dzie­cię!

– Istot­nie za­chwy­ca­ją­ce; oj­ciec je ob­sy­pu­je piesz­czo­ta­mi – od­po­wie­dział pan Bo­ur­gu­eil.

Nie mo­gąc stłu­mić przy­kre­go wes­tchnie­nia i szu­ka­jąc spoj­rze­nia żony, do­dał ci­cho:

– Syna okry­wa po­ca­łun­ka­mi… jak­że szczę­śli­wy jest ten czło­wiek!…

Pani de Bo­ur­gu­eil, za­my­śliw­szy się zno­wu, nie od­po­wie­dzia­ła ani sło­wa. Mąż, lek­ko do­ty­ka­jąc ją łok­ciem, rzekł pół­gło­sem, z nie­ukon­ten­to­wa­niem:

– Ależ Ju­lio… prze­cież mó­wię do cie­bie…

– Prze­pra­szam cię, mój dro­gi – rze­kła mło­da ko­bie­ta, jak­by obu­dzo­na. – Có­żeś mi mó­wił?

– Do­praw­dy wpa­dasz w roz­tar­gnie­nie, w smu­tek nie­po­ję­ty… Wy­pro­wa­dzi­łem cię tu na prze­chadz­kę, mnie­ma­jąc, że zro­bię ci przy­jem­ność, aż tu za­le­d­wie parę słów mogę z tru­dem od cie­bie wy­cią­gnąć.

– Na­le­ży mi wy­ba­czyć, mój dro­gi, wiesz, że od pew­ne­go cza­su czu­ję się nie­zdro­wa… da­ruj mi więc, żem nie od­po­wie­dzia­ła… Zda­je mi się, że mó­wi­łeś…

– Mó­wi­łem ci, że ten pan… któ­re­go chłop­czyk tak ci się po­do­bał… musi być bar­dzo szczę­śli­wym oj­cem…

– Ma­jąc ta­kie dziec­ko, musi nim być.

– A to szczę­ście… któ­re­go ja za­pew­ne nig­dy nie za­znam… – od­rzekł pan de Bo­ur­gu­eil z go­ry­czą. – Od roku… wzbu­dzam w to­bie… tyle wstrę­tu!…

– Zmi­łuj się – od­po­wie­dzia­ła ci­cho pani de Bo­ur­gu­eil bo­jąc się, aby ktoś z są­sia­dów nie do­sły­szał tej roz­mo­wy. – Pro­szę cię, ani sło­wa wię­cej…

– Czy to moja wina… czy moja – rzekł pan de Bo­ur­gu­eil jesz­cze ci­szej. – Czy to moja wina, że wi­dok szczę­ścia, któ­re­go za­zdrosz­czę, ja­kie­go nig­dy może nie za­znam… wy­ry­wa mi z ser­ca mi­mo­wol­ne żale?…

Pani de Bo­ur­gu­eil spoj­rze­niem bła­ga­ła męża, aby prze­rwał tę roz­mo­wę, któ­ra zda­wa­ła się go tak moc­no za­smu­cać.

Kie­dy sy­nek pań­stwa Del­ma­re do­wie­dział się od ojca, że dama w nie­bie­skim ka­pe­lu­szu na­zwa­ła go prze­ślicz­nym, zszedł z oj­cow­skich ko­lan i po krót­kim na­my­śle, zbli­żyw­szy się do pani de Bo­ur­gu­eil, rzekł:

– Pro­szę pani, papa mi po­wie­dział, że na­zwa­łaś mnie prze­ślicz­nym… Bar­dzo mi to przy­jem­ne. Dla­te­go dam ci jed­ną z mo­ich cho­rą­gie­wek. Weź, pro­szę.

– Dziec­ko z wdzię­kiem po­da­ło mło­dej ko­bie­cie obie cho­rą­giew­ki. – Wy­bierz pani, któ­ra ci się wię­cej po­do­ba.

Pan Del­ma­re okiem i uchem śle­dził za­cho­wa­nie się syna i, od­wra­ca­jąc się do żony z miną zdzi­wio­ną i trium­fu­ją­cą za­ra­zem, za­wo­łał:

– Anno, czy sły­szysz? W jego wie­ku, w czwar­tym roku ży­cia, żeby po­wie­dzieć coś po­dob­ne­go… to rzecz nie­sły­cha­na, dziw­na, za­chwy­ca­ją­ca!

– Pani! – rze­kła pani Del­ma­re, wsta­jąc z krze­sła i zbli­ża­jąc się do pani de Bo­ur­gu­eil, któ­ra uję­ta pięk­no­ścią dziec­ka, po­sa­dzi­ła je so­bie na ko­la­nach.

– Po ty­siąc razy prze­pra­szam za nie­grzecz­ność mego syn­ka.

– Owszem, pani, je­stem szczę­śli­wa, że mnie usły­szał – z uprzej­mym uśmie­chem od­po­wie­dzia­ła pani de Bo­ur­gu­eil. – I, jak pani wi­dzi, zo­sta­łam wy­na­gro­dzo­na za moją szcze­rość… zy­ska­łam tę pięk­ną cho­rą­giew­kę.

Pan Del­ma­re, ob­ra­ca­jąc na­tych­miast swe krze­sło ku pani de Bo­ur­gu­eil, rzekł z do­bro­dusz­ną szcze­ro­ścią:

– Na ho­nor, pani, nie je­stem aż tak da­le­ce skrom­ny jak moja żona. Przyj­mę z ra­do­ścią, z wdzięcz­no­ścią, wszyst­ko, co ze­chcesz pani po­wie­dzieć mi­łe­go o moim Adal­bert­ku.

Rzecz dziw­na, pani de Bo­ur­gu­eil nie mo­gła się po­wstrzy­mać od nie­znacz­ne­go wzdry­gnię­cia się na to imię. Lek­ki ru­mie­niec po­krył na chwi­lę bla­de jej ob­li­cze i bo­le­sny uśmiech prze­śli­zgnął się po ustach

– było to tym dziw­niej­sze, że imię Adal­bert nie na­le­ży do owych po­spo­li­tych imion, któ­re czę­sto są nada­wa­ne i ła­two mogą ścią­gnąć uwa­gę, gdy się je wy­ma­wia. Po chwi­li pani de Bo­ur­gu­eil opa­no­wa­ła się i za­czę­ła mó­wić do pana Del­ma­re, syn­ka jego trzy­ma­jąc wciąż na ko­la­nach:

– Ma pan słusz­ne pra­wo nie być skrom­nym; to miłe dzie­cię daje pra­wo do dumy.

Te­raz wmie­szał się grzecz­nie do roz­mo­wy pan de Bo­ur­gu­eil, zwra­ca­jąc się naj­pierw do pani Del­ma­re, któ­rej wdzięk, gu­stow­ny strój i do­bre uło­że­nie od razu da­wa­ły po­znać damę z to­wa­rzy­stwa, a któ­ra usia­dła na próż­nym krze­śle obok pani de Bo­ur­gu­eil:

– Pani po­zwo­li so­bie wy­znać – rzekł z uśmie­chem – że bar­dzo za­zdrosz­czę po­da­run­ku, jaki zro­bił ten ślicz­ny chłop­czyk mo­jej żo­nie. Prze­cież my­śla­łem to samo, co ona… więc za­słu­gu­ję na to samo.

– W ta­kim ra­zie, pro­szę pana – rzekł z po­wa­gą Adal­bert. – Dam panu dru­gą cho­rą­giew­kę.

I dzie­cię cią­gle sie­dząc na ko­la­nach pani de Bo­ur­gu­eil, z rów­nym wdzię­kiem i uprzej­mo­ścią po­da­ło za­baw­kę jej mę­żo­wi. Pani de Bo­ur­gu­eil mia­ła wpię­tą w sta­nik szpil­kę ne­apo­li­tań­ską, rżnię­tą z ko­ra­la i wy­obra­ża­ją­cą za­mknię­tą rękę z wy­su­nię­tym wiel­kim pal­cem – był to ro­dzaj amu­le­tu prze­ciw­ko uro­kom, jak mó­wią Wło­si. Błysz­czą­ca szpil­ka po­do­ba­ła się roz­piesz­czo­ne­mu dziec­ku, więc nie krę­pu­jąc się wca­le, po­wie­dzia­ło, zresz­tą grzecz­nie, do jej wła­ści­ciel­ki:

– Da­łem pani moją cho­rą­giew­kę, to pani może mi dać swo­ją pięk­ną szpil­kę, nie­praw­daż?

I nie cze­ka­jąc, jak jego proś­bę przyj­mie, szyb­kim ru­chem wy­jął szpil­kę ze sta­ni­ka mło­dej damy.

Pan Del­ma­re, w za­śle­pie­niu oj­cow­skim, uznał to za bar­dzo za­baw­ne i za­czął śmiać się gło­śno, jego żona zaś, wi­docz­nie nie­za­do­wo­lo­na z nad­mier­nej śmia­ło­ści i non­sza­lan­cji syn­ka, rze­kła do swej przy­pad­ko­wej są­siad­ki:

– Do­praw­dy, pani, jak­że je­stem za­wsty­dzo­na tą swa­wo­lą… nie znaj­du­ję dla prze­pro­sze­nia pani…

I ob­ra­ca­jąc się do syna, do­da­ła su­ro­wo:

– Od­daj szpil­kę pani, moje dziec­ko, to coś zro­bił, jest bar­dzo nie­wła­ści­we.

– Ależ wca­le nie, pani – od­po­wie­dzia­ła z mi­łym uśmie­chem pani de Bo­ur­gu­eil, wzru­szo­na i roz­ba­wio­na kło­po­tem mło­dej ma­tecz­ki. – Za­mia­na już uczy­nio­na… ja za­trzy­mu­ję cho­rą­giew­kę.

– Te szpil­ki strze­gą po­dob­no od uro­ku – do­dał pan de Bo­ur­gu­eil. – Owszem, trze­ba na­wet, aby ta dro­ga dzie­ci­na ją za­cho­wa­ła.

Pań­stwo Del­ma­re uję­ci grzecz­no­ścią no­wych zna­jo­mych, chcie­li przy­najm­niej zwró­cić szpil­kę, lecz dzie­ciak moc­no ją ści­skał w rącz­ce, wo­ła­jąc z ca­łej siły, że pięk­na pani mu ją dała i że bę­dzie ją cho­wał na pa­miąt­kę.

Sprzecz­ka za­czę­ła ścią­gać uwa­gę paru osób, bli­żej sie­dzą­cych. Del­ma­re, schy­liw­szy się, rzekł pół­gło­sem do pana de Bo­ur­gu­eil:

– Bądź pan ła­skaw zo­sta­wić mi swój ad­res, abym ju­tro mógł mieć za­szczyt od­nieść mał­żon­ce pana szpil­kę i jesz­cze raz prze­pro­sić…

– Ach, nie, nie, pro­szę pana! – żywo od­po­wie­dział de Bo­ur­gu­eil. – Tej szpil­ki już nie przyj­mie­my; jak­że je­ste­śmy szczę­śli­wi, że się po­do­ba­ła ślicz­ne­mu dziec­ku.

Zresz­tą, drob­na wło­ska ro­bo­ta mo­zai­ko­wa nie przed­sta­wia­ła żad­nej więk­szej war­to­ści.

– W każ­dym ra­zie, pa­nie – na­le­gał Del­ma­re – po­zwól mi po­pro­sić o ad­res, abym wraz z żoną mógł przyjść i przy­najm­niej po­dzię­ko­wać.

Pan de Bo­ur­gu­eil chęt­nie przy­chy­lił się do tej proś­by i wyj­mu­jąc z kie­sze­ni bi­let wi­zy­to­wy, po­dał go panu Del­ma­re, mó­wiąc z wy­szu­ka­ną uprzej­mo­ścią:

– Lubo do­praw­dy, ko­cha­ny pa­nie, nie ma za co dzię­ko­wać… prze­cież to drob­nost­ka, ale ja i żona bę­dzie­my na­der szczę­śli­wi i dum­ni, je­że­li pań­stwo zro­bi­cie nam za­szczyt swo­ją wi­zy­tą.

Za­le­d­wie pan Del­ma­re wsu­nął bi­le­cik do kie­sze­ni od ka­mi­zel­ki, usły­szał żonę, mó­wią­cą z ci­cha do pani de Bo­ur­gu­eil, przy któ­rej wciąż sie­dzia­ła:

– Mój Boże, niech pani spoj­rzy, co za pięk­na isto­ta!

– Jaka cha­rak­te­ry­stycz­na twarz – do­da­ła jej są­siad­ka. – To musi być chy­ba ja­kaś Hisz­pan­ka albo Włosz­ka.

Del­ma­re, sły­sząc te uwa­gi, pod­niósł oczy i uj­rzał przed sobą mło­dą wy­so­ką nie­wia­stę, ubo­go ubra­ną. Na pra­wej ręce trzy­ma­ła dziec­ko owi­nię­te w łach­ma­ny; w le­wej – kil­ka wią­za­nek fioł­ków, któ­re po­da­wa­ła prze­chod­niom.

Jak traf­nie za­uwa­ży­ła od razu pani de Bo­ur­gu­eil, ko­bie­ta ta przed­sta­wia­ła skoń­czo­ny typ po­łu­dnio­wej pięk­no­ści rzad­kiej we Fran­cji: wy­so­ka, smu­kła. Pod nie­zgrab­ny­mi fał­da­mi sta­rej płó­cien­nej, znisz­czo­nej już suk­ni moż­na było roz­róż­nić bar­dzo kształt­ną ki­bić; spod czer­wo­nej chust­ki, nie bez wdzię­ku za­wią­za­nej na gło­wie, wy­do­by­wa­ły się wło­sy ciem­ne, aż w gra­na­to­wy od­cień prze­cho­dzą­ce – ten­że od­cień mia­ły dłu­gie jej rzę­sy. Rysy twa­rzy wy­chu­dłej z nę­dzy, lecz rzad­kiej re­gu­lar­no­ści, zda­wa­ły się być wy­zło­co­ne pro­mie­nia­mi po­łu­dnio­we­go słoń­ca; usta mia­ły wy­raz bo­le­snej dumy. Wzrok, to utkwio­ny w je­den punkt, to roz­tar­gnio­ny i pra­wie błęd­ny, nada­wał dziw­ną wy­ra­zi­stość wiel­kim czar­nym oczom. Kil­ka chwil sta­ła nie­po­ru­szo­na przed mło­dy­mi ko­bie­ta­mi, trzy­ma­jąc dzie­cię na ręce, po­tem po­da­ła im fioł­ki, nie mó­wiąc ani sło­wa, jak­by speł­nia­jąc tę czyn­ność me­cha­nicz­nie, z przy­zwy­cza­je­nia, pod­czas gdy umysł jej był gdzie in­dziej.

– Nie­szczę­śli­wa ko­bie­ta… robi wra­że­nie obłą­ka­nej – rze­kła pół­gło­sem pani Del­ma­re do pani de Bo­ur­gu­eil.

– Może ze zmar­twie­nia – od­po­wie­dzia­ła jej są­siad­ka. – Wy­da­je się być bar­dzo ubo­gą.

Ko­bie­ta nie mó­wiąc ani sło­wa, na­tar­czy­wie wy­cią­ga­ła rękę z fioł­ka­mi. Pan Del­ma­re przy­su­nął się, wziął czte­ry bu­kie­ty i, szu­ka­jąc po kie­sze­niach, rzekł:

– Ile się na­le­ży?

Zda­wa­ła się go wca­le nie sły­szeć i rzu­ca­ła do­ko­ła pra­wie dzi­kim wzro­kiem.

– Hej, kwia­ciar­ka! – wy­rzekł Del­ma­re gło­śniej, do­ty­ka­jąc jej ręki. – Py­tam, ile się na­le­ży za te czte­ry bu­kie­ty?

– Cze­go pan po­trze­bu­je spy­tać? – od­po­wie­dzia­ła nie­zbyt po­praw­nym ję­zy­kiem i z wy­raź­nym ak­cen­tem wło­skim, za­le­d­wie spoj­rzaw­szy na py­ta­ją­ce­go. Ten, po pro­stu nie ro­zu­mie­jąc jej od­po­wie­dzi, zwró­cił się do żony:

– Czy sły­sza­łaś, Anno?

– Za­pew­ne bied­na ko­bie­ta chce po­wie­dzieć, że­byś jej dał, ile ze­chcesz – rze­kła pani Del­ma­re wzru­szo­nym gło­sem. – Bądź szczo­dry, mój dro­gi. Bied­na isto­ta wy­da­je się być bar­dzo nie­szczę­śli­wa. Na­wet po fran­cu­sku sła­bo mówi, jak­że jej tu musi być cięż­ko!

– Wiesz, moja Anno, że za­wsze ro­bię, co tyl­ko chcesz – od­po­wie­dział żo­nie Del­ma­re.

I, wyj­mu­jąc z kie­sze­ni srebr­ną pię­cio­fran­ków­kę, chciał już ją dać ko­bie­cie, gdy wtem spo­strzegł, że jego sy­nek zszedł z ko­lan pani de Bo­ur­gu­eil i z cie­ka­wo­ścią wła­ści­wą jego wie­ko­wi, przy­pa­try­wał się sprze­da­ją­cej bu­kie­ci­ki.

– Adal­bert! – za­wo­łał Del­ma­re.

Imię to, któ­re przed chwi­lą tak ude­rzy­ło pa­nią de Bo­ur­gu­eil, wy­rwa­ło kwia­ciar­kę z roz­tar­gnie­nia. Rzu­ci­ła nie­spo­koj­ne, obłęd­ne spoj­rze­nie do­ko­ła.

Dzie­cię nie do­sły­sza­ło we­zwa­nia, więc oj­ciec za­wo­łał po­now­nie:

– Adal­ber­cie, czy sły­szysz?!

Na po­wtór­ny dźwięk tego imie­nia, kwia­ciar­ka za­drża­ła ca­łym cia­łem, rysy jej przy­bra­ły wy­raz nie­opi­sa­ne­go nie­po­ko­ju i trwo­gi; rzec by moż­na, że to imię zbu­dzi­ło ja­kieś roz­dzie­ra­ją­ce wspo­mnie­nie w jej ser­cu. Marsz­cząc czar­ne, prze­ślicz­nie za­ry­so­wu­ją­ce się brwi, za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią, pa­trząc na pana Del­ma­re nie­przy­tom­nym wzro­kiem:

– Adal­bert, cze­go za Adal­bert?… Del­ma­re zdu­miał się.

– Ależ, moja bied­na ko­bie­to – od­rzekł – prze­cież Adal­bert to mój sy­nek. Wo­łam go, aby ci od­dał te pięć fran­ków.

Schy­la­jąc się do ucha pana de Bo­ur­gu­eil, do­dał szep­tem:

– Nie­za­wod­nie bie­dacz­ka ma źle w gło­wie.

– Oba­wiam się tego moc­no… wy­glą­da na to – z po­li­to­wa­niem od­rzekł de Bo­ur­gu­eil.

Dzie­cię nad­bie­gło na głos ojca, gdy zaś ten dał mu pię­cio­fran­ków­kę, z dumą od­nio­sło ją kwia­ciar­ce.

Nie­szczę­śli­wa ma­chi­nal­nie przy­ję­ła da­tek i w mil­cze­niu, przez kil­ka chwil wpa­try­wa­ła się w ma­łe­go Adal­bert­ka dziw­nym wzro­kiem, jak­by z za­zdro­ścią.

Pa­no­wie Del­ma­re i de Bo­ur­gu­eil, sto­jąc za krze­sła­mi swych żon, nie mo­gli wi­dzieć ich twa­rzy.

Obie, ude­rzo­ne jed­no­cze­śnie przy­krym wzru­sze­niem, ja­kie imię Adal­ber­ta zdo­ła­ło wy­wo­łać w kwia­ciar­ce, za­ru­mie­ni­ły się moc­no, spu­ści­ły oczy i od­wró­ci­ły gło­wy, jak­by sta­ra­jąc się na­wza­jem unik­nąć swe­go wzro­ku, jak­by jed­na przed dru­gą chcia­ła ukryć swe za­kło­po­ta­nie. Obie wszak­że sta­ra­ły się ukrad­kiem rzu­cić okiem na kwia­ciar­kę tak pięk­ną, tak ubo­gą, a któ­rą sam dźwięk imie­nia Adal­ber­ta zda­wał się do­ty­kać bo­le­śnie.

W tej­że chwi­li trzy po­wo­zy, wy­twor­nie za­przę­żo­ne, za­je­cha­ły je­den po dru­gim przed wej­ście do Café Tor­to­ni. Mię­dzy prze­cha­dza­ją­cy­mi się po bul­wa­rach po­wsta­ło ja­kieś za­mie­sza­nie, jak­by w ocze­ki­wa­niu nie­zwy­kłe­go wi­do­wi­ska.II

Zgiełk, po­mie­sza­ny z ogól­nym śmie­chem i gło­śny­mi okrzy­ka­mi, po­wi­tał przy­by­cie tych wy­twor­nych po­jaz­dów. Miej­sce, przy któ­rym po­jaz­dy przy­sta­nę­ły, przed sa­mym wej­ściem do mod­nej ka­wiar­ni, znaj­do­wa­ło się bli­sko krze­seł pań Del­ma­re i de Bo­ur­gu­eil. Tam też po­czę­to się tło­czyć.

Wkrót­ce do­ko­ła mło­dych ko­biet, ich mę­żów i kwia­ciar­ki, ze­bra­ła się ogrom­na ciż­ba, aż ko­bie­ty czu­ły się za­do­wo­lo­ne, że krze­sła za­sła­nia­ły je przed co­raz bar­dziej wzra­sta­ją­cym zbie­go­wi­skiem wi­dzów ja­kiejś oso­bli­wej sce­ny.

Po­mię­dzy cie­ka­wy­mi stał mło­dy czło­wiek, wy­so­ki, o twa­rzy smut­nej i su­ro­wej, któ­rej dłu­gie wąsy i hisz­pań­ska bród­ka nada­wa­ły woj­sko­wy wy­gląd. Czar­ny kra­wat, dłu­gi, gra­na­to­wy sur­dut, za­pię­ty pod szy­ję i ozdo­bio­ny wstąż­ką Le­gii Ho­no­ro­wej, nada­wa­ły temu męż­czyź­nie wy­gląd ofi­ce­ra, bio­rą­ce­go pół żoł­du*, oprysz­ka znad Lo­ary, jak­by się wy­ra­ził zwo­len­nik po­wra­ca­ją­cych Bur­bo­nów. Wi­docz­nie wra­cał z ja­kiejś po­dró­ży, bo miał w ręce mały -

* Prze­zwi­sko ofi­ce­rów na­po­le­oń­skich.

tłu­mo­czek ka­wa­le­ryj­ski z czer­wo­ne­go suk­na. Nie­spo­dzie­wa­ne za­trzy­ma­nie się, spo­wo­do­wa­ne tło­kiem, zda­wa­ło się go nie­cier­pli­wić.

Ato­li na głos po­wszech­nych krzy­ków i śmie­chu, co­raz bar­dziej się wzma­ga­ją­cych u drzwi Cafe Tor­tom, uległ ogól­ne­mu za­cie­ka­wie­niu i za­trzy­mał się obok dwóch mło­dych ko­biet i kwia­ciar­ki. Tę ostat­nią tłum po­py­chał dość moc­no. Ma­jor Mau­ri­ce – ta­kie bo­wiem było na­zwi­sko nie­zna­jo­me­go z wstą­żecz­ką Le­gii, li­tu­jąc się nad ubo­gą ko­bie­tą z dziec­kiem na ręku, któ­re ochra­nia­ła sta­ran­nie, rzekł z uj­mu­ją­cą do­bro­cią:

– Stój przede mną, póki się ten tłum nie roz­pro­szy… Nie bę­dziesz przy­najm­niej po­py­cha­na i nic się twe­mu dziec­ku nie sta­nie.

Kwia­ciar­ka po­dzię­ko­wa­ła ofi­ce­ro­wi wdzięcz­nym spoj­rze­niem. Na­gle tłum po­ru­szył się moc­niej. Ma­jor Mau­ri­ce od­wró­cił się i spoj­rzał na tło­czą­cych się naj­bli­żej ga­piów tak groź­nym wzro­kiem, że ści­snę­li się nie­co i kwia­ciar­ka z dziec­kiem nie była już na­ra­żo­na na po­py­cha­nie.

Del­ma­re na proś­bę żony, sta­nął na krze­śle, aby spoj­rzeć nad tłu­mem i do­wie­dzieć się wresz­cie przy­czy­ny zbie­go­wi­ska. Pan de Bo­ur­gu­eil po­szedł za jego przy­kła­dem.

Na­gle pan Del­ma­re gło­śno się ro­ze­śmiał, wo­ła­jąc:

– Ach, co za wy­bor­ny żart!

– Istot­nie, to na­praw­dę za­baw­ne! – do­dał pan de Bo­ur­gu­eil, po­dzie­la­jąc we­so­łość są­sia­da.

– Ale po­wiedz­cież nam, pa­no­wie, co tam wła­ści­wie wi­dzi­cie – rze­kła pani Del­ma­re.

– Dwóch mło­dych lu­dzi, na­wet ele­ganc­ko wy­glą­da­ją­cych, sło­wo ho­no­ru!

– I z wą­sa­mi… wy­sia­dło z tych po­wo­zów – z tru­dem od­po­wie­dział pan Del­ma­re, śmie­jąc się do roz­pu­ku. – Upu­dro­wa­ni i ucze­sa­ni à la roy­ale, ubra­ni po cy­wil­ne­mu, ale w szli­fach… w krót­kich spoden­kach, na­kra­pia­nych poń­czosz­kach… ze szpad­ka­mi na ukos i z wiel­ki­mi jak ta­le­rze, bia­ły­mi ko­kar­da­mi.

– Ależ to strój emi­gran­tów*, ochot­ni­ków Lu­dwi­ka XIV, jak ich na­zy­wa­ją! – do­dał pan de Bo­ur­gu­eil, śmie­jąc się pra­wie tak gło­śno, jak jego są­siad.

– Ale coś jesz­cze lep­sze­go! – śmiał się pan Del­ma­re. – Z dru­gie­go po­wo­zu wy­sia­da gru­be i bli­sko na sześć stóp wy­so­kie chło­pi­sko, ubra­ne jak tam­ci, też jak ochot­nik Lu­dwi­ka XIV… tyl­ko, za­miast szpa­dy… o Boże, chy­ba umrę ze śmie­chu!… ma ro­żen ku­chen­ny na pen­den­cie…

– Ach, ach, patrz pan – wska­zy­wał pan de Bo­ur­gu­eil. – Ma wiel­ki krzyż św. Lu­dwi­ka… z bla­chy, przy­wią­za­ny z tyłu na sznur­ku mię­dzy dwo­ma gu­zi­ka­mi!

– Sło­wo ho­no­ru, to praw­da! – po­twier­dził Del­ma­re. – Wła­śnie zro­bił pi­ru­et, wi­docz­nie uda­jąc mar­ki­za, i doj­rza­łem ten krzyż. Ach, mój Boże, co za ko­micz­ny opas!… Czy sły­szy­cie, moje pa­nie, ogól­ne śmie­chy… O, bra­wo biją!

– Ale, co wła­ści­wie ma zna­czyć ta ma­ska­ra­da? – spy­ta­ła pani Del­ma­re, zdzi­wio­na na rów­ni z pa­nią de Bo­ur­gu­eil.

–-

* Zdo­by­cie Pa­ry­ża przez ko­ali­cję an­ty­na­po­le­oń­ską spo­wo­do­wa­ło ma­so­wy po­wrót emi­gran­tów – ary­sto­kra­tów, zbie­głych w 1789 roku.

– Prze­cież kar­na­wał daw­no mi­nął – do­da­ła ta ostat­nia z nie­po­ko­jem.

– Ach, te­raz wszyst­ko ro­zu­miem! – za­wo­łał Del­ma­re, ude­rza­jąc się pal­cem w czo­ło. – Prze­cież Café Tor­to­ni, to ulu­bio­na ka­wiar­nia daw­nych ochot­ni­ków kró­lew­skich, ro­ja­li­stów, da­lej wie­lu oku­pa­cyj­nych ofi­ce­rów.

– I ci mło­dzi lu­dzie – pod­chwy­cił de Bo­ur­gu­eil – w któ­rych po mar­so­wych mi­nach od razu moż­na po­znać by­łych ofi­ce­rów Ce­sar­stwa, urzą­dzi­li tę urą­gli­wą ma­ska­ra­dę przez szy­der­stwo i wzgar­dę dla emi­gran­tów.

– Co za szop­ka! – rze­kła pani Del­ma­re z uśmie­chem.

– Na nie­szczę­ście, ten we­so­ły żart może wy­wo­łać po­waż­ną awan­tu­rę – od­po­wie­dzia­ła pani de Bo­ur­gu­eil. – Je­że­li, jak sły­szy­my, Cafe Tor­to­ni jest miej­scem zbor­nym daw­nych ochot­ni­ków kró­lew­skich i w ogó­le ro­ja­li­stów.

– Ma pani zu­peł­ną ra­cję – od­rze­kła dru­ga mło­da ko­bie­ta. – Ochot­ni­cy mogą prze­jąć się tym kon­cep­tem ofi­ce­rów ce­sar­skich, któ­rych nie­na­wi­dzą na se­rio.

– I tym bar­dziej może to się skoń­czyć se­rio, moja ko­cha­na Anno – wtrą­cił pan Del­ma­re – że mię­dzy ochot­ni­ka­mi Bur­bo­nów, prze­sia­du­ją­cy­mi po ca­łych dniach w Cafe Tor­to­ni, ma być po­dob­no dwóch czy trzech za­wo­ła­nych za­bi­ja­ków i po­je­dyn­ko­wi­czów. Cała więc ko­me­dia może się za­koń­czyć czy­jąś śmier­cią, a przy­znam się, że to by­ło­by mniej za­baw­ne, niż po­czą­tek.

– Ach! – za­wo­ła­ła pani Del­ma­re z prze­ję­ciem.

– To by­ło­by okrop­ne!

– No, ale miej­my na­dzie­ję – rze­kła pani de Bo­ur­gu­eil – że spra­wa nie zaj­dzie aż tak da­le­ko…

– Och, och! – prze­rwał Del­ma­re wciąż jesz­cze sto­jąc na stoł­ku. – Otóż jesz­cze je­den po­wóz – na ostat­ku pew­no naj­lep­sze!

– Do dia­bła, na psa urok – wrza­snął pan de Bo­ur­gu­eil. – Już kil­ku ofi­ce­rów cu­dzo­ziem­skich i kil­ku ze sta­łych by­wal­ców Tor­to­nie­go wy­la­zło na ta­ras ka­wiar­ni, dla po­wi­ta­nia, nie­zbyt grzecz­ne­go za­pew­ne, tych spa­ro­dio­wa­nych ochot­ni­ków.

– Ale wy­da­je się, jak­by cze­ka­li na zna­jo­mych w ostat­nim po­wo­zie – uspo­ka­jał go Del­ma­re. – Ach, bacz­ność, oto i sław­ny Lo­stan­ge, były ochot­nik kró­lew­ski, to wła­śnie je­den z owych słyn­nych po­je­dyn­ko­wi­czów, o któ­rych przed chwi­lą wspo­mnia­łem… Po­ka­zy­wa­no mi przed kil­ku dnia­mi tego za­bi­ja­kę.

– Gdzie on, gdzie on?– spy­tał pan de Bo­ur­gu­eil. Tak­że obie damy po­ru­szy­ły się.

– O, to ten, co pierw­szy zszedł z bal­ko­nu, wi­dzisz? Ten wy­so­ki blon­dyn, z la­secz­ką w ręku. O, to chwat, z któ­rym, praw­dę mó­wiąc, nie chciał­bym nig­dy za­drzeć, bo­wiem wca­le nie je­stem ama­to­rem po­je­dyn­ków.

– Do­praw­dy, to ten słyn­ny Lo­stan­ge! – po­twier­dził de Bo­ur­gu­eil. – Znam go ze… ze sła­wy… smut­na to sła­wa! Po­wia­da­ją, że miał już pięt­na­ście po­je­dyn­ków, z cze­go dzie­więć ze śmier­tel­nym wy­ni­kiem… dzie­więć na pięt­na­ście, to ślicz­nie!

– Ach, strasz­ny czło­wiek! – za­wo­ła­ła pani Del­ma­re z prze­ra­że­niem.

– Mieć dzie­więć tru­pów na su­mie­niu, to okrop­ność!… – wzdry­gnę­ła się jej są­siad­ka.

I ob­ró­ciw­szy się z nie­po­ko­jem do pani Del­ma­re, do­da­ła:

– Ale, pro­szę pani, je­że­li ma się z ta­ki­mi ludź­mi do czy­nie­nia, to ten żart może mieć strasz­li­we skut­ki…

– Wy­zna­ję, że mi­mo­wol­nie ser­ce mi się ści­ska…

– Ach, mój Boże! – krzyk­nął na­gle de Bo­ur­gu­eil z ży­wym nie­po­ko­jem i zdzi­wie­niem.– Prze­cież to on, do­praw­dy! Wy­siadł z ostat­nie­go po­wo­zu.

– O kim mó­wisz, mój mężu? – spy­ta­ła żona. Lecz de Bo­ur­gu­eil nie od­po­wia­dał i z jesz­cze więk­szym prze­ra­że­niem do­dał:

– Prze­cież to on, na cze­le tych sze­ściu mło­dych lu­dzi, prze­bra­nych za ochot­ni­ków. wcho­dzi na ga­nek… za­raz ze­tknie się ze strasz­nym Lo­stan­ge'em…

– Jesz­cze raz, mój dro­gi–znie­cier­pli­wi­ła się pani de Bo­ur­gu­eil. – O kim mó­wisz?

– Pan de Bo­ur­gu­eil mówi o wy­so­kim, mło­dym męż­czyź­nie z czar­ny­mi wą­si­ka­mi… Pięk­na twarz, sło­wo ho­no­ru! Po­mi­mo tej śmiesz­nej ko­afiu­ry – od­po­wie­dział Del­ma­re pani de Bo­ur­gu­eil. – Oto już wszedł na ta­ras.

– Lo­stan­ge przy­pa­tru­je mu się i za­trzy­mu­je go – za­wo­łał de Bo­ur­gu­eil z prze­ra­że­niem.

– Coś bar­dzo żywo roz­ma­wia­ją – do­dał Del­ma­re. – A tym­cza­sem ten gru­by i wy­so­ki drab, z roż­nem za­miast szpa­dy, kry­gu­je się wciąż… robi ja­kieś pi­ru­ety, niby mar­kiz… a za­glą­da cią­gle pod nos jed­ne­mu z au­striac­kich ofi­ce­rów. Hm… hm… to może się źle skoń­czyć…

– Ach! – za­wo­łał pan de Bo­ur­gu­eil z trwo­gą. – Zła­mał na pół la­secz­kę, któ­rą Lo­stan­ge nie­grzecz­nie wy­wi­jał w cza­sie roz­mo­wy. Wcho­dzą wszy­scy do ka­wiar­ni… nie ma wąt­pli­wo­ści, że bę­dzie się mu­siał bić z Lo­stan­ge'em! Zgu­bio­ny! – za­koń­czył de Bo­ur­gu­eil, ze zgnę­bio­ną miną scho­dząc z krze­seł­ka. – Już nie żyje…

– Ależ, pa­nie – rzekł do nie­go Del­ma­re. – Któż to wła­ści­wie jest, ten mło­dy czło­wiek, któ­rym się pan tak zaj­mu­je i o któ­re­go się pan tak lęka?

– To je­den z mych naj­lep­szych przy­ja­ciół, puł­kow­nik Ro­land – od­rzekł ze smut­kiem de Bo­ur­gu­eil.

– Co?–rzekł z ży­wo­ścią Del­ma­re.–Ten wy­so­ki, przy­stoj­ny, mło­dy czło­wiek, któ­re­go­śmy przed chwi­lą tam wi­dzie­li, to sław­ny puł­kow­nik Ro­land, któ­ry, jak mó­wią, do­ka­zy­wał pod Wa­ter­loo tak bo­ha­ter­skich czy­nów na cze­le swe­go puł­ku hu­za­rów?

– Tak, to on we wła­snej oso­bie, ko­cha­ny pa­nie – od­po­wie­dział de Bo­ur­gu­eil ze wzra­sta­ją­cym nie­po­ko­jem. – Tak, to puł­kow­nik Ro­land, jed­na z ostat­nich i naj­młod­szych chlub Ce­sar­stwa… je­den z naj­sym­pa­tycz­niej­szych, naj­in­te­li­gent­niej­szych lu­dzi… I te­goż może wie­czo­ru bę­dzie za­kłu­ty przez Lo­stan­ge'a, bo­wiem, jak mó­wię, nikt nie zdo­ła do­rów­nać w boju na szpa­dy temu za­wo­ła­ne­mu rę­ba­czo­wi.

Po­dob­nie, jak nie­co wcze­śniej pani de Bo­ur­gu­eil i kwia­ciar­ka były żywo po­ru­szo­ne dźwię­kiem imie­nia Adal­bert, tak i obec­nie na­zwi­sko puł­kow­ni­ka ce­sar­skie­go Ro­land, a zwłasz­cza wia­do­mość o nie­bez­pie­czeń­stwie, na ja­kie był na­ra­żo­ny, wy­war­ło sil­ne wra­że­nie i to nie tyl­ko na trzy mło­de ko­bie­ty, ale i na wciąż sto­ją­ce­go obok ma­jo­ra.

Nie od­stę­po­wał on ani na chwi­lę kwia­ciar­ki, któ­rą osła­niał przed na­po­rem tłu­mu i wraz z nią sły­szał o tym, co się dzia­ło na gan­ku Cafe Tor­to­ni.

Pani Del­ma­re na na­zwi­sko puł­kow­ni­ka Ro­land i na wia­do­mość o moż­li­wo­ści po­je­dyn­ku, zbla­dła, za­sło­ni­ła twarz wo­al­ką, aby ukryć sil­ne zmie­sza­nie i pra­wie kon­wul­syj­nie przy­ci­ska­ła syna do sie­bie.

Pani de Bo­ur­gu­eil w pierw­szym unie­sie­niu hi­ste­rycz­ne­go wprost prze­stra­chu, szyb­ko pod­nio­sła się do po­ło­wy, jak gdy­by chcia­ła biec, aby za­że­gnać nie­bez­pie­czeń­stwo gro­żą­ce mło­de­mu puł­kow­ni­ko­wi… Po­tem, oprzy­tom­niaw­szy, pa­dła na krze­sło prze­ję­ta ner­wo­wym drże­niem. Aż szczę­ka­ła zę­ba­mi, jak­by dla wstrzy­ma­nia tego, co się spo­za nich mo­gło wy­do­być. Spu­ściw­szy gło­wę na pier­si, gry­zła ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­kę.

Kwia­ciar­ka, sko­ro tyl­ko zro­zu­mia­ła, co przy jej sła­bej zna­jo­mo­ści fran­cu­skie­go moż­li­we było do­pie­ro po chwi­li, że ży­cie puł­kow­ni­ka Ro­land było w nie­bez­pie­czeń­stwie, zmie­ni­ła się gwał­tow­nie – żal i gniew uczy­ni­ły jej twarz pra­wie strasz­ną – na­bra­ła ja­kiejś nie­zwy­kłej od­wa­gi; czar­ne, ogrom­ne oczy za­pło­nę­ły i, ob­ró­ciw­szy się do ma­jo­ra Mau­ri­ce, któ­ry ją do­tąd za­sła­niał, rze­kła po­da­jąc mu dziec­ko:

– Ty jest do­bry… po­trzy­maj je… ja idę tam – wska­za­ła ru­chem gło­wy na ka­wiar­nię Tor­to­ni. Ma­jor Mau­ri­ce za­mie­rzał wła­śnie sam prze­ci­snąć się przez tłum. Jego mę­ska i smut­na twarz tak­że przy­bra­ła wy­raz nie­po­ko­ju na dźwięk na­zwi­ska Ro­land i na wieść o scy­sji roz­po­czy­na­ją­cej się po­mię­dzy mnie­ma­ny­mi „ochot­ni­ka­mi Lu­dwi­ka XIV” a ro­ja­li­sta­mi z ka­wiar­ni Tor­to­ni. Prze­to zdzi­wił się nie­zmier­nie proś­bą kwia­ciar­ki, któ­rą wziął po­cząt­ko­wo za wa­riat­kę, tak dziw­ne wra­że­nie ro­bi­ły jej fi­zjo­no­mia i gwał­tow­ne ru­chy. Wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, od­rzekł:

– Zo­stań tu, nie mogę wziąć tego dziec­ka. Po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód, chcąc prze­ci­snąć się przez tłum i do­stać się do wnę­trza ka­wiar­ni, by po­łą­czyć się z to­wa­rzy­sza­mi bro­ni. W ten spo­sób od­da­lił się od pani Del­ma­re i de Bo­ur­gu­eil, zbyt za­afe­ro­wa­nych, aby mo­gły za­uwa­żyć, co za­szło mię­dzy ma­jo­rem a kwia­ciar­ką.

Ta ostat­nia jed­nak, idąc tuż za ofi­ce­rem, do­go­ni­ła go i uchwy­ciw­szy za rękę, rze­kła prze­ry­wa­nym gło­sem, z sil­nym wło­skim ak­cen­tem:

– Oni chcą jego za­bić… pil­nuj mo­je­go dziec­ka… ja będę bro­nić… ja będę bro­nić…

I ta ener­gicz­na, na­mięt­na isto­ta, nie mo­gąc oprzeć się gwał­tow­ne­mu wzru­sze­niu, wy­beł­ko­ta­ła jesz­cze kil­ka słów już po wło­sku. Po­tem za­mie­ra­ją­cym gło­sem, z obłą­ka­ną twa­rzą wy­da­ła stłu­mio­ny krzyk, kur­czo­wo cze­pia­jąc się ra­mie­nia ofi­ce­ra… Ma­jor Mau­ri­ce, czu­jąc ra­mię jak­by w klesz­czach, od­wró­cił się szyb­ko, dość szyb­ko jesz­cze, by zdą­żyć pod­trzy­mać kwia­ciar­kę, któ­ra pa­da­ła ze­mdlo­na. Sil­nym ru­chem chwy­cił ją wpół.

Daw­ny ma­jor wiel­kie­go Ce­sar­stwa, pe­łen ludz­kich uczuć, już przed­tem li­to­wał się nad wy­raź­nie nie­szczę­śli­wą ko­bie­tą. Nie chciał więc jej opu­ścić w tak smut­nym po­ło­że­niu. Tłu­my prze­rze­dzi­ły się co­kol­wiek, we­zwał więc na po­moc kil­ka osób i wy­szu­kał miej­sce, gdzie moż­na było udzie­lić nie­szczę­śli­wej ko­bie­cie po­mo­cy.III

Kie­dy ma­jor Mau­ri­ce li­to­wał się nad tą ko­bie­tą, tłu­my cie­ka­wych, tło­czą­ce się na bul­wa­rze, w do­mnie­ma­niu, że szy­der­cza ma­ska­ra­da ce­sar­skich ofi­ce­rów może mieć smut­ne na­stęp­stwa, ze zdwo­jo­ną cie­ka­wo­ścią ocze­ki­wa­ły na ich wyj­ście z ka­wiar­ni Tor­to­ni, do­kąd wła­śnie we­szli.

Pa­nie Del­ma­re i de Bo­ur­gu­eil, prze­mó­gł­szy wresz­cie pierw­szą trwo­gę, zdo­ła­ły choć w czę­ści ukryć swe zmie­sza­nie przed mę­ża­mi, nie dzi­wią­cy­mi się zresz­tą, że ich żony są tak prze­ra­żo­ne samą my­ślą o mor­der­czych po­je­dyn­kach. Wie­dzie­li, że one sprzy­ja­ją jak i oni ofi­ce­rom nie­za­po­mnia­nej pa­mię­ci ar­mii Ce­sa­rza. Puł­kow­nik Ro­land był co­dzien­nym go­ściem w domu pań­stwa de Bo­ur­gu­eil i pan de Bo­ur­gu­eil ani chwi­li nie miał po­wo­du za­sta­na­wiać się nad nie­po­ko­jem żony o ich wspól­ne­go przy­ja­cie­la. Chcąc ją uspo­ko­ić, prze­mó­wił:

– No, może za da­le­ko po­su­ną­łem moje oba­wy o na­sze­go przy­ja­cie­la, moja ko­cha­na Ju­lio! O tym Lo­stan­ge istot­nie opo­wia­da­ją jako o naj­strasz­niej­szym za­bi­ja­ce, ale prze­cież puł­kow­nik Ro­land ma sła­wę nie­ustra­szo­ne­go, a choć­by jako woj­sko­wy, do­sko­na­le musi ro­bić sza­blą.

– Na nie­szczę­ście nie za­wsze tak bywa – wes­tchnął pan Del­ma­re. – Sły­sza­łem nie­raz, że zda­rza­ją się woj­sko­wi strasz­ni na polu bi­twy, a bi­ją­cy się na szpa­dy nie le­piej ode mnie. A to już rze­czy­wi­ście kiep­sko… zwa­żyw­szy na mój wstręt do bro­ni bia­łej… jak i do ogni­stej – do­dał z do­bro­dusz­nym uśmie­chem.

– Co praw­da, to nig­dy mi jesz­cze nie przy­szło do gło­wy spy­tać puł­kow­ni­ka Ro­land, czy do­brze umie strze­lać – od­rzekł pan de Bo­ur­gu­eil. – No, ale miej­my na­dzie­ję, że tak wa­lecz­ny ofi­cer musi do­brze wła­dać bro­nią.

I zwró­cił się do żony, któ­ra, sie­dząc ze spusz­czo­ną gło­wą i po­grą­żo­na w głę­bo­kim mil­cze­niu, drża­ła tak gwał­tow­nie, aż szal po­ru­szał się na jej ra­mio­nach:

– Nie drzyj tak, Ju­lio. Do­praw­dy, je­steś tak bo­jaź­li­wa jak dziec­ko… Prze­cież to wszyst­ko tyl­ko bła­he do­my­sły… Wy­star­czy za­wsze cza­su na smu­tek, kie­dy się nie­szczę­ście przy­tra­fi.

Ko­bie­ta pod­nio­sła gło­wę i z wy­sił­kiem wy­krztu­si­ła:

– Przy­zna­ję się do sła­bo­ści… lecz po­je­dy­nek!… Je­że­li kto­kol­wiek po­le­gnie w po­je­dyn­ku, to rzecz smut­na. A może wła­śnie będą się bili aż do śmier­ci!…

– I po­my­śleć – do­da­ła pani Del­ma­re pew­niej­szym nie­co gło­sem – że ro­dzi­ny dziś szczę­śli­we, ju­tro może, dzię­ki tej nie­mą­drej in­sty­tu­cji, po­grą­żą się w ża­ło­bie.

– Ach, moja bied­na Anno – od­po­wie­dział pan Del­ma­re – wi­dzę, że je­steś jesz­cze mniej męż­na od pani de Bo­ur­gu­eil, cho­ciaż wca­le nie znasz puł­kow­ni­ka Ro­land. Głos masz drżą­cy, twarz prze­ra­żo­ną. Ale patrz na na­sze­go Adal­ber­ta… jaki on smut­ny, jak tyl­ko do­strzegł twój nie­po­kój… bied­ne, ko­cha­ne dziec­ko!… Dia­bli nada­li po­je­dyn­ki i spe­cja­li­stów od nich! Sło­wo ho­no­ru, trze­ba chy­ba być wa­ria­tem, żeby się w tak bez­myśl­ny spo­sób mor­do­wać! Nie­praw­daż, pa­nie de Bo­ur­gu­eil? Ten ostat­ni za­wa­hał się.

– No tak… bez wąt­pie­nia, pa­nie… nad­uży­wa­nie po­je­dyn­ków pro­wa­dzi do smut­nych na­stępstw. Są ato­li oko­licz­no­ści… w któ­rych na ho­nor.

– Bar­dzo sza­nu­ję te wy­jąt­ko­we oko­licz­no­ści – od­po­wie­dział z całą szcze­ro­ścią pan Del­ma­re. – Ale nie mogę so­bie wy­obra­zić sy­tu­acji, w któ­rych na­ra­że­nie ży­cia nie na polu bi­twy i nie dla ra­to­wa­nia bliź­nie­go by­ło­by ja­kąś ko­niecz­no­ścią. Wy­star­czy już, że każ­dy z nas jest na­ra­żo­ny na śmierć zwy­czaj­ną, a ten bo­ha­ter­ski puł­kow­nik dość już chy­ba na­ra­żał swe ży­cie za oj­czy­znę! Brrr, sama myśl o tym głu­pim prze­są­dzie, praw­dzi­wym dresz­czem mnie przej­mu­je.

– Rze­czy­wi­ście – po­my­ślał so­bie pan de Bo­ur­gu­eil z uśmie­chem – ten po­czci­wiec, by­najm­niej nie jest wiel­kim zu­chem…

Na­gle wśród tłu­mu roz­le­gły się okrzy­ki:

– Już idą, już idą!

– Wy­cho­dzą z cu­dzo­ziem­ski­mi ofi­ce­ra­mi i z ro­ja­li­sta­mi od Tor­to­nie­go!

– Będą się bić!

– O, jest Lo­stan­ge!

Pa­no­wie de Bo­ur­gu­eil i Del­ma­re sta­nę­li zno­wu na krze­słach. Więk­szość krze­seł na­oko­ło rów­nież była po­zaj­mo­wa­na przez cie­ka­wych.

Żony ich nie mia­ły już żad­nych wąt­pli­wo­ści: za­mie­sza­nie, nie­po­kój, trwo­ga, któ­ry­mi się zdra­dza­ły, wresz­cie owo prze­czu­cie za­zdro­ści, za­wsze tak nie­omyl­ne – wszyst­ko to po­wia­da­ło im, że drżą obie o jed­ne­go czło­wie­ka… i że chy­ba tym czło­wie­kiem jest słyn­ny puł­kow­nik Adal­bert Ro­land.

Jed­nak­że, przez dziw­ną sprzecz­ność… mniej może dziw­ną zresz­tą, niż się na po­zór wy­da­je, mło­de ko­bie­ty nie od­czu­wa­ły w tej chwi­li ku so­bie ani nie­na­wi­ści, ani za­zdro­ści, lecz ro­dzaj ja­kiejś bo­le­snej sym­pa­tii wza­jem­nej, zro­dzo­nej ze wspól­ne­go nie­szczę­ścia, ja­kie im obu prze­cież gro­zi­ło.

Prze­to pani de Bo­ur­gu­eil, schy­liw­szy się do ucha pani Del­ma­re, wy­szep­ta­ła ury­wa­nym gło­sem, peł­nym łez, z tru­dem po­wstrzy­my­wa­nych.

– Pani, ja go ko­cham… lecz mu nie ule­głam… przy­się­gam ci! Drżysz wraz ze mną… więc i ty go ko­chasz…

– Tak, drżę o nie­go… Ko­cham go… wy­zna­ję to… Lecz od lat czte­rech już nie wi­dzia­łam go wca­le… – z rów­nym smut­kiem od­rze­kła pani Del­ma­re.

Po­dej­rze­wa­jąc, że pani de Bo­ur­gu­eil wy­da­je się nie­zbyt wie­rzyć w tak dłu­gą roz­łą­kę, do­da­ła z nie­wy­po­wie­dzia­ną szcze­ro­ścią i smut­kiem:

– Uwierz mi, praw­dę mó­wię…

Nie bę­dzie­my opi­sy­wa­li fi­zjo­no­mii pani de Bo­ur­gu­eil – mie­sza­ły się na niej ra­dość i łzy, co ją czy­ni­ło tak tkli­wą… Na­resz­cie do­wie­dzia­ła się, że czło­wiek, któ­re­go uwiel­bia­ła, lecz któ­re­mu mia­ła siłę się opie­rać, nie oszu­ki­wał jej wca­le, w co przed chwi­lą jesz­cze wąt­pi­ła. Ukrad­kiem więc uści­snę­ła rękę pani Del­ma­re z nie­wy­sło­wio­nym uczu­ciem wdzięcz­no­ści, dzię­ku­jąc jej za uwol­nie­nie od strasz­nej nie­pew­no­ści.

Wszyst­ko to od­by­ło się tak na­gle, że naj­zu­peł­niej uszło uwa­dze mę­żów, wciąż jesz­cze sto­ją­cych na krze­słach i wpa­tru­ją­cych się w in­cy­dent przed ka­wiar­nią. Pierw­szy zszedł na zie­mię Del­ma­re.

– No, nie ma już żad­nej wąt­pli­wo­ści – rzekł ze smut­kiem. – Idą bić się. Puł­kow­nik Ro­land wraz z tym oty­łym i wy­so­kim dra­bem z roż­nem, wy­szli wła­śnie z ka­wiar­ni z tym okrop­nym Lo­stan­ge'em i ja­kimś au­striac­kim ofi­ce­rem, wszy­scy czte­rej wsie­dli do jed­ne­go po­wo­zu… A jak się prze­ści­ga­li w uprzej­mo­ści!… Ża­den nie chciał wsiąść pierw­szy… Bar­dzo dzię­ku­ję za taką wy­szu­ka­ną grzecz­ność!

– O i inni, za­pew­ne se­kun­dan­ci – do­dał pan de Bo­ur­gu­eil – już po­wsia­da­li. Sze­ściu prze­ciw sze­ściu… o, ochot­ni­cy kró­lew­scy i cu­dzo­ziem­scy ofi­ce­ro­wie! Za­pew­ne uda­dzą się do la­sku Bu­loń­skie­go i tam po­czną się kra­jać.

– Może ten po­je­dy­nek w samo po­łu­dnie – za­uwa­żył pan Del­ma­re – ścią­gnie uwa­gę po­li­cji… Gdy­by im unie­moż­li­wi­ła tę rzeź­nię, to by­ło­by naj­le­piej.

– Ma pan ra­cję – rze­kła pani de Bo­ur­gu­eil, kur­czo­wo chwy­ta­jąc się tej my­śli. – Nie­po­dob­na, żeby w bia­ły dzień do­pusz­czo­no do mor­du.

– No, ale na­wet gdy­by tak się sta­ło, moja dro­ga – od­po­wie­dział pan de Bo­ur­gu­eil – to spo­wo­do­wa­ło­by tyl­ko opóź­nie­nie. Odło­ży­li­by może po­je­dy­nek do ju­trzej­sze­go świ­tu, a przy­znam się, że przy ta­kim nie­po­ko­ju, jaki mnie ogar­nia, wo­lał­bym i dla sie­bie i dla mo­jej żony jak naj­prę­dzej już coś wie­dzieć o lo­sie na­sze­go bied­ne­go przy­ja­cie­la.

Wresz­cie po­wo­zy z po­je­dyn­ku­ją­cy­mi się od­je­cha­ły i tłu­my po­czę­ły roz­cho­dzić się po­wo­li.

Del­ma­re, wziąw­szy żonę pod rękę, zwró­cił się do pań­stwa de Bo­ur­gu­eil:

– Do­praw­dy, je­stem wprost wdzięcz­ny memu sy­no­wi za jego nie­grzecz­ność. Jej to będę za­wdzię­czał ho­nor i przy­jem­ność od­wie­dze­nia pań­stwa.

– Spo­dzie­wam się, sza­now­ny pa­nie, że sto­sun­ki mię­dzy nami na­wią­za­ne przez ten za­baw­ny przy­pa­dek, już nie usta­ną – od­po­wie­dział de Bo­ur­gu­eil. – Je­stem prze­ko­na­ny, że i moja żona jest tego zda­nia. – Pani de Bo­ur­gu­eil, wciąż za­sła­nia­ją­ca wo­al­ką swą bla­dość i zmie­sza­nie, po­da­ła drżą­cą rękę pani Del­ma­re i rze­kła wzru­szo­nym gło­sem:

– Pani… lubo do­tąd nie mia­łam ho­no­ru być zna­jo­mą pani, spo­dzie­wam się ze stro­ny pani rów­nie ży­wej i szcze­rej chę­ci spo­tka­nia się zno­wu, co z mo­jej.

– Tym bar­dziej wie­rzę w szcze­rość pani, że sama te chę­ci po­dzie­lam i pro­szę w to wie­rzyć – od­po­wie­dzia­ła z go­rą­cą sym­pa­tią pani Del­ma­re.

I, po­że­gnaw­szy się, ro­ze­szli się.

Pan Del­ma­re wy­szedł z domu pie­szo, ka­zał jed­nak swe­mu stan­gre­to­wi cze­kać z po­wo­zem na bul­wa­rze, gdy­by żona lub dziec­ko czu­li się zmę­cze­ni.

– No, a jak­że za­koń­czy­my po­łu­dnio­wy spa­cer, moja miła Anno? – zwró­cił się do żony.

Pa­trząc na nią z uwa­gą, do­dał:

– Mój Boże, jak­że cię ten prze­klę­ty in­cy­dent za­smu­cił! Nie mam ci tego za złe, moja ko­cha­na. Trze­ba by mieć ser­ce na­praw­dę ka­mien­ne, aby obo­jęt­nie pa­trzeć na od­jazd tych wa­lecz­nych lu­dzi, któ­rzy za chwi­lę mają wy­mor­do­wać się wza­jem­nie… A mię­dzy nimi, ten mło­dy puł­kow­nik Ro­land, tak mło­dy, a już okry­ty chwa­łą na pla­cu boju… Lecz, do­praw­dy ubo­le­wam nie­zmier­nie, żem się wy­brał na prze­chadz­kę wła­śnie w tę stro­nę i w ten spo­sób uczy­ni­łem cię świad­kiem tej nie­mi­łej sce­ny, któ­ra tak bo­le­śnie tobą wstrzą­snę­ła… Je­dy­nym wy­na­gro­dze­niem za te nie­przy­jem­no­ści jest ta nowa na­sza zna­jo­mość. Obo­je bar­dzo sym­pa­tycz­ni, a zwłasz­cza ta mło­da dama jest praw­dzi­wie za­chwy­ca­ją­ca. A jak się im nasz Adal­bert po­do­bał, czyż nie, Anno?

– Istot­nie, ona jest ślicz­na, mój dro­gi… Ale py­ta­łeś, co mam za­miar ro­bić dziś po obie­dzie. Otóż chcia­ła­bym od­wie­dzić moją mat­kę.

– Zna­ko­mi­cie, to i ja tam się wy­bio­rę, tro­chę póź­niej.

– Jak to, mój dro­gi, to nie po­je­dziesz tam ze mną i z Adal­ber­tem?

– Nie mogę – z uśmie­chem od­po­wie­dział pan Del­ma­re. – Mam bar­dzo waż­ny in­te­res.

– Ja­kiż?

– A wi­śnie, sza­now­na pani? – mó­wił pan Del­ma­re z ko­micz­ną po­wa­gą. – Czyż­byś już zdą­ży­ła zu­peł­nie za­po­mnieć o wi­śniach?

– O czym mó­wisz?

– Jak to, ko­cha­na Anno, nie pa­mię­tasz, że wczo­raj gdy­śmy prze­jeż­dża­li obok skle­pu kró­lew­skie­go do­staw­cy owo­ców, Adal­bert za­wo­łał: Ach, już są wi­śnie, chcę świe­żych wi­śni! Nikt nie do­bie­rze rów­nież pięk­nych wy­ra­żeń jak on. Dla­te­go też bę­dzie miał świe­że wi­śnie. Czy sły­szysz, ko­cha­nie? Wła­śnie pój­dę po świe­że wi­śnie dla cie­bie.

– Ach! – za­wo­łał chłop­czyk gło­sem mi­lut­kim i piesz­czo­tli­wym. – Jaki tat­ko do­bry… bar­dzo tat­ce dzię­ku­ję za te prze­ślicz­ne owo­ce…

– Sły­szysz? – rzekł pan Del­ma­re. – Wi­dzisz, że wy­star­czy, by to dzie­cię po­wie­dzia­ło mi swym piesz­czo­tli­wym gło­si­kiem: tato, a już zro­bi ze mną wszyst­ko, co ze­chce. Na sam ten wy­raz: tato, cho­dził­bym na gło­wie. Ach, więc zro­bi­my w ten spo­sób: ty, ko­cha­na Anno, po­je­dziesz do mat­ki, a ja przyj­dę tam wkrót­ce. Wiesz prze­cież, że bez cie­bie i bez na­sze­go ko­cha­ne­go syn­ka czu­ję się jak cia­ło bez du­szy.

Po tych sło­wach pan Del­ma­re po­mógł żo­nie wsiąść z dziec­kiem do po­wo­zu.

Słu­żą­cy za­mknąw­szy drzwicz­ki za pa­nią Del­ma­re, po­dał panu list mó­wiąc:

– Pro­szę pana… przy­nie­sio­no przed chwi­lą ten list do domu… Po­nie­waż po­sła­niec po­wie­dział por­tie­ro­wi, że bar­dzo pil­ny i waż­ny, przy­wio­złem go.

– Do­brze zro­bi­łeś – od­po­wie­dział pan Del­ma­re, nie­dba­le przyj­mu­jąc list, nie pa­trząc nań wca­le, jesz­cze po­chło­nię­ty że­gna­niem się z żoną i od­po­wia­da­niem na ca­łu­sy, któ­re mu chłop­czyk z wdzię­kiem prze­sy­łał z od­jeż­dża­ją­ce­go po­wo­zu.

– Hm… hm… pa­nie Adal­ber­cie – rzekł Del­ma­re ze śmie­chem, pa­trząc na syna. Tym­cza­sem jego żona nie po­trze­bu­jąc dłu­żej się ukry­wać, rzu­ci­ła się w głąb pół­za­kry­te­go po­wo­zu i za­la­ła się łza­mi. – Hm… hm… pa­nie Adal­ber­cie, te po­ca­łun­ki bar­dzo trą­cą świe­ży­mi wi­śnia­mi, jak je ślicz­nie na­zwa­łeś.

Po­wóz już od­je­chał daw­no, a szczę­śli­wy oj­ciec wciąż śle­dził go roz­czu­lo­nym i ra­do­snym wzro­kiem.

– Ach – mó­wił do sie­bie, kro­cząc znów po bul­wa­rze i trzy­ma­jąc w ręce otrzy­ma­ny list. – Nie wiem dla­cze­go nig­dy jesz­cze nie czu­łem się tak szczę­śli­wy jak dziś… Moja żona… mój ślicz­ny sy­nek…

W nich za­wie­ra się całe moje ży­cie… Rzecz szcze­gól­na… raz jesz­cze py­tam sam sie­bie… dla­cze­go nig­dy nie czu­łem się tak do­brze jak dziś, nig­dy tak do­brze nie zda­wa­łem so­bie spra­wy, jak je­stem szczę­śli­wy? Ach, czyż­bym nie zgadł?… Tak, tak… ro­zu­miem już, nie­ste­ty! Taka już na­tu­ra ludz­ka, że choć­by się na­wet nie było ani złym, ani ego­istą, za­wsze le­piej czu­je się swo­je szczę­ście na wi­dok nie­szczę­ścia in­nych… wię­cej się je ceni… Ci nie­szczę­śli­wi ofi­ce­ro­wie, któ­rzy za chwi­lę będą ak­to­ra­mi krwa­wej ko­me­dii, może mają żony i dzie­ci, któ­re ko­cha­ją… któ­re uwiel­bia­ją rów­nie, może, jak ja moją żonę i syn­ka… a jed­nak dziś nie­za­wod­nie trzech z nich śmierć za­bie­rze… w peł­ni ży­cia, mi­ło­ści, na­dziei… Bied­ni lu­dzie, to rze­czy­wi­ście okrop­ność. Już nie dzi­wi mnie wzru­sze­nie Anny!… My­śla­ła za­pew­ne, jak ja o na­szym szczę­ściu… i zro­bi­ła to samo spo­strze­że­nie, co ja te­raz… Otóż, jak to źle ze wszyst­kim się opóź­niać… to moja wiecz­na wada!–do­dał po­czci­wiec z po­god­nym uśmie­chem. – No, ale prze­stań­my… od­pędź­my te smut­ne my­śli… Dzię­ki Bogu, ta dro­ga i do­bra Anna może być spo­koj­na; je­śli jej kie­dyś na­ro­bię zmar­twie­nia swo­im zu­chwal­stwem, bę­dzie wte­dy go­rą­co, jak po­wia­da­ją… no, ale to chy­ba nie­pręd­ko na­stą­pi… Lecz nie myśl­my już o tak szka­rad­nych rze­czach. Bie­gnę ku­pić owe wspa­nia­łe wi­śnie, aby prę­dzej zna­leźć się przy mo­ich skar­bach… Do­brze, a ten list, o któ­rym wprost za­po­mnia­łem, po­dob­no ma być waż­ny – do­dał wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Wspa­nia­li są! Jak gdy­by mo­gły dla mnie ist­nieć ja­kie li­sty waż­ne, prócz tych, któ­re by na­pi­sa­ła do mnie moja aniel­ska żona. Mniej­sza o to, ten po­dob­no strasz­nie waż­ny list… No, przede wszyst­kim pi­smo ad­re­su zgo­ła mi nie­zna­ne… od­pie­czę­tuj­my. Może coś na­praw­dę waż­ne­go.

Pan Del­ma­re od­pie­czę­to­wał list; w środ­ku zna­lazł jesz­cze dru­gi list, rów­nież za­pie­czę­to­wa­ny. Ten zo­sta­wił na po­tem, chcąc naj­pierw prze­czy­tać pierw­szy.

Po chwi­li czy­ta­nia, twarz jego, zwy­kle tak po­god­na i ru­mia­na… zsi­nia­ła… zmie­ni­ła wy­raz… sta­nął jak wry­ty, ska­mie­niał…

Prze­cią­ga­jąc ręką po oczach, jak­by chcąc prze­ko­nać się, czy nie jest igrasz­ką po­twor­nej ha­lu­cy­na­cji, od­czy­tał po­wtór­nie pierw­szy list, drżą­cą ręką od­pie­czę­to­wał dru­gi, rzu­cił nań okiem i za­to­czył się, jak pi­ja­ny. W ostat­niej chwi­li zdo­łał rzu­cić się na krze­sło, sto­ją­ce na bul­wa­rze.

Nic już nie wi­dział… nie sły­szał… był osłu­pia­ły… prze­ra­żo­ny, bez­wład­ny… Zmie­nił się w jed­nej chwi­li, jak­by go pio­run po­ra­ził.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: