Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z dziejów duszy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z dziejów duszy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 308 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z DZIE­JÓW DU­SZY

Spół­ka Na­kła­do­wa "Książ­ka", Kra­ków.

Skła­dy Głów­ne: War­sza­wa, G. Cent­nersz­wer i Ska: Lwów, H. Al­ten­berg; New-York, The Po­lish Book Im­por­ting Co… czcion­ka­mi Dru­kar­ni Lu­do­wej w Kra­ko­wie, ul. Fi­li­pa l. 11.

Wszel­kie prze­dru­ki wzbro­nio­ne. Wszel­kie pra­wa au­tor­skie co do tłu­ma­czeń i prze­ró­bek za­strze­żo­ne.

Mar­ce­li­na Ku­li­kow­ska od lat naj­wcze­śniej­szych no­to­wa­ła my­śli swe i wra­że­nia, spo­wia­da­ła się z uczuć swo­ich, z drę­czą­cych bó­lów i wąt­pli­wo­ści. "Je­stem dla sie­bie ma­ter­ja­łem do­świad­czal­nym, na któ­rym od­by­wam stu­dja – pi­sze ona – je­że­li czę­sto utrwa­lam na pa­pie­rze my­śli, któ­re mi się przez gło­wę bły­ska­wicz­nie prze­wi­ja­ją, czy­nię to, iżby przyj­rzeć się du­szy wła­snej, zba­dać sie­bie samą". W po­zo­sta­łej po niej li­te­rac­kiej spu­ściź­nie zna­le­zio­no kil­ka­na­ście ze­szy­tów owych no­ta­tek, pi­sa­nych do­ryw­czo, w róż­nych cza­sach i miej­scach, w domu i w po­dró­ży, wśród zgieł­ku lu­dzi i w sa­mot­no­ści dłu­gich, bez­sen­nych nocy. Wy­bór ich, za­war­ty w książ­ce ni­niej­szej, obej­mu­je lat pięt­na­ście, od 1895 r., od cza­sów stu­denc­kie­go ży­cia na uni­wer­sy­te­cie w Gie­ne­wie, aż do czerw­ca 1910 r. Ostat­nie sło­wa skre­ślo­ne były za­le­d­wie na dni dzie­sięć przed tra­gicz­ną śmier­cią au­tor­ki. Cała jej du­sza, cała isto­ta wy­po­wia­da się na kar­tach tej książ­ki… Śle­dzić mo­że­my naj­taj­niej­sze drgnie­nia ser­ca, chwy­tać bieg my­śli, drę­czo­nej zwąt­pie­niem, wą­tek snów i ma­rzeń, któ­rych ży­cie nig­dy nie mia­ło urze­czy­wist­nić. Książ­ka ni­niej­sza pi­sa­na nie dla lu­dzi, lecz dla sa­mej sie­bie, bez pla­nu i cią­gu, bez my­śli, aby kie­dy­kol­wiek mia­ła być wy­da­ną, jest z tych wła­śnie wzglę­dów nie­tyl­ko cen­nym ma­ter­ja­łem do po­zna­nia au­tor­ki, ale i przy­czyn­kiem do psy­cho­lo­gji współ­cze­sne­go po­ko­le­nia.

Smut­na to książ­ka, sto­kroć smut­niej­sza od dzieł Scho­pen­hau­era i my­śli Le­opar­die­go; wy­po­wia­da się w niej du­sza ludz­ka, cier­pią­ca bez­na­dziej­nie, wie­je odeń tchnie­nie żrą­cej, ni­czym nie­uko­jo­nej tę­sk­no­ty, ga­sząc wszel­ką ra­dość ży­cio­wą, uka­zu­jąc mar­ność ludz­kich prac i za­bie­gów, ni­cość ludz­kiej wie­dzy wo­bec nie­roz­wią­za­nej za­gad­ki ist­nie­nia.

He­le­na Wit­kow­ska

23 stycz­nia 1895 r. ( Gie­ne­wa).

Po­pły­nę­ło ży­cie… nie py­tam, gdzie ono nie­sie, co dać może, bo i po­cóż? Nie zmie­nię bie­gu jego, ani po­sta­wię tamy na jego dro­dze, a tak, jak jest, bę­dzie, bo być musi. A cze­mu być musi? Ot, sko­ru­po nędz­na, czasz­ko ludz­ka, zda­je ci się, że dźwi­gasz w swym wnę­trzu mózg, któ­ry na wszel­kie py­ta­nia od­po­wie­dzieć ci może… a tym­cza­sem ży­jesz wła­sną swo­ją głu­po­tą, umrzesz swą wła­sną ni­co­ścią, boś ni­cość jest, ni­cość bez koń­ca…

1 kwiet­nia 1895 r. ( Ve­vey *).

Cmen­tarz… ci­sza, wio­sna, ogrod­nik gro­by oczysz­cza, nowe kwia­ty sa­dzi. A gro­bów wie­le, przy zie­mi się bie­lą ka­mie­nie, ba­lu­stra­dy, mar­mu­ry… Leżą obok sie­bie ma­lucz­cy i sław­ni, ubo­dzy i bo­ga­ci, ci, któ­rych wę­zły przy­jaź­ni lub nie­na­wi­ści łą­czy­ły. Wy­rów­na­ła ich, zbra­ta­ła zie­mia mo­gil­na… Czy do­brze wam w tych gro­bach zło­żo­nym? Czy do­brze wam wśród ci­szy bez­brzeż­nej, wśród wio­sen­ne­go po­ran­ku, wo­bec gór bia­łych, pod stra­żą wie­ży ko­ściel- -

*) Mia­stecz­ko nad je­zio­rem Gie­new­skim.

nej? Gro­by, gro­by, chcę ta­jem­ni­cę wa­szą po­znać, mów­cie, by nie za póź­no było, bym nie była wśród was, nim o praw­dzie się do­wiem. Je­st­że ona?… Po­wiedz­cie, czy słusz­ność mają ci, co całe ży­cie za czymś się ubie­ga­ją, mary chwy­ta­ją? Czy słusz­nie czy­nią ci, co wie­rzą, ko­cha­ją i mają na­dzie­ję?…

Czy­ście się śmier­ci bali? A co to jest śmierć? Wiecz­nie te same py­ta­nia na usta wra­ca­ją, a echo im tyl­ko od­po­wia­da, z gro­bu ni gło­su jed­ne­go…

4 kwiet­nia 1895 r. ( Wiel­ka­noc. Gie­ne­wa).

Skar­żyć się będę, na te kar­ty wy­le­ję żal mój, ból mój, wszyst­ko, co mnie gnie­cie, co od­czu­wać daje, że ży­cie jest gorz­kie, pio­łu­nem za­pra­wio­ne. Skar­żyć się będę, jak dziec­ko, któ­re czu­je, że krzyw­da mu się dzie­je… Oto sama je­stem na sze­ro­kim świe­cie, a lu­dzi wo­ko­ło wie­le, i ży­cie wre, i ra­dość roz­brzmie­wa…

Ileż my­śli po gło­wie igra, prze­su­wa się, ma­ja­czy! Czy na­le­ży je chwy­tać, roz­bie­rać, utrwa­lać, czy niech idą so­bie swo­bod­nie tam, skąd się wzię­ły? Oj dolo moja, dolo, w wy­krzyk­ni­kach i za­py­ta­niach cała! Ja­sne­go nic… pew­ne­go nic… Czy wszyst­kie ży­cia tym­że to­rem bie­gną? J zno­wu py­ta­nie…

15 kwiet­nia 1895 r. ( Gie­ne­wa).

Wśród gór czy la­sów, wśród zgieł­ku lu­dzi,

I kie­dym sama z my­śla­mi memi,

Lub kie­dym zda­la my­ślą od zie­mi,

Wciąż nuta jed­na we mnie się bu­dzi

Tę­sk­no­ty.

W nocy czy we dnie, jawa czy we śnie,

Czy na­wet wte­dy gdy śmiech wo­ko­ło,

Myśl czar­na spły­wa na moje czo­ło,

Ma­rzyć mi każe i śnić bo­le­śnie

Tę­sk­no­ta.

Za czym, lub za kim, kwia­tem, czło­wie­kiem,

Ka­wał­kiem nie­ba, zie­mi kra­wę­dzią?

Cze­mu ja tę­sk­nię za­wsze i wszę­dzie,

I czyż je­dy­nym dla mnie tu le­kiem

Tę­sk­no­ta?

A kie­dy umrę, czy­li w mo­gi­le

Ozwie się do mnie głos jaki nowy,

Czyż tę­sk­ny bę­dzie ca­łun gro­bo­wy

Dla mnie, com chwil już prze­ży­ła tyle

Z tę­sk­no­tą?

I kto mi po­wie, czy­li w po­go­ni

Nie przyj­dzie za mną ta mara bla­da,

Co w dzień czy w nocy przy mnie usia­da,

Czy mi zdra­dziec­ko nie zwią­że dło­ni

Tę­sk­no­ta?

I nie wiem na­wet, czy w mo­jej du­szy

Inna się jaka stru­na po­mie­ści,

Bo tam łez tyle, smut­ków, bo­le­ści,

A co jest inne, to je wnet skru­szy

Tę­sk­no­ta.

Uro­słam przy niej, w mo­jej ko­leb­ce

Ona szep­ta­ła mi dziw­ne mowy,

Przez ży­cie wio­dła czy­nem i sło­wy,

I bez prze­stan­ku do ucha szep­ce

Tę­sk­no­ta.

Źle z nią, czy do­brze? Czy ja wiem, Boże,

Jak inni bez niej ży­cie swe wio­dą,

I czy jest bó­lem, czy­li osło­dą,

I czy też ży­cie unik­nąć może

Tę­sk­no­ty?

A może ona wie­dzie do świa­ta,

Co w ide­ału miesz­ka kra­inie,

Może sen zło­ty tego nie gi­nie,

Kto na mi­stycz­nych skrzy­dłach ula­ta

Tę­sk­no­ty?

Bo czy­jaż du­sza tę­sk­ni? Ot tego,

Kto tu ziem­skie­mi oku­ty pęty,

Po­czu­wa w ło­nie swym ogień świę­ty,

Chce iść, lecz kro­ki uto­ną jego

W tę­sk­no­cie…

6 maja 1895 r. (Gie­ne­wa).

Wio­sna wró­ci­ła… ja­sne na­dzie­je

Wró­ci­ły w ser­ca z słoń­ca pro­mie­niem…

Że­gna się każ­dy z bó­lem, cier­pie­niem,

Wi­dzi – przy­szło­ści iskier­ka tle­je,

Do niej wy­cią­ga tę­sk­ne ra­mio­na…

Lecz czy się tyl­ko roz­ża­rzy ona?

Czy się roz­pa­li ogień zba­wien­ny,

Co zda się drze­mać wśród iskry ma­łej,

Czy się na zie­mi roz­nie­ci ca­łej,

Tak po­żą­da­ny, taki pro­mien­ny,

I czy on ludy wszyst­kie ze­spo­li

Dla wspól­nej pra­cy, dla wspól­nej doli?

Usia­dłam, gło­wę wspar­łam na dło­ni,

I lecę my­ślą – w dziw­nej po­go­ni

Chcę zła­pać wszyst­kie praw­dy ta­jo­ne,

Chcę wie­dzieć, czym jest ży­cie na zie­mi,

Chcę po­znać, czy­li są uro­jo­ne,

Czy­li praw­dzi­we siły, któ­re­mi

Świat cały sta­nął tak, jak dziś stoi.

Myśl moja bie­ży od­waż­nie, śmia­ło,

Zwal­cza prze­szko­dy, prac się nie boi,

Chce wie­dzieć wszyst­ko… po­zna tak mało!

Wiem, że da­rem­ne moje za­pa­ły,

Wiem, że na­dzie­je moje da­rem­ne,

Bo po­znać praw­dę już chciał świat cały,

A jed­nak do­tąd ho­ry­zont ciem­ny,

A jed­nak do­tąd dążą i śle­dzą,

Lecz nic nie zna­ją i nic nie wie­dzą!

Nie wiem i wąt­pię! Nie wiem ja tyle,

Czy me zwąt­pie­nie praw­dą nie­złom­ną,

I czy nie przyj­dzie mi w ja­kiej chwi­li

Roz­stać się z my­ślą zwąt­pień ogrom­ną,

I nic nie wi­dzieć wo­ko­ło sie­bie,

Ni czar­nej zie­mi, ni gwiazd na nie­bie…

Nic… i ja tyl­ko w ci­szy zo­sta­nę,

Ni­cość mnie całą w sie­bie po­chło­nie,

Myśl ma za ni­czym już nie po­go­ni,

Cała ni­co­ścią się sta­nę…

8 maja 1895 r. (Gie­ne­wa).

Po­grzeb… *) tłum idzie… wień­ce, lau­ry, wstę­gi

Skła­da­ją lu­dzie dla my­śli po­tę­gi, -

* Po­grzeb pro­fe­so­ra uni­wer­sy­te­tu gie­new­skie­go, słyn­ne­go ma­ter­ja­li­sty, Ka­ro­la Vog­ta.

My­śli wszech­moc­nej, wiel­kiej jesz­cze wczo­ra,

Dziś już za­mar­łej. Jak fale je­zio­ra,

Tak fala lu­dzi za tą trum­ną pły­nie,

By od­pro­wa­dzić ku ci­szy kra­inie

Zwło­ki, co mę­dr­ca ob­le­ka­ły du­szę.

Du­szę? Wszak mę­drzec ten nie wie­rzył w du­szę,

Ni w żad­ne bogi, ni w inne wy­my­sły,

Co z fi­lo­zo­fji, re­li­gji wy­try­sły.

Wie­rzył w to tyl­ko, co wi­dzieć mógł okiem,

Od­mie­rzyć cyr­klem i pod szkieł­kiem zba­dać.

W dzie­je przy­ro­dy śmia­łym wkra­czał kro­kiem,

Znał ją i ko­chał…

28 wrze­śnia 1896 r. (Za­ko­pa­ne).

Dziw­ni my lu­dzie, mło­de lata na­sze,

A my­śli ta­kie smut­ne, ta­kie czar­ne,

Iron­ja tyl­ko usta nam okra­sza,

Miłe są uchu me­lo­dje cmen­tar­ne,

I wśród mło­do­ści, wśród ży­cia, wśród siły

My, lu­dzie dziw­ni, tę­sk­nim do mo­gi­ły…

Gdy jaką praw­dę mę­dr­ce nam po­ka­żą

I mó­wią: "Wierz­cie tak, jak my wie­rzy­my",

Choć nam wy­li­czą, i zmie­rzą i zwa­żą,

My wnet z ich praw­dy po­zo­sta­wim dymy…

Dziw­ni my lu­dzie – wia­ry nam nie trze­ba,

Ani na­dziei, co świe­ci dla tłu­mu,

I po­szu­ki­wań nas nie nęci gle­ba,

Bo my nie chce­my wy­two­rów ro­zu­mu,

Bo już nas żad­na z tych no­win nie nęci,

Co duch prze­czu­je, albo mózg wy­krę­ci!

Cze­go my chce­my, ani my nie wie­my,

Ani na cu­dze od­rzek­niem py­ta­nia,

I głos nasz ja­kiś głu­chy, pra­wie nie­my,

A wzrok nie­pew­ny, bo go mgła za­sła­nia,

Do słu­chu echo świa­ta nie do­cho­dzi,

Bo my wpół mar­twi już, choć tacy mło­dzi!

I poco tacy snu­jem się wśród świa­ta,

Bez ciał nie­zga­słych i bez wiecz­nej du­szy?

Za nami wiel­ka, daw­na pieśń ula­ta,

I ko­pją ry­cerz swą ostat­nią kru­szy.

Przed nami ha­sła, lu­dzie idą nowi…

My ich łą­czy­my, my, lu­dzie przej­ścio­wi…

1 lip­ca 1897 r. (Pio­trów­ka*).

My­ślę te­raz o pra­cy dla ludu i to ludu rdzen­nie pol­skie­go, ta­kie­go, jaki znam tyl­ko teo­re­tycz­nie. Kre­ślę więc tych słów kil­ka, bym kie­dyś mo­gła się prze­ko­nać, co się sta­nie z memi mrzon­ka­mi, czy nie roz­pierzch­ną się one, jak owe sny daw­ne o uni­wer­sy­te­cie, o wszyst­kich skar­bach, któ­rych miał mi on do­star­czyć…

16 lip­ca 1897 r. (Ode­ssa).

"Le vrai, je sais, fait so­uf­frir:

Voir, c'est peut-être mo­urir.

Qu'im­por­te? ô mon oeil, re­gar­de!"

M. Guy­au.

– Nie za­trzy­muj się, my­śli, idź bez prze­stan­ku na­przód, to two­je pra­wo, dane ci od na­tu­ry. Idź, my­śli, na­przód, choć­byś szła z prze­ko­na­niem głę­bo­kim, że do kre­su żad­ne­go nie doj­dziesz, choć­byś -

*) Wieś na Po­do­lu ro­syj­skim.

czu­ła, że zdru­zgo­czesz wszyst­ko, co ci się nie­złom­nym zda­wa­ło… Do­bra ni szczę­ścia nie­ma na świe­cie, lecz za­prze­czyć się nie da, że w umy­śle ludz­kim tkwi wiel­ka my­śli po­tę­ga. Może bę­dzie ona owym słu­pem gra­nicz­nym, o jaki opie­ra się nie­kie­dy ten, któ­re­mu wszyst­kich in­nych pod­staw do ży­cia za­bra­kło?…

20 lip­ca 1897 r. (Ryga).

Bogi, któ­re czło­wie­ka stwo­rzy­ły, ska­za­ły go na wiecz­ną po­goń za czymś, cze­go same ja­sno nie zdo­ła­ły okre­ślić. Celu wy­raź­ne­go nie ma ludz­kość, a jed­nak biec musi po dro­dze cier­ni­stej, by, zło­żyw­szy gło­wę w mo­gi­le, ani się do­wie­dzieć, gdzie szła i poco… Wszyst­kie dro­gi ludz­kie są bez­ce­lo­we, kre­sy nie­zna­ne, a siły zu­ży­te na pra­cę, któ­ra w re­zul­ta­cie płon­ną się oka­zu­je… Jak da­le­kie­mi są speł­nie­nia ma­rzeń od nich sa­mych i gdzież szu­kać cza­ru, któ­ry ota­czał ma­rze­nia w chwi­li, gdy się one prze­mie­ni­ły w rze­czy­wi­stość…

6 grud­nia 1897 r. (Lwów).

O zło­ści ludz­ka! Praw­dzi­we imię two­je ciem­no­ta…

9 lip­ca 1898 r. (Gie­ne­wa).

Od­daw­na nie od­czu­wa­łam tak sil­nie bólu ist­nie­nia, jak temi cza­sy. Da­rem­nie chcę wy­tłu­ma­czyć so­bie stan mój du­cho­wy fi­zycz­ną nie­mo­cą, da­rem­nie na karb zmę­cze­nia kła­dę te wszyst­kie czar­ne my­śli, co mi się ci­sną do gło­wy – ro­zu­mo­wa­nia moje utwier­dzać je mu­szą. Czu­ję, że cier­pię, więc ist­nie­ję.

I nie dla tego cier­pię, że wi­cher dzi­ko wyje na dwo­rze, lub że słoń­ce za ja­sno świe­ci; nie dla tego, że­bym skąd­kol­wiek do­zna­wa­ła prze­ciw­no­ści ja­kichś, lub w na­dzie­jach swych za­wie­dzio­ną była. Nie! Gdy­by ist­nia­ła ja­ka­kol­wiek do­ści­gła przy­czy­na smut­ku mo­je­go, do wal­ki-bym z nią sta­nę­ła… Lecz ja w inną nad smut­ną dolę nie wie­rzę, ni dla in­nych, ni dla sie­bie, ni dla przy­szłych, dłu­gich, nie­skoń­czo­nych sze­re­gów ist­nień ludz­kich. W ło­nie na­szym tkwi źró­dło gorz­kie, źró­dło ży­cia. Go­niąc za złud­ne­mi ce­la­mi, roz­cza­ro­wu­jąc się, gdy do nich do­cho­dzi­my, ocze­ku­jąc od ju­tra tego, co nam dzień dzi­siej­szy dać nie może, prze­rzu­ca­jąc się z wia­ry do nie­wia­ry, cza­sem to­nąc na chwi­lę w eks­ta­zie głę­bo­kiej, by się do gorz­kiej bu­dzić rze­czy­wi­sto­ści… wśród łez, ję­ków, ko­nań, śmier­ci, cho­rób, strat bez­pow­rot­nych, praw nie­zwal­czo­nych, nie­za­spo­ko­jo­nych pra­gnień… my, lu­dzie, bie­gnie­my po­przez ścież­ki ży­cia na­sze­go, by dojść do ta­jem­ni­czej, nie­zna­nej mo­gi­ły. A ileż po­śpie­chu kła­dzie­my w tę wę­drów­kę na­szą, ile w niej gu­bi­my na­dziei, uczuć, sił mło­dych, złu­dzeń, ota­cza­ją­cych dni na­sze wio­śnia­ne… Byle da­lej, byle bli­żej tej czar­nej jamy, co cia­ła na­sze po­chło­nie, znisz­czy, w ato­my prze­mie­ni. Bo i cóż in­ne­go ocze­ku­je nas nad tę ci­chą przy­stań, gdzie nic ziem­skie­go, nic ludz­kie­go do­stę­pu już mieć nie może. Ci­sza bez koń­ca, bez trwa­nia, bez na­zwy… Ci­sza, o ja­kiej tu­taj ma­rzyć na­wet nie­po­dob­na…

30 wrze­śnia 1898 r. (Kra­ków).

Są chwi­le, w któ­rych od­czu­wam całą du­szy po­tę­gę. Czu­ję, że jest we mnie siła ja­kaś, zdol­ność do wy­snu­cia ze sie­bie po­tęż­ne­go gma­chu my­śli. Czu­ję, że isto­ta moja zdol­na jest do­star­czyć ma­ter­ja­łu do bu­do­wy i że na­le­ży mi tyl­ko przy­ło­żyć rękę do tego cze­goś, co mi pier­si roz­sa­dza, by treść wy­do­być, roz­snuć pieśń z owych wra­żeń sku­pio­nych, nie­zróż­nicz­ko­wa­nych, nie­mych. Na­le­ży je ubrać w sło­wa, czy­ny lub bar­wy. Na­le­ży wy­rzu­cić z sie­bie ów nad­miar, któ­ry po brze­gi na­peł­nia du­szę. Na­le­ży wy­na­leźć wła­ści­wą dro­gę, po któ­rej­by ów po­tok skie­ro­wać było moż­na… Ra­bier mówi, że wiel­cy ar­ty­ści po­sia­da­ją zdol­ność ja­sne­go od­da­wa­nia ob­ra­zów, któ­re two­rzą się w głę­bi ich isto­ty. Mier­ni – mają zdol­ność czu­cia, lecz od­zwier­cie­dlić ich już nie są w sta­nie…

Na wi­dok pięk­ne­go kra­jo­bra­zu, dzie­ła sztu­ki, przy za­zna­jo­mie­niu się z ja­kąś my­ślą po­tęż­ną bu­dzą się we mnie za­wsze czu­cia, pra­gnie­nia, tę­sk­no­ty bez wy­raź­ne­go celu ni for­my. Z cza­sem przy­bie­ra­ją one po­stać ja­śniej­szą. Czu­ję bu­dzą­cą się we mnie siłę, zda­je mi się, że mo­gła­bym się nią po­słu­gi­wać przy two­rze­niu ja­kie­goś dzie­ła, że ona stać się może głów­ną jego pod­sta­wą, pod­ście­li­skiem i że tyl­ko w in­tu­icji chwi­lo­wej, jak­by w na­głym ob­ja­wie­niu, zna­leźć mi na­le­ży wła­ści­wą do czy­nu dro­gę.

4 paź­dzier­ni­ka 1898 r. (Kra­ków).

Zda­rza mi się nie­raz, że, wi­dząc po raz pierw­szy ja­kąś oso­bę lub też ma­jąc na my­śli speł­nie­nie ja­kie­goś czy­nu, od­czu­wam w naj­głęb­szej czą­st­ce isto­ty mo­jej drga­nie, od­py­cha­ją­ce mnie. Naj­czę­ściej nie słu­cham in­stynk­tow­ne­go ostrze­że­nia, gdyż ro­zu­mo­wa­niem po­przeć go nie je­stem zdol­na, a ra­czej nie umiem tak da­le­ko się­gnąć my­ślą, jak prze­czu­ciem. Z cza­sem do­pie­ro prze­ko­ny­wam się, że pierw­sze ostrze­że­nie było słusz­nym.

24 paź­dzier­ni­ka 1898 r. (Mo­na­chjum).

Gdy po mi­strzach sta­ro­żyt­nych przy­cho­dzę do współ­cze­snych, gdy rzu­cam sztu­kę grec­ką, od­ro­dze­nie, by nowe cza­sy oglą­dać – mu­szę cały po­rzą­dek my­śli mo­ich i ro­zu­mo­wań prze­mie­nić, tak ol­brzy­mie mię­dzy epo­ka­mi temi za­cho­dzą róż­ni­ce. Sta­wa­łam nie­raz w za­chwy­cie przed dzie­ła­mi Fi­dja­sza lub Po­li­kle­te­sa; Ty­cjan całą moją isto­tę prze­ni­kał go­rą­cym stru­mie­niem pięk­na, któ­ry try­ska z jego po­sta­ci. Lecz jak­że in­a­czej od­czu­wam Böc­kli­na! Spo­kój, har­mon­ja wie­ją z dzieł grec­kich i tych wszyst­kich, co na nich się wzo­ro­wa­ły, treść i for­ma zle­wa­ją się w do­sko­na­łą, skoń­czo­ną ca­łość.

In­a­czej w ob­ra­zach dzi­siej­szych ar­ty­stów. Przyj­rzyj­my się kre­ślo­nym przez nich po­sta­ciom czy wi­do­kom. Rzad­ko kie­dy uda się nam jed­nym rzu­tem oka ca­łość ogar­nąć. Rzad­ko zro­zu­mie­my na ra­zie treść dzie­ła. Rzad­ko for­ma nie wyda się nam dzi­wacz­ną, nie­zwy­kłą, nie­po­ję­tą. I przed każ­dym ob­ra­zem myśl sku­pić mu­si­my, po­szu­kać w du­szy strun, któ­rych­by drga­niom od­po­wie­dzia­ła treść jego. A stru­ny to naj­czę­ściej głę­bo­kie, ta­jem­ni­cze, bo­le­sne. Dźwię­czą one w nas jed­nak i czu­je­my, że du­sza na­sza po­dą­żyć może za ar­ty­stą ku kra­inie, skąd on dla pra­cy swej czer­pał ma­ter­ja­ły. I nie obu­rza­my się już na dzi­wacz­ność lin­ji ani kształ­tów, nie szu­ka­my har – mon­ji ko­lo­ry­tu, nie zwra­ca­my uwa­gi na szcze­gó­ły, bo po­zna­li­śmy, od­czu­li, co mistrz chciał przed­sta­wić w dzie­le swo­im. Oto on pod­jął się wy­ra­zić ta­jem­ni­ce du­szy na­szej, ta­jem­ni­ce, któ­re bolą i drę­czą. Wśród bez­sen­nych nocy świ­dru­ją nam one mózg, lo­do­wa­tą ręką ści­ska­ją ser­ce, krew w ży­łach ści­na­ją. Sta­ją cza­sem przed nami wśród wiru za­ba­wy i szy­der­czym uśmie­chem wo­ła­ją: a wi­dzisz nas zno­wu. W ra­do­snej chwi­li przy­sła­nia­ją wzrok nasz mrocz­ną za­sło­ną i pa­mię­tać każą, że igrasz­ką nie­zna­ne­go je­ste­śmy… Ja, czło­wiek, rzu­co­ny w falę ży­cia, pły­nę – skąd, do­kąd i poco? Czym jest ist­nie­nie moje, czym świa­do­mość? Nie wiem, czym je­stem, i nie wiem, czym te siły, co wko­ło sie­bie wi­dzę, co we mnie sa­mym drze­mią, a nie­raz wsta­ją i wio­dą w dziw­ne, nie­zna­ne kra­je. I czu­ję, że choć­bym ser­ce z pier­si swej wy­dar­ła, choć­bym w ofie­rze po­nio­sła świat cały – nie do­wiem się nig­dy ni­cze­go… A ja cier­pię. Jak lew w klat­ce tar­gam się na wszyst­kie stro­ny, rzu­cam z wście­kło­ścią i wiem, że przyj­dzie mi skoń­czyć z ży­ciem, roz­stać się z ist­nie­niem i ani rąb­ka nie uchy­lić za­sło­ny… To już ból mój do szczy­tu po­su­wa. Bun­tu pra­gnę prze­ciw­ko temu, co mnie na zie­mi gnie­cie, prze­ciw­ko cier­pie­niu, nie­świa­do­mo­ści, śmier­ci. Lecz bez­sil­na pa­dam, sto­krot­nie ra­nio­na wła­sną bro­nią, z któ­rą rzu­cić się chcia­łam na nie­zna­ne mi mary. Cier­pię, cier­pię, cier­pię… Każ­dy nerw przy­no­si mi do mó­zgu świa­do­mość cier­pie­nia. Im wię­cej szu­kam, tym bar­dziej gu­bię się w nie­świa­do­mo­ści, tym ostrzej ra­nię strzę­py mo­jej bied­nej du­szy. Pra­gnę jak Tan­tal, a nie wiem na­wet, czy ist­nieć może źró­dło ożyw­cze… Przed oczy wy­stę­pu­ją mi wi­zje pie­kiel­ne i przy­cho­dzą na­igra­wać się z tre­ści bólu mo­je­go. Cią­gną się w nie­skoń­czo­ność, zmie­nia­jąc kształ­ty i bar­wy, a w oczach bły­ska im ogień taki, jak­by nim za­pa­lić chcia­ły pro­mień świa­do­mo­ści. Chcę go im wy­drzeć, du­szę – bym za­prze­da­ła za jej prze­błysk je­den… lecz one ze zgrzy­ta­niem od­da­la­ją się, na­dzie­ją moją szy­der­czo nad swo­im po­wie­wa­jąc czo­łem… Zni­ka­ją wi­zje, a ja zno­wu sama, z bez­świa­do­mo­ścią wła­sną, peł­na bólu i cier­pie­nia… Ach, gdy­byż moż­na było uni­ce­stwić się, stać ni­czym, po­siąść siłę znisz­cze­nia sie­bie do szczę­tu! A tu żyć trze­ba, wal­czyć o ma­ja­ki, sta­wiać lub dru­zgo­tać ide­ały, wi­dzieć zmien­ność i bez­płod­ność wszyst­kich dą­żeń ludz­kich. Żyć trze­ba…

O ileż słod­szym był­by nie­byt!

Każ­dą z ta­jem­nic ży­cia ar­ty­sta może wy­ra­zić. Z du­szy on swo­jej wy­do­by­wa głę­bie, wy­do­by­wa ból swój i roz­pacz. Żad­na z form zna­nych nie wy­da­je mu się wła­ści­wą do wy­ra­że­nia po­tę­gi, któ­rą wcie­lić pra­gnie, więc z wy­obraź­ni bie­rze po­sta­cie i nie­sie je na płót­no szyb­ko, z nie­po­ko­jem, by nie za­tar­ła ich ręka roz­pa­no­szo­nej do­ko­ła nie­go nie­świa­do­mo­ści…

2 grud­nia 1898 r. (Kra­ków).

Przy­cho­dzą chwi­le, w któ­rych przed du­szą sta­je pust­ka ol­brzy­mia, wo­ko­ło sza­ra, bez­barw­na, bez­den­na prze­strzeń… mil­cze­nie, ciem­ni­ca. Gdy­byż choć prze­błysk świa­tła, gdy­byż głos jaki, czy cień ży­cia. Mar­two­ta. W któ­rą­kol­wiek stro­nę zwró­ci­ła­by się myśl, iść­by mu­sia­ła bez koń­ca, bez celu, w wiecz­ność. I wszę­dzie ta wiecz­ność ta­jem­ni­cza, ol­brzy­mia, przy­gnę­bia­ją­ca… A ja sama je­stem wśród ob­sza­ru wszech­świa­ta, wśród nie­zmie­rzo­nej, bez gra­nic to­pie­li, czu­ję sa­mot­ność, co mi się w mózg wgry­za, czu­ję, że trwam, że ist­nie­ję. O, jak mnie mę­czy to trwa­nie. Uję­ło mnie w dło­nie, któ­rych klesz­cze wpi­ja­ją się w isto­tę moją i pę­dzą gdzieś, w nie­skoń­czo­ność… Za mną, przede mną, wko­ło mnie nic. Mrok, sza­rzy­zna. Czy ja cier­pię? Gryźć­bym chcia­ła wła­sne dło­nie, lecz nim ku drżą­cym szczę­kom pod­nio­słam chci­we męki ra­mio­na, od­czu­lam, że mi za­krze­pły. Ska­mie­nia­łam. I oto je­stem bez woli, bez ru­chu, bez czu­cia. W nie­wo­li je­stem. Ra­tun­ku! Boże! Pęta roz­kuj­cie, zdejm­cie je na li­tość! Lecz krzyk mój kona w prze­strze­ni, a ostat­nie echa jego toną w głę­bi mo­jej gar­dzie­li. Czu­ję, że nie wy­rzu­cę już z sie­bie gło­su, mar­twie­ję… myśl moja zle­wa się z my­ślą wszech­świa­ta, top­nie­je, jak kro­pla desz­czu w oce­anie. O jak mi źle! Umie­ram. Umie­ram, a nie wie­dzia­łam na­wet, co ży­cie, nie za­zna­łam wal­ki i lec mam, jak kłos, ścię­ty przez żni­wia­rza. I czyż rze­czy­wi­ście je­stem ni­czym?… Wo­ko­ło sza­ro, bez­miar, ciem­ni­ca… Śmierć to, czy ży­cie? Ja nic nie wiem, nie, nie…

11 lu­te­go 1899 r. (Kra­ków*).

Roz­la­ły się dźwię­ki harf i pie­śni czar, z za mgieł wy­nu­rzy­ły się zło­ci­ste szczy­ty, z przedar­tych chmur -

*) Ustę­py, w na­głów­ku któ­rych miej­sco­wość nie jest ozna­czo­na, pi­sa­ne były w Kra­ko­wie.

wyj­rza­ły ska­li­ste wir­chy i na bia­łych ich śnie­gach świe­tla­ne le­gły pro­mie­nie. Kra­jo­braz sta­nął przede mną dziw­ny, ską­pa­ny w ża­rze mo­ich wła­snych mar i owia­ny tchnie­niem mo­jej tyl­ko du­szy. Ja w so­bie bu­du­ję, two­rzę, sta­wiam gma­chy, pań­stwa, świa­ty. Moim jest wszyst­ko, co­kol­wiek w mó­zgu moim weź­mie po­czą­tek, i roz­snu­je się w prze­stwo­rzu, i roz­bu­ja w nie­skoń­czo­no­ści. Ja to wszyst­ko wi­dzę, czu­ję, sły­szę, i chcieć mi tyl­ko, a cia­łem wej­dę w cały ten świat mój, zdej­mę zeń osło­ny i po­sta­wię trwa­łym, ist­nie­ją­cym, praw­dzi­wym przed oczy wszyst­kich. Mój świat, moja wola, moje cuda!

23 kwiet­nia 1899 r.

Gdzie spoj­rzę tyl­ko, w ży­ciu ludz­kim ból a ból… W wy­obraź­ni mo­jej po­wsta­je po­stać ja­sna, idą­ca ku tym, któ­rym ścież­ki ży­cia cier­nia­mi się ście­lą. Ro­sną na nich małe, kar­ło­wa­te drze­wa, z drzew tych jeno chleb czar­ny, po­wsze­dni, su­chy rwać moż­na. Po­tem krwa­wym, łza­mi gorz­kie­mi, ję­ka­mi, bó­lem, pła­czem i prze­kli­na­niem los? za­sła­na cier­ni­sta ścież­ka, któ­rą do chle­ba iść mu­szą, a chle­ba tego łak­nie cia­ło nę­dza­rza, gnę­bio­ne przez głód, głód sro­gi, strasz­ny, co mu wnętrz­no­ści skrę­ca, za gar­dło ści­ska, oczy mgłą przy­sła­nia. Wi­dzę cier­ni­stą ścież­kę, idą po niej mil­jo­ny, krew swo­ją dają, ból cia­ła swe­go nio­są i przed bó­lem ucie­ka­ją gło­du, przed bra­kiem ka­wał­ka po­wsze­dnie­go chle­ba. Idą, idą… po­py­cha­ją się wza­jem­nie, kto wię­cej sił ma w so­bie, miej­sce słab­sze­go zaj­mu­je, ku zie­mi go na­gi­na i dep­cze. Idą wszy­scy w la­men­cie, pła­czu, idą, by po­siąść jak naj­wię­cej owo­ców chleb­nych, by jak naj­mniej dać ich dru­gim, co wraz z nie­mi ku drze­wom skwa­pli­wie wy­cią­ga­ją ręce. Rzad­ko znaj­dzie się po­śród sil­nych taki, co chle­bem swo­im ze słab­sze­mi się po­dzie­li… A gdy­by na­wet zna­lazł się ktoś, kto wy­wiódł­by cier­pią­cych z krwa­wej ścież­ki, po któ­rej stą­pa­li, i za­pro­wa­dził hen, da­le­ko, na bite, wy­god­ne go­ściń­ce, gdzie nie za­zna­ją już gło­du ani umę­cze­nia, to wnet otwar­ły­by się nad nie­mi la­zu­ro­we nie­bio­sa i uj­rze­li­by nowe do­bra, ku któ­rym da­rem­nie­by już wy­cią­ga­li ręce. Nie do­się­gną ich nig­dy. Nie ujmą mary w swe dło­nie spra­gnio­ne, nie zdo­bę­dą szczę­ścia, o ja­kim ma­rzy­li…

1 stycz­nia 1901 r. (Pa­ryż).

Od­naj­du­ję się wszę­dzie, za­wsze jed­na­ka. Ucie­kam od miejsc, w któ­rych do­zna­łam udrę­czeń, a też same udrę­cze­nia pły­ną za mną, prze­by­wa­ją kra­je i ludy i już są, ota­cza­ją mnie do­okół skrzy­dła­mi swe­mi sza­re­mi i pa­mięć bu­dzą. Ni­czym je­stem, ni­czym, ni­czym! Żyć nie umiem, czy nie chcę, jak inni, a ze mnie sa­mej nie try­ska źró­dło, któ­re­by mnie od­świe­żyć mo­gło, któ­re­by ko­mu­kol­wiek na świe­cie po­trzeb­nym było. Mam wra­że­nie, że lu­dzie scze­pie­ni są ze sobą, jed­ni z dru­gie­mi i two­rzą łań­cuch nie­prze­rwa­ny, po­trzeb­ni so­bie wza­jem­nie, żywi dla sie­bie, czu­ją­cy, bliz­cy. Ja poza łań­cu­chem je­stem, wejść weń nie umiem i boję się za­ra­zem. Nie mam sił w so­bie!

1 maja 1902 r.

Moje stru­ny, zło­te stru­ny,

Wzrok mój ku wam leci,

Wa­szym bla­skiem pło­mie­ni­sta

Zda­la lut­nia świe­ci.

Moje stru­ny, zło­te stru­ny,

W głos mi roz­brzmie­waj­cie,

Du­szy mo­jej utę­sk­nio­nej

Do­brą chwi­lę daj­cie.

Nie do lu­dzi po śmiech idę,

W ich za­ba­wy, gwa­ry;

Od mej lut­ni szcze­ro­zło­tej

Przyj­dą na mnie cza­ry.

Przyj­dą, przyj­dą, ser­cu memu

Da­dzą uko­je­nie,

I przy­nio­są dar naj­więk­szy,

Ży­cia za­po­mnie­nie!

13 grud­nia 1902 r.

Nie ognio­we żary i świ­ty

Wy­pa­li­ły mi du­szę,

Spo­pie­li­ły ser­ce!

Za­bra­ły je co­dzien­ne dnie

I dłu­gie po­wsze­dnio­ści go­dzi­ny,

I bez­ruch za­mar­ły.

O ży­cie, ży­cie!

Tre­ści nie za­zna­łam two­jej,

Pra­gną­ce­mi usty nie do­tknę­łam ży­wej cza­ry!

Roz­tę­sk­nio­ne­mi oczy nie doj­rza­łam bla­sków two­ich

I wi­rów,

W któ­re uno­sisz, po­ry­wasz

I wie­ki

W krót­kie prze­mie­niasz chwi­le…

O ży­cie! Sza­ry, mo­no­ton­ny, błęd­ny, bez­ce­lo­wy cie­niu!

O ży­cie! Bez­kre­sne, bez­i­mien­ne echo

Tych wszyst­kich gło­sów, pły­ną­cych z mego ser­ca,

Tych wszyst­kich bó­lów, ro­dzą­cych się w mej du­szy.

Echo da­le­kie, sła­be, echo mar­twe i zim­ne,

Bez du­szy, bez sił, bez świa­do­mo­ści wszel­kiej.

* * *

Nudo, nudo, wy­peł­zasz ze­wsząd ku mnie,

I po­ka­zu­jesz przy­mglo­ne, wil­got­ne, ocię­ża­łe twe oczy,

I twarz sza­rą, wy­krzy­wio­ną w je­den gry­mas –

Jak ma­ska po­li­szy­ne­la.

Dzyń! Dzyń! Bu­dzisz mnie i sta­jesz w chwi­li, gdy sen mi ogar­nia po­wie­ki i ci­sza scho­dzi na du­szę.

Dzyń, dzyń, dzyń, brzmisz mo­no­ton­nie i usy­piasz, gdy się w mym ser­cu po­czy­na­ją do góry pod­no­sić bla­de pło­my­ki, coby w ja­rzą­ce świa­tło wy­róść mo­gły…

Dzyń, dzyń, dzyń, z po­dry­giem pa­ja­ca, kup­czą­ce­go pła­skie­mi kon­cep­ta­mi, przy­cho­dzisz, gdy ja, żąd­na świa­do­mo­ści, to­nąć chcę w mó­zgu zdo­by­czach, w wie­dzy prze­wod­niej my­śli!

Dzyń, dzyń, dzyń, brzę­czysz po­ci­chu, ale cią­gle, ty na­wpół za­mar­ła, z ośli­zgłym cia­łem po­czwa­ro; nie strasz­na i nie groź­na, nie zła ani do­bra, nie we­so­ła ani smut­na, nie głę­bo­ka, ale nie płyt­ka tak­że, po­czwa­ro, któ­rej głos do­cho­dzi mnie wśród sko­wy­tu sza­le­ją­cej bu­rzy, jak i w ci­chej po­gwa­rze ma­jo­we­go po­ran­ku, któ­ra na­wie­dzasz mą du­szę, gdy prze­peł­nia ją żą­dza na­mięt­na, jak i tro­ska czar­na, bez­brzeż­na roz­pacz, sta­lo­we ostrze smut­ku…

– Jak mi nud­no!

O ży­cie! Zali praw­dą, że ty mo­żesz mieć w so­bie cza­ry, i drga­ją­ce, żywe, na­prę­żo­ne stru­ny, któ­re na­mięt­ną pie­śnią wy­bu­cha­ją ku nie­bu?

O ży­cie! Za­liż praw­dą, że gdy two­ja stop­nie­je sko­ru­pa, żar bu­cha i ognio­we wy­cho­dzą po­ci­ski? I treść two­ja ja­skra­we­mi wy­pi­su­je się zgło­ski?

Że ty dłoń masz sil­ną, sil­ną i nie­ugię­tą.

I sko­ro w nią weź­miesz ser­ce czło­wie­ka drga­ją­ce,

Roz­ża­rzysz je… lub zmiaż­dżysz,

Całą krew ser­decz­ną wy­ci­śniesz,

Albo ża­rem po­wie­jesz w pu­stą, zim­ną prze­strzeń,

I prze­strzeń na­peł­nisz, a na­peł­nio­ną na­grze­jesz?

… Jak ró­żań­co­we ziar­na, ta­kie dni moje…

14 grud­nia 1902 r.

O naj­strasz­niej­szy ten bez­ruch, ta mar­two­ta… Na bar­kach mi cię­ży, za­sła­nia po­wie­ki, my­śli wię­zi pod czasz­ką… Ja­każ do­ko­ła sen­na ci­sza. A we mnie sen ten sza­rym legł tu­ma­nem. Nie pra­gnę ni­cze­go, nie rwę się w górę, nie pa­trzę przed sie­bie, nie brzę­czę łań­cu­cha­mi, któ­re mi sku­wa­ją ra­mio­na. Mar­twa, sen­na ci­sza… Cza­sem dźwięk jaki doj­dzie, lecz zgi­nie bez echa… Tak, jak moja du­sza, wy­glą­dać mogą ol­brzy­mie, bia­łe, zmar­z­nię­te pola Sy­bi­ru, albo mil­czą­ce wśród­gwiezd­ne prze­strze­nie… albo zdą­ża­ją­ce jed­na za dru­gą w nie­skoń­czo­nym po­cho­dzie chwi­le cza­su… albo spo­koj­ne ta­fle oce­anu…

15 grud­nia 1902 r.

Hej, szu­mią, szu­mią wi­chry, hu­ra­ga­ny, roz­kieł­zna­ne bu­rze! Hej, sko­wy­czą, wiją się, pie­nią, rzu­ca­ją kłę­ba­mi pia­sku, tu­ma­ny no­szą, za­ciem­nia­ją słoń­ce! Hej, hej! Ry­czy gdzieś mor­ska bu­rza, fale prze­le­wa­ją się groź­nie, sza­le­ją, nio­są znisz­cze­nie! Hej, te­raz, w tej­że go­dzi­nie mo­rze sza­le­je, tra­gie­dje i dra­ma­ty ro­ze­gry­wa­ją się w na­tu­rze i w świe­cie ludz­kim, tar­ga­ją się ser­ca, my­śli lo­tem strzał pę­dzą, na­mięt­no­ści i czu­cia wy­bu­cha­ją w naj­sil­niej­sze żą­dze. Wy­prę­ża­ją się ra­mio­na po­żą­da­niem, gar­nąć chcą ku so­bie wła­dzę, do­sta­tek, sła­wę, żary krwi. Wy­bie­ga wzrok przed sie­bie – pa­trzy – pa­trzy – wle­wa w to spoj­rze­nie chęć wszel­ką, wolę wszel­ką! Kto mi po­wie, co się te­raz na­okół mnie dzie­je. Ja­kie pło­mie­nie, ognie, wi­chry, bu­rze, krzy­ki roz­pa­czy, gło­sy na­mięt­no­ści, bólu lub głu­chej nie­na­wi­ści.

Hej, hej! Po­dob­no jest świat, po­dob­no na tym świe­cie za­cho­dzą zja­wi­ska, Ka­iny za­bi­ja­ją Ablów, An­ty­go­ny po­świę­ca­ją się za ojce swo­je, po­dob­no Ce­za­ry, Na­po­le­ony pa­nu­ją nad mil­jo­na­mi, na łań­cu­chach wię­żą tych, co ognie dla ludz­ko­ści przy­nieść chcie­li z nie­ba, po­dob­no… czy ja wiem… Chcesz wie­dzieć, prze­czy­taj hi­stor­ję świa­ta, hi­stor­ję dłu­gą, dłu­gą, a za­wsze jed­na­ką: bo oto sil­ni ude­rze­niem pię­ści oba­la­ją słab­szych, bo oto duch wzla­tu­je chwi­lo­wo nad cia­łem, by po­tym po­grą­żyć się w ni­co­ści, bo oto wszyst­ko dąży po ja­kichś dro­gach, po ja­kichś szla­kach, leci, pę­dzi, sto­py so­bie krwa­wi – a tam przed nie­mi, dziś czy wczo­ra, w do­brej czy zlej chwi­li, próż­nia, pust­ka, ni­cość…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: