Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieła. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieła. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 458 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GO­SPO­DAR­STWO.

Po­wrót pa­ni­cza. – Spo­tka­nie się pierw­sze w po­ko­iku, dru­gie u sto­łu. – Waż­na

Sę­dzie­go na­uka o grzecz­no­ści. – Pod­ko­mo­rze­go uwa­gi po­li­tycz­ne nad mo­da­mi

– Po­czą­tek spo­ra o Ku­se­go i So­ko­ła. – Żale Woj­skie­go. – Ostat­ni Woź­ny

Try­bu­na­łu. – Rzut oka na ów­cze­sny stan po­li­tycz­ny Li­twy i Eu­ro­py.

Li­two, Oj­czy­zno moja! ty je­steś jak zdro­wie;

Ile cię trze­ba ce­nić, ten tyl­ko się do­wie,

Kto cię stra­cił. Dziś pięk­ność twą w ca­łej ozdo­bie

Wi­dzę i opi­su­ję, gdy tę­sk­nię po to­bie.

Pan­no świę­ta, co ja­snej bro­nisz Czę­sto­cho­wy

I w Ostrej świe­cisz Bra­mie! Ty, co gród zam­ko­wy

No­wo­gródz­ki ochra­niasz z jego wier­nym lu­dem!

Jak mnie dziec­ko do zdro­wia po­wró­ci­łaś cu­dem ( – Gdy od pła­czą­cej mat­ki, pod Two­ją opie­kę

Ofia­ro­wa­ny, mar­twą pod­nio­słem po­wie­kę;

I za­raz mo­głem pie­szo, do Twych świą­tyń pro­gu

Iść, za wró­co­ne ży­cie po­dzię­ko­wać Bogu –),

Tak nas po­wró­cisz cu­dem na Oj­czy­zny łono!…

Tym­cza­sem, prze­noś moją du­szę utę­sk­nio­ną

Do tych pa­gór­ków le­śnych, do tych łąk zie­lo­nych,

Sze­ro­ko nad błę­kit­nym Nie­mnem roz­cią­gnio­nych;

Do tych pól ma­lo­wa­nych zbo­żem roz­ma­item,

Wy­zła­ca­nych psze­ni­cą, po­sre­brza­nych ży­tem ;

Gdzie bursz­ty­no­wy świe­rzop, gry­ka jak śnieg bia­ła,

Gdzie pa­nień­skim ru­mień­cem dzię­cie­li­na pała,

A wszyst­ko prze­pa­sa­ne, jak­by wstę­gą, mie­dzą

Zie­lo­ną, na niej zrzad­ka ci­che gru­sze sie­dzą.

Śród ta­kich pól przed laty, nad brze­giem ru­cza­ju,

Na pa­gór­ku nie­wiel­kim, we brzo­zo­wym gaju,

Stał dwór szla­chec­ki, z drze­wa, lecz pod­mu­ro­wa­ny;

Świe­ci­ły się zda­le­ka po­bie­la­ne ścia­ny,

Tem biel­sze, że od­bi­te od ciem­nej zie­le­ni

To­po­li, co go bro­nią od wia­trów je­sie­ni.

Dom miesz­kal­ny nie­wiel­ki, lecz ze­wsząd chę­do­gi,

I sto­do­łę miał wiel­ką i przy niej trzy sto­gi

Użąt­ku, co pod strze­chą zmie­ścić się nie może.

Wi­dać, że oko­li­ca ob­fi­ta we zbo­że,

I wi­dać z licz­by ko­pic, co wzdłuż i wszerz smu­gów

Świe­cą gę­sto jak gwiaz­dy; wi­dać z licz­by płu­gów

Orzą­cych wcze­śnie łany ogrom­ne ugo­ru,

Czar­no­ziem­ne, za­pew­ne na­leż­ne do dwo­ru,

Upraw­ne do­brze na­kształt ogro­do­wych grzą­dek:

Że w tym domu do­sta­tek miesz­ka i po­rzą­dek.

Bra­ma na wciąż otwar­ta prze­chod­niom ogła­sza,

Że go­ścin­na, i wszyst­kich w go­ści­nę za­pra­sza.

Wła­śnie dwu­kon­ną bry­ką wje­chał mło­dy pa­nek

I obie­gł­szy dzie­dzi­niec za­wró­cił przed ga­nek.

Wy­siadł z po­wo­zu; ko­nie po­rzu­co­ne same,

Szczy­pać tra­wę cią­gnę­ły po­wo­li pod bra­mę.

We dwo­rze pu­sto: bo drzwi od gan­ku za­mknię­to

Za­szczep­ka­mi, i koł­kiem za­szczep­ki prze­tknię­to.

Po­dróż­ny do fol­war­ku nie biegł sług za­py­tać,

Ode­mknął, wbiegł do domu, pra­gnął go po­wi­tać.

Daw­no domu nie wi­dział; bo w da­le­kiem mie­ście

Koń­czył na­uki, koń­ca do­cze­kał na­resz­cie.

Wbie­ga, i okiem chci­wie ścia­ny sta­ro­daw­ne

Oglą­da czu­le, jako swe zna­jo­me daw­no.

Też same wi­dzi sprzę­ty, też same obi­cia,

Z któ­re­mi się za­ba­wiać lu­bił od po­wi­cia;

Lecz mniej wiel­kie, mniej pięk­ne niż się daw­niej zda­ły.

I też sa­nie por­tre­ty, na ścia­nach wi­sia­ły:

Tu Ko­ściusz­ko w cza­mar­ce kra­kow­skiej, z oczy­ma

Pod­nie­sio­ne­mi w nie­bo, miecz obu­rącz trzy­ma;

Ta­kim był, gdy przy­się­gał na stop­niach oł­ta­rzów,

Że tym mie­czem wy­pę­dzi z Pol­ski trzech mo­ca­rzów,

Albo sam na nim pad­nie. Da­lej w pol­skiej sza­cie

Sie­dzi Rej­tan, ża­ło­śny po wol­no­ści stra­cie;

W ręku trzy­ma nóż ostrzem zwró­co­ny do łona,

A przed nim leży Fe­don i ży­wot Ka­to­na.

Da­lej Ja­siń­ski, mło­dzian pięk­ny i po­sęp­ny;

Obok Kor­sak, to­wa­rzysz jego nie­od­stęp­ny;

Sto­ją na szań­cach Pra­gi, na sto­sach Mo­ska­li,

Sie­kąc wro­gów, a Pra­ga już się wko­ło pali.

Na­wet sta­ry sto­ją­cy ze­gar ku­ran­to­wy

W drew­nia­nej sza­fie po­znał, u wnij­ścia al­ko­wy;

I z dzie­cin­ną ra­do­ścią po­cią­gnął za sznu­rek,

By sta­ry Dą­brow­skie­go usły­szeć ma­zu­rek.

Bie­gał po ca­łym domu i szu­kał kom­na­ty,

Gdzie miesz­kał dziec­kiem bę­dąc, przed dzie­się­ciu laty.

Wcho­dzi, cof­nął się, to­czył zdu­mio­ne źre­ni­ce

Po ścia­nach: w tej kom­na­cie miesz­ka­nie ko­bie­ce!

Któż­by tu miesz­kał? Sta­ry stryj nie był żo­na­ty;

A ciot­ka w Pe­ters­bur­gu miesz­ka­ła przed laty.

To nie był och­mi­strzy­ni po­kój? For­te­pia­no?

Na niem nóty, i książ­ki; wszyst­ko po­rzu­ca­no

Nie­dba­le i bez­ład­nie: nie­po­rzą­dek miły!

Nie­sta­re były rącz­ki co je tak rzu­ci­ły.

Tuż i su­kien­ka bia­ła, świe­żo z koł­ka zdję­ta

Do ubra­nia, na krze­sła po­rę­czu roz­pię­ta;

A na oknach do­ni­ce z pach­ną­ce­mi zioł­ki,

Ge­ra­nium, lew­kon­ja, astry i fi­joł­ki.

Po­dróż­ny sta­nął w jed­nem z okien; nowe dzi­wo:

W sa­dzie, na brze­gu nie­gdyś za­ro­słym po­krzy­wą,

Był ma­leń­ki ogró­dek ścież­ka­mi po­rznię­ty,

Pe­łen bu­kie­tów tra­wy an­giel­skiej i mię­ty.

Drew­nia­ny, drob­ny, w cy­frę po­wią­za­ny pło­tek

Po­ły­skał się wstąż­ka­mi ja­skra­wych sto­kro­tek.

Grząd­ki wi­dać że były świe­żo po­le­wa­ne;

Tuż sta­ło peł­ne wody na­czy­nie bla­sza­ne,

Ale nig­dzie nie wi­dać było ogrod­nicz­ki.

Tyl­ko co wy­szła: jesz­cze ko­ły­szą się drzwicz­ki

Świe­żo trą­co­ne; bliz­ko drzwi ślad wi­dać nóż­ki

Na pia­sku: bez trze­wi­ka była i poń­czosz­ki.

Na pa­sku drob­nym, su­chym, bia­łym na­kształt śnie­gu,

Ślad wy­raź­ny lecz lek­ki; od­gad­niesz, źe w bie­gu

Chyb­kim, był zo­sta­wio­ny nóż­ka­mi drob­ne­mi

Od ko­goś, co za­le­d­wie do­ty­kał się zie­mi.

Po­dróż­ny dłu­go w oknie stał pa­trząc, du­ma­jąc,

Won­ne­mi po­wie­wa­mi kwia­tów od­dy­cha­jąc.

Ob­li­cze aż na krza­ki fi­joł­ko­we skło­nił,

Oczy­ma cie­ka­we­mi po dro­ży­nach go­nił,

I zno­wu je na drob­nych śla­dach za­trzy­my­wał,

My­ślał o nich, i czy­je były od­ga­dy­wał.

Przy­pad­kiem oczy pod­niósł, i tuż na par­ka­nie

Sta­ła mło­da dziew­czy­na… Bia­łe jej ubra­nie

Wy­smu­klą po­stać tyl­ko aż do pier­si kry­je

Od­sła­nia­jąc ra­mio­na i ła­bę­dzią szy­ję.

W ta­kiem Li­twin­ka tyko cho­dzić zwy­kła z rana,

W ta­kiem nig­dy nie bywa od męż­czyzn wi­dzia­na:

Więc choć świad­ka nie mia­ła, za­ło­ży­ła ręce

Na pier­siach, przy­da­wa­jac za­sło­ny su­kien­ce.

Włos w pu­kle nie roz­wi­ty, lecz w wę­zeł­ki małe

Po­krę­co­ny, scho­wa­ny w drob­ne strącz­ki bia­łe,

Dziw­nie ozda­biał gło­wę: bo od słoń­ca bla­sku

Świe­cił się jak ko­ro­na na Świę­tych ob­raz­ku.

Twa­rzy nie było wi­dać. Zwró­co­na na pole

Szu­ka­ła ko­goś okiem, da­le­ko, na dole;

Uj­rza­ła, za­śmia­ła się i kla­snę­ła w dło­nie,

Jak bia­ły ptak zle­cia­ła z par­ka­nu na bło­nie,

I wio­nę­ła ogro­dem, przez płot­ki, przez kwia­ty,

I po de­sce opar­tej o ścia­nę kom­na­ty…

Nim spo­strzegł się, wle­cia­ła przez okno, świe­cą­ca,

Na­gła, ci­cha i lek­ka, jak świa­tłość mie­sią­ca.

Nó­cąc chwy­ci­ła suk­nie, bie­gła do zwier­cia­dła:

Wtem uj­rza­ła mło­dzień­ca i z rak jej wy­pa­dła

Suk­nia, a twarz od stra­chu i dzi­wu po­bla­dła.

Twarz po­dróż­ne­go bar­wa spło­nę­ła ru­mia­na,

Jak ob­łok, gdy z ju­trzen­ką na­po­tka się ran­na.

Skrom­ny mło­dzie­niec oczy zmru­żył i przy­sło­nił,

Chciał coś mó­wić, prze­pra­szać; tyl­ko się ukło­nił

I cof­nął się. Dzie­wi­ca krzyk­nę­ła bo­le­śnie,

Nie­wy­raź­nie, jak dziec­ko prze­stra­szo­ne we śnie;

Po­dróż­ny zląkł się, spój­rzał; lecz już jej nie było.

Wy­szedł zmię­sza­ny i czuł, że mu ser­ce biło

Gło­śno, i sam nie wie­dział, czy go mia­ło śmie­szyć

To dzi­wacz­ne spo­tka­nie, czy wsty­dzić, czy cie­szyć.

Tym­cza­sem na fol­war­ku nie uszło bacz­no­ści,

Że przed ga­nek za­je­chał któ­ryś z no­wych go­ści.

Już ko­nie w staj­nię wzię­to, już im hoj­nie dano,

Jako w po­rząd­nym domu, i ob­rok i sia­no:

Bo Sę­dzia nig­dy nie chciał, we­dług no­wej mody,

Od­sy­łać koni go­ści ży­dom do go­spo­dy.

Słu­dzy nie wy­szli wi­tać; ale nie myśl wca­le,

Aby w domu Sę­dzie­go słu­żo­no nie­dba­le:

Słu­dzy cze­ka­ją, nim się pan Woj­ski ubie­rze,

Któ­ry te­raz za do­mem urzą­dzał wie­cze­rzę.

On pana za­stę­pu­je i on, w nie­byt­no­ści

Pana; zwykł sam przyj­mo­wać i za­ba­wiać go­ści;

(Da­le­ki krew­ny pań­ski i przy­ja­ciel domu).

Wi­dząc go­ścia, na fol­wark dą­żył po­kry­jo­mu,

Bo nie mógł wyjść spo­ty­kać w tkac­kim pu­der­ma­nie;

Wdział więc jak mógł naj­prę­dzej nie­dziel­ne ubra­nie

Na­go­to­wa­ne z rana, bo od rana wie­dział,

Że u wie­cze­rzy bę­dzie z mnó­stwem go­ści sie­dział.

Pan Woj­ski po­znał zda­la, ręce roz­krzy­żo­wał

I z krzy­kiem po­dróż­ne­go ści­skał i ca­ło­wał.

Za­czę­ła się ta pręd­ka, zmie­sza­na roz­mo­wa,

W któ­rej lat kil­ku dzie­je chcia­no za­mknąć w sło­wa

Krót­kie i po­plą­ta­ne, w ciąg po­wie­ści, py­tań,

Wy­krzyk­ni­ków i wes­tchnień i no­wych po­wi­tań.

Gdy się pan Woj­ski do­syć na­py­tał, na­ba­dał.

Na sa­mym koń­cu dzie­je tego dnia po­wia­dał.

"Do­brze mój Ta­de­uszu," (bo tak na­zy­wa­no

Mło­dzień­ca, któ­ry no­sił Ko­ściusz­kow­skie mia­no

Na pa­miąt­kę, że w cza­sie woj­ny się uro­dził)

"Do­brze mój Ta­de­uszu, żeś się dziś na­go­dził

Do domu, wła­śnie kie­dy mamy pa­nien wie­le.

Stry­ja­szek my­śli wkrót­ce spra­wić ci we­se­le:

Jest z cze­go wy­brać; u nas to­wa­rzy­stwo licz­ne

Od dni kil­ku zbie­ra się na sądy gra­nicz­ne,

Dla skoń­cze­nia daw­ne­go z pa­nem Hra­bią spo­ru.

I pan Hra­bia ma ju­tro sam zje­chać do dwo­ru;

Pod­ko­mo­rzy już zje­chał z żoną i cór­ka­mi.

Mło­dzież po­szła do lasu ba­wić się strzel­ba­mi,

A sta­rzy i ko­bie­ty żni­wo oglą­da­ją

Pod la­sem, i tam pew­nie na mło­dzież cze­ka­ją.

Pój­dzie­my je­śli ze­chcesz, i wkrót­ce spo­tka­my

Stry­jasz­ka, Pod­ko­mor­stwo i sza­now­ne damy."

Pan Woj­ski z Ta­de­uszem idą pod las dro­ga,

I jesz­cze się do­wo­li na­ga­dać nie mogę.

Słoń­ce ostat­nich kre­sów nie­ba do­cho­dzi­ło,

Mniej sil­nie ale sze­rzej niż we dnie świe­ci­ło,

Całe za­czer­wie­nio­ne, jak zdro­we ob­li­cze

Go­spo­da­rza, gdy pra­ce skoń­czyw­szy rol­ni­cze

Na spo­czy­nek po­wra­ca. Już krąg pro­mie­ni­sty

Spusz­cza się na wierzch boru, i już po­mrok mgli­sty,

Na­peł­nia­jąc wierz­choł­ki i ga­łę­zie drze­wa,

Cały las wią­że w jed­no i ja­ko­by zle­wa;

I bór czer­nił się na­kształt ogrom­ne­go gma­chu,

Słoń­ce nad nim czer­wo­ne jak po­żar na da­chu,

Wtem za­pa­dło do głę­bi; jesz­cze przez ko­na­ry

Bły­snę­ło, jako świć­ca przez okien­nic szpa­ry,

I zga­sło. I wnet sier­py gro­mad­nie dzwo­nią­ce

We zbo­żach, i gra­bi­ska su­wa­ne po łące,

Uci­chły i sta­nę­ły: tak pan Sę­dzia każe,

U nie­go ze dniem koń­czą pra­cę go­spo­da­rze.

"Pan świa­ta wie jak dłu­go pra­co­wać po­trze­ba;

Słoń­ce, Jego ro­bot­nik, kie­dy znij­dzie z nie­ba,

Czas i zie­mia­ni­no­wi ustę­po­wać z pola:"

Tak zwykł ma­wiać pan Sę­dzia, a Sę­dzie­go wola

Była Eko­no­mo­wi po­czci­we­mu świę­tą;

Bo na­wet wozy, w któ­re już skła­dać za­czę­to

Kopę żyta, nie­peł­ne jadą do sto­do­ły:

Cie­szą się z nie­zwy­czaj­nej ich lek­ko­ści woły.

Wła­śnie z lasu wra­ca­ło to­wa­rzy­stwo całe,

We­so­łe lecz w po­rząd­ku. Na­przód dzie­ci małe

Z do­zor­cą, po­tem Sę­dzia szedł z Pod­ko­mo­rzy­ną,

Obok pan Pod­ko­mo­rzy oto­czon ro­dzi­ną;

Pan­ny tuż za star­sze­mi, a mło­dzież na boku;

Pan­ny szły przed mło­dzie­żą o ja­kie pół kro­ku.

(Tak każe przy­zwo­itość). Nikt tam nie roz­pra­wiał

O po­rząd­ku, nikt męż­czyzn i dam nie usta­wiał:

A każ­dy mi­mo­wol­nie po­rząd­ku pil­no­wał;

Bo Sę­dzia w domu daw­ne oby­cza­je cho­wał,

I nig­dy nie do­zwa­la!, by chy­bia­no wzglę­du,

Dla wie­ku, uro­dze­nia, ro­zu­mu, urzę­du;

Tym ła­dem, ma­wiał, domy i na­ro­dy sły­ną,

Z jego upad­kiem domy i na­ro­dy giną.

Więc do po­rząd­ku wy­kli do­mo­wi i słu­dzy;

I przy­jezd­ny gość, krew­ny albo czło­wiek cu­dzy,

Gdy Sę­dzie­go na­wie­dził, sko­ro po­był mało,

Przyj­mo­wał zwy­czaj, któ­rym wszyst­ko od­dy­cha­ło.

Krót­kie były Sę­dzie­go z sy­now­cem wi­ta­nia:

Dał mu po­waż­nie rękę do po­ca­ło­wa­nia,

I w skroń uca­ło­waw­szy uprzej­mie po­zdro­wił;

A choć przez wzgląd na go­ści nie wie­le z nim mó­wił.

Wi­dać było z łez, któ­re wy­lo­tem kon­tu­sza

Otarł pręd­ko, jak ko­chał pana Ta­de­usza.

W ślad go­spo­da­rza, wszyst­ko ze żni­wa i z boru

I z łąk i z pa­stwisk ra­zem wra­ca­ło do dwo­ru.

Tu owiec trzo­da be­cząc w uli­ce się tło­czy

I wzno­si chmu­rę pyłu; da­lej zwol­na kro­czy

Sta­do cie­lic ty­rol­skich z mo­sięż­ne­mi dzwon­ki;

Tam ko­nie rżą­ce lecą ze sko­szo­nej łąki:

Wszyst­ko bie­ży ku stud­ni, któ­rej ra­mie z drze­wa

Raz wraz skrzy­pi i na­pój w ko­ry­ta roz­le­wa.

Sę­dzia, choć utru­dzo­ny, cho­ciaż w gro­nie go­ści,

Nie chy­bił go­spo­dar­skiej, waż­nej po­win­no­ści:

Udał się sam ku stud­ni. Naj­le­piej z wie­czo­ra

Go­spo­darz wi­dzi w ja­kim sta­nie jest obo­ra.

Do­zo­ru tego nig­dy słu­gom nie po­ru­czy;

Bo Sę­dzia wie, że oko pań­skie ko­nia tu­czy.

Woj­ski z Woź­nym Pro­ta­zym ze świe­ca­mi w sie­ni

Sta­li i roz­pra­wia­li, nie­co po­róż­nie­ni:

Bo w nie­byt­ność Woj­skie­go, Woź­ny po­kry­jo­mu

Ka­zał sto­ły z wie­cze­rza po­wy­no­sić z domu,

I usta­wić co prę­dzej w po­środ­ku za­mczy­ska,

Któ­re­go wid­ne były pod la­sem zwa­li­ska.

Po cóż te prze­no­si­ny? Pan Woj­ski się krzy­wił

I prze­pra­szał Sę­dzie­go, Sę­dzia się za­dzi­wił;

Lecz sta­ło się: jaż póź­no i trud­no za­ra­dzić;

Wo­lał go­ści prze­pro­sić i w pust­ki pro­wa­dzić.

Po dro­dze Woź­ny cią­gle Sę­dzie­mu tłu­ma­czył,

Dla cze­go urzą­dze­nie pań­skie prze­ina­czył:

We dwo­rze, żad­na izba nie ma ob­szer­no­ści

Do­sta­tecz­nej dla tylu, tak sza­now­nych go­ści;

W zam­ku, sień wiel­ka jesz­cze do­brze za­cho­wa­na,

Skle­pie­nie całe; wpraw­dzie pę­kła jed­na ścia­na,

Okna bez szyb: lecz la­tem nic to nie za­wa­dzi;

Bliz­kość piw­nic wy­god­na słu­żą­cej cze­la­dzi…

Tak mó­wiąc, na Sę­dzie­go mru­gał; wi­dać z miny,

Że miał i taił inne, waż­niej­sze przy­czy­ny.

O dwa ty­sią­ce kro­ków za­mek stał za do­mem,

Oka­za­ły bu­do­wa, po­waż­ny ogro­mem,

Dzie­dzic­two sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny Ho­resz­ków.

Dzie­dzic zgi­nał był w cza­sie kra­jo­wych za­miesz­ków;

Do­bra, całe znisz­czo­ne se­kwe­stra­mi rzą­du,

Bez­ład­no­ścia opie­ki, wy­ro­ka­mi sądu,

W czą­st­ce spa­dły da­le­kim krew­nym po ką­dzie­li,

A resz­tę roz­dzie­lo­no mię­dzy wie­rzy­cie­li.

Zam­ku ża­den wziąść nie chciał, bo w szla­chec­kim sta­nie

Trud­no było wy­ło­żyć koszt na utrzy­ma­nie;

Lecz hra­bia, są­siad bli­ski, gdy wy­szedł z opie­ki,

Pa­nicz bo­ga­ty, krew­ny Ho­resz­ków da­le­ki,

Przy­je­chaw­szy z wo­ja­żu upodo­bał mury

Tłu­ma­cząc że go­tyc­kiej są ar­chi­tek­tu­ry;

Choć Sę­dzia z do­ku­men­tów prze­ko­ny­wał o tem,

Że ar­chi­tekt był maj­strem z Wil­na, nie zaś Go­tem.

Dość, że Hra­bia chciał zam­ku. Wła­śnie i Sę­dzie­mu

Przy­szła na­gle taż chęt­ka, nie wia­do­mo cze­mu.

Za­czę­li pro­ces w ziem­stwie, po­tem w głów­nym sa­dzie.

W se­na­cie, zno­wu w ziem­stwie i gu­ber­skim rzą­dzie;

Wresz­cie, po wie­lu kosz­tach i uka­zach licz­nych,

Spra­wa wró­ci­ła zno­wu do są­dów gra­nicz­nych.

Słusz­nie Woź­ny po­wia­dał, że w zam­ko­wej sie­ni

Zmie­ści się i pa­le­strai go­ście pro­sze­ni.

Sień wiel­ka jak re­fek­tarz, z wy­pu­kłem skle­pie­niem

Na fi­la­rach, pod­ło­ga wy­sła­na ka­mie­niem.

Ścia­ny bez żad­nych ozdób, ale mur chę­do­gi;

Ster­cza­ły w oko­ło sar­nie i je­le­nie rogi

Z na­pi­sa­mi, gdzie, kie­dy te łupy zdo­by­te;

Tuż my­śliw­ców her­bow­ne klej­no­ty wy­ry­te,

I stoi wy­pi­sa­ny każ­dy po imie­niu;

Herb Ho­resz­ków, Pół­ko­zic, ja­śniał na skle­pie­niu.

Go­ście we­szli w po­rząd­ku i sta­nę­li ko­łem.

Pod­ko­mo­rzy naj­wyż­sze brał miej­sce za sto­łem;

Z wie­ku mu i z urzę­du ten za­szczyt na­le­ży,

Idąc kła­niał się da­mom, star­com i mło­dzie­ży.

Przy nim stał kwe­starz, Sę­dzia tuż przy Ber­nar­dy­nie.

Ber­nar­dyn zmó­wił krót­ki pa­cierz po ła­ci­nie;

Męż­czy­znom dano wód­kę; wten­czas wszy­scy sie­dli,

I cho­ło­dziec li­tew­ski mil­cząc żwa­wo je­dli.

Pan Ta­de­usz, choć mło­dzik, ale pra­wem go­ścia

Wy­so­ko siadł przy da­mach obok Je­go­mo­ścia;

Mię­dzy nim i stry­jasz­kiem jed­no po­zo­sta­ło

Pu­ste miej­sce, jak gdy­by na ko­goś cze­ka­ło.

Stryj nie­raz na to miej­sce i na drzwi po­glą­dał,

Jak­by czy­je­goś przyj­ścia byt pew­ny i żą­dał.

I Ta­de­usz wzrok stry­ja ku drzwiom od­pro­wa­dzał,

I z nim na miej­scu pu­stem oczy swe osa­dzał.

Dziw­na rzecz! miej­sca wko­ło są sie­dze­niem dzie­wic,

Na któ­re mógł­by spoj­rzeć bez wsty­du kró­le­wic,

Wszyst­kie za­cnie zro­dzo­ne, każ­da mło­da, ład­na:

Ta­de­usz tam po­glą­da, gdzie nie sie­dzi żad­na.

To miej­sce jest za­gad­ka; młódź lubi za­gad­ki.

Roz­tar­gnio­ny, do swo­jej na­dob­nej są­siad­ki

Le­d­wo słów kil­ka wy­rzekł, do Pod­ko­mo­rzan­ki;

Nie zmie­nia jej ta­le­rzów, nie na­le­wa szklan­ki,

I pa­nien nie za­ba­wia przez roz­mo­wy grzecz­ne,

Z któ­rych­by wy­cho­wa­nie po­zna­no sto­łecz­ne:

To jed­no pu­ste miej­sce nęci go i mami…

Już nie pu­ste: bo on je na­peł­nił my­śla­mi;

Po­tem miej­scu bie­ga­ło do­my­słów ty­sią­ce,

Jako po desz­czu żab­ki na sa­mot­nej łące;

Śród nich jed­na kró­lu­je po­stać, jak w po­go­dę

Lil­ja je­zior, skroń bia­łą wzno­szą­ca nad wodę.

Dano trze­cią po­tra­wę. Wtem pan Pod­ko­mo­rzy,

Wlaw­szy kro­pel­kę wina w szklan­kę pan­ny Róży,

A młod­szej przy­su­nąw­szy z ta­le­rzem ogór­ki,

Rzekł: "Mu­szę ja wam słu­żyć, moje pan­ny cór­ki,

Choć sta­ry i nie­zgrab­ny." Za­tem się rzu­ci­ło

Kil­ku mło­dych od sto­łu i pan­nom słu­ży­ło.

Sę­dzia, z boku rzu­ciw­szy wzrok na Ta­de­usza,

I po­pra­wiw­szy nie­co wy­lo­tów kon­tu­sza,

Na­lał wę­grzy­na i rzekł: "Dziś, no­wym zwy­cza­jem,

My na na­ukę mło­dzież do sto­li­cy da­jem;

I nie prze­czym, że nasi sy­no­wie i wnu­ki

Mają od sta­rych wię­cej książ­ko­wej na­uki.

Ale co­dzień po­strze­gam, jak młódź cier­pi na­tem,

Że nie ma szkół uczą­cych żyć z ludź­mi i świa­tem.

Daw­niej, na dwo­ry pań­skie je­chał szlach­cic mło­dy;

Ja sam lat dzie­sięć by­łem dwor­skim Wo­je­wo­dy

Ojca Pod­ko­mo­rze­go, Mo­ści­we­go Pana, (Mó­wiąc Pod­ko­mo­rze­mu ści­snął za ko­la­na);

On mnie rada do usług pu­blicz­nych spo­so­bił,

Z opie­ki nie wy­pu­ścił, aż czło­wie­kiem zro­bił;

W mym domu wiecz­nie bę­dzie jego pa­mięć dro­ga,

Co dzień za du­szę jego pro­szę Pana Boga.

Je­ślim tyle na jego nie ko­rzy­stał dwo­rze

Jak dru­dzy, i wró­ciw­szy w domu zie­mię orzę.

Gdy inni wię­cej god­ni Wo­je­wo­dy wzglę­dów,

Do­szli po­tem naj­wyż­szych kra­jo­wych urzę­dów:

Przy­najm­niej tom sko­rzy­stał, że mi w moim domu

Nikt nig­dy nie za­rzu­ci bym uchy­bił komu

W uczci­wo­ści, w grzecz­no­ści; a po­wiem to śmia­ło.

Grzecz­ność nie jest na­uką ła­twa ani mała.

Nie­ła­twą, bo nie na­tem koń­czy się, jak nogą

Zręcz­nie wierz­gnąć, z uśmie­chem wi­tać lada kogo;

Bo taka grzecz­ność mod­na, zda mi się ku­piec­ka,

Ale nie sta­ro­pol­ska, ani też szla­chec­ka.

Grzecz­ność wszyst­kim na­le­ży, lecz każ­de­mu inna;

Bo nie jest bez grzecz­no­ści i mi­łość dzie­cin­na,

I wzgląd męża dla żony przy lu­dziach, i pana

Dla sług swo­ich: a w każ­dej jest pew­na od­mia­na.

Trze­ba się dłu­go uczyć, aże­by nie zbłą­dzić

I każ­de­mu po­win­na uczci­wość wy­rzą­dzić.

I sta­rzy się uczy­li; u Pa­nów roz­mo­wa,

Była to hi­sto­rya ży­ją­ca kra­jo­wa,

A mię­dzy szlach­tą dzie­je do­mo­we po­wia­tu.

Da­wa­no przez to po­znać szlach­ci­co­wi bra­tu,

Że wszy­scy o nim wie­dza, lek­ce go nie ważą;

Więc szlach­cic oby­cza­je swe trzy­mał pod stra­żą.

Dziś czło­wie­ka nie py­taj: co zacz? kto go ro­dzi?

Z kim on żył? co po­ra­biał? Każ­dy gdzie chce wcho­dzi,

Byle nie szpieg rzą­do­wy, i byle nie w nę­dzy.

Jak ów We­spa­zja­nus nie wą­chał pie­nię­dzy,

I nie chciał wie­dzieć, skąd są, z ja­kich rąk i kra­jów;

Tak nie chcą znać czło­wie­ka rodu, oby­cza­jów;

Dość, że waż­ny i że się stę­pel na nim wi­dzi…

Więc sza­nu­ją przy­ja­ciół, jak pie­nią­dze ży­dzi."

To mó­wiąc, Sę­dzia go­ści obej­rzał po­rząd­kiem;

Bo choć za­wsze i płyn­nie mó­wił i z… roz­sąd­kiem,

Wie­dział, że nie­cier­pli­wa mło­dzież te­raź­niej­sza,

Że ją nu­dzi rzecz dłu­ga choć naj­wy­mow­niej­sza.

Ale wszy­scy słu­cha­li w mil­cze­niu głę­bo­kiem.

Sę­dzia Pod­ko­mo­rze­go zdał się ra­dzić okiem;

Pod­ko­mo­rzy po­chwa­łą rze­czy nie prze­ry­wał,

Ale czę­stem ski­nie­niem gło­wy po­ta­ki­wał.

Sę­dzia mil­czał, on jesz­cze ski­nie­niem przy­zwa­lał;

Więc Sę­dzia jego pu­char i swój kie­lich na­lał,

I da­lej mó­wił: "Grzecz­ność nie jest rze­czą małą;

Kie­dy się czło­wiek uczy wa­żyć, jak przy­sta­ło,

Dru­gich wiek, uro­dze­nie, cno­ty, oby­cza­je,

Wten­czas i swo­ją waż­ność za­ra­zem po­zna­je:

Jak na sza­lach, że­by­śmy nasz cię­żar po­zna­li,

Mu­sim ko­goś po­sa­dzić na prze­ciw­nej sza­li.

Zaś god­na jest Wasz­mo­ściów uwa­gi osob­nej

Grzecz­ność, któ­rą po­win­na młódź dla płci na­dob­nej;

Zwłasz­cza gdy za­cność domu, for­tu­ny szczo­dro­ty,

Ob­ja­śnia­ją wro­dzo­ne wdzię­ki i przy­mio­ty.

Stąd dro­ga do af­fek­tów i stąd się ko­ja­rzy

Wspa­nia­ły do­mów so­jusz – tak my­śli­li sta­rzy.

A za­tem "… Tu Pan Sę­dzia na­głym zwro­tem gło­wy

Ski­nął na Ta­de­usza, rzu­cił wzrok su­ro­wy:

Znać było, że przy­cho­dził już do wnio­sków mowy.

Wtem brząk­nął w ta­ba­kie­rę zło­tą Pod­ko­mo­rzy,

I rzekł: "Mój Sę­dzio, daw­niej było jesz­cze go­rzej.

Te­raz, nie wiem, czy moda i nas sta­rych zmie­nia,

Czy mło­dzież lep­sza, ale wi­dzę mniej zgor­sze­nia.

Ach, ja pa­mię­tam cza­sy, kie­dy do oj­czy­zny,

Pierw­szy raz za­wi­ta­ła moda fran­cuz­czy­zny!

Gdy rap­tem pa­ni­czy­ki obce z cu­dzych kra­jów

Wtar­gnę­li do nas hor­dą gor­szą od No­ga­jów,

Prze­śla­du­jąc w Oj­czy­znie Boga, przod­ków wia­rę,

Pra­wa i oby­cza­je, na­wet suk­nie sta­re.

Ża­ło­śnie było wi­dzieć wy­żół­kłych mło­ko­sów,

Ga­da­ją­cych przez nosy a czę­sto bez no­sów,

Opa­trzo­nych w bro­szur­ki i w róż­ne ga­ze­ty,

Gło­szą­cych nowe wia­ry, pra­wa, to­a­le­ty.

Mia­ła nad umy­sła­mi wiel­ką moc ta tłusz­cza:

Bo Pan Bóg, kie­dy karę na na­ród przy­pusz­cza,

Od­bie­ra na­przód ro­zum od oby­wa­te­li.

I tak, mę­dr­si fir­cy­kom oprzeć się nie śmie­li,

I zląkł ich się jak dżu­my ja­kiej cały na­ród,

Bo już sam we­wnątrz sie­bie czuł cho­ro­by za­ród.

Krzy­cza­no na mod­ni­siów, a bra­no z nich wzo­ry;

Zmie­nia­no wia­rę, mowę, pra­wa i ubio­ry:

Była to masz­ka­ra­da, za­pust­na swa­wo­la,

Po któ­rej miał przyjść wkrót­ce wiel­ki post – nie­wo­la!

Pa­mię­tam, cho­ciaż by­łem wten­czas małe dzie­cię,

Kie­dy do ojca mego, w Oszmiań­skim po­wie­cie,

Przy­je­chał pan Pod­cza­szyc na fran­cuz­kim wóz­ku,

Pierw­szy czło­wiek, co w Li­twie cho­dził po fran­cuz­ku.

Bie­ga­li wszy­scy za nim, jak­by za ra­ro­giem,

Za­zdrosz­czo­no do­mo­wi, przed któ­re­go pro­giem

Sta­nę­ła Pod­cza­szy­ca dwu­kol­na dryn­dul­ka,

Któ­ra się po fran­cuz­ku zwa­la kar­jul­ka:

Za­miast lo­ka­jów, w kiel­ni sie­dzia­ły dwa pie­ski,

A na ko­złach niem­czy­sko, chu­de na­kształt de­ski;

Nogi miał dłu­gie, cien­kie, jak od chmie­lu tyki,

W poń­czo­chach, ze srebr­ne­mi klam­ra­mi trze­wi­ki,

Pe­ru­ka z har­baj­te­lem za­wią­za­nym w mie­chu.

Sta­rzy na on ekwi­paż par­ska­li ze śmie­chu,

A chło­pi że­gna­li się, mó­wiąc: że po świe­cie

Jeź­dzi we­nec­ki dja­beł w nie­miec­kiej ka­re­cie.

Sam Pod­cza­szyc jaki był, opi­sy­wać dłu­go;

Do­syć, że się nam zda­wał mał­pa, lub pa­pu­gą

W wiel­kiej pe­ru­ce, któ­rą do zło­te­go runa

On lu­bił po­rów­ny­wać, a my do koł­tu­na.

Je­śli kto i czuł wten­czas, że pol­skie ubra­nie

Pięk­niej­sze jest niż ob­cej mody mał­po­wa­nie,

Mil­czał; boby krzy­cza­ła mło­dzież, że prze­szka­dza

Kul­tu­rze, że ta­mu­je pro­gres­sy, że zdra­dza!

Taka była prze­są­dów owo­cze­snych wła­dza!

Pod­cza­szyc za­po­wie­dział, że nas re­for­mo­wać.

Cy­wi­li­zo­wać bę­dzie i kon­sty­tu­ować.

Ogło­sił nam, że ja­cyś Fran­cu­zi wy­mow­ni

Zro­bi­li wy­na­la­zek: iż lu­dzie są rów­ni…

Choć o tem daw­no w Pań­skim pi­sa­no za­ko­nie,

I każ­dy ksiądz toż samo gada na am­bo­nie.

Na­uka daw­ną była, szło o jej peł­nie­nie!

Lecz wten­czas pa­no­wa­ło ta­kie ośle­pie­nie,

Że nie wie­rzo­no rze­czom naj­daw­niej­szym w świe­cie,

Je­śli ich nie czy­ta­no w fran­cuz­kiej ga­ze­cie.

Pod­cza­szyc, mimo rów­ność, wziął ty­tuł Mar­ki­za;

Wia­do­mo, że ty­tu­ły przy­cho­dzą z Pa­ry­ża,

A na­ten­czas tam w mo­dzie był ty­tuł Mar­ki­za.

Ja­koż, kie­dy się moda od­mie­ni­ła z laty,

Ten­że sam Mar­kiz przy­brał ty­tuł De­mo­kra­ty;

Wresz­cie, z od­mien­ną modą pod Na­po­le­onem,

De­mo­kra­ta przy­je­chał z Pa­ry­ża Ba­ro­nem;

Gdy­by żyt dłu­żej, może nową aiter­na­tą,

Z Ba­ro­na prze­chrzcił­by się kie­dyś De­mo­kra­tą.

Bo Pa­ryż czę­stą mody od­mia­ną się chlu­bi;

A co Fran­cuz wy­my­śli, to Po­lak po­lu­bi.

Chwa­ła Bogu, że te­raz, je­śli na­sza mło­dzież

Wy­jeż­dża za gra­ni­cę, to już nie po odzież,

Nie szu­kać pra­wo­daw­stwa w dru­kar­skich kra­mar­niach

Lub wy­mo­wy uczyć się w pa­ryz­kich ka­wiar­niach.

Bo te­raz Na­po­le­on, człek mą­dry a pręd­ki,

Nie daje cza­su szu­kać mody i ga­węd­ki.

Te­raz grzmi oręż, a nam sta­rym ser­ca ro­sną,

Że zno­wu o Po­la­kach tak na świe­cie gło­śno.

Jest sta­wa, a więc bę­dzie i Rzecz­po­spo­li­ta!

Za­wż­dy z waw­rzy­nów drze­wo wol­no­ści wy­kwi­ta.ZA­MEK.

Po­lo­wa­nie z char­ta­mi na upa­trzo­ne­go. – Gość w zam­ku. – Ostat­ni z dwo­rzan opo­wia­da hi­stor­ją ostat­nie­go z Ho­resz­ków. – Rzut oka w sad. – Dziew­czy­na w ogór­kach. – Śnia­da­nie. – Pani Te­li­me­ny anek­do­ta pe­ters­bur­ska. – Nowy wy­buch spo­rów o Ku­se­go i So­ko­ła. – In­ter­wen­cja Ro­ba­ka. – Rzecz Woj­skie – go. – Za­kład. – Da­lej w grzy­by.

Kto z nas tych lat nie po­mni, gdy mło­de pa­cho­lę,

Ze strzel­ba na ra­mie­niu świsz­cząc szedł na pole,

Gdzie ża­den wał, płot ża­den nogi nie utru­dza,

Gdzie prze­stę­pu­jąc mie­dzę, nie po­znasz że cu­dza!

Bo na Li­twie my­śli­wiec, jak okręt na mo­rzu,

Gdzie chcesz, jaką chcesz dro­gą, buja po prze­stwo­rzu:

Czy­li jak pro­rok pa­trzy w nie­bo, gdzie w ob­ło­ku

Wie­le jest zna­ków, wid­nych strze­lec­kie­mu oku;

Czy jak cza­row­nik gada z zie­mią, któ­ra, głu­cha

Dla miesz­czan, mnó­stwem gło­sów szep­ce mu do ucha.

Tam der­kacz wrza­snął z łąki, szu­kać go da­rem­nie,

Bo on szy­bu­je w tra­wie, jako szczu­pak w Nie­mnie;

Tam ozwał się nad gło­wą ran­ny wio­sny dzwo­nek,

Rów­nież głę­bo­ko w nie­bie scho­wa­ny skow­ro­nek:

Ów­dzie orzeł sze­ro­kiem skrzy­dłem przez ob­sza­ry

Za­szu­miał, stra­sząc wró­ble, jak ko­me­ta cary;

Zaś ja­strząb, pod ja­sne­mi wi­szą­cy błę­ki­ty,

Trze­pie skrzy­dłom, jak mo­tyl na szpil­ce przy­bi­ty,

Aż uj­rzaw­szy wśród łąki pta­ka lub za­ją­ca,

Ru­nie nań z góry, jako gwiaz­da spa­da­ją­ca.

Kie­dyż nam Pan Bóg wró­cić z wę­drów­ki do­zwo­li,

I zno­wu dom za­miesz­kać na oj­czy­stej roli,

I słu­żyć w jeź­dzie, któ­ra wo­ju­je sza­ra­ki,

Albo w pie­cho­cie, któ­ra nosi broń na pta­ki,

Nie znać in­nych, prócz kosy i sier­pa rynsz­tun­ków,

I in­nych ga­zet, oprócz do­mo­wych ra­chun­ków!…

* * *

Nad So­pli­co­wem słoń­ce we­szło, i już pa­dło

Na strze­chy i przez szpa­ry w sto­do­łę się wkra­dło;

I po ciem­no­zie­lo­nem, świe­żem, won­nem sia­nie,

Z któ­re­go mło­dzież so­bie zro­bi­ła po­sia­nie,

Roz­pły­wa­ły się zło­te, mi­ga­ją­ce prę­gi

Z otwo­ru czar­nej strze­chy, jak z war­ko­cza wstę­gi;

I słoń­ce usta sen­nych pro­my­kiem po­ran­ka

Draż­ni, jak dziew­cze kło­sem bu­dzą­ce ko­chan­ka.

Już wró­ble ska­cząc, świer­kać za­czę­ły pod strze­chą;

Już trzy­kroć gę­gnął gę­sior, a za nim jak echo,

Ode­zwa­ły się cho­rem kacz­ki i in­dy­ki,

I sły­chać by­dła w pole idą­ce­go ryki.

Wsta­ła mło­dzież. Ta­de­usz jesz­cze sen­ny leży;

Bo też naj­póź­niej za­snął. Z wczo­raj­szej wie­cze­rzy

Wró­cił tak nie­spo­koj­ny, że o ku­rów pia­niu

Jesz­cze oczu nie zmru­żył, a na swem po­sła­niu

Tak krę­cił się, że w sia­no jak w wodę uto­nął,

I spal twar­do: aż zim­ny wiatr w oczy mu wio­nął,

Gdy skrzy­pią­ce sto­do­ły drzwi otwar­to z trza­skiem,

I ber­nar­dyn ksiądz Ro­bak wszedł z wę­zla­stym pa­skiem,

"Sur­ge puer" wo­ła­jąc, i po nad bar­ka­mi

Ru­basz­nie wy­wi­ja­jąc pa­sek z ogór­ka­mi.

Już na dzie­dziń­cu sły­chać my­śliw­skie okrzy­ki;

Wy­pro­wa­dza­ją ko­nie, za­jeż­dża­ją bry­ki,

Le­d­wie dzie­dzi­niec taką gro­ma­dę ogar­nie.

Ode­zwa­ły się trą­by, otwo­rzo­no psiar­nie;

Zgra­ja char­tów wy­padł­szy we­so­ło sko­wy­cze;

Wi­dząc ru­ma­ki sze­zwa­czów, do­jeż­dża­czów smy­cze,

Psy jak sza­lo­ne cwa­łem śmi­ga­ją po dwo­rze,

Po­tem bie­gą i kła­dą szy­je na ob­ro­że:

Wszyst­ko to bar­dzo do­bre po­lo­wa­nie wró­ży.

Na­resz­cie Pod­ko­mo­rzy dal roz­kaz po­dró­ży,

Ru­szy­li szczwa­cze zwol­na, je­den tuż za dru­gim;

Ale za bra­mą rzę­dem roz­bie­gli się dłu­gim.

W środ­ku je­cha­li obok As­se­sor z Re­jen­tem;

A choć na sie­bie cza­sem pa­trzy­li ze wstrę­tem,

Roz­ma­wia­li przy­jaź­nie, jak lu­dzie ho­no­ru

Idąc na roz­strzy­gnie­nie śmier­tel­ne­go spo­ru:

Nikt ze słów, za­wzię­to­ści ich po­znać nie zdo­ła;

Pan Re­jent wiódł Ku­se­go, As­se­sor So­ko­la.

Zty­łu damy w po­jaz­dach; mło­dzień­cy, stro­na­mi
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: