Dzień, który zmienił wszystko - ebook
Dzień, który zmienił wszystko - ebook
Pewnego ranka Nathan McCane, bezdzietny mężczyzna w średnim wieku znalazł porzucone w lesie niemowlę. Marzeniem mężczyzny stało się adoptować chłopca, jednak los chciał inaczej... To babka dziecka uzyskała prawo opieki nad wnuczkiem. Nathan jednak wymógł na niej obietnicę - pewnego dnia kobieta przyprowadzi do niego dziecko, a wtedy on wyjaśni mu, kto go ocalił.
Piętnaście lat później owdowiały Nathan znajduje porzuconego chłopca raz jeszcze - tym razem na własnym progu. Nat, bo tak go ochrzczono, wyrósł na ponurego i niedostępnego nastolatka i jego babka nie jest w stanie dłużej go znosić. Nathan zgadza się przejąć opiekę nad młodzieńcem, wiedząc, że czeka go ciężka walka o miłość i zaufanie. Nat boi się porzucenia, a starszy mężczyzna zrobi wszystko, by udowodnić chłopakowi, że nigdy, ale to przenigdy nie usunie go ze swego życia. Nawet jeśli przyjdzie mu zmierzyć się z demonami przeszłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-304-7 |
Rozmiar pliku: | 606 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2 października, 1960
Do świtu brakowało jeszcze dobre dwie godziny. Zapalił światło z nadzieją, że zobaczy gotowy do akcji ekspres – z nalaną wodą, nasypaną kawą, czekający tylko, by zacząć parzyć, kiedy wtyczka trafi do kontaktu. Zamiast tego znalazł koszyczek na filtr na suszarce do naczyń, porzucony i pusty Dlaczego spodziewał się czegokolwiek innego? Już całe lata minęły, odkąd Flora serwowała mu poranną kawę. Wstawała wtedy razem z nim, by przygotować jajecznicę z tostem i szklanką pomarańczowego soku.
Ostrożnie, by jej nie zbudzić, wyjął z szafki paczkę płatków owsianych, po czym – stojąc w zimnym podmuchu powietrza bijącego z otwartej lodówki – nalał do żółtej, plastikowej miski porcję chudego mleka.
Nie musisz zachowywać się aż tak cicho – napomniał się w duchu. Flora spała za zamkniętymi drzwiami, w swoim pokoju, na drugim końcu korytarza. Niemniej, w takich sytuacjach wszystko robił cicho, od zawsze, i mało prawdopodobne było, by zmienił przyzwyczajenie właśnie dzisiaj.
Kiedy zasiadł do płatków i pochylił się nad laminatowym blatem kuchennego stołu usłyszał, że Sadie – jego suczka, kędzierzawy retriever – już się obudziła i była gotowa do drogi, podekscytowana widokiem światła zapalonego w domu jeszcze przed świtem. Siedział, nasłuchując rozlegającego się co jakiś czas brzęczenia otaczającej kojec siatki, na którą pies co chwila skakał. Wyhodowana i wychowana specjalnie z myślą o takich właśnie porankach, Sadie odgadywała, że Nathan wybiera się na kaczki już po pierwszej zauważonej lub usłyszanej wskazówce.
Nathan często żałował, że nie może wpuścić suczki do domu – Sadie przecież tak ochoczo dzieliła się z nim własnym czasem i uwagą. Jednak Flora nie chciała nawet o tym słyszeć.
* * *
Było ciemno. Jesienny chłód na chwilę przed wschodem słońca, przenikał Nathana do głębi. Otwarta strzelba wisiała mu na ramieniu.
Uparł się, że zmusi Sadie do posłuchu.
Raz jeszcze zawołał sukę po imieniu, zły, że zmącił przez nią poranną ciszę, będącą głównym powodem, dla którego wybierał się do lasu. W ciągu sześciu lat, od kiedy miał psa, jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by zignorowała polecenie pana.
Skierował na Sadie snop światła mocnej latarki. Przez mgnienie, zanim zmrużyła ślepia i odwróciła pysk, zauważył w niej coś niecodziennego. Spojrzenie suki było bardzo wymowne. W ten instynktowny sposób, w jaki rozumieją się wzajemnie pies i właściciel, Sadie chciała mu coś przekazać. Nie buntowała się przeciwko jego woli i zdaniu, lecz prosiła, by rozważył, choćby przez moment, jej własne.
„Musisz tu przyjść” – powiedziała ślepiami. – „Po prostu musisz”.
Więc po raz pierwszy od sześciu lat Nathan posłuchał swojej suki. Przyszedł na jej zawołanie.
Stała pod drzewem i kopała. Nie robiła tego jednak w ten gorączkowy, psi sposób. Zamiast drapać w gwałtownym rytmie przednimi łapami, ostrożnie rozgarniała liście pyskiem, delikatnie pomagając sobie pazurami.
Zasłaniała mu widok, więc odciągnął ją za obrożę.
– No już dobrze, mała. Jestem. Pokaż, co tam znalazłaś.
Oświetlił kopiec opadłych liści. Spod ich sterty wystawała niemiłosiernie mała – lecz niemożliwa do pomylenia z czymkolwiek innym – stopa.
– Dobry Boże! – rzucił Nathan i odłożył latarkę na ziemię.
Wbił ręce pod wybrzuszenie, uniósł dziecko i zdmuchnął z jego twarzy liście. Było owinięte w sweter – w dorosłym rozmiarze – a na głowie miało czapeczkę z wielobarwnej dzianiny. Niemowlę nie mogło przyjść na świat dalej jak dzień lub dwa temu.
Nathan pomyślał, że poznałby więcej szczegółów, gdyby mógł trzymać jednocześnie latarkę i znalezione dziecko. Ściągnął zębami jedną rękawiczek i dotknął drobnej buzi. Opuszkami palców wyczuł chłód policzka.
– Jakim trzeba być człowiekiem, żeby zrobić coś takiego? – powiedział pod nosem.
Podniósł wzrok ku niebu, zupełnie jakby Bóg był dostępny na każde zawołanie i ochoczo odpowiadał na wszelkie pytania zainteresowanych.
Niebo zdążyło pojaśnieć, aczkolwiek wciąż był to dopiero zwiastun dnia. Świt nie wspiął się jeszcze na wzgórze, czekał gdzieś za horyzontem, nieformalnie oświadczając, że planuje zatrzymać się tam na dłużej. Nathan łagodnie ułożył noworodka na liściach i obejrzał go dokładniej, pomagając sobie latarką. Nagle dziecko ospale poruszyło szczęką i wyschniętymi wargami, jakby coś przeżuwało lub przynajmniej chciało to zrobić.
– Dobry Boże! – powtórzył Nathan.
Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że maleństwo jest żywe.
Strzelbę ukrył w kupie liści. Potrzebował obu rąk, by pewnie chwycić niemowlę, by przytrzymać główkę przy piersi. Razem z psem, co sił w nogach, pomknęli do samochodu. Za ich plecami, nad jeziorem wstawał nowy dzień. Kaczki przeleciały nie niepokojone. Zapomniane.
* * *
W szpitalnej izbie przyjęć dwaj sanitariusze rzucili się pospiesznie do pracy, gdy tylko zobaczyli, co Nathan trzyma w rękach. Ułożyli noworodka na wózku – drobinka pośrodku oceanu – i rozchylili poły swetra. Chłopiec – zauważył Nathan. Chłopczyk z wciąż nieusuniętą pępowiną.
Sanitariusze biegiem poprowadzili wózek w głąb rozświetlonego korytarza. Po chwili dogonił ich lekarz i ściągnął malcowi z głowy wełnianą czapeczkę. Niezauważona przez nikogo, spadła na wyłożoną linoleum podłogę. Nathan podniósł ją i schował do kieszeni myśliwskiej kamizelki. Czapeczka była maleńka, mniejsza od jego dłoni. Podszedł na tyle blisko gabinetu, na ile wyczuwał, że mu wolno.
– Ktoś wyrzucił go do lasu w październikową noc – Nathan usłyszał głos lekarza – ale zostawił mu ciepły sweter i własnoręcznie wydzierganą czapkę. To się chyba nazywa żywić mieszane uczucia.
* * *
Nathan odszedł w tył korytarza i kupił w automacie kubek gorącej kawy. Poza tym, że rzeczywiście była gorąca, niczego dobrego nie dało się o niej powiedzieć. Przez kilka minut stał przed metalowym pudłem i wpatrywał się w lśniącą powierzchnię niczym w telewizor. W gładkiej tafli dostrzegł swoje niewyraźne, lekko zniekształcone odbicie.
Nie był mężczyzną rozkoszującym się oglądaniem samego siebie. Zawsze, gdy spoglądał we własne oczy, czuł się trochę skrępowany, podobnie jak wtedy, gdy patrzył w oczy innym ludziom. Ten jednak majaczący na automacie wizerunek był zbyt rozmyty, żeby mógł go zestresować czy choćby wprawić w zakłopotanie.
Tak więc stał przez chwilę, sącząc okropną kawę i zastanawiając się nad własną wrażliwością, nad dzisiejszym jej dowodem. W sposób, jakiego nie potrafiłby nikomu wyjaśnić, poczuł, że zaczęła właśnie nabierać kształtu, układać się, jakaś historia, której znaczenia nie można było jeszcze w pełni oszacować. Pozwolił sobie również na myśl, że o świcie został uruchomiony jakiś łańcuch zdarzeń, których nigdy już nikt nie zdoła – a być może wręcz nie powinien – cofnąć czy odwrócić.
Dopił kawę, po czym wypłukał kubek i napełnił go w ujęciu z wodą pitną.
Wrócił do swojego kombi i napoił Sadie.
* * *
Dwadzieścia, może trzydzieści minut potem lekarz wyszedł z gabinetu.
– Panie doktorze! – zawołał Nathan i pobiegł za nim przez korytarz. Lekarz obejrzał się, spojrzał niepewnie, jakby nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna niepokojącego go mężczyznę. – To ja znalazłem dziecko w lesie.
– Ach, tak – przypomniał sobie lekarz. – To pan. Czy mógłby pan zaczekać jeszcze kilka minut? Policja zechce z panem pomówić. Jeśli musi pan już jechać, proszę zostawić w recepcji numer kontaktowy. Na pewno pan rozumie. Muszą poznać jak najwięcej szczegółów. Żeby ustalić, kto to zrobił.
– Co z chłopcem?
– W jakim jest stanie? W kiepskim. Czy przeżyje? Możliwe. Niczego nie mogę obiecać, ale mały ma wolę walki. Zdarza się, że dzieci w tym wieku są silniejsze, niż się tego spodziewamy.
– Chcę tego chłopczyka adoptować – oświadczył Nathan.
I natychmiast – słysząc własne słowa – poczuł się oszołomiony.
Po pierwsze, tak naprawdę nie zdawał sobie z tej chęci do końca sprawy. W każdym razie nie na poziomie artykułowanych myśli. Nie wyczuł jej w sobie wcześniej i z pewnością nie umiałby nazwać. Zupełnie jakby naraz, za jednym zamachem, poinformował o tej decyzji lekarza i siebie samego. Po drugie, tak swobodne dzielenie się czymkolwiek z innymi było do niego zupełnie niepodobne, zwłaszcza kiedy nie miał dość czasu, by rzecz po wielokroć przemyśleć i do niej przywyknąć.
Poranek wypełniała niepowstrzymanie rosnąca ilość pierwszych razów w jego życiu.
– Oczywiście, jeśli malec przeżyje, tak?
– Tak – rzucił Nathan. Powaga przestrogi ukuła go boleśnie. – Jeżeli przeżyje.
– W takim razie przepraszam – odparł doktor – ale adopcje to nie moja działka.
* * *
Policjantom, którzy wreszcie przyjechali i spisali zeznania, opowiedział wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie omieszkał przy tym podkreślić, że prawdziwy bohater dnia czeka w tej chwili na tylnym siedzeniu jego samochodu.
– Gdyby nie pan, to dziecko już by nie żyło – przyznał bardziej wygadany z dwóch stróżów prawa. Był wysokim, barczystym mężczyzną, jednym z tych, którzy brną przez życie, polegając raczej na mięśniach niż na rozumie. Tego typu ludzie, nieważne, policjanci czy nie, zazwyczaj Nathana odstręczali i napawali lękiem. Dlatego też, gdy ten zaczął traktować go jak bohatera, w sercu mężczyzny pojawił się dziwny zestaw sprzecznych emocji.
– I gdyby nie Sadie – dodał. – Mój pies. Kędzierzawy retriever. Suczka. Niesamowity zwierzak.
– Jasne. Pan posłucha. Wiemy, że ma pan co robić, ale chcielibyśmy, żeby pokazał nam pan dokładnie, gdzie się to wydarzyło.
– Żaden problem – zapewnił Nathan. – I tak chciałem tam wrócić po strzelbę.
Całą trójką ruszyli w stronę szpitalnego parkingu.
– Chcę tego chłopczyka adoptować – podjął Nathan. Nie na tyle żarliwie, by obnażyć swą duszę, lecz z nadzieją, że pokierują go we właściwym kierunku. Nękało go obce poczucie pośpiechu, jakby coś mogło mu się wymknąć, jeśli nie zacznie działać dostatecznie prędko.
– Tą sprawę to musi pan sam… My się nie znamy – odparł funkcjonariusz.
„Tę” – pomyślał Nathan, ale oparł się pokusie wytknięcia błędu.
* * *
Już wtedy, o świcie nie znalazłby tego miejsca bez pomocy psa, to było jasne. Teraz uświadomił sobie, że bez Sadie i za drugim razem nie trafi pod właściwe drzewo. Ani ze względu na strzelbę, ani z szacunku dla prawa.
Początkowo zostawił sukę w samochodzie, nie chciał, żeby zatarła ślady na miejscu zdarzenia. Lub by policjanci zwrócili mu uwagę, iż mogłaby to zrobić. Nie przyszło mu nawet do głowy, że nie uda mu się znaleźć miejsca swego doniosłego odkrycia.
Przez mniej więcej dwadzieścia minut kręcił się więc w kółko, raz po raz stwierdzając, że wszystkie drzewa są do siebie bardzo podobne. Napomniał się w duchu – rankiem powinien był bardziej uważać. Przez całe życie szczycił się doskonałą, myśliwską orientacją w terenie, jednak o świcie standardowy plan dnia legł w gruzach i nic już nie było takie samo. Zanim dotarło do niego, że powinien zapamiętać szczegóły otoczenia, znalezienie dziecka poruszyło go tak dogłębnie, że nie był w stanie na niczym się skupić.
I w tej chwili było mu z tego powodu niezmiernie wstyd.
Chodził bezradnie w tę i z powrotem, czując na sobie wyczekujące spojrzenia policjantów. Nagle uświadomił sobie, że zabrał dziś strzelbę, którą dostał w prezencie od dziadka. Jej strata byłaby niepowetowana.
– Przykro mi – rzucił wreszcie. – Tak mną ta sytuacja wstrząsnęła, że nie zapamiętałem, którędy dokładnie szedłem.
– Pan weźmie głęboki oddech i szuka dalej – poradził wyższy, bardziej wygadany policjant.
– A może wypuszczę Sadie z samochodu? Jest szansa, że pójdzie prosto na miejsce.
– Dobra, przyprowadź ją pan – policjant przytaknął tonem sugerującym, iż Nathan powinien był to zrobić znacznie wcześniej.
Suka rzeczywiście poszła prosto na miejsce.
Nathan z funkcjonariuszami dogonili ją dopiero po chwili. W ciągu której pies miał okazję naruszyć miejsce zbrodni. Sadie mogła przecież dalej kopać. Chociaż – uświadomił sobie Nathan – już tam przecież kopała. Tak czy inaczej, zebrał się w sobie i modlił tylko w duchu, by nie zrobiła w obecności policjantów niczego niewłaściwego.
Nie kopała. W żaden też inny sposób nie zmąciła kształtu sterty suchych liści. Stanęła po prostu czujnie, z rozedrganymi nozdrzami, zupełnie jakby ziemia pod jej łapami mogła zawierać niewyczerpane złoża porzuconych noworodków.
I jakby któryś z nich miał właśnie za sekundę wychynąć na powierzchnię.
Nathan dobiegł do psa i przytrzymał go za obrożę.
– Dobra sunia – pochwalił i sięgnął po swoją bezcenną strzelbę.
Rozejrzał się, by zapamiętać okolicę. Poszukiwał detali, mogących wyróżnić to konkretne drzewo spomiędzy pozostałych. Jakby miał tu jeszcze wrócić. Musztarda po obiedzie, pomyślał. Było to ulubione powiedzonko dziadka.
Przyglądał się policjantom otaczającym drzewo taśmą, zastanawiając się, po co to robią. W końcu to zwykła kupa liści. Co takiego mogła im podpowiedzieć? Wjaki sposób mogłaby pomóc odnaleźć osobę, która dopuściła się tego strasznego czynu? Gnijące liście nie miały według Nathana nic do powiedzenia.
– Jak myślicie, skąd ona wzięła tę malutką czapeczkę? Świetnie pasowała na głowę noworodka – zagaił Nathan. Zapewne po to, by choć w taki sposób wziąć udział w wydarzeniach. – Koniec końców, dzieciak miał tylko kilka godzin. Nie miała chyba czasu na zakupy?
– Moim zdaniem sama ją wydziergała – odpowiedział bardziej milczący z pary policjantów. – Nie wiem tego na pewno, ale to wyjaśnienie ma jakiś sens.
Kolejna chwila milczenia.
– Jeżeli ją znajdą, nie zwrócą jej dziecka, prawda?
Większy, wygadany stróż prawa wydawał się z premedytacją ignorować Nathana.
– Cóż, dość wyraźnie dała wszystkim do zrozumienia, że małego nie chce – zauważył cichy.
– A gdyby zmieniła zdanie?
– Teraz może sobie zmieniać je do woli. Tyle że już w więzieniu. Posiedzi w nim jakiś czas.
Ta informacja podniosła Nathana na duchu.
– Może zadzwoń pan do pomocy społecznej – zasugerował bardziej rozmowny gliniarz, trafnie odgadując, do czego zmierza Nathan. – A teraz, panie McCann, jeżeli nie ma pan nic przeciwko, resztą zajmiemy się już sami.
Nathan wrócił do samochodu, tym razem powoli. Bez przerwy trzymał Sadie za obrożę. Gdzieś w środku czuł się jak bohater.
* * *
– Chcę tego chłopca adoptować – oświadczył Nathan żonie przy spóźnionym drugim śniadaniu. Siedzieli w kuchni przy stole. Smarował bułkę dżemem. Miał ochotę dołożyć jeszcze warstwę masła, ale musiał dbać o linię.
– Nie bądź niedorzeczny – zaprotestowała Flora. W wysoko uniesionych palcach trzymała papierosa i czytała gazetę. Mówiła ochrypłym głosem pijaczki, choć wcale nią nie była.
Nathan upił łyk kawy; gorąca i mocna. Uświadomił sobie, że nie zje dziś na kolację pieczonej kaczki i przez moment poczuł żal.
– Dlaczego uważasz, że to niedorzeczne?
– Bo oboje niespecjalnie przepadamy za maluchami. Zdecydowaliśmy już, że nie będziemy mieć dziecka.
– Nie. Ty sama zdecydowałaś. Zrobiłaś to za nas dwoje.
Flora po raz pierwszy podniosła wzrok znad artykułu. Przyjrzała się mężowi poprzez kłąb dymu.
– O ile dobrze pamiętam, zawsze twierdziłeś, że nie chcesz brać sobie na głowę tak poważnych zobowiązań.
– Teraz to co innego. To było mi pisane.
Zaciągnęła się, odłożyła papierosa na brzeg popielniczki i ponownie obrzuciła męża krótkim spojrzeniem.
– Nathan – zaczęła i wydało się mu, że w głosie kobiety pojawiła się ironiczna nuta. Wręcz protekcjonalna. – Znamy się od dwudziestu dziewięciu lat i jeszcze nigdy nie usłyszałam od ciebie, by cokolwiek „było ci pisane”.
– Może dlatego, że przez tych dwadzieścia dziewięć lat nie stało się nic, co mógłbym w ten sposób określić.
Ten jej ostry, taksujący wzrok.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– A jak myślisz? Dlaczego tak nagle zapragnąłeś adoptować dziecko zupełnie obcej kobiety? Przecież to nie ma sensu.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz powstrzymał się. Osobie, z którą dzieli się życie, nie mówi się, po prostu się tego nie robi, że jej towarzystwo nie wystarcza, by osiągnąć poczucie spełnienia. Nawet jeżeli tak akurat wygląda prawda. Byłoby to niepotrzebne, bolesne i w żaden sposób nie przyczyniłoby się do wspólnego dobra.
Zdecydował więc, że zastosuje wobec żony inną taktykę.
– Mam po prostu takie dziwne przeczucie. Od chwili, kiedy go znalazłem. Nie jestem w stanie tego opisać, ale to tak głęboka emocja…
– Emocja? – przerwała mu niegrzecznie. – To do ciebie niepodobne.
– I w tym właśnie rzecz – odparł Nathan. – Bo teraz, kiedy już ją poczułem, nie chcę z niej rezygnować. Nie chcę tego ponownie stracić. Nie chcę wracać do tego, co było wcześniej.
Tutaj urwał, odniósł wrażenie, że łyżwy zaniosły go niebezpiecznie blisko cienkiego lodu myśli, z której wypowiedzenia zrezygnował przed momentem.
Chwila trudnej ciszy.
Wreszcie Flora pokręciła głową.
– Tak czy inaczej, dzieciak na pewno kogoś ma. Matkę. Mogą odnaleźć matkę.
– Gdyby nawet tę kobietę znaleźli – zauważył spokojnie Nathan – to wsadzą ją do więzienia.
– Zawsze może się okazać, że są inni krewni, którzy małego przygarną.
– Możliwe – rzucił Nathan. – Zobaczymy. Wydaje mi się po prostu, że skoro noworodek zostaje porzucony w lesie, skazany na powolną śmierć… To takie dziecko… na dobrą sprawę… nie ma nikogo.
– Cóż, przekonamy się – zauważyła Flora.
– Tak, przekonamy się.
Przez resztę dnia żadne z nich nie podjęło tematu, aczkolwiek Nathan bez przerwy czuł jego obecność i zastanawiał się, czy Flora odnosi takie samo wrażenie. Często obrzucał ją ukradkowymi spojrzeniami, lecz ani razu nie dostrzegł w żonie najdrobniejszych oznak wewnętrznej rozterki.
* * *
Nathan zjadł prosty wieczorny posiłek – kurczaka z makaronem. Podziękował Florze za jego przyrządzenie, potrawa była bowiem bardzo smaczna. Ale prawdę powiedziawszy, cieszyłby się kolacją znacznie bardziej, gdyby była na nią wyczekiwana wcześniej pieczeń z kaczki. Po prostu nastawił się na coś zupełnie innego.
Po kolacji Flora oddaliła się do swojego pokoju. Miała w sypialni telewizor, jedyny w całym domu. Nathan gardził bezustannym, płynącym z odbiornika bełkotem, który często stawał się tłem całego życia wielu ludzi.
Fakt, że Flora zniknęła tuż po kolacji, nie był niczym niezwyczajnym, lecz tego konkretnego wieczora Nathan odczuł to znacznie bardziej niż zwykle. Usiadł na łóżku w swojej sypialni. Drzwi pozostawił otwarte. Pokój żony był zamknięty i – o ile Nathan dobrze słyszał – nie włączyła jeszcze telewizora. Zapewne przebierała się na noc. Czasami dostrzegał niewyraźny cień jej stóp, sunący w szczelinie pod drzwiami. Jedna z klepek w podłodze wykazywała tendencję do skrzypienia, a kobieta nigdy nie starała się jej omijać. Nathan na pewno by tak robił.
Pierwszy raz od bardzo długiego czasu – od lat – Nathan poczuł pokusę, by do niej zapukać. Poprosić, by spędziła z nim trochę czasu. Mogliby przecież porozmawiać lub nawet zagrać w karty. Zanim się jednak podniósł, przypomniał sobie jej wcześniejszy lekceważący ton. Poczuł w swym wnętrzu pustkę, ale Flora nie mogłaby ani nie chciałaby mu pomóc wypełnić tę otchłań. Wstał i podszedł do wiszącego w kuchni telefonu. Zadzwonił do biura numerów i poprosił o kontakt do szpitala. Wykręcił numer. Odebrał ktoś w recepcji.
– Chciałbym się dowiedzieć o stan jednego z pacjentów – powiedział Nathan.
– Nazwisko chorego, poproszę – chłodny, kobiecy głos.
Tym go rozbroiła.
– Wie pani, on nie ma nazwiska – zauważył Nathan. – Interesuje mnie zdrowie noworodka, którego znalazłem w lesie i przywiozłem do was dziś rano. Podejrzewam, że został zarejestrowany jako NN. Póki co.
– Pan z rodziny?
– Znalazłem go w lesie. Najwyraźniej nie ma rodziny.
– Czyli nie jest pan krewnym?
– Nie, nie jestem.
– Obawiam się więc, że nie mogę podać panu informacji.
– Rozumiem – powiedział Nathan. – A czy może mnie pani przełączyć do izby przyjęć?
Chwila milczenia, po której rozległ się przypominający westchnienie szmer.
– Chwileczkę, łączę.
Znów kilka sekund ciszy. Nathan poczuł, że mimowolnie zaciska zęby.
Ostatecznie coś w słuchawce szczęknęło i rozległ się szorstki, męski głos.
– Izba, słucham?
– Ach. Tak. Przepraszam, za kłopot – wymamrotał Nathan, zastanawiając się, dlaczego rozpoczął rozmowę w tak niezręczny sposób – ale jestem człowiekiem, który przywiózł do was rano malutkiego chłopca. Chciałbym porozmawiać z lekarzem, który...
– Doktor Battaglia, przy telefonie – uciął głos.
Nathan był zaskoczony. Myślał, że będzie musiał zostawić wiadomość, na którą lekarz z izby przyjęć odpowie następnego dnia.
– Mój Boże, długie macie te dyżury.
– Owszem, bardzo długie – odpowiedział lekarz.
– Próbowałem się dowiedzieć czegoś o zdrowiu małego, nie niepokojąc pana – przyznał Nathan – ale w recepcji nie chcieli mi niczego wyjawić. Nie jestem krewnym.
– Tak, to straszne służbistki. Moim zdaniem mały nicpoń nie ma nikogo bliższego niż pan, więc powiem panu, co wiem. Wciąż jest z nami. Proszę zadzwonić rano i zapytać o doktora Wilburna, przekażę mu, że będzie się pan kontaktował. W takich razach kluczowe są pierwsze dwadzieścia cztery godziny Jeżeli rankiem mały wciąż będzie żyć… chociaż proszę pamiętać, że nie daję gwarancji. W tych sprawach niczego nie da się zagwarantować. Ale jeśli dociągnie do rana, będzie to bardzo dobry znak.
* * *
Nathan zamknął drzwi swojej sypialni i nie przebierając się położył się, na łóżku. Jutro rano miał mieć spotkanie z niedawno owdowiałą panią MacElroy. Pomagał jej uporać się z finansową stroną nowego smutnego rozdziału życia. Nie było mu to na rękę, lecz postanowił zadzwonić do szpitala zaraz po rozmowie z kobietą. Dowie się, czy dziecku przydzielono już pracownika opieki społecznej. Wypyta, do kogo należy się zwrócić i co zrobić w następnej kolejności.
Zaraz potem skarcił się za niechęć do spotkania z wdową MacElroy. Ostatecznie cała sytuacja była bez wątpienia znacznie bardziej uciążliwa dla niej niż dla niego. To, że tak łatwo przedkładał własne potrzeby nad cudze, było do niego niepodobne.
Cóż, musi zwrócić na to uwagę.
Słuchał rozlegających się od czasu do czasu skrzypnięć klepki w sypialni Flory i pomyślał, że dźwięk ma wyjątkowo samotne brzmienie. A może samotny był on, a nie głupia klepka w podłodze.Dzień, w którym cię stracił
3 października, 1960
Kiedy Nathan wstał następnego ranka, Flora jeszcze spała.
To oznaczało, że kawy nie będzie.
Nigdy nie nauczył się sprawnie posługiwać jakimkolwiek ekspresem, kawę umiał tylko pić, więc uznał, że chyba jednak zdecydowanie nie powinien brać się za przeprowadzanie eksperymentów. Lepszym rozwiązaniem zadawało się zalać w kubku łyżeczkę rozpuszczalnej, nawet ze świadomością, że napój będzie fatalny. Z jakiegoś jednak powodu wolał to niż nadzieję na pyszną małą czarną z ekspresu, by potem czuć gorycz rozczarowania własną nieporadnością.
Kawa rozpuszczalna okazała się jeszcze gorsza, niż sobie wyobrażał, ponieważ nie odczekał, by woda zagotowała się jak należy.
Wypił dwa lub trzy nieśmiałe łyki, skrzywił się i wylał zawartość kubka do zlewu.
Następnie zadzwonił do szpitala i poprosił o połączenie z doktorem Wilburnem. Głęboko w duchu przygotował się na tragiczną wiadomość.
– A, tak – rzucił Wilburn. – Spodziewałem się pana usłyszeć. Cóż, mały oddycha. I to dobrze. Kłopot w tym, że nie do końca podoba nam się sposób, w jaki oddycha. Przeprowadzimy punkcję opłucnej i zobaczymy, czy sytuacja się poprawi. To strasznie młody organizm jak na zapalenie płuc.
O ile z tym właśnie mamy do czynienia. No, ale wciąż walczy Cóż mogę więcej powiedzieć? Już w tej chwili obserwujemy w zasadzie cud. Powikłania są jednak mocno prawdopodobne i z niepokojem przyznaję, że właśnie pokazują nam swoje paskudne zębiska. Przykro mi, ale nie da się stwierdzić, że mały uciekł już wilkowi z lasu. – Długa chwila ciszy, po czym głośne parsknięcie śmiechu. – Cóż, chociaż właśnie uciekł. Dosłownie. Przepraszam, pana to pewnie wcale nie bawi.
– Dziękuję, panie doktorze – powiedział Nathan, nie zdradzając swojej opinii na temat dowcipu.
Rozłączył się.
Pani MacElroy zazwyczaj częstowała go filiżanką doskonałej, prawdziwej kawy. Poprosił los, by i dzisiaj o tym nie zapomniała.
* * *
– Och, Nathan! – rzuciła, gdy tylko otworzyła drzwi. Dopiero od niedawna zaczęła zwracać się do niego po imieniu, już po śmierci męża. Nathana lekko to deprymowało. – Powiedz. To byłeś ty?
– Słucham?
Cofnęła się, wpuszczając go do środka.
W opinii Nathana była przystojną kobietą. Właśnie raczej przystojną niż w tradycyjny sposób piękną. Mniej więcej jego rówieśniczka, zawsze dystyngowanie ubrana, o nienagannych manierach. Podziwiał to. Niczego nie owijała w bawełnę, nie udawała też osoby o połowę młodszej. Otaczała ją aura osobistej godności.
Wszedł do salonu.
– Tak mnie coś tknęło, że to mogłeś być ty. To chyba się nazywa intuicją. Oczywiście, zapowiadałeś, że wybierasz się zapolować na kaczki...
Nathan znów przez moment opłakiwał brak porannej kawy. Bez niej nie myślał równie jasno jak zwykle, a w tej chwili umysłowa sprawność bardzo by mu się przydała.
– Nie jestem do końca pewien, czy wiem, o czym pani mówi – przyznał.
– Przecież to oczywiste, że o nagłówku dzisiejszej gazety Nie mogłeś nie zauważyć. Zresztą wszyscy tym żyją. Ledwie minęła dziewiąta, a już dzwoniła do mnie Elsie, moja przyjaciółka, a potem jeszcze odezwała się moja manikiurzystka. W tej okolicy nieczęsto dzieje się coś tak doniosłego.
– Rozumiem – zreflektował się Nathan – że ma pani na myśli artykuł o porzuconym niemowlęciu? Więc tak, to byłem ja.
– Och, Nathan! Po prostu od razu wiedziałam!
Chłód ścisnął mu żołądek.
– Co jeszcze napisali? Wyszedłem z domu bez kawy i lektury porannej prasy.
– Ach, mam tu gdzieś tę gazetę. Gdzież ja ją podziałam? – zaczęła się krzątać po domu. A przynajmniej Nathan uznał, że krzątanina będzie celnym słowem na opisanie zachowania gospodyni. Wdowa ubrana była w ciemnogranatową szmizjerkę, sięgającą połowy łydki, przepasaną atrakcyjnie splecionym, skórzanym paskiem. Zupełnie jakby miała zasiąść w sekretariacie poważnej firmy, a nie przyjmować odwiedziny osobistego księgowego. Gęste włosy związała w luźny kok.
Zajął miejsce na kanapie, żałując, że nie zareagowała na jego aluzję do kawy. Żałował też, że ucisk żołądka ani trochę nie zelżał.
– Wspominali cokolwiek o opiece? To znaczy, czy wymieniali osobę, która zajmie się teraz tym chłopcem? O ile, oczywiście, dziecko ma jakąś rodzinę. I jeżeli nie odnajdą matki.
Krzątanina zaprowadziła wdowę do kuchni, z której wystawiła głowę.
– To ty nie wiesz? Byłam przekonana, że tak. Zaraz, zaraz. Kiedy zatelefonowała Elsie, złapałam tę gazetę i przyniosłam do aparatu. I nie widzę, gdzie... A, tutaj jest!
Spiesznym krokiem wróciła do salonu, podając mu złożony dziennik. Nathan wziął gazetę do ręki i zaczął szukać okularów w kieszeni płaszcza. Zauważył przy tym, że lekko trzęsie mu się dłoń.
Gorączkowo wodził wzrokiem po linijkach, poszukując tej najbardziej znaczącej informacji. Fragmentu, który przywróciłby spokój jego żołądkowi. Lub nie.
Matką niemowlaka okazała się niejaka Lenora Bates, lat osiemnaście. Informacje o niej zajmowały większą część prasowej notatki. Próbowała przekroczyć granicę stanu wraz ze swym chłopakiem, Richardem A. Fordem, prawdopodobnym ojcem dziecka, lecz trafiła na pogotowie z krwotokiem. Oboje zostali aresztowani, choć nie przedstawiono im jeszcze zarzutów. Prokurator okręgowy wciąż rozważał, co zawrzeć w akcie oskarżenia. Młoda kobieta mogła zostać posądzona o narażenie dziecka na utratę życia lub zdrowia. Albo nawet o próbę dzieciobójstwa lub w takiej próbie współudział.
Autor tekstu dodał również, że niemowlak, kiedy i jeśli wydobrzeje na tyle, by opuścić szpital, zostanie oddany pod opiekę babce, kobiecie nazwiskiem Ertha Bates, matce niedoszłej uciekinierki.
Nathan siedział nieporuszony. Znów poczuł gdzieś w głębi siebie znajomą pustkę. Przypływ energii, jaka wypełniła go ledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej, kiedy stał w szpitalu przed automatem z ciepłymi napojami, ustąpił. I to by było na tyle.
Powrót do dawnego stanu przyniósł mu niemal ukojenie. Raz jeszcze zerknął do gazety.
W podsumowaniu dziennikarz odnotował, iż noworodek został odnaleziony w lesie przez myśliwego, który wybrał się z psem na kaczki. Nathan złożył dziennik, odłożył go na stolik obok kanapy i siedział przez chwilę, trawiąc świeże wiadomości. Miał ochotę zapalić. Otwarta paczka papierosów czekała na stoliku. Tyle że kilka lat temu udało mu się rzucić i nie miał ochoty ponownie przechodzić przez uciążliwy proces.
Otrząsnął się z pokusy.
Głos pani MacElroy, wyrwał go z otępienia.
– Dlaczego w lesie? Czemu nie zawiozła go do szpitala czy sierocińca?
– Nie mam pojęcia – przyznał Nathan.
Zanotował sobie w pamięci: sprawdzić, czy odnalezienie Erthy Bates byłoby bardzo skomplikowane.
– Cóż, za to ty bez wątpienia zostałeś bohaterem.
– Tego bym nie powiedział.
– Dlaczego? Przecież gdyby nie ty, dziecko już by nie żyło.
– Pewnie ma pani rację.
– Powinni byli wymienić twoje nazwisko.
– Nonsens. Jakie to ma znaczenie?
– Duże. Zrobiłeś coś wspaniałego. Zasłużyłeś na wyrazy uznania.
– Zupełnie ich nie potrzebuję. Na moim miejscu każdy by tak postąpił.
– Bez przerwy myślę o własnym synu, kiedy był taki maleńki. I gdy wyobrażę go sobie, porzuconego w tym ciemnym lesie… To aż krew w człowieku mrozi.
– Nie rozumiem, jak ktokolwiek mógł dopuścić się czegoś podobnego – stwierdził Nathan.
Cała ta rozmowa wydawała mu się w pewien sposób daleka, oderwana, miał wrażenie że tuż przed zaśnięciem słucha głosów dolatujących z sąsiedniego pokoju.
– Czy zanim zaczniemy, zechcesz napić się kawy? – zaproponowała.
– Och, tak – ucieszył się Nathan. – Dziękuję. Właśnie tego mi trzeba.
* * *
Gdy Nathan wrócił do domu, Flora siedziała w kuchni przy stole, paliła papierosa i jadła trzy jajka sadzone, chociaż pora była już późna jak na śniadanie. Dochodziła jedenasta.
Obok jej talerza leżała złożona gazeta z artykułem.
– Proszę, nie mów tego – rzucił.
– Uprzedzałam, że chłopiec może mieć rodzinę.
– Prosiłem, byś tego nie mówiła.
– Ach, o to ci chodziło? Skąd niby miałam wiedzieć? Nie jestem telepatką.
Usunął się z kuchni. Usiadł przy aparacie telefonicznym w salonie i wziął do ręki książkę telefoniczną. Był to pierwszy i najbardziej oczywisty krok, by sprawdzić, czy odnalezienie pani Erthy Bates będzie bardzo skomplikowane.
Jak się okazało, nie było ani trochę skomplikowane.
Zapisał jej adres w swoim kalendarzyku.
Podniósł wzrok i zobaczył Florę. Żona przyglądała mu się z kuchennych drzwi. Prędko schował kalendarzyk do kieszeni.
– Coś ty wymyślił? – zapytała.
– Niczego nie wymyśliłem – odparł. – Sprawdzałem po prostu czyjś adres. W książce telefonicznej. Nic więcej.
Kobieta zniknęła, a Nathan siedział jeszcze chwilę, zatopiony w myślach.
Dzisiaj? – rozważał. – Nie. Nie dzisiaj. I jeszcze nie przez kilka następnych dni. Rozmowa o tej sprawie z panią Bates w sytuacji, kiedy nie było nawet wiadomo, czy chłopczyk przeżyje, byłaby stanowczo nie na miejscu.
* * *
Nathan przygotował południowy posiłek dla Sadie – zmieszał karmę z puszki i trochę suchej z torebki, po czym dolał do wszystkiego nieco rosołu – i zaniósł miskę do kojca. Kiedy suka jadła, stał i przyglądał się jej. Oparł się o siatkę i zaczął przemawiać.
– I co mała? Otarliśmy się o sławę, prawda?
Uspokajający chrupot starannego przeżuwania.
– Eleanor MacElroy uważa, że powinni zamieścić w gazecie moje nazwisko. Sądzi, że zrobiłem coś wielkiego. A przecież ja tylko spojrzałem tam, gdzie patrzyłaś ty. I gotów byłbym postawić cokolwiek, że nawet gdyby wymienili mnie po nazwisku, o tobie by nie pomyśleli. Chociaż ty byś się nie obraziła, prawda? Podejrzewam, że jeszcze mniej dbasz o powszechne uznanie niż ja.
Zerknęła na niego pomiędzy kłapnięciami.
– Kto mógł przypuszczać, że to dziecko ma babcię, która zechce się nim zająć? No i dlaczego ta dziewucha nie zostawiła synka właśnie u niej?
Sadie zjadła ostatnią granulkę i starannie wylizała miskę. Następnie znowu popatrzyła na Nathana.
– Ach, czyli też tego nie rozumiesz, co?
Oczywiście wiedział, że suka jest tak naprawdę ciekawa, czy przyniósł jej coś jeszcze poza obiadem. Poczuł nagłe ukłucie wyrzutów sumienia, Mógł zatrzymać się po drodze, by kupić jej jakiś pasek suszonej wołowiny do żucia, bądź inny łakoć. Coś, czym mógłby ją nagrodzić za wczorajszy wyczyn.
Wypuścił sukę na podwórko, by porzucać jej piłkę.
Zmierzwił dłonią czekoladowe loczki na psim karku.
– Dlaczego byłem od początku przekonany, jak to się skończy? – zapytał.
Lecz ślepia Sadie skupione były na piłce, którą zdjął właśnie z płotu.
Istnieje jeszcze lepsze pytanie – pomyślał Nathan. – Jak mogłem się tak bardzo pomylić?
Tego jednak nie powiedział już na głos.
Przez całe południe bawił się piłką z psem. A potem musiał się już szykować na popołudniowe spotkania.Dzień, w którym wygłosił dla ciebie mowę
5 października, 1960
Dom Erthy Bates był schludny i dobrze utrzymany, lecz stary. Na dachu i w rynnach piętrzyły się grube sterty jesiennych liści. Nathan stał przy krawężniku, rozglądając się po otoczeniu. Przemknęło mu przez myśl, że gospodyni powinna się tych liści pozbyć jeszcze przed pierwszymi śniegami. On sam, gdyby dom należał do niego, bez wątpienia już by się z nimi o tej porze roku rozprawił. Domyślał się jednak, że kobieta nie miała nikogo, kto mógłby ją w tym obowiązku wyręczyć. Wrażenie ucisku w żołądku powróciło i ten fakt bardzo mu się nie podobał. Dlatego, że był to strach, zwykły, prosty strach i Nathan rozumiał, iż nie ma sensu temu zaprzeczać czy próbować nazywać uczucie inaczej. Jego dziadek prawdopodobnie powiedziałby, że wszyscy mężczyźni się boją, natomiast wyłącznie tchórze się do tego nie przyznają. Możliwe nawet, że kiedyś rzeczywiście tak powiedział. Prawda jednak wyglądała tak, że dla Nathana strach nie był niczym normalnym. Dzisiejszego ranka bał się dopiero po raz drugi od wielu lat. Właściwie, odkąd tylko sięgał pamięcią. Emocja wydawało się osobliwa i zastanawiał się, jakie niesie ze sobą znaczenie. Zupełnie, jakby dopiero teraz posiadał coś zbyt ważnego, by ryzykować jego utratą.
Deski na drewnianym ganku zaskrzypiały i ugięły się pod ciężarem Nathana. Zastukał do drzwi, w które wmontowano kilka układających się w półkole szybek w kształcie łez.
Zasłonka powędrowała na bok i wyjrzała zza niej kobieca twarz. Zaraz potem drzwi stanęły otworem i pojawiła się w nich cała osoba. Nathan mógł się jedynie domyślać, że ma przed sobą Erthę Bates.
Stanęła na progu, nie zaprosiła go do środka. Mogła być jego rówieśniczką, mogła też być nieco młodsza – czterdzieści parę lat – niemniej wyglądała staro, jakby była zbyt mocno zużyta. Miała siwiejące włosy, ubrana była w spłowiałą lecz czystą sukienkę i prosty, biały fartuch.
– Tak? – odezwała się.
Nathan uchylił kapelusza.
– To ja znalazłem w lesie pani wnuczka.
– Rozumiem.
– I tylko tyle ma mi pani do powiedzenia? „Rozumiem”?
Natychmiast pożałował, że odezwał się w ten sposób. Aczkolwiek nie podniósł głosu ani w żaden inny sposób nie okazał oburzenia. Oczywiście, w jego uwadze zawierała się pewna dawka gburowatości, tupetu. Jakoś tak wyszło. Ponieważ oczekiwał konkretnej reakcji, która się nie pojawiła. Z jakiegoś powodu spodziewał się po niej czegoś więcej.
– Nie mam pojęcia, co mogłabym panu powiedzieć – stwierdziła – dopóki nie dowiem się, co pan przychodzi powiedzieć mnie.
Dłonie Erthy Bates bezustannie poprawiały fartuch, wygładzały go i wygładzały, jakby próbowały wygładzić… co? Nathan zaczął się zastanawiać. Jest jak my wszyscy – pomyślał – stara się naprawić to, czego może akurat dosięgnąć.
Oczywiście – stwierdził w duchu. Ona się boi. Tak samo jak ja. Świadomość jej stanu pozwoliła mu nieco się odprężyć. Powiedz po prostu – zdecydował. – I to szybko. Póki wciąż jesteś tego pewien.
– Chciałem tego chłopca adoptować.
– Tak. Słyszałam.
– Ale nie przychodzę o tym dyskutować.
– To świetnie – odparła. – Dlatego, że jestem jego rodziną. Z krwi i kości.
– Tak – powiedział Nathan. – Bez wątpienia. Pozwoli pani jednak, że powiem, czemu jeszcze nie da się zaprzeczyć. Tego dziecka już by nie było, gdybym nie znalazł się dokładnie w tamtym miejscu, dokładnie w tamtej chwili. Nie sugeruję, że dokonałem czegoś szczególnie heroicznego ani że ktoś inny nie zrobiłby tego samego. Natomiast nikogo innego tam nie było. Byłem ja. I tego nikt nie może mi odmówić, podobnie jak nikt nie zaprzeczy pani więzom krwi.
O tak. Wypadło idealnie. Powiedział to dokładnie w taki sposób, w jaki od kilku dni ćwiczył w wyobraźni. Gładko i zdecydowanie.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytała. W jej głosie pojawiły się zalążki zdenerwowania.
– Tylko jednego, co zresztą jest według mnie zupełnie rozsądne. Chcę, by ten chłopiec w pewnym momencie życia mnie poznał. Chcę, by go pani do mnie przyprowadziła, kiedy dorośnie. Lub kiedy będzie w połowie dorastania. Wybór momentu pozostawię pani. Chcę jednak, by mnie pani wtedy mu przedstawiła i powiedziała: „To właśnie ten człowiek, który znalazł cię w lesie”. Dzięki temu mnie pozna. Zaistnieję dla niego.
Ertha Bates stała przez chwilę bez słowa, znów wygładzając fartuch.
– W jaki sposób pana odszukam? – spytała.
Nathan sięgnął do kieszeni płaszcza i wydobył wizytówkę. Przed wyjściem z domu upewnił się, że ma stosowny ich zapas. Co więcej, wyjął nawet jedną zawczasu ze srebrnego wizytownika, który dostał od Flory w prezencie na Boże Narodzenie, by tym sprawniej podać ją babce niemowlęcia. Gdyby poprosiła.
Pani Bates przyjęła kartonik, nawet nań nie patrząc. Wizytówka zniknęła w obszernej kieszeni fartucha. Oczy kobiety pochwyciły spojrzenie Nathana.
– Będę mieć masę kłopotów – powiedziała. – Nie wiem, jak sobie poradzę ze wszystkim, co ten dzieciak usłyszy, kiedy trochę dorośnie. To nie jest największe miasto na świecie i pewnie wpadnie na takich, którzy będą wiedzieli o nim więcej, niż mu wówczas wyjawię. Widzi pan, ja nie zamierzam mu powiedzieć, nigdy, że rodzona matka wyrzuciła go jak wczorajsze śmieci. Nie sądzę, by tego rodzaju świadomość posłużyła psychice dorastającego dziecka.
– Ja zawsze uważałem – odparł Nathan – że prawda to po prostu prawda. I że być może nie istnieje po to, byśmy mogli ją naginać lub poprawiać. Ani nawet filtrować, by odpowiadała uczuciom ludzi, których kochamy i chcemy chronić.
Obserwował jej oczy, zmianę w wyrazie twarzy. Porzucała go, oddalała się. Zamykała na jego prośby. Być może powinien był zastosować bardziej delikatną taktykę. W końcu nie chodziło o jego wnuka. To był jej wnuczek. I powinna móc go wychować takimi metodami i w takich wartościach, jakie uważała za słuszne.
– Cóż, oczywiście – podjął – decyzja jednak nie należy do mnie. Prawda? To pani zdecyduje, jak chłopca wychować. Obiecuję, że jeżeli otrzymam szansę go poznać, nie poruszę żadnego tematu, który mogłaby pani uznać za niestosowny.
Nadal bacznie obserwował jej spojrzenie, lecz zdradzało bardzo niewiele. Nathan stwierdził, że powinien okazać kobiecie współczucie. Tak jak to zwykle bywa w rozmowie z kimś, kto utracił bliską osobę. Koniec końców, jej córka trafiła do więzienia. Całe miasto rozprawiało o tej dziewczynie – córce tej biednej kobiety – jakby była diabłem wcielonym. A Ertha Bates, w raczej nieodpowiednim wieku, została niespodziewanie obarczona opieką nad niedomagającym niemowlęciem. Powinien więc wyrazić ubolewanie w tak trudnym momencie.
Kobieta głęboko westchnęła.
– No dobrze – powiedziała. – Dobrze. Zrobimy, jak pan powiedział. Kiedy uznam, że jest dostatecznie duży, by wszystko zrozumieć, przyprowadzę go do pana.
– Dziękuję.
Nathan odwrócił się i wykonał kilka kroków po skrzypiącym ganku. Nagle obejrzał się przez ramię, z nadzieją, że kobieta nie wróciła jeszcze do domu.
Nie wróciła.
– Czy dziecko dostało już imię? – spytał Nathan. – Wybierałyście może już wcześniej?
Wyciągnęła z kieszeni fartucha wizytówkę i przyjrzała się jej z bliska, jakby miała kłopoty ze wzrokiem.
– Nathan – odczytała na głos. – Zatem od teraz ma już imię.
Wewnątrz zalała go fala ciepła, spłukując ciasny węzeł strachu. Wreszcie. Nareszcie otrzymał zdrową dawkę takiego uczucia, jakiego poszukiwał.
– Dziękuję, pani Bates.
Aczkolwiek wiedział, że gest jest staroświecki i nadmiernie ugrzeczniony, pożegnał się, uchylając kapelusza.
– Dziękuję panu – powiedziała, gdy schodził po schodkach.
Słowa były doniosłe, ważne, dodatkowo uwznioślone sposobem, w jaki je wypowiedziała. Nathan poczuł wzbierającą w piersi falę ciepła. Właśnie tego zabrakło mu w jej powitaniu.
I zdobyła się na to dopiero, gdy schodził z jej ganku. Zwięźle, bez większych ceregieli, lecz dobitnie. Jednym prostym zdaniem. Dziękuję panu.
Tak. Prawdę powiedziawszy, Nathan od początku spodziewał się wyrazów wdzięczności. I choć spóźnione, nareszcie padły. Odwrócił się raz jeszcze, jako że o czymś właśnie sobie przypomniał.
– Pani Bates… Czy pani córka… robi na drutach?
Kobieta zaśmiała się nerwowo.
– Wie pan, spodziewałam się zupełnie innego pytania. Przez ostatnich kilka dni nasłuchałam się wielu pytań o córkę. Proszę mi wierzyć. Większości nie byłabym nawet w stanie powtórzyć. Nikogo jednak nie interesowało, jak sobie radzi z dzierganiem na drutach.
– Czyli robi?
– Tak, rzeczywiście potrafi robić na drutach. Ma to chyba po mnie. Będę musiała jej zanieść przybory do więzienia. Zanosi się na to, że nie będzie narzekać na brak wolnego czasu.
– Tak, proszę pani. Cóż, dziękuję za poświęcony mi czas.
Nathan odwrócił się i poszedł w kierunku samochodu.
* * *
Przejechał kilka przecznic, odtwarzając w głowie rozmowę z panią Bates. Nagle drgnął, przypomniał sobie, że zamierzał w jakiś sposób złożyć kobiecie wyrazy ubolewania. Co się ostatnio dzieje z jego manierami? Dlaczego wszystko wokół wydaje się nagle tak rozedrgane?
Przez chwilę zamarzył tęsknie o powrocie do swego dawnego spokojnego życia. Wydawało się jednak, że się na to nie zanosi.Piórek
2 września, 1965
Dwa lata wcześniej, w popołudnie przed swym pierwszym dniem w zerówce, Nat Bates znalazł przed domem pisklę. Pod klonem.
Tego wszystkiego było już za wiele.
I tak musiał przywyknąć do jednej nowości, nowości trudnej i emocjonującej, niosącej ze sobą zarazem stres i obietnicę cudów. Ale początek zerówki i mały ptaszek jednego dnia? Ledwie był w stanie wytrzymać. Miał wrażenie, że coś w jego piersi grozi pęknięciem. Czuł, że gdyby rzeczywiście pękło, zniknąłby na dobre.
Z początku nie miał pojęcia czym jest ta mała, leżąca pod drzewem grudka. Rozumiał jedynie, że jest żywa. Nie przypominała ptaka. W ogóle nie przypominała niczego, co dotąd oglądał. Nie miała piór. Nie była większa od jego dłoni. Różowa i koścista jak dinozaury z książkowych ilustracji, powleczona rozpiętą na cienkim szkielecie skórą, dziwnie przejrzystą i pomarszczoną.
Stworzenie otworzyło dziób, jakby domagając się czegoś od Nata. Czegoś, czego – był pewien – nie miał.
Wziął je delikatnie w obie dłonie i zaniósł pokazać Baci.
– O, jejku! – rzuciła.
Nie lubiła zwierząt w domu, Nat o tym wcale nie zapomniał. Poczuł jednak, że dzisiaj nie ma wyboru.
– Co to jest, Baciu?
– Ptasi dzidziuś. Musiał wypaść z gniazda.
– Może mógłbym włożyć go tam z powrotem?
– A jak się dostaniesz na górę?
– Wdrapię się!
– Z pisklęciem w ręku?
– Może pożyczę drabinę od pana Feldsteina? Gdybyś ją przytrzymała, na pewno by mi się udało.
– Teraz już i tak na to za późno – stwierdziła Bacia. – Wziąłeś go do ręki. A nie wolno wkładać do gniazda pisklęcia, którego dotknął człowiek. Matka nie zechce go karmić. Wszystko przez ludzki zapach.
Nat zastanowił się nad tym przez chwilę. Nie miał zamiaru godzić się na żadne rozwiązanie, które skończyłoby się źle dla naznaczonego dotykiem ptaszka.
– Czyli ja sam będę musiał go teraz karmić.
– Dobry Boże! – jęknęła Bacia. Ale nie powiedziała „nie”. Intuicja podpowiedziała jej, że takiej odpowiedzi chłopiec nie zechce nawet wysłuchać.