Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 - ebook

Ostatnie dni wojny w Prusach Wschodnich, zwycięstwo 1945 roku i sowiecka okupacja, polskie początki na Mazurach. Hans von Lehndorff, lekarz z powołania, wrażliwy obserwator i głęboko wierzący chrześcijanin odbywa swą wielką odyseję po spustoszonych ziemiach i daje wyjątkowe świadectwo ocalenia człowieczeństwa w czasach schyłku i katastrofy.

Spis treści

Wprowadzenie
Ewa Czerwiakowska

Insterburg

Twierdza Königsberg

Königsberg pod sowieckim panowaniem

Obóz Rothenstein

Niemiecki szpital centralny

Grasnitz

Januschau

Rosenberg

Posłowie
Piotr Madajczyk

Indeks miejscowości

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61283-95-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Kres epo­ki, ogar­nia­ją­cy wszyst­ko i wszyst­kich, jest za­wsze tak­że prze­ży­ciem in­dy­wi­du­al­nym. Hans von Lehn­dorff do­świad­czył go w Pru­sach Wschod­nich w kwiet­niu 1945. „Pły­nie­my po­środ­ku stru­mie­nia lawy, któ­ra spły­wa na zie­mię z ja­kiejś zło­wro­giej pla­ne­ty” – od­no­to­wał swo­ją obec­ność w Königs­ber­gu po wkro­cze­niu wojsk so­wiec­kich, po­strze­ga­jąc sie­bie jako jed­ne­go z nie­zli­czo­nych sta­ty­stów na sce­nie wiel­kiej hi­sto­rii. W mo­men­cie roz­po­zna­nia swo­jej nic nie­zna­czą­cej i kru­chej obec­no­ści ob­ja­wił mu się oca­la­ją­cy im­pe­ra­tyw: „Otwórz tyl­ko oczy i patrz”. Ów na­kaz od­czy­tu­je­my po la­tach jako mo­tyw prze­wod­ni Dzien­ni­ka z Prus Wschod­nich.

Hans von Lehn­dorff, po­to­mek sta­re­go rodu pru­skiej szlach­ty, uro­dził się w 1910 roku w sak­soń­skim Gra­dit­zu, zaś od dwu­na­ste­go roku ży­cia sce­ne­ria jego dzie­ciń­stwa sy­tu­owa­ła się w Tra­keh­nen w Pru­sach Wschod­nich, ma­jąt­ku ze słyn­ną stad­ni­ną koni. Dru­gą sie­dzi­bą ro­dzi­ny, a za­ra­zem miej­scem wie­lo­krot­nych wa­ka­cyj­nych po­by­tów, była po­sia­dłość Ja­nu­schau (Ja­nu­sze­wo) na Ma­zu­rach, skąd po­cho­dzi­ła mat­ka au­to­ra, rów­nież wy­wo­dzą­ca się ze zna­nej ro­dzi­ny szla­chec­kiej. Po ma­tu­rze we wschod­nio­pru­skim Gum­bin­nen Lehn­dorff po­sta­no­wił pod­jąć stu­dia me­dycz­ne. Roz­po­czął je jed­nak do­pie­ro dwa lata póź­niej, po kil­ku se­me­strach pra­wa w Ge­ne­wie, Pa­ry­żu i Oks­for­dzie, do­kąd wy­sła­li go ro­dzi­ce, „by ro­zej­rzał się po świe­cie” – jak za­pi­sał w swej wspo­mnie­nio­wej książ­ce¹. Me­dy­cy­nę zgłę­biał w Königs­ber­gu, po­tem w Mo­na­chium i Ber­li­nie.

Był le­ka­rzem z po­wo­ła­nia, co za­sad­ni­czo de­ter­mi­no­wa­ło jego miej­sce wśród lu­dzi: pa­cjen­ta nie trak­to­wał jako „przed­mio­tu me­dycz­nych za­bie­gów”, lecz po­wie­rzo­ne­go mu „czło­wie­ka z cia­łem i du­szą” – jak od­no­to­wał. Jed­nak po­czą­tek jego pra­cy za­wo­do­wej przy­padł na okres pa­no­wa­nia na­zi­stów. Nie­przy­pad­ko­wo już w 1938 roku, po za­koń­cze­niu stu­diów i rocz­nym okre­sie asy­sten­tu­ry w ber­liń­skim szpi­ta­lu, prze­niósł się do In­ster­bur­ga, nie­wiel­kie­go mia­sta w Pru­sach Wschod­nich, gdzie do­stał po­sa­dę w Szpi­ta­lu Miej­skim i Po­wia­to­wym. Pew­ną rolę w tej prze­pro­wadz­ce ode­gra­ło pra­gnie­nie po­wro­tu do wy­ide­ali­zo­wa­nej kra­iny dzie­ciń­stwa, jed­nak rów­nie waż­nym mo­ty­wem była de­cy­zja od­su­nię­cia się od cen­trum na­zi­stow­skie­go re­żi­mu. We wschod­nio­pru­skiej pro­win­cji Lehn­dorff zdo­łał do koń­ca za­cho­wać sto­sun­ko­wą nie­za­leż­ność: jako oby­wa­tel to­ta­li­tar­ne­go pań­stwa, ale tak­że jako le­karz, któ­ry mógł so­bie po­zwo­lić na nie­wy­ko­ny­wa­nie zle­ceń nie­zgod­nych z jego su­mie­niem.

Nie­wąt­pli­wie był prze­ciw­ni­kiem re­żi­mu – sku­tecz­nie uni­kał za­cho­wań kon­for­mi­stycz­nych, a tak­że od­na­lazł wła­sną for­mu­łę na ob­co­wa­nie z opre­syj­ną rze­czy­wi­sto­ścią. Pod­po­rą i dro­go­wska­zem były dlań cy­ta­ty z Bi­blii, wy­da­wa­ne przez ist­nie­ją­cą do dzi­siaj w ra­mach Ko­ścio­ła ewan­ge­lic­kie­go wspól­no­tę bra­ci mo­raw­skich, czy­li her­rn­hu­tów. W bro­szu­rach z bi­blij­ny­mi cy­ta­ta­mi prze­zna­czo­ny­mi na każ­dy ko­lej­ny dzień roku znaj­do­wa­ły się pu­ste kart­ki na no­tat­ki. Na nich umiesz­czał za­pi­sy swe­go dzien­ni­ka. Pierw­sze – opu­bli­ko­wa­ne – po­cho­dzą wła­śnie z In­ster­bur­ga i sta­no­wią swe­go ro­dza­ju in­tro­duk­cję do naj­bar­dziej dra­ma­tycz­ne­go okre­su königs­ber­skie­go.

Dzien­nik, opa­trzo­ny w pod­ty­tu­le skrom­nym do­dat­kiem „za­pi­ski le­ka­rza”, po­wstał krót­ko po woj­nie, już na Za­cho­dzie. Nie wia­do­mo, w ja­kim stop­niu au­tor prze­jął in exten­so spo­rzą­dza­ne na go­rą­co no­tat­ki, na ile zaś uzu­peł­niał je z pa­mię­ci. Nie­mniej jed­nak uznał dzien­nik za naj­bar­dziej no­śną for­mu­łę prze­ka­za­nia do­świad­czeń z lat 1945–47. Nie ma tu naj­drob­niej­szej na­wet wzmian­ki o przy­szłym czy­tel­ni­ku, Lehn­dorff spi­su­je wy­łącz­nie dla sie­bie wła­sną kro­ni­kę wy­da­rzeń. Świa­dom jest przy tym ich apo­ka­lip­tycz­ne­go wy­mia­ru.

To, co od­róż­nia za­pis Lehn­dorf­fa od in­nych kro­ni­kar­skich świa­dectw, wy­wo­dzi się z nie­zwy­kłej oso­bo­wo­ści tego dia­ry­sty. Nad­cho­dzą­cy mo­ment hi­sto­rii jest wy­zwa­niem – w pla­nie me­ta­fi­zycz­nym, ale też na płasz­czyź­nie kon­kret­nych obo­wiąz­ków w co­dzien­no­ści ob­lę­żo­ne­go mia­sta-twier­dzy. Nie­uchron­ne ob­li­cze „zwy­cię­stwa 1945 roku”, ja­kie ob­ja­wia się w Königs­ber­gu, nie jest dla Lehn­dorf­fa przy­pad­kiem czy zbie­giem oko­licz­no­ści, lecz kon­se­kwen­cją, Bo­żym wy­ro­kiem. Próż­no jed­nak szu­kać w Dzien­ni­ku roz­trzą­sa­nia win, rzu­ca­nia oskar­żeń czy ra­chun­ku krzywd – wszyst­ko to mie­ści się już w sa­mym roz­po­zna­niu „sądu nad świa­tem”, jest po­nie­kąd oczy­wi­ste. „Im bar­dziej roz­prze­strze­nia­ły się prze­ra­ża­ją­ce nowe Niem­cy, tym moc­niej za­wę­ża­ła się prze­strzeń pry­wat­ne­go ży­cia i nie mia­łem już żad­nych wąt­pli­wo­ści, że świat, w któ­rym się uro­dzi­łem i za któ­ry czu­łem się współ­od­po­wie­dzial­ny, gi­nie bez resz­ty…” – od­no­to­wał jesz­cze kil­ka lat przed koń­cem woj­ny². W koń­co­wym jej mo­men­cie kon­fron­to­wa­ny jest nie tyl­ko z bar­ba­rzyń­stwem prze­ciw­ni­ka, lecz rów­nież ze wszech­ogar­nia­ją­cym roz­pa­dem w gro­nie „swo­ich”, dra­ma­tycz­ną de­struk­cją, któ­ra re­du­ku­je jed­nost­ko­we za­cho­wa­nia do wal­ki o na­gie prze­trwa­nie.

To­po­gra­fię Dzien­ni­ka wy­zna­cza tra­sa wschod­nio­pru­skich pe­re­gry­na­cji Lehn­dorf­fa – tych po­dej­mo­wa­nych spon­ta­nicz­nie, zgod­nie z we­wnętrz­nym im­pul­sem, pod­czas ko­lej­nych ucie­czek, a tak­że przy­mu­so­wych, w ko­lum­nie nie­miec­kich więź­niów poj­ma­nych przez so­wiec­kie woj­ska. Ta ody­se­ja pro­wa­dzi go śla­da­mi dzie­ciń­stwa i ży­cia przed ka­ta­stro­fą, zwłasz­cza na zie­miach za­ję­tych już przez Po­la­ków, w oko­li­cach Su­sza, gdzie zna on „każ­de drze­wo”. Re­je­stru­je swo­ją obec­ność w miej­scach tych sa­mych, a za­ra­zem dra­stycz­nie zmie­nio­nych, bo na­zna­czo­nych pięt­nem wo­jen­ne­go spu­sto­sze­nia i po­wo­jen­nych de­wa­sta­cji zwy­cięz­ców. Rze­czy­wi­stość pęka na dwie czę­ści, prze­szłą i te­raź­niej­szą, po­łą­czo­ne tyl­ko cien­ką nit­ką świa­do­mej toż­sa­mo­ści ob­ser­wa­to­ra.

Mie­sią­ce spę­dzo­ne w Königs­ber­gu, naj­pierw ob­lę­żo­nym mie­ście-twier­dzy, po­tem w obo­zie in­ter­no­wa­nia, a wresz­cie „na wol­no­ści”, w pro­wi­zo­rycz­nie urzą­dzo­nym „nie­miec­kim” szpi­ta­lu, ska­zu­ją Lehn­dorf­fa na bez­u­stan­ne ob­co­wa­nie z umie­ra­niem. Do­świad­cza tu wła­snej bez­si­ły, ma­jąc po­czu­cie, iż me­dycz­ne i ludz­kie po­win­no­ści wy­peł­nia za­le­d­wie na naj­bar­dziej ele­men­tar­nym po­zio­mie. Na­kaz po­mo­cy, trud prze­trwa­nia, po­trze­ba za­cho­wa­nia resz­tek god­no­ści, po­czu­cie wspól­no­ty z po­dob­nie my­ślą­cy­mi i czu­ją­cy­mi – tyl­ko to okre­śla go­dzi­nę po go­dzi­nie. Sama myśl o po­wro­cie do „nor­mal­no­ści” na­pa­wa Lehn­dorf­fa prze­ra­że­niem. W ob­li­czu nie­zli­czo­nych wa­ria­cji bez­sen­sow­nej śmier­ci wła­sne ist­nie­nie ob­ja­wia się jako ro­dzaj zdra­dy wo­bec umar­łych. Do­pie­ro po ko­lej­nej kar­ko­łom­nej uciecz­ce z Königs­ber­gu na te­re­ny przy­łą­czo­ne już do Pol­ski spo­ty­ka się z in­ny­mi nie­miec­ki­mi nie­do­bit­ka­mi, wy­słu­chu­je in­nych hi­sto­rii o śmier­ci i oca­le­niu i nie­ja­ko zwol­nio­ny zo­sta­je z winy oca­lo­ne­go. Po­ma­ga mu w tym wia­ra w zbaw­czą moc wy­ba­cza­nia – rów­nież wy­ba­cza­nia so­bie.

Wy­da­wa­ło­by się, iż po­sta­wę Lehn­dorf­fa moż­na okre­ślić ty­leż po­jem­ną co ogól­ni­ko­wą for­mu­łą „głę­bo­ka re­li­gij­ność”. Jed­nak jego obec­ność w świe­cie za­pi­sa­na na kar­tach Dzien­ni­ka nie po­zwa­la po­prze­stać na ta­kim opi­sie – jest to do­świad­cze­nie czło­wie­ka, któ­ry ca­łym swym ist­nie­niem przyj­mu­je ko­lej­ne wy­zwa­nia, pa­mię­ta­jąc o ist­nie­niu nad­rzęd­ne­go, me­ta­fi­zycz­ne­go po­rząd­ku. Za­cho­wu­je przy tym dy­stans, po­czu­cie hu­mo­ru, nie­rzad­ko iro­nię. Głę­bo­ka ak­cep­ta­cja wła­sne­go miej­sca nie ozna­cza jed­nak ogra­ni­cze­nia jed­nost­ko­wej wol­no­ści ani bier­ne­go przy­zwo­le­nia na zrzą­dze­nia losu. Lehn­dorff jest za­an­ga­żo­wa­nym uczest­ni­kiem i wraż­li­wym ob­ser­wa­to­rem jed­no­cze­śnie, jest dzia­ła­ją­cym „ja”. Wy­bór po­zo­sta­je za­wsze – świad­czą o nim wie­lo­krot­ne uciecz­ki, po­dej­mo­wa­ne nie­rzad­ko wbrew ra­cjo­nal­nym prze­my­śle­niom. Wąt­pli­wo­ści top­nie­ją jed­nak wo­bec po­czu­cia pro­wa­dze­nia przez siłę wyż­szą.

Wo­bec ta­kie­go du­cho­we­go za­ple­cza Dzien­nik nie może po­zo­stać je­dy­nie za­pi­sem wiel­kiej ka­ta­stro­fy i roz­pa­du świa­ta. Lehn­dorff po­no­si po­raż­ki, prze­ży­wa de­struk­cję hie­rar­chii war­to­ści, do­świad­cza nie­god­nych za­cho­wań in­nych, zma­ga się z po­stę­pu­ją­cą re­duk­cją wła­snych sił i za­ni­kiem woli, kil­ka­krot­nie zda­je się stać nad prze­pa­ścią. Jest jed­nak źró­dło, z któ­re­go bez­u­stan­nie czer­pie. Się­ga do cy­ta­tów z Bi­blii, któ­re są dlań jak ko­stur wę­drow­ca, dają mu pew­ność wyż­sze­go sen­su i każą cią­gle od nowa osią­gać dy­stans ko­niecz­ny do prze­ży­cia w god­no­ści. Choć po­zo­sta­je za­nu­rzo­ny w ist­nie­niu, gdzie do­ty­ka­ją go bez­mier­ne ludz­kie cier­pie­nia, zdra­dy i pod­ło­ści, a w koń­cu i wła­sna sła­bość, to prze­cież po­ru­sza się też w in­nym wy­mia­rze, w in­nej, chro­nią­cej go rze­czy­wi­sto­ści. To ona po­zwa­la mu do­świad­czać nie­po­ję­te­go – choć w jego świa­dec­twie wia­ry­god­ne­go – me­ta­fi­zycz­ne­go ładu. Stąd zresz­tą wy­pły­wa też po­czu­cie wiel­kiej war­to­ści ży­cia.

Ma­nu­skrypt Dzien­ni­ka z Prus Wschod­nich po­wstał już w 1947 roku, jed­nak jego pierw­sze wy­da­nie książ­ko­we przy­pa­dło do­pie­ro na rok 1960 i po­zo­sta­ło nie­mal bez echa. Rok póź­niej tekst opu­bli­ko­wa­ła mo­na­chij­ska ofi­cy­na Bie­der­ste­in, bez wiel­kich na­dziei na wy­daw­ni­czy suk­ces. Tym­cza­sem przez kil­ka mie­się­cy sprze­da­no po­nad 100 ty­się­cy eg­zem­pla­rzy, a Dzien­nik przez wie­le ty­go­dni zaj­mo­wał pierw­sze miej­sce na li­ście be­st­sel­le­rów ty­go­dni­ka „Der Spie­gel”. Au­tor pra­co­wał wów­czas jako or­dy­na­tor szpi­ta­la w Bad Go­des­ber­gu pod Bonn. I nie­mal nie dzi­wi fakt, że zre­zy­gno­wał z wy­daw­ni­czych tan­tiem, prze­zna­cza­jąc je na bu­do­wę świą­ty­ni dla piel­grzy­mów w bur­gundz­kim Ta­izé. Po­dob­nie oczy­wi­sta wy­da­je się in­for­ma­cja, że wśród roz­licz­nych go­ści, dla któ­rych dom Lehn­dorf­fa w Go­des­ber­gu stał za­wsze otwo­rem, na­po­tkać moż­na było nie­ma­ło in­te­lek­tu­ali­stów i ar­ty­stów z Pol­ski.

Na sta­rym pla­nie Königs­ber­gu z 1931 roku moż­na do­kład­nie prze­śle­dzić tro­py Lehn­dorf­fa w mie­ście – wid­nie­ją tu szpi­ta­le, do któ­rych po ko­lei tra­fiał, uli­ce, któ­ry­mi cho­dził, urzę­dy pocz­to­we, w któ­rych w 1945 roku urzą­dza­no punk­ty opa­try­wa­nia ran­nych, za­zna­czo­ny jest na­wet most Drew­nia­ny na Pre­go­le. Ta­kie po­szu­ki­wa­nie śla­dów przy­po­mi­na od­kry­wa­nie za­gi­nio­nej Atlan­ty­dy – w dzi­siej­szym Ka­li­nin­gra­dzie nie po­zo­sta­ło nic ze świet­no­ści daw­nej pru­skiej me­tro­po­lii, a na miej­scu kró­lew­skie­go zam­ku stra­szy ab­sur­dal­ną brzy­do­tą roz­pa­da­ją­cy się be­to­no­wy kloc daw­nej sie­dzi­by so­wie­tu. Dzien­nik utrwa­lił mo­ment kre­su pew­ne­go świa­ta. Jed­nak w swym hi­sto­rycz­nie osa­dzo­nym za­pi­sie Hans von Lehn­dorff do­tarł do roz­po­znań uni­wer­sal­nych – te zaś od­no­szą się do ludz­kiej eg­zy­sten­cji na­zna­czo­nej pięt­nem tym­cza­so­wo­ści. W Dzien­ni­ku nie ma nic waż­niej­sze­go niż ko­lej­na chwi­la – za­raz prze­mi­nie, a jed­nak za­wie­ra w so­bie całą wiecz­ność. Trze­ba tyl­ko otwo­rzyć oczy.

Ewa Czer­wia­kow­ska„UJRZELIŚMY CHWAŁĘ TWOJĄ”

Rela­cja ta zo­sta­ła spi­sa­na już przed laty, po czę­ści na pod­sta­wie za­cho­wa­nych za­pi­sków dzien­ni­ka, po czę­ści zaś w od­wo­ła­niu do cią­gle ży­wej pa­mię­ci. Do tej pory au­tor wstrzy­my­wał się z pu­bli­ka­cją, gdyż bra­ko­wa­ło mu nie­zbęd­ne­go dy­stan­su. Z cza­sem wy­da­rze­nia tam­tych dni sta­ły się hi­sto­rią, a to, co oso­bi­ste, wy­kro­czy­ło poza gra­ni­ce oso­by. Dla­te­go te­raz pod­ję­ta zo­sta­je pró­ba upu­blicz­nie­nia prze­żyć, na­wet je­śli trze­ba bę­dzie na nowo ob­co­wać z daw­nym bó­lem.

Nie­chby te stro­ni­ce po­mo­gły zro­zu­mieć cząst­kę prze­szło­ści i słu­ży­ły ży­ciu, któ­re każ­de­go dnia sta­wia nam nowe wy­ma­ga­nia.

H.L.INSTERBURG

Lato 1944 do 12 stycz­nia 1945

Za­nim przez te zie­mie prze­to­czy­ła się wo­jen­na na­wał­ni­ca, moje oj­czy­ste Pru­sy Wschod­nie raz jesz­cze uka­za­ły się w ca­łym swym za­gad­ko­wym prze­py­chu. Chło­nąc wszyst­ki­mi zmy­sła­mi te ostat­nie mie­sią­ce, moż­na było od­nieść wra­że­nie, że nig­dy do­tąd świa­tło nie było tu tak sil­ne, nie­bo tak wy­so­kie, a dal tak roz­le­gła. Zaś nie­uchwyt­ne, wy­czu­wa­ne drgnie­niem du­szy, pięk­no kraj­ob­ra­zu ob­ja­wia­ło się z wy­ra­zi­sto­ścią moż­li­wą tyl­ko w go­dzi­nie po­że­gnań.

Zwia­stu­ny ka­ta­stro­fy da­wa­ły się za­uwa­żyć już w ostat­nich dniach czerw­ca 1944 – lek­kie, le­d­wo wy­czu­wal­ne tąp­nię­cia, jak­by echo da­le­kie­go trzę­sie­nia zie­mi, od któ­re­go drża­ła za­la­na słoń­cem kra­ina. Po­tem na­gle dro­gi za­peł­ni­ły się uchodź­ca­mi z Li­twy, a na prze­łaj przez doj­rza­łe do żniw pola cią­gnę­ło bez­pań­skie by­dło, pcha­ne tym sa­mym, nie­prze­zwy­cię­żo­nym par­ciem na za­chód.

Trud­no było jesz­cze po­jąć, co wła­ści­wie się sta­ło, ale nikt nie śmiał otwar­cie wy­ra­żać swych skry­tych obaw. Jed­nak kie­dy prze­szło lato i bo­cia­ny za­czę­ły spo­so­bić się do od­lo­tu, nie moż­na już było ukry­wać praw­dy o tym, co nad­cho­dzi. We wszyst­kich wsiach wi­dzia­ło się lu­dzi wpa­trzo­nych w nie­bo, na któ­rym krą­ży­ły te wiel­kie, zna­jo­me pta­ki, jak­by tym ra­zem mia­ło to być ostat­nie po­że­gna­nie. I pa­trząc na nie, chy­ba każ­dy mu­siał po­my­śleć to samo: „No tak, wy od­la­tu­je­cie! A my? Co bę­dzie z nami, z na­szą zie­mią?”.

Wkrót­ce po­tem wzdłuż bie­gu rzek za­czę­ły nad­cią­gać ogrom­ne sta­da by­dła i gro­ma­dzi­ły się w pła­skiej do­li­nie, po­prze­ci­na­nej wie­lo­ma za­ko­la­mi Pre­go­ły. Prze­pę­dzo­ne ze wschod­nich czę­ści pro­win­cji sta­ły te­raz ty­sią­ca­mi na roz­le­głych łą­kach, two­rząc spek­ta­ku­lar­ne wi­do­wi­sko. Na ra­zie było tam dość pa­szy. Każ­de­mu jed­nak, kto pod­szedł bli­żej i przyj­rzał się po­je­dyn­czym zwie­rzę­tom, już te­raz ści­ska­ło się ser­ce. Po­zba­wio­ne stad­nych in­stynk­tów cią­gnę­ły przez oko­li­ce, w czło­wie­ku wi­dzia­ły wro­ga, tra­to­wa­ły ogro­dze­nia, z im­pe­tem pu­sto­szy­ły za­gro­dy i sady, ogo­ła­ca­jąc z li­ści krze­wy i drze­wa. Wy­glą­da­ło, jak­by przy­by­ły z kra­iny cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nej po­rząd­ku, choć po wie­lu z nich wi­dać było jesz­cze, że po­cho­dzą z przed­nich ho­dow­li. Utra­ci­ły jed­nak już to, co je chro­ni­ło, co czy­ni­ło z nich sta­do.

No­ca­mi wi­dać było w rzę­dzie jak na ma­pie mia­sta gra­nicz­ne na wscho­dzie. Me­mel, Til­sit, Schir­windt, Eydt­kuh­nen – raz po raz roz­świe­tla­ne wy­bu­cha­mi bomb naj­ja­śniej­sze punk­ty na cią­gną­cej się łu­kiem z pół­no­cy na po­łu­dnie li­nii na­tar­cia. Aż któ­re­goś dnia na­de­szła wia­do­mość, że nikt już nie bro­ni gra­nic. Prze­ciw­nik prze­kro­czył je na głę­bo­kość 20–30 ki­lo­me­trów, a po­tem front znów się za­trzy­mał. Nikt nie wie­dział, co się dzie­je na ty­łach. Moż­na było je­dy­nie mieć na­dzie­ję, że nikt tam nie zo­stał, bo z wy­su­nię­tych na wschód miej­sco­wo­ści, któ­re woj­ska nie­przy­ja­ciel­skie za­ję­ły na krót­ko, a po­tem się z nich wy­co­fa­ły, do­cie­ra­ły mro­żą­ce krew w ży­łach wia­do­mo­ści.

Jesz­cze przez parę dni wszyst­kie dro­gi były wi­dow­nią nie­opi­sa­nej ge­hen­ny uchodź­ców, aż na­gle na­stał spo­kój, nie­mal nie­po­ję­ty spo­kój. Za­mil­kło dud­nie­nie fron­tu, wy­ga­sły po­ża­ry, no­ca­mi nie sły­chać było na­wet bom­bow­ców. Opusz­czo­na zie­mia, za­gro­dy i wio­ski trwa­ły jak za­cza­ro­wa­ne w bla­sku tej nie­by­wa­łej je­sie­ni, do­star­cza­jąc do­znań o nie­zmie­rzo­nej głę­bi tym nie­licz­nym, któ­rzy wró­ci­li z po­wia­tów bar­dziej wy­su­nię­tych na za­chód, by za­brać coś jesz­cze z domu albo opo­rzą­dzić zwie­rzę­ta.

Upior­na ci­sza pa­no­wa­ła jesz­cze po li­sto­pa­do­wych na­wał­ni­cach, któ­re ogo­ło­ci­ły całą oko­li­cę, po­tem zaś mróz oszro­nił ostat­nie tra­wy na łą­kach. W pro­mie­niu wie­lu mil wi­dać było te­raz na po­lach, dro­gach i to­rach ko­le­jo­wych sto­ją­ce po­je­dyn­czo lub w grup­kach zdzi­cza­łe kro­wy, nie­zdol­ne już do mar­szu, z wy­schnię­ty­mi wy­mio­na­mi i ster­czą­cym grzbie­tem. Mia­ły w so­bie coś groź­ne­go i oskar­ża­ją­ce­go za­ra­zem. A kie­dy spadł pierw­szy śnieg, jed­na po dru­giej bez­gło­śnie osu­wa­ły się na zie­mię.

Na­de­szło Boże Na­ro­dze­nie, a ci, któ­rzy jesz­cze byli w domu, świę­to­wa­li je pra­wie tak, jak w cza­sach po­ko­ju. Or­ga­ni­zo­wa­no na­wet po­lo­wa­nia, a lu­dzie spo­ty­ka­li się, chcąc jesz­cze raz utar­tym zwy­cza­jem wspól­nie za­koń­czyć rok.

Czter­na­ście dni póź­niej wszyst­ko się skoń­czy­ło. Ro­sja­nie od­cze­ka­li trzy mie­sią­ce, żeby przy­go­to­wać ostat­ni szturm, te­raz zaś ude­rzy­li z całą siłą.

13 stycz­nia

Ran­kiem, oko­ło siód­mej bu­dzi mnie mia­ro­wy huk i dud­nie­nie. Drżą szy­by w oknach. Mam wra­że­nie, jak­by wo­kół domu sta­ło wie­le cięż­kich po­jaz­dów z pra­cu­ją­cy­mi bez ustan­ku sil­ni­ka­mi. W sza­rów­ce trud­no co­kol­wiek zo­ba­czyć. Sto­ję przy oknie i zbie­ram my­śli. To może ozna­czać tyl­ko ko­niec.

Koło po­łu­dnia huk sta­je się tak sil­ny, jak od­głos scho­dzą­cej la­wi­ny. Po­dmu­chy po­wie­trza za­pie­ra­ją dech. Lu­dzie wy­mie­nia­ją zna­czą­ce spoj­rze­nia i pró­bu­ją po­cie­szać się wi­zją, że jest to na pew­no dzia­ła­nie na­szej no­wej Wun­der­waf­fe.

Po­tem zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie na­sta­je ci­sza. O zmierz­chu nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty. Trzy–czte­ry my­śliw­ce wy­pa­da­ją spod sza­rych, zi­mo­wych chmur i ostrze­li­wu­ją dwo­rzec i lot­ni­sko. Nad­la­tu­ją ko­lej­ne ma­szy­ny. Wy­wią­zu­je się wal­ka po­wietrz­na. Po kil­ku mi­nu­tach gro­za mija.

17 stycz­nia

Ro­sja­nie prze­bi­li się w wie­lu miej­scach i prą na­przód. Gum­bin­nen pło­nie. W nocy cały wschód jest jed­nym wiel­kim mo­rzem ognia. Po­je­dyn­cze sa­mo­lo­ty nad­la­tu­ją aż do nas i zrzu­ca­ją race świetl­ne na spa­do­chro­nach. Wszyst­kich znaj­du­ją­cych się jesz­cze w bu­dyn­ku pa­cjen­tów prze­nie­śli­śmy na naj­niż­sze pię­tro.

18 stycz­nia

Moż­na jesz­cze te­le­fo­no­wać. Roz­ma­wia­łem z mat­ką i star­szym bra­tem, któ­ry wła­śnie przy­je­chał do domu na urlop z po­łu­dnio­we­go od­cin­ka fron­tu wschod­nie­go. Są w trak­cie przy­go­to­wy­wa­nia kon­wo­ju uchodź­ców. Dzie­je się to po kry­jo­mu, gdyż nie ma jesz­cze ofi­cjal­ne­go ze­zwo­le­nia. Oj­ciec za­sta­na­wia się nad zor­ga­ni­zo­wa­niem po­lo­wa­nia. Lasy peł­ne są jak nig­dy zwie­rzy­ny pło­wej. Tyl­ko skąd miał­by wziąć my­śli­wych?

19 stycz­nia

Ewa­ku­acja na­sze­go szpi­ta­la w toku. Wszy­scy pa­cjen­ci pod opie­ką więk­szo­ści pie­lę­gnia­rek jadą na Po­mo­rze, gdzie ma się ich roz­lo­ko­wać po pry­wat­nych kwa­te­rach na wsi. Po­zo­sta­je­my bez pra­cy. Kil­ka przed­mio­tów, któ­re uzna­ję za war­to­ścio­we, pa­ku­ję do jed­nej z wie­lu ty­się­cy przy­go­to­wy­wa­nych od mie­się­cy skrzyń, w któ­rych cały in­wen­tarz mia­sta ma po­je­chać na za­chód. Skrzy­nię ła­du­ję na san­ki i wio­zę na dwo­rzec to­wa­ro­wy. Tam zni­ka po­śród se­tek in­nych.

W dro­dze po­wrot­nej zwra­cam uwa­gę na pew­ną pa­nią, któ­ra stoi na skra­ju chod­ni­ka w oto­cze­niu pa­kun­ków. Kie­dy po­wo­li ją mi­jam, zwra­ca się do mnie: „Ach, może ze­chciał­by pan po­le­cić mi ja­kąś fir­mę spe­dy­cyj­ną? Chcia­ła­bym wy­wieźć stąd moje an­tycz­ne me­ble. Le­d­wo zdo­ła­li­śmy je wy­do­stać z Gum­bin­nen, ale żoł­nie­rze, któ­rzy mi po­mo­gli, nie mo­gli mnie za­brać da­lej. To są wszyst­ko war­to­ścio­we me­ble, któ­re dwa lata temu z po­wo­du bom­bar­do­wań prze­wio­złam z Wup­per­ta­lu do zna­jo­mych w Gum­bin­nen. To tu­taj, to tyl­ko dro­bia­zgi, duże rze­czy sto­ją tam, na po­dwó­rzu”. Prze­cho­dzi­my na dru­gą stro­nę uli­cy, żeby się im przyj­rzeć. Jest to osiem sztuk wiel­kich me­bli, mię­dzy in­ny­mi dę­bo­wy kre­dens, któ­ry waży co naj­mniej dzie­sięć cet­na­rów.

Dzi­wię się, jak uda­ło się jej wy­wieźć to wszyst­ko z pło­ną­ce­go mia­sta, oto­czo­ne­go z trzech stron przez wro­ga. Po­tem sta­je­my zno­wu na kra­węż­ni­ku i pró­bu­je­my za­trzy­mać któ­ryś z prze­jeż­dża­ją­cych z sza­leń­czą pręd­ko­ścią woj­sko­wych po­jaz­dów, gdyż zna­le­zie­nie dzia­ła­ją­cej jesz­cze fir­my spe­dy­cyj­nej nie jest już chy­ba moż­li­we. Jed­no­cze­śnie nie­śmia­ło pró­bu­ję na­kło­nić tę pa­nią do wy­jaz­du bez me­bli. Ale ona nie chce o tym sły­szeć. Jej mąż po­legł, dzie­ci nie ma, dom zo­stał znisz­czo­ny – te rze­czy są wszyst­kim, co po­sia­da i do cze­go jest przy­wią­za­na.

Jesz­cze w trak­cie na­szej roz­mo­wy, nad mia­stem uka­zu­ją się le­cą­ce na ni­skiej wy­so­ko­ści cięż­kie sa­mo­lo­ty. Nie wie­rzę wła­snym oczom, wi­dząc, jak wszy­scy żoł­nie­rze bły­ska­wicz­nie zni­ka­ją z ulic i kry­ją się w oko­licz­nych do­mach. Zo­sta­ją tyl­ko cy­wi­le. Ale po chwi­li tam, w gó­rze, za­czy­na już bły­skać i ter­ko­tać. Ach tak! To Ro­sja­nie! I to tak bli­sko! Za dnia nie wi­dzie­li­śmy ich jesz­cze z ta­kiej od­le­gło­ści. Za­ta­cza­ją łuk i ostrze­li­wu­ją dwo­rzec. Wresz­cie od­zy­wa się na­sza ar­ty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza. Cięż­kie ma­szy­ny, któ­rym to­wa­rzy­szą my­śliw­ce, uno­szą się i opa­da­ją jak stat­ki na peł­nym mo­rzu, i za­wra­ca­ją na wschód.

Ol­brzym cofa swe mac­ki, jak­by się spa­rzył. Bra­ma stoi już jed­nak otwo­rem. W dro­dze po­wrot­nej do szpi­ta­la czu­ję po­wiew lo­do­wa­te­go wia­tru. Po po­łu­dniu pa­nu­je kom­plet­na ci­sza. Tyl­ko wy­so­ko na nie­bie nie­wi­docz­ne sa­mo­lo­ty cią­gną za sobą za­ma­szy­ste smu­gi. Idę w słoń­cu przez głę­bo­ki śnieg jesz­cze raz przez Tur­nier­platz nad Wę­go­ra­pą. Je­mio­łusz­ki wy­dzio­bu­ją z krza­ków czer­wo­ne ja­go­dy. Ni­ko­go tu­taj nie ma. Wszy­scy już się po­że­gna­li.

Wie­czo­rem, po zmro­ku, je­stem jesz­cze raz w na­szym ko­ście­le. Od na­lo­tu bom­bo­we­go mi­nio­ne­go lata przy­cho­dzi­li­śmy tu­taj co­dzien­nie na wie­czor­ne na­bo­żeń­stwo. Drzwi są wy­rwa­ne, od głów­ne­go wej­ścia cią­gnie się mię­dzy ław­ka­mi za­spa śnież­na. Sia­dam pod am­bo­ną i na po­że­gna­nie śpie­wam: „Tyś na zie­mi mą naj­pięk­niej­szą ozdo­bą i klej­no­tem, Jezu Chry­ste, Pa­nie mój, To­bie chcę się po­wie­rzyć”¹.

20 stycz­nia

Idę ro­zej­rzeć się na dwo­rzec i wi­dzę, że me­ble pani z Za­cho­du jesz­cze sto­ją w kom­ple­cie. Ona sama za­ję­ta jest pa­ko­wa­niem mniej­szych przed­mio­tów w po­ręcz­ne pacz­ki, któ­re za­mie­rza wy­słać ko­le­ją. Od­pro­wa­dzam ją na dwo­rzec. Roi się tu od lu­dzi, któ­rzy chcą jesz­cze nadać skrzy­nie i ku­fry. Sto­imy w dłu­giej ko­lej­ce przed kasą, kie­dy na­gle roz­le­ga się huk i szy­by z okien lecą nam na gło­wy. Wszy­scy pę­dzą do wyj­ścia, spo­glą­da­ją w górę, szyb­ko się kulą i przy­spie­sza­ją. Chwy­tam moją to­wa­rzysz­kę za rękę i bie­gnie­my. Dzie­sięć, może dwa­na­ście bom­bow­ców – wi­szą nad nami w po­wie­trzu jak la­taw­ce. Prze­bie­ga­my przez plac przed dwor­cem i wska­ku­je­my do peł­ne­go lu­dzi oko­pu. W tym sa­mym mo­men­cie roz­le­ga się po­tęż­ny szum i walą się na nas bom­by. Krót­ki, roz­dzie­ra­ją­cy bę­ben­ki w uszach trzask i huk – po­tem stru­mień lu­dzi wy­le­wa się spod zie­mi i w oka­mgnie­niu roz­pierz­cha na wszyst­kie stro­ny. Obok nas leżą na bru­ku dwa mar­twe, pa­ru­ją­ce ko­nie. Z tyłu po­dziu­ra­wio­ny jak sito ho­tel przy­po­mi­na pa­pie­ro­we ku­li­sy. Wszę­dzie trza­ska ogień. W mo­jej pa­mię­ci nie­bo prze­szy­wa­ją bły­ska­wi­ce z cza­sów szczę­śli­we­go dzie­ciń­stwa, kie­dy to czę­sto prze­jeż­dża­li­śmy tędy z Tra­keh­nen w dro­dze na tur­nie­je do In­ster­bur­ga. Te­raz na­stał dzień sądu nad świa­tem.

Dwo­rzec chwi­lo­wo nie zo­stał tra­fio­ny. Sto­ją tam po­cią­gi sa­ni­tar­ne z wie­lo­ma ran­ny­mi. Na­sza obro­na prze­ciw­lot­ni­cza tym ra­zem mil­cza­ła. Po­dob­no lot­ni­sko już ewa­ku­owa­ne.

Idąc Dan­zi­ger Stra­ße, spo­strze­gam ko­lej­ne nad­la­tu­ją­ce bom­bow­ce, wska­ku­ję do piw­ni­cy pu­ste­go domu i cze­kam, aż zrzu­cą bom­by, tym ra­zem naj­wi­docz­niej bli­żej cen­trum. Po chwi­li na­gle wi­dzę, że wie­le z nich lata wa­ha­dło­wo nad te­re­nem na pół­noc­ny wschód od mia­sta. Pew­nie więc tam prze­bie­ga li­nia fron­tu. Znów zbli­ża się do mia­sta ko­lej­na eska­dra. Od za­cho­du nad­la­tu­ją trzy my­śliw­ce i lo­tem nur­ko­wym ata­ku­ją nie­przy­ja­cie­la. Jak klucz dzi­kich gęsi na­pad­nię­ty przez so­ko­ły ma­szy­ny chy­bo­cą się ocię­ża­le, szyk się ła­mie, a po­tem tuż nad da­cha­mi do­cho­dzi do po­je­dyn­ków. W za­le­d­wie kil­ku­me­tro­wych od­stę­pach prze­la­tu­ją nad na­szy­mi gło­wa­mi dwa my­śliw­ce. Ten z tyłu ostrze­li­wu­je nie­prze­rwa­nie ści­ga­ną ma­szy­nę, z któ­rej na na­szych oczach zo­sta­je tyl­ko szkie­let. Na tle spi­chle­rzy wi­dać wy­ska­ku­ją­ce­go pi­lo­ta – ru­nął na zie­mię, za­nim otwo­rzył się spa­do­chron. Jego pło­ną­ca ma­szy­na leci da­lej, a ści­ga­ją­cy na­wra­ca ostro w górę.

Roz­glą­dam się i spo­strze­gam obok mnie Dok­to­rę, na­szą mło­dą le­kar­kę asy­stent­kę. Wła­śnie przy­je­cha­ła z Königs­ber­gu, do­kąd wy­sła­li­śmy ją na wy­po­czy­nek u ro­dzi­ców po prze­by­tym cięż­kim dy­fte­ry­cie. Nie wy­trzy­ma­ła tam jed­nak zbyt dłu­go – tar­ga­na nie­po­ko­jem ru­szy­ła okręż­ny­mi dro­ga­mi i woj­sko­wym trans­por­tem do­tar­ła nocą w oko­li­ce mia­sta. Brnąc pod prąd tłu­mu uchodź­ców, bli­ska była za­wró­ce­nia, gdyż za­pew­nia­no ją, że Ro­sja­nie są już w mie­ście. Te­raz cie­szy­my się obo­je, że uda­ło się jej prze­drzeć, choć, praw­dę po­wie­dziaw­szy, nic tu po niej.

Oko­ło trze­ciej po po­łu­dniu roz­le­ga się bu­czek – na­miast­ka nie­dzia­ła­ją­cych już sy­ren – i wzy­wa resz­tę miesz­kań­ców do osta­tecz­ne­go opusz­cze­nia mia­sta. Od­pro­wa­dza­my po­zo­sta­łe pie­lę­gniar­ki na dwo­rzec, gdzie stoi pod parą ostat­ni po­ciąg, i ma­cha­my im z ulgą, kie­dy w za­pa­da­ją­cym zmro­ku po­ciąg po­wo­li opusz­cza za­gro­żo­ny te­ren dwor­co­wy i wol­no to­czy się na za­chód. Na pe­ro­nie po­zo­sta­ła z nami pani z Za­cho­du, któ­ra od­wie­dzi­ła nas już wcze­śniej w szpi­ta­lu i po­mo­gła za­tasz­czyć na dwo­rzec no­sze za­ła­do­wa­ne wa­liz­ka­mi sióstr. Tym­cza­sem po­że­gna­ła się już psy­chicz­nie i fi­zycz­nie ze swy­mi me­bla­mi i ze śmie­chem obie­cu­je wy­je­chać sa­mo­cho­dem z mia­sta przy naj­bliż­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Wró­ciw­szy do szpi­ta­la, naja­da­my się w kuch­ni jesz­cze raz do syta. Sza­fy sto­ją otwo­rem i wszyst­kie­go jest jesz­cze po tro­chu. Od mie­się­cy każ­de­go dnia w my­ślach przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do po­że­gna­nia, więc te­raz nie mo­że­my pod­dać się smut­kom. Ostat­nie go­dzi­ny koń­czą­cej się epo­ki trze­ba prze­żyć przy­tom­nie i po­god­nie. Oto Bóg do­ma­ga się zwro­tu po­wie­rzo­nych nam wcze­śniej dóbr i pyta, co z nimi uczy­ni­li­śmy.

Póź­nym wie­czo­rem przy­jeż­dża po nas szef szpi­ta­la swo­im sa­mo­cho­dem. Za nim po­dą­ża cię­ża­rów­ka Czer­wo­ne­go Krzy­ża, na któ­rą ła­du­je­my naj­cen­niej­sze sprzę­ty z sali ope­ra­cyj­nej. Tym­cza­sem znów nad­la­tu­ją po­je­dyn­cze sa­mo­lo­ty, zrzu­ca­ją race na spa­do­chro­nach i bom­by za­pa­la­ją­ce. Na uli­cy sto­ją lu­dzie z volks­stur­mu² z my­śliw­ski­mi śru­tów­ka­mi i przy­glą­da­ją się pa­ko­wa­niu. Na ko­niec wrzu­cam na cię­ża­rów­kę ro­wer, a po­tem po­wo­li, omi­ja­jąc gru­zy i zwi­sa­ją­ce dru­ty, wy­jeż­dża­my z roz­ja­śnio­ne­go po­ża­ra­mi mia­sta. Oko­ło pół­no­cy je­ste­śmy w Ger­dau­en. Chcie­li­śmy unik­nąć tłu­mu uchodź­ców i zmie­rza­ją­cych w prze­ciw­nym kie­run­ku po­jaz­dów woj­sko­wych, ale nie ocze­ki­wa­li­śmy, że dro­gi ob­jaz­do­we będą aż tak pu­ste. Ani jed­ne­go sa­mo­cho­du, ani też naj­mniej­szych oznak, że ktoś jesz­cze za­mie­rza bro­nić Prus Wschod­nich od tej stro­ny. Je­dzie się tędy już jak przez zie­mię ni­czy­ją.

Nad ra­nem, oko­ło czwar­tej, w przej­mu­ją­cym zim­nie wjeż­dża­my do Königs­ber­gu. Przed na­szy­mi ocza­mi prze­su­wa­ją się upior­ne, za­śnie­żo­ne ru­iny Sac­khe­imu³. Po­tem roz­cho­dzą się na­sze dro­gi. Na ra­zie znaj­du­ję schro­nie­nie u ro­dzi­ców Dok­to­ry w Ju­dit­ten, na przed­mie­ściach Königs­ber­gu.TWIERDZA KÖNIGSBERG

Nie­dzie­la, 21 stycz­nia

Pro­mien­ny zi­mo­wy dzień! Ogro­dy po­kry­te gru­bą war­stwą śnie­gu, na żer­dziach pło­tów wy­so­kie śnież­ne cza­py, dzie­ci jeż­dżą na san­kach. Uda­ję się do cen­tral­ne­go punk­tu Czer­wo­ne­go Krzy­ża przy Ka­sta­nie­nal­lee i spo­ty­kam tam mo­je­go sze­fa. Przy wiel­kiej ma­pie wy­słu­chu­je­my wy­kła­du na te­mat sy­tu­acji mi­li­tar­nej. Je­śli oce­niać ją na tej pod­sta­wie, nie ma żad­ne­go po­wo­du do obaw. Füh­rer wy­dał roz­kaz utrzy­ma­nia Prus Wschod­nich. Je­śli Ro­sja­nie przed­rą się przez Wi­słę i ode­tną pro­win­cję – na tę myśl jesz­cze w ogó­le nie wpa­dłem – po­zo­sta­je cią­gle otwar­ta dro­ga mor­ska. Słu­cha­my z na­bo­żeń­stwem i nikt nie pyta, jak zor­ga­ni­zo­wać ewa­ku­ację kil­ku mi­lio­nów lu­dzi w środ­ku zimy.

Izba Le­kar­ska, w któ­rej szu­kam pra­cy, wy­sy­ła mnie na Dwo­rzec Głów­ny, gdzie przy­był trans­port z ran­ny­mi cy­wi­la­mi. W oko­li­cach Ta­piau ja­kiś po­ciąg zo­stał zbom­bar­do­wa­ny albo na­je­chał na minę. Wszyst­ko sta­ło się tak szyb­ko, że nikt nie po­tra­fi po­wie­dzieć, co to wła­ści­wie było. Le­karz z kil­ko­ma po­moc­ni­ca­mi zaj­mu­je się opa­try­wa­niem ran­nych i or­ga­ni­zo­wa­niem ich trans­por­tu do róż­nych szpi­ta­li. Na­wią­zu­ję roz­mo­wę z jed­ną z ko­biet, któ­ra in­for­mu­je mnie szep­tem, że od po­łu­dnia ro­syj­skie czoł­gi do­tar­ły do El­bin­gu, a po­cią­gi na za­chód nie mogą już prze­je­chać. Wstrzy­mu­ję od­dech – ozna­cza to ko­niec wszyst­kich miej­sco­wo­ści tak bli­skich mo­je­mu ser­cu. Ro­dzi­ce, brat, sio­stra i szwa­gier – do nich moja tro­ska już nie się­gnie. „O, a to par­tyj­nia­cy z ba­ga­żem” – mówi ko­bie­ta, kie­dy prze­la­tu­je nad nami kil­ka sa­mo­lo­tów trans­por­to­wych. Dzię­ki Bogu! Mamy ich z gło­wy! Wresz­cie moż­na zno­wu swo­bod­nie od­dy­chać.

Po­ja­wia się Dok­to­ra, żeby mi po­móc. Przed bu­dyn­kiem dwor­ca gro­ma­dzi się co­raz wię­cej uchodź­ców ze wschod­nich czę­ści pro­win­cji, cza­sa­mi w zdu­mie­wa­ją­cych gru­pach. Na­gle na przy­kład ota­cza mnie dzie­sięć Po­lek, wszyst­kie tuż przed po­ro­dem. U trzech już się za­czy­na. Naj­pierw umiesz­cza­my je w kio­sku z ga­ze­ta­mi, po­tem znaj­du­je się dla nich zno­śna kwa­te­ra w ba­ra­ku dla ob­co­kra­jow­ców za dwor­cem.

Zmierz­cha już, kie­dy ro­we­ra­mi wra­ca­my do Ju­dit­ten. Po dro­dze prze­jeż­dża­my obok kli­ni­ki dla ner­wo­wo cho­rych i od­wie­dza­my jej dy­rek­to­ra, któ­ry jako wyż­szy ofi­cer sa­ni­tar­ny jest w mia­rę zo­rien­to­wa­ny w sy­tu­acji mi­li­tar­nej. Zgod­nie z jego in­for­ma­cja­mi Ro­sja­nie na­cie­ra­ją już na li­nii Dej­my! Li­nia Dej­my! Jak wspa­nia­le to brzmi! Za­sta­na­wiam się, czy nie­przy­ja­ciel­ski ko­los po za­ję­ciu tej uro­czej do­lin­ki z rze­ką w ogó­le za­uwa­ży, że mia­ły to być umoc­nie­nia obron­ne. Mi­nio­nej je­sie­ni byli tam ro­bot­ni­cy bu­du­ją­cy Ostwall⁴, wy­kar­czo­wa­li par­ki na za­chod­nim brze­gu, pio­no­wo prze­ko­pa­li zbo­cza, a miej­sco­wo­ści oto­czy­li ro­wa­mi, w któ­rych mia­ły po­wstać sta­no­wi­ska obro­ny okręż­nej. Te­raz to wszyst­ko praw­do­po­dob­nie ob­sa­dzi­li lu­dzie z volks­stur­mu ze śru­tów­ka­mi i pro­te­za­mi za­miast nóg.

22 stycz­nia

Przed po­łu­dniem je­stem w Po­na­rth, na przed­mie­ściu Königs­ber­gu. Tam bo­wiem, w wiel­kim prze­szklo­nym pu­dle re­stau­ra­cji „Süd­park” obok bro­wa­ru po­wsta­nie pro­wi­zo­rycz­na kwa­te­ra dla cho­rych przy­by­wa­ją­cych z pro­win­cji. W tej chwi­li sto­łu­je się tu dzien­nie 3000 ro­bot­ni­ków. Szef re­stau­ra­cji, któ­re­go in­for­mu­ję o pla­no­wa­nych zmia­nach, jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny, bo wy­ży­wie­nie tak wie­lu lu­dzi spra­wia­ło mu za­pew­ne trud­no­ści. Cho­rych jesz­cze nie ma, jest tyl­ko paru męż­czyzn, któ­rzy z po­bli­skiej szko­ły mają przy­nieść skła­do­wa­ne tam pry­cze.

Ko­rzy­stam z wol­ne­go po­po­łu­dnia, by od­wie­dzić krew­nych w Prey­lu⁵. Dro­ga jest jak wy­mar­ła. W sa­mot­no­ści brnę ro­we­rem przez nie­tknię­ty śnieg. Nowe lot­ni­sko, obok któ­re­go prze­jeż­dżam, też wy­da­je się nie­uży­wa­ne. Na po­lach po pra­wej i le­wej wy­ko­pa­nych jest kil­ka oko­pów łącz­ni­ko­wych. Krew­nych za­sta­ję jesz­cze na miej­scu; po dłuż­szych po­szu­ki­wa­niach od­naj­du­ję ciot­kę w ja­kimś za­ka­mar­ku pa­ła­cu za­ję­te­go przez woj­sko. Wuj po­ja­wia się póź­niej, po po­wro­cie z prze­jażdż­ki na swym siw­ku Ja­ro­mi­rze. Nie pod­ję­li jesz­cze osta­tecz­nych de­cy­zji, nie wie­dzą też, co po­sta­no­wi­ła ich cór­ka miesz­ka­ją­ca 100 ki­lo­me­trów da­lej, z któ­rą nie mogą się już skon­tak­to­wać te­le­fo­nicz­nie.

Spę­dza­my wspól­nie miły wie­czór, nie trosz­cząc się o to, co nas cze­ka. Nie jest tak waż­ne, co z nami bę­dzie, sko­ro już je­den po dru­gim po­le­gli sy­no­wie tego domu, bra­cia, bę­dą­cy na­dzie­ją tej zie­mi, do któ­rej je­ste­śmy przy­wią­za­ni. Zo­sta­ję na noc i śnią mi się naj­pięk­niej­sze chwi­le spę­dzo­ne w tym domu.

23 stycz­nia

Rano roz­le­gły plac przed königs­ber­skim Dwor­cem Głów­nym za­pcha­ny jest uchodź­ca­mi. W gę­stych rzę­dach po­usta­wia­ły się wozy dra­bi­nia­ste, za­ła­do­wa­ne spię­trzo­ny­mi ba­ga­ża­mi, a z bocz­nych ulic sta­le nad­jeż­dża­ją ko­lej­ne, po­wo­żo­ne naj­czę­ściej przez ko­bie­ty. Aż strach po­my­śleć, jak się to wszyst­ko skoń­czy. Z za­cho­du po­cią­gi wra­ca­ją, bo tra­sa jest już za­blo­ko­wa­na. Po­zo­sta­je je­dy­nie szo­sa do Pil­lau. Wy­da­je się jed­nak, że chwi­lo­wo ni­ko­go to nie nie­po­koi. Wozy spo­koj­nie prze­miesz­cza­ją się uli­ca­mi, ostroż­nie wy­prze­dza­ją inne i pró­bu­ją włą­czyć się do ja­kiejś ko­lum­ny.

Pa­stor Mül­ler z Ha­ber­ber­gu⁶, któ­re­go po dro­dze od­wie­dzam, pro­wa­dzi mnie do du­że­go po­miesz­cze­nia, gdzie część uchodź­ców spę­dzi­ła noc. Jest wśród nich kil­ku cho­rych i mam ich obej­rzeć. Rów­nież tu pa­nu­je spo­kój i po­rzą­dek jak na ćwi­cze­niach. Od­no­szę wra­że­nie, że nikt z obec­nych nie zda­je so­bie spra­wy z rze­czy­wi­ste­go po­ło­że­nia. Jed­na z ko­biet po­ka­zu­je mi nogę z wiel­kim wrzo­dem na ży­la­kach. Ma go od kil­ku lat, ale do­tąd bra­ko­wa­ło jej cza­su na le­cze­nie. Chce to zro­bić te­raz. Pró­bu­ję jej wy­tłu­ma­czyć, że naj­pierw po­win­na wy­do­stać się z Königs­ber­gu, a po­tem może spo­koj­nie pod­dać się le­cze­niu. „Do­kąd pani zmie­rza?” – py­tam. Nie wie, wie tyl­ko, że wszy­scy mają do­trzeć do Rze­szy. Po­tem nie­ocze­ki­wa­nie do­da­je: „Füh­rer nie zo­sta­wi nas pod Ru­ski­mi, prę­dzej nas za­ga­zu­je”. Roz­glą­dam się ukrad­kiem wo­kół, ale naj­wi­docz­niej nikt w tej wy­po­wie­dzi nie wi­dzi nic dziw­ne­go. Boże mój, my­ślę so­bie, gdy­byż to do Cie­bie mie­li tyle za­ufa­nia!

W Po­na­rth zna­leź­li się cho­rzy z przy­tuł­ków w róż­nych mia­stach na wscho­dzie, a po­nad­to kil­ka ob­dar­tych sióstr, któ­re na łeb na szy­ję mu­sia­ły opróż­nić od­da­lo­ny o 50 ki­lo­me­trów szpi­tal. Le­karz i sio­stra prze­ło­żo­na wzię­li już wcze­śniej nogi za pas, za­bie­ra­jąc ze sobą dwa cet­na­ry ma­sła, o czym do­no­szą mi zde­ner­wo­wa­ne pie­lę­gniar­ki. Z cięż­ko cho­ry­mi zo­sta­ła mło­da le­kar­ka.

Moi nowi pa­cjen­ci leżą już w łóż­kach. Nie­wie­lu z nich zda­je so­bie spra­wę, dla­cze­go ich tu prze­nie­sio­no. Je­dze­nie mają za­pew­nio­ne, ja też do­sta­ję iście świą­tecz­ny po­si­łek, ja­kie­go już daw­no nie spo­ży­wa­łem. W po­bli­żu re­stau­ra­cji „Süd­park” wy­naj­mu­ję po­kój i zo­sta­wiam tam ple­cak.

Po po­łu­dniu je­stem na Ma­rau­nen­ho­fie⁷, żeby po­że­gnać się z sze­fem. Chce spró­bo­wać prze­do­stać się sa­mo­cho­dem przez El­bing i Ma­rien­burg na za­chód. Po­dob­no do El­bin­gu do­tar­ło tyl­ko kil­ka ro­syj­skich czoł­gów. Po­tem je­stem znów w Czer­wo­nym Krzy­żu i pró­bu­ję od­zy­skać część sprzę­tu ope­ra­cyj­ne­go, któ­ry za­bra­li­śmy z In­ster­bur­ga. Skła­do­wa­ny jest po­śród ogrom­nej masy wy­po­sa­że­nia in­nych ewa­ku­owa­nych szpi­ta­li. Kie­row­cy cię­ża­ró­wek sie­dzą bez­czyn­nie przed ba­ra­ka­mi, naj­wy­raź­niej po­zo­sta­wie­ni sami so­bie, i jak się zda­je, go­to­wi są wy­ła­do­wać na mnie swą agre­sję. Je­stem jed­nak upar­ty i uda­je mi się wy­cią­gnąć tyle, ile mie­ści mi się na ro­wer.

Wie­czo­rem, tak jak się umó­wi­li­śmy, spo­ty­kam się z Dok­to­rą w kli­ni­ce dla ner­wo­wo cho­rych. Tam już wia­do­mo, że Ro­sja­nie prze­kro­czy­li li­nię Dej­my, a ich szpi­ce sto­ją pod Königs­ber­giem. Mia­sto nie przy­ję­ło tego jesz­cze do wia­do­mo­ści. Nor­mal­nie jeż­dżą tram­wa­je, lu­dzie cho­dzą do fry­zje­ra i do kina.

24 stycz­nia

Głów­na masa przy­by­łych ze wsi uchodź­ców po­wo­li ru­sza w dro­gę. Wozy je­den po dru­gim wy­jeż­dża­ją z sze­re­gu i kie­ru­ją się w stro­nę Alte Pil­lau­er Land­stra­ße, uli­cy, po któ­rej prze­ta­cza się nie­skoń­czo­ny łań­cuch po­jaz­dów. Mówi się, że w por­cie w Pil­lau stoi wie­le prze­peł­nio­nych stat­ków, któ­re nie mogą wyjść w mo­rze z po­wo­du za­gro­że­nia mi­na­mi. Na ich po­kła­dzie znaj­du­je się też wie­lu cho­rych z roz­licz­nych kli­nik ewa­ku­owa­nych z Königs­ber­gu.

Z Dok­to­rą spo­ty­kam się u jej ro­dzi­ców w Ju­dit­ten. Od­rzu­ci­ła kil­ka pro­po­zy­cji opusz­cze­nia mia­sta w cha­rak­te­rze opie­ki le­kar­skiej trans­por­tów. Prze­ję­ła na­to­miast ga­bi­net le­ka­rza, któ­re­go służ­bo­wo skie­ro­wa­no w inne miej­sce. Pró­bu­je­my na­ra­dzić się z jej ro­dzi­ca­mi, czy i w jaki spo­sób po­win­ni ucie­kać, kie­dy na­gle te­le­fo­nicz­nie wzy­wa­ją nas do kli­ni­ki dzie­cię­cej. Ocze­ku­ją tam du­że­go trans­por­tu dzie­ci. W kli­ni­ce za­sta­je­my pust­kę. Znaj­du­je się tam jesz­cze tyl­ko kil­ka osób z per­so­ne­lu. Bu­dy­nek jest ogrza­ny. Chwy­ta­my za mio­tły i ścier­ki i po­rząd­ku­je­my parę sal dla cho­rych, ale na próż­no cze­ka­my na za­po­wie­dzia­ne dzie­ci.

Oko­ło pół­no­cy roz­no­si się po­gło­ska, że je­den ze stat­ków wy­pły­nął z Pil­lau i za­to­nął. Dol­nym ko­ry­ta­rzem prze­cho­dzi obok nas nie­obec­ny du­chem or­dy­na­tor kli­ni­ki. Wła­śnie wró­cił z Pil­lau, gdzie wsa­dził na sta­tek swą żonę z sied­mior­giem dzie­ci.

25 stycz­nia

Przed po­łu­dniem pa­nu­je jesz­cze spo­kój. Sie­dzę w bu­dyn­ku daw­nej re­stau­ra­cji w Po­na­rth, gdzie ze­bra­ło się tym­cza­sem spo­ro sta­rych, znie­do­łęż­nia­łych lu­dzi. Wy­ma­ga­ją opie­ki, ale spe­cjal­na po­moc me­dycz­na nie jest tu ko­niecz­na. Wie­czo­rem przy­cho­dzi Dok­to­ra, któ­ra chce po­znać moje nowe pole dzia­ła­nia. Kie­dy póź­ną nocą wsia­da na ro­wer, żeby wra­cać do Ju­dit­ten, sły­szy­my nad­la­tu­ją­ce sa­mo­lo­ty. Nie­za­leż­nie od nie­bez­pie­czeń­stwa dłu­giej dro­gi, pró­bu­ję ją za­trzy­mać, po­nie­waż zro­bi­ło się bar­dzo zim­no, a Dok­to­ra zgu­bi­ła rę­ka­wicz­ki. Po chwi­li wa­ha­nia od­jeż­dża jed­nak. Le­d­wie mi­nę­ła pierw­szy za­kręt, cała oko­li­ca sta­je w siar­ko­wo­żół­tych pło­mie­niach. Wy­so­ko po­nad nami wi­szą race na spa­do­chro­nach jak lam­py w warsz­ta­cie ja­kie­goś ol­brzy­ma. Bie­gnę za Dok­to­rą i za­trzy­mu­ję ją. Sto­imy i pa­trzy­my ze zdu­mie­niem: za wiel­ką płasz­czy­zną żół­te­go śnie­gu przed na­szy­mi ocza­mi roz­cią­ga się wi­docz­ny le­piej niż za dnia Königs­berg z jego da­cha­mi i wie­ża­mi. I kie­dy po­wo­li idzie­my w tam­tą stro­nę, tu i tam spa­da­ją po­je­dyn­cze bom­by.

26 stycz­nia

Ro­syj­ska ar­ty­le­ria za­czy­na ostrzał mia­sta. W Po­na­rth je­stem mało po­trzeb­ny, dla­te­go uda­ję się do re­zer­wo­we­go la­za­re­tu na Ma­rau­nen­ho­fie, gdzie w ra­zie po­trze­by mogę przy­dać się jako chi­rurg. Jed­nak la­za­ret zo­stał kil­ka­krot­nie tra­fio­ny i kie­dy roz­ma­wiam ze zna­jo­mą, pra­cu­ją­cą tam jako in­stru­men­ta­riusz­ka, nad­cho­dzi roz­kaz ewa­ku­acji. Część ran­nych ma zo­stać prze­nie­sio­na do Pil­lau, jak­kol­wiek do­cie­ra­ją­ce stam­tąd wia­do­mo­ści są nie­zbyt po­cie­sza­ją­ce. Lu­dzie tło­czą się na wy­dmach. Od cza­su do cza­su po­ja­wia­ją się so­wiec­kie sa­mo­lo­ty i krą­żą nad por­tem. Za­pcha­ne uchodź­ca­mi stat­ki sto­ją­ce na ko­twi­cy są sta­le na­ra­żo­ne na bom­bar­do­wa­nia i za­to­pie­nie.

Zgła­szam się do na­czel­ne­go le­ka­rza i py­tam, czy mógł­bym się przy­dać w któ­rymś z po­zo­sta­łych la­za­re­tów, po­nie­waż nie mam za­ję­cia. Nie wi­dzi­my się pierw­szy raz – już od lat do­kła­da sta­rań, by po­wo­ła­no mnie do woj­ska. Tym ra­zem też nie mamy do sie­bie szczę­ścia. Z roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej z sze­fem Izby Le­kar­skiej wy­ni­ka, że nie za­mie­rza­ją mnie zwol­nić.

Pa­sto­ra z Ha­ber­ber­gu za­sta­ję tego wie­czo­ra sa­me­go. Od­wiózł żonę i cór­kę do por­tu, gdzie zna­la­zło się dla nich miej­sce na ma­łym pa­row­cu pew­ne­go zna­jo­me­go. Wie­lu jego pa­ra­fian jest jesz­cze w mie­ście, po­nie­waż pod­czas let­nich na­lo­tów bom­bo­wych więk­szość do­mów na Ha­ber­ber­gu po­zo­sta­ła nie­tknię­ta. W naj­bliż­szą nie­dzie­lę chce u sie­bie w miesz­ka­niu od­pra­wić na­bo­żeń­stwo, na któ­re mnie za­pra­sza.

Póź­niej zno­wu spo­ty­kam Dok­to­rę w kli­ni­ce dla ner­wo­wo cho­rych. Zgro­ma­dzi­ła się tam więk­szość pro­fe­so­rów wy­dzia­łu me­dycz­ne­go. Jako po­sia­da­cze wyż­szych rang woj­sko­wych otrzy­ma­li roz­kaz opusz­cze­nia mia­sta. Naj­wy­raź­niej do­wódz­two ar­mii nie za­mie­rza trak­to­wać Königs­ber­gu in­a­czej niż ja­kie­go­kol­wiek mia­sta za­ję­te­go przez wro­ga, któ­re trze­ba od­stą­pić. Z tym mu­szę się do­pie­ro oswo­ić. Pra­wie się wście­kam, wi­dząc, jak ocho­czo ci pa­no­wie wy­ko­nu­ją ów roz­kaz. Mimo woli przy­po­mi­na mi się sie­dem no­wych ka­tedr, w tym jed­na na wy­dzia­le me­dycz­nym, któ­re osten­ta­cyj­nie otwar­to pół roku temu, z oka­zji 400-le­cia uni­wer­sy­te­tu. Te­raz, przy prze­ka­za­niu ran­nych Ro­sja­nom ma po­dob­no po­zo­stać tyl­ko je­den le­karz na ty­siąc osób. Do­kład­niej nic nie wia­do­mo. Tak czy in­a­czej duża kli­ni­ka, bę­dą­ca te­raz la­za­re­tem, po­zo­sta­ła bez le­kar­skie­go nad­zo­ru. I pro­po­zy­cję przej­ścia do niej przyj­mu­ję z ra­do­ścią jak dar Boży. Dok­to­ra do­sta­je od jed­ne­go z pa­nów klucz do jego ga­bi­ne­tu, w któ­rym jest po­noć jesz­cze cał­kiem przy­tul­nie. Po­le­ca nam szcze­gól­nie jed­ną ze sto­ją­cych tam szaf z po­żyw­ną za­war­to­ścią.

Kie­dy opusz­cza­my bu­dy­nek, jest noc. Na Alte Pil­lau­er Land­stra­ße mi­ja­ją nas, skrzy­piąc ko­ła­mi, wozy w nie­koń­czą­cym się sze­re­gu. Po­mię­dzy nimi prze­miesz­cza­ją się lu­dzie w róż­nym wie­ku, z róż­nych śro­do­wisk, cią­gną san­ki lub pcha­ją za­ła­do­wa­ne wóz­ki dzie­cię­ce – nikt nie oglą­da się za sie­bie. Jak tu nie po­my­śleć o sło­wach Pi­sma Świę­te­go: „Mó­dl­cie się tyl­ko, aby wa­sza uciecz­ka nie wy­pa­dła zimą”⁸. To szczę­ście mieć pod ręką cy­ta­ty Jed­no­ty Bra­ter­skiej⁹ – je­dy­na rzecz, któ­rą moż­na się jesz­cze kie­ro­wać.

Kli­ni­ka chi­rur­gicz­na sto­sun­ko­wo do­brze się za­cho­wa­ła, mimo że po­ło­żo­na jest na skra­ju cen­trum mia­sta, znisz­czo­ne­go przez na­lo­ty bom­bo­we. Gór­ne pię­tra zo­sta­ły opróż­nio­ne. Wszy­scy ran­ni, w licz­bie oko­ło 180, leżą w piw­ni­cy na ma­te­ra­cach i w bocz­nym skrzy­dle na dwu­pię­tro­wych łóż­kach po­lo­wych. Z po­dwó­rza trze­ba zejść kil­ka stop­ni i już jest się wśród nich. Na­prze­ciw­ko wyj­ścia znaj­du­je się po­miesz­cze­nie, w któ­rym prze­pro­wa­dza­ne są ope­ra­cje. Ku na­sze­mu za­sko­cze­niu spo­ty­ka­my zna­ne­go nam z In­ster­bur­ga gi­ne­ko­lo­ga – przy­pad­ko­wo tu tra­fił i za­raz sio­stry po­pro­si­ły go o prze­pro­wa­dze­nie pil­nej ope­ra­cji. Przez kil­ka go­dzin pra­cu­je­my ra­zem, po­tem ustę­pu­je nam pola.

27 stycz­nia

O brza­sku wra­ca­my do prze­rwa­nej na kil­ka go­dzin pra­cy. Ostrzał ar­ty­le­ryj­ski wzmógł się nie­co, a po­nie­waż nic nie wska­zu­je na pod­ję­cie obro­ny mia­sta, za­kła­da­my, że Ro­sja­nie po­ja­wią się u nas jesz­cze dziś.

Dzi­siej­szy cy­tat z Bi­blii jest dla mnie szcze­gól­ną nie­spo­dzian­ką: „Synu mój, daj mi swo­je ser­ce, a two­je oczy nie­chaj strze­gą mo­ich dróg!”¹⁰. To sen­ten­cja, któ­rą do­sta­łem na chrzest, i może ozna­czać tyl­ko stan naj­wyż­szej go­to­wo­ści. Zo­stań tu, miej oczy otwar­te! Nie za­sta­na­wiaj się już, jak się stąd wy­do­stać. Spójrz, jak tra­cą gło­wę wszy­scy, któ­rzy tak my­ślą. Zo­stań tu­taj, przy mnie, a uj­rzysz moją chwa­łę.

Po po­łu­dniu ostrzał ar­ty­le­ryj­ski na­gle milk­nie. Nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty sztur­mo­we i ostrze­li­wu­ją uli­ce z nie­du­żej wy­so­ko­ści. Ostre ter­ko­ta­nie ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych roz­brzmie­wa na prze­mian z głu­chym paf-paf-paf po­kła­do­wych ar­ma­tek. Do­pie­ro te­raz lu­dzie za­czy­na­ją poj­mo­wać, co wła­ści­wie się dzie­je. Nie­da­le­ko nas wszy­scy pcha­ją się do wiel­kie­go schro­nu prze­ciw­lot­ni­cze­go pod przy­ko­ściel­nym pla­cem. Dziw­ne, że ob­co­kra­jow­cy sta­no­wią­cy wśród męż­czyzn zde­cy­do­wa­ną więk­szość, nie wzię­li jesz­cze spra­wy w swo­je ręce. Nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty i do na­szych piw­nic też przy­bie­ga­ją lu­dzie z uli­cy w po­szu­ki­wa­niu schro­nie­nia. Po za­koń­czo­nym na­lo­cie przy­no­szą do nas ran­nych. To­wa­rzy­szą im ich bli­scy, któ­rzy nie chcą się z nimi roz­stać. Robi się u nas co­raz cia­śniej, jak w sza­lu­pie ra­tun­ko­wej. Przy­zwa­lam na to. Pie­lę­gniar­ki i sa­ni­ta­riu­sze za­cho­wu­ją wspa­nia­ły spo­kój. Pra­cu­je­my, jak­by­śmy byli zgra­ni ze sobą od lat.

Wie­czo­rem dzwo­ni do nas prze­ło­żo­na służ­by sa­ni­tar­nej ar­mii – za­dzi­wia­ją­ce, ale te­le­fo­ny jesz­cze dzia­ła­ją – i oznaj­mia, że mamy na­tych­miast zwol­nić cały żeń­ski per­so­nel po­moc­ni­czy, któ­ry ma sta­rać się na wła­sną rękę opu­ścić mia­sto jesz­cze tej nocy. Pie­lę­gniar­ki na­ra­dza­ją się chwi­lę, po­tem przy­cho­dzi do mnie sio­stra prze­ło­żo­na i pyta, czy ak­cep­tu­ję ich od­mo­wę wy­ko­na­nia roz­ka­zu. Waż­niej­sze jest dla nich po­zo­stać przy ran­nych. Mó­wię jej, jak bar­dzo je­stem rad z ta­kiej de­cy­zji. Po­zo­sta­li za­trud­nie­ni otrzy­mu­ją ofi­cjal­nie zwol­nie­nie z po­wo­du za­gro­że­nia ze stro­ny Ro­sjan. Po­nie­waż jed­nak nie chcą się roz­stać z pie­lę­gniar­ka­mi, wszyst­ko zo­sta­je po sta­re­mu i moż­na pra­co­wać bez za­kłó­ceń.

Tym­cza­sem w sali ope­ra­cyj­nej po­ja­wił się znów były or­dy­na­tor kli­ni­ki, dok­tor Het­zer. Trzy­ma­no go przez kil­ka dni na ja­kiejś woj­sko­wej pla­ców­ce, a po jej li­kwi­da­cji po­zo­sta­wio­no sa­me­mu so­bie. Obie­ca­ne miej­sce w sa­mo­cho­dzie zo­sta­ło za­ję­te przez ko­goś in­ne­go. Ma nie­do­wład nogi, nie chciał więc iść pie­szo do Pil­lau i wró­cił do kli­ni­ki. Spra­wia wra­że­nie przy­bi­te­go i jako je­dy­ny z nas sta­le mówi o ry­chłej śmier­ci.

28 stycz­nia
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: