Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziewczęta: nowele - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczęta: nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kra­ków – Druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki,

PO­CZĄ­TEK NO­WE­LI.

Skwar­ne, lip­co­we po­po­łu­dnie. Wszy­scy star­si śpią. Słu­gi po­szły na nie­szpór nie­dziel­ny.

Ewa pa­trzy na bia­ły tynk pra­żo­nej słoń­cem ścia­ny, na wpó­łom­dla­łą re­ze­dę pod oknem a oczy jej sza­re, ja­sne, o ścią­gnię­tych jak u mło­de­go kota źre­ni­cach, mru­żą się w bla­sku.

Dziew­czy­na stoi na ścież­ce, wy­so­ka, szczu­pła, w nie­dziel­nej swo­jej per­ka­lo­wej suk­ni i pa­trzy sen­nie przed sie­bie.

Go­rą­co jest i nud­no nie do wia­ry.

W dnie ta­kie szła so­bie zwy­kle do al­ta­ny brzo­zo­wej; dziś sie­dzi tam An­tek z tym swo­im ko­le­gą i ani my­ślą ustą­pić. Iść do nich Ewa nie śmie.

Ten ko­le­ga wca­le jej się zresz­tą po­do­ba.

Kła­nia się tyl­ko jak na drwi­ny i schy­la gło­wę przed Ewą tak niz­ko, że mu wi­chro­wa­ty, ja­sny ko­smyk wło­sów z nad czo­ła aż na nos opa­da. Przy­stoj­ny jest na­wet – tyl­ko blon­dyn.

Po­szła­by osta­tecz­nie, gdy­by wie­dzia­ła, że nie za­czną ga­dać ze sobą za­raz tak, jak wczo­raj po ko­la­cyi na we­ran­dzie, jak­by umyśl­nie żeby Ewa nic zro­zu­mieć nie mo­gła. Zu­peł­nie jak na złość. O Ant­ka mniej­sza, bo brat – ale tam­ten. By­ło­by już le­piej, gdy­by czy­ta­li.

Ewa słu­cha­ła raz wspól­ne­go czy­ta­nia obu stu­den­tów. Prze­wra­ca­li z sze­le­stem cien­kie kar­ty ja­kie­goś cza­so­pi­sma, szu­ka­jąc wier­szy. Je­den koń­czył się sło­wa­mi:

Póź­niej, wcze­śniej

Sen się prze­śni

I ko­chać prze­sta­nę, Pod po­wie­ką

Łzy mnie pie­ką,

Łzy nie wy­pła­ka­ne.

Ewa czu­je jesz­cze wra­że­nie tego wier­sza i gniew swój głu­chy, kie­dy An­tek wy­słu­chaw­szy go mruk­nął z po­gar­dą:

– Gips!

I wte­dy ro­zu­mia­ła na ogół nie­wie­le, sło­wa jed­nak sy­pa­ły się na nią na­głe, błysz­czą­ce, pach­ną­ce, dźwię­czą­ce – po­dob­ne róż­no­barw­nym li­ściom kwia­tów, strzą­sa­nych na jej gło­wę z ja­kichś raj­skich drzew.

Pod oknem ro­śnie po­śród tra­wy mnó­stwo drob­nej ko­ni­czy­ny. Ewa z na­wycz­ki po­czy­na szu­kać szczę­ścia oczy­ma. Trwa to dość dłu­go, wresz­cie ma do­syć i wol­no idzie da­lej.

Może jed­nak wy­nie­śli się już z al­ta­ny? –

– Evoe! –woła na­gle An­tek- –Chodź ino tu! Ewa idzie po­wo­li, sze­lesz­cząc bia­łym per­ka – lem, wy­smu­kła, ró­żo­wa i zu­peł­nie jesz­cze dzie­cin­nie bez­rad­na. Ręce drob­ne, opa­lo­ne na czer­wo­no, cho­wa w kroch­mal­ne fał­dy suk­ni.

Po chwi­li sie­dzi już obok Ant­ka, na za wy­so­kiej tro­chę i za waż­kiej ław­ce, po­chy­lo­na nad sto­łem po­cię­tym w naj­róż­niej­sze hie­ro­gli­fy, śla­dy bra­ter­skich scy­zo­ry­ków i zda­je się od­czy­ty­wać je z mo­zo­łem. Na sto­le leży otwar­ta książ­ka.

– Zna to pani? – pyta na­gle tam­ten ob­ra­ca­jąc ją ty­tu­łem do Ewy.

– Sło­wac­ki… –I Ewa czer­wie­nie­je jak jej ręce.

– Zna pani?

– Nie, – mówi dziew­czy­na i spusz­cza nos jesz­cze ni­żej.

– Mop­su­sie kró­lu per­ski! Wazo ko­rync­ka! Czy nie­masz ty przy­pad­kiem za­mia­ru czy­tać jej Kro­la Du­cha? – woła An­tek, wi­dząc, że tam­ten szu­ka cze­goś spiesz­nie mię­dzy kart­ka­mi.

Uspo­kój się bo­ski! choć swo­ją dro­gą, to musi być ba­jecz­na sa­tys­fak­cya, dać się ko­muś po raz pierw­szy przez taką la­tar­nię ma­gicz­ną po­pa­trzeć…

– Ko­muś, nie cze­muś… Ewa jest jesz­cze cóś! A przy­tem, ro­dzi­nie na­szej po­ezya po­noś nie słu­ży. Jest ta­kie po­da­nie. Fakt!

– Pan­no Ewo! na­praw­dę nie­zna pani Sło­wac­kie­go?

– Nie­znam na praw­dę. Bab­cia cho­wa klucz od bi­blio­te­ki u sie­bie. A zresz­tą… – I Ewa milk­nie z no­wym, szkar­łat­nym ru­mień­cem.

– Zresz­tą co?! To może jesz­cze nie dla pani? Co? A ja pani po­wia­dam, że pani ma pra­wo do tych ksią­żek i do… do tych rze­czy…

Ewa z nie­mą wdzięcz­no­ścią pod­no­si na nie­go wiel­kie zdu­mio­ne oczy.

– Daj­źe po­kój! Co za sa­tys­fak­cya uświa­da­miać no­wo­rod­ki?… Przy­po­mnij so­bie… Jak to za­czy­na Mul­ta­tu­li?… Thy­ga­ter do­iła kro­wy swe­go oj ca… a ty jej chcesz czy­tać W Szwaj ca­ryi!

– Pan­no Ewo, ale to chy­ba pani wie kto był Sło­wac­ki? – pyta tam­ten nie zwa­ża­jąc na Ant­ka.

– Na­tu­ral­nie! U bab­ci nad biur­kiem wisi jego por­tret. Po­eta…

– A co jest po­ezya?…

– Niech pan po­wie! od­rzu­ca dziew­czy­na zu­peł­nie już śmia­ło, pod­no­sząc gło­wę nie­spo­dzia­nym, har­dym ru­chem, przy­czem tak jest po­dob­na do bra­ta, że obaj wy­bu­cha­ją śmie­chem.

Ewa zaś pa­trzy na nich uważ­nie i od­zy­sku­jąc swo­bo­dę po­czy­na się za­sta­na­wiać.

Na stół, przez prze­źro­czy­stą po­wa­łę al­ta­ny lecą zło­te kół­ka sło­necz­ne. Kil­ka ta­kich ru­cho­mych, okrą­głych plam pada na wło­sy sie­dzą­ce­go na­prze­ciw stu­den­ta, Ewa spo­strze­ga je i wi­dzi rów­no­cze­śnie ład­nie skle­pio­ne, ja­sne czo­ło, nad któ­rem chwie­je się ów wi­chro­wa­ty ko­smyk.

Od­kad znik­nę­ła jak sen jaki zło­ty… –

Czy­ta stu­dent czy­stym, mło­dym gło­sem, nie pod­no­sząc oczu z nad książ­ki.

Czy­ta do­sko­na­le, tak do­brze, że iVn­tek nie pró­bu­je już opo­no­wać a Ewa, jak za­hyp­no­ty­zo­wa­ny ptak, zda się chwy­tać roz­war­te­mi usta­mi każ­de pa­da­ją­ce sło­wo.

Stu­dent czy­ta po­dej­rza­nie do­brze i kie­dy mówi:

Falo, nie­wier­na falo… –

głos ła­mie mu się na­gle a czo­ło po­chy­la ni­sko nad książ­ką.

Ewa zbyt jest dzie­cin­na żeby ro­zu­mieć. Czar nie­zna­ny ogar­nia ją jed­nak i bie­rze, jak swo­ją. Czu­je, że to jest cud, że to jest po­ezya, ale dla­cze­go – nie wie.

Nie my­śli zresz­tą sama wca­le, tyl­ko idzie w ten czar, jak w las i po­grą­ża się w nim do za­pa­mię­ta­nia.

Poj­dzie­my ra­zem na śnie­gu ko­ro­ny! Pój­dzie­my ra­zem nad so­sno­we bory, Pój­dzie­my ra­zem gdzie trzód ję­czą dzwo­ny, Gdzie sic w tę­czo­we ubie­ra ko­lo­ry Jung­frau…

…Gor­ki­ja nie przy­sy­łaj. Mam w so­bie wstręt do czcio­nek i chcę go w so­bie pie­lę­gno­wać jak-naj­dłu­żej. Wzią­łem tu ze sobą bi­blię i Sło­wac­kie­go, a raz tyl­ko od dwu ty­go­dni prze­czy­ta­łem coś z Iza­ja­sza. "

Ten sta­ro­za­kon­ny ma jed­nak pysz­ne ka­wał­ki! Znasz ten ustęp:

Wspo­mnij­cie so­bie na rze­czy wiecz­ne, któ­re się dzia­ły od wie­ku, bom ja Bóg i nie­masz żad­ne­go Boga wię­cej i nie­masz mnie po­dob­ne­go.

A po­tem da­lej: któ­ry opo­wia­dam od po­cząt­ku rze­czy ostat­nie i zdaw­na to, co się jesz­cze nie sta­ło…

Od tych rze­czy ostat­nich idzie wprost dreszcz. Zresz­tą, żyję ży­ciem pła­za w sko­ru­pie. Chło­nę w sie­bie wra­że­nia jak gąb­ka, wra­że­nia na­wia­sem mó­wiąc cu­dow­nie pro­ste. Znasz prze­cie ta­kie punk­ty wa­ka­cyj­ne­go pro­gra­mu, jak: sad w ro­sie ran­nej, oglą­da­ny pod słoń­ce, wiej­ska kawa, jaz­da na fol­wark trzę­są­cym wóz­kiem, przez pach­ną­ce mio­dem hrecz­ki, ko­no­pie i zbo­ża, po­łu­dnie w świer­ko­wym le­sie, obiad vis a vis ład­ne­go pod­lot­ka, po­obie­dzie drzem­ka, czy­li wal­ka z mu­cha­mi, zno­wu kawa, po­tem spa­cer ogol­ny w trzy oso­by, za­chód słoń­ca nad po­la­mi, i cie­pły wie­czór, pach­ną­cy re­ze­dą i grosz­kiem, na nie­osty­głych jesz­cze po spie­ce ław­kach pod okna­mi… A praw­da! co trzy dni pocz­ta… Wra­że­nia cu­dow­nie po­spo­li­te, któ­re w tem ży­ciu mo­no­ton­nej bło­go­ści na­bie­ra­ją zna­cze­nia wy­pad­ków.

Wiem żeś cie­kaw na pod­lot­ka. Ma lat pięt­na­ście i na­zy­wa się Ewa.

Wca­le ład­ny pół­gą­sek, zwłasz­cza, kie­dy, na­przy­kład, słu­cha roz­mo­wy na­szej z Ant­kiem i mru­ga raz po raz rzę­sa­mi, usi­łu­jąc zro­zu­mieć ko­niecz­nie co zna­czy: fun­da, san­skryt, szpe­ra, Nie­tz­sche lub baj­zel…

Wnik­ną­łem w tę wieś za­pa­dłą, jak prze­piór­ka w pro­so i go­tów je­stem uwie­rzyć, że po­wie­trze nie skła­da się z żad­ne­go tle­nu ani azo­tu, ale po­pro­stu z woni i cie­pła, że zie­mia się nie ob­ra­ca, tyl­ko so­bie pły­nie, jak lek­ka tra­twa ku słoń­cu, że lu­dzie nie cho­dzą na ża­den uniw­rer­sy­tet, nie tra­cą nig­dy se­me­strów ani się ko­cha­ją, Bóg wie poco w pięk­nych, świet­nych po­stro­jo­nych pan­nach…

A jak­że!

Tym­cza­sem jest cu­dow­ny let­ni wie­czór. Przez otwar­te okno idzie na mnie dech świe­ży, gdzieś aż od gwiazd pły­ną­cy a po­wie­trze całe drga chó­ra­mi żab. Uwa­ża­łeś Ty kie­dy ja­kie­go one mu­szą mieć dy­ry­gen­ta? Za­czy­na to od­ra­zu, jak je­den mąż, a po­tem cała or­kie­stra roz­rze­cho­ta­na niby na za­bój, urwać umie na­gle, jak­byś no­żem uciął?

À pro­pos mu­zy­ki – czy­ta­łem dziś rzecz, któ­ra zro­bi­ła na mnie wra­że­nie wiel­kie, jed­no z tych rzad­kich, lep­szych – co to cho­dzą za czło­wie­kiem, jak żywe i nie da­dzą mu o so­bie za­po­mnieć… Sły­sza­łeś Ty co kie­dy o gło­sie krze­mie­ni? Naj­praw­do­po­dob­niej nic. Wiedz tedy, że zda­rza­ją się po­śród nich ta­kie wy­bran­ce, któ­re pod ude­rze­niem dru­gie­go krze­mie­nia, wy­da­ją ton sil­ny, nie­po­rów­na­nej, se­ra­ficz­nej czy­sto­ści.

Otoż gdzieś na wsi we Fran­cyi, żyje so­bie taki sta­ry pan, któ­ry przez całe ży­cie do­bie­rał po­dob­nie śpie­wa­ją­ce gła­zi­ki, chcąc z nich uło­żyć kla­wia­tu­rę. Szu­kał ich po ca­łym świe­cie i do­brał tony wszyst­kie, jed­ne­go tyl­ko do dru­giej okta­wy nie zna­lazł do­tych­czas i jak sam mówi, już nie znaj­dzie. Gra jed­nak na swo­im krze­mien­nym szpi­ne­cie i ta­jem­ni­cze, nie­ska­że­nie czy­ste dźwię­ki jego in­stru­men­tu wy­wie­rać mają po­dob­no wra­że­nie kry­sta­licz­nej, wprost za­świa­to­wej pięk­no­ści.

Słu­chaj Maks! jaka to wspa­nia­ła tra­ge­dya, ten nie­od­szu­ka­ny nig­dy, ten nie­osią­gnio­ny, bra­ku­ją­cy ton! Czyż nie szu­ka i z nas każ­dy ta­kie­go do ja­kiejś bar­dzo wy­so­kiej okta­wy, któ­re­go nig­dy nie znaj­dzie?! I czy nie spoj­rzy kie­dyś z go­ry­czą na całą pra­cę ży­cia, wsłu­cha­ny tyl­ko w tę pust­kę nie­mą, w któ­rej ów ton cze­ka­ny, wy­so­ki miał dźwię­czeć?

Czy­ta­łem dziś Ewie Sło­wac­kie­go. Po­myśl so­bie, nie zna­ła go wca­le. Wzią­łem na pró­bę W Szwaj­ca­ryi, ale się nie uda­ło. Po­przy­po­mi­nał so­bie czło­wiek mnó­stwo roz­pacz­li­wie smut­nych głupstw i zmo­rzy­ło mnie sa­me­go, jak wino. Na­wet nie pró­bo­wa­łem py­tać Ewy, jak jej się po­do­ba­ło. Mam do niej zresz­tą żal o to, że gdy­by nie ona, mógł­bym o tych wszyst­kich rze­czach nie my­śleć, nie pa­mię­tać. I osta­tecz­nie, cóż mnie w grun­cie rze­czy mogą ob­cho­dzić spia­ce du­sze?

Sta­ry ży­do­win po­wia­da wpraw­dzie, że wszel­kie cia­ło jest tra­wą, a wszyst­ka za­cność jego, jako kwiat po­lny – ale on lek­ce­wa­żył kwia­ty wo­gó­le – ja zaś…

Hej Maks, żeby to była tam­ta!

Z BRU­LIO­NU.

Poco ja pi­szę do Pana? Py­tać nie war­to, bo i tak nikt z was praw­dy nie po­wie, a to nie­wie­le co ja do­nieść moge, ta­kie jest pro­ste, ta­kie nie cie­ka­we.

Nie moge Pana za­po­mnieć, nie moge, nie mogę-oto i wszyst­ko.

A za oknem, tuż za szy­bą, jest noc póź­na i deszcz pada ma­jo­wy, cie­pły, pra­żą­cy deszcz, a koło mnie pach­ną fioł­ki – i pew­no dla­te­go tak mi się chce pła­kać cze­goś i – pi­sać…

A Pan po­szedł so­bie w świat, za­ło­żyw­szy ręce w kie­sze­nie po swo­je­mu, w swo­im pia­sko­wym wy­tar­tym płasz­czu, z pod­nie­sio­nym wy­so­ko koł­nie­rzem po­szedł Pan so­bie precz i – ani się Pan obej­rzał za sie­bie.

Na­tu­ral­nie, prze­cie Pan jesz­cze taki strasz­nie mło­dy… A zresz­tą i cóż? Czy­śmy się to ko­cha­li kie­dy? Ale! Co do mnie to da­le­ko czę­ściej mia­łam ocho­tę wy­tar­gać Pana za uszy, niż ca­ło­wać… A jed­nak te­raz, w tę czar­ną, pach­ną­cą mo­kry­mi bza­mi noc ma­jo­wą, omal, że nie pła­czę za Pa­nem… O złe, cu­dow­ne, nie­zno­śne li­cho! Jak Panu jest? No jak, jak? Pro­szę po­wie­dzieć praw­dę bo­daj raz!

Po­łknę­ło Pana to mia­sto ol­brzy­mie, czy sta­nął mu Pan ko­ścią w gar­dle?

Co po­ra­bia Baj­ka? Tak czę­sto po­wra­ca mi do gło­wy jej mo­tyw za­wrot­ny i nie­raz po no­cach sły­szę ulisz­ko­wiec­kie świersz­cze dzwo­nią­ce w ada­gio tej na­szej so­na­ty…

Pa­mię­ta Pan Ulisz­kow­ce?… Nie, nie – Pan nie jest wart sie­bie! Pan po­ję­cia nie­ma co się Panu od sie­bie sa­me­go na­le­ży. I mó­wię Panu, je­że­li się Pan spo­nie­wie­ra, je­że­li Pan sprze­nie­wie­rzy to, co w Panu naj­lep­sze, to – to Pan nie bę­dzie go­dzien na stru­nie wła­snej za­wi­snąć…

Niech Pan pa­mię­ta i nie nęka skrzy­piec za­nad­to, a wię­cej słu­cha tych gło­sów, któ­re nad­le­cieć mogą. To Pana świat… Z sie­bie czer­pać, z sie­bie snuć, to jest wiel­kie, naj­więk­sze pań­stwo! Du­szy dla pal­ców szko­da… I pro­szę skoń­czyć so­na­tę! Pro­szę…

Zresz­tą co tam! Ja wiem do­brze, że Pan nie po­słu­cha ni­ko­go.

Nie­wiem cze­mu przy­szło mi te­raz na myśl na­sze pierw­sze po­zna­nie, wte­dy przed dzie­się­ciu laty na eg­za­mi­nie. Brud­na sala kon­ser­wa­to­ry­um, brud­niej sza jesz­cze w świe­tle dzien­nem niż zwy­kle, zie­lo­ny stół z ko­mi­syą… Zo­ba­czy­łam Pana w pro­fi­lu i do dziś nie wiem z ja­kiej wła­ści­wie przy­czy­ny uło­ży­łam so­bie, że Pan weź­mie pierw­szą na­gro­dę. Bo osta­tecz­nie nie­ma żad­ne­go lo­gicz­ne­go związ­ku mię­dzy tem, jak kto wy­glą­da, a tem jak bę­dzie grał… Dość, że by­łam pew­na. Tym­cza­sem zwy­cię­żył ów ści­gły pod­lot co kop­cił oczy­ma do ko­mi­syi, mimo, że Pan grał tak wspa­nia­le, tak po swo­je­mu, jak­kol­wiek znacz­nie mniej po­ry­wa­ją­co niż po­tem wie­czór u Hen­ry­ków. Na­tu­ral­nie, że swo­je rze­czy gra się in­a­czej. A to była taka cie­ka­wa rzecz, ta Pana dzi­wacz­na, po­zba­wio­na ty­tu­łu kom­po­zy­cya! Co się tez z nią sta­ło? Po­dob­no nie za­no­to­wał jej Pan na­wet… A szko­da…

Pa­mię­ta Pan te na­sze beetho­ve­now­skie so­bo­ty u He­niów? Pra­cow­nia na czwar­tem pię­trze, płasz­cze roz­wie­szo­ne na szta­lu­gach, wiecz­nie sy­czą­cy sa­mo­war, pysz­ne szki­ce po ką­tach i tę na­szą ko­cha­ną pacz­kę lu­dzi?

He­nio­wa po Pana od­jeź­dzie za­mknę­ła pia­ni­no na klucz i dłu­go nie­by­ło żad­ne­go gra­nia w pra­cow­ni. Śpie­wa­li­śmy tyl­ko cza­sem róż­ne ubo­żuch­ne swoj­sko­ści lu­do­we, jak się komu ze­bra­ło, ale nie szło ja­koś. Do­pie­ro kie­dy Mu­nia wró­ci­ła w zi­mie z Lon­dy­nu i wpa­dła do nich jak wi­cher na czwar­te, obo­je z Hen­ry­kiem wy­pro­si­li klucz. Szko­da że Pana nie było! Mu­zy­ka trwa­ła gdzieś do pią­tej. Owruc­ki grał Ba­cha. Po­tem Mu­nia śpie­wa­ła róż­ne bo­skie Schu­man­ny, po­tem Kraft de­kla­mo­wał Ul­la­lu­me, a po­tem była cis-mol so­na­ta (Kraft z Owruc­kim), a po­tem zno­wu śpie­wa­ła Mu­nia, ja­kieś klej noto we sta­ro­wło­skie mu­ze­al­ne cud­no­ści, a wresz­cie pi­li­śmy przy wy­ga­słym sa­mo­wa­rze zim­ną her­ba­tę. He­nio­wa swo­ją szklan­ką wnio­sła zdro­wie Pana. Mu­nia piła je tak­że.

Pana ber­liń­ska fo­to­gra­fia wisi u nich tam, gdzie była pier­wej Si­mo­net­ta. Nie lu­bię tej fo­to­gra­fii. Ma Pan na niej swo­ją minę do łu­dzi i jest mi przez to obca. Woię już tę ro­bio­ną tu, na od­jezd­nem. Naj­pierw ma Pan na niej rze­tel­nie ja­sne wło­sy, cze­go w do­sta­tecz­nym stop­niu nie uwy­dat­nia żad­na, a po­tem wy­raz, ten Pana ba­jecz­ny wy­raz dow­cip­ne­go anio­ła, jak mó­wi­ła Mu- | nia, schwy­co­ny jest na tej wła­śnie prze­pysz­nie. Mógł­by się też Pan szarp­nąć i ob­da­rzyć mnie jed­ną taką. Po­sia­dam tyl­ko te dwie daw­ne stu­denc­kie, jesz­cze z pa­ska­mi na koł­nie­rzu.

Hen­ryk robi mój por­tret. Coś nad­zwy­czaj­ne­go. Może mi się tyl­ko zda­je, ale ogrom­nie po­dob­nie za­czę­ty. Mam na so­bie tę po­pie­la­tą suk­nię vieux Vien­ne z fal­ban­ka­mi, któ­ra się Panu swe­go cza­su po­do­ba­ła. Obok na sto­li­ku ciem­no­ró­żo­we cen­to­fo­lie i ga­łąz­ki ca­pri­fo­lium, gwo­li sty­lu.

Żu­czak przy­wiózł ze swej wy­ciecz­ki ko­ło­myj­skiej do­sko­na­łe stu­dya i bę­dzie ma­lo­wał ob­raz, do któ­re­go ma już szkic. Drwa­lom w le­sie, świet­nie ko­lo­ro­wym hu­cu­łom, uka­zu­je się w samą porę po­łu­dnio­we­go spo­czyn­ku, li­cho le­śne, opa­lo­na, lnia­no wło­sa, ja­sno­oka dzi­wo­pan­na.

Do­sko­na­ły jest kon­trast zwa­li­stych, ja­skra­wych po­sta­ci hu­cu­łów w prze­ciw­sta­wie­niu do nie­sa­mo­wi­te­go zwi­dzi­ska, co się do nich z za pni drzew­nych wy­chy­la. Będą mu po dzien­ni­kach wy­my­śla­li od Böc­kli­na, ale to trud­no. Po­mysł jest jego wła­sny i taki kra­jo­wy, że aż miło.

O zna­jo­mych zresz­tą nie­wie­le no­we­go. Kraft oświad­czył mi nie­daw­no, że ma raka w ser­cu, co zna­czy mniej wię­cej, że się za­ko­chał po raz Bóg wie któ­ry w se­zo­nie. Pi­sze po­dob­no w skry­to­ści, ja­kieś tru­pie mi­ste­ry­um. Mo­tyw wzię­ty z pro­ce­sów cza­row­nic, tło re­ne­san­so­we, tru­ba­dur uda­ją­cy dja­bła, opę­ta­na mieszcz­ka, mni­chy, nie­bosz­czy­ki ga­da­ją­ce, ton pie­kiel­no-śre­dnio­wiecz­ny, rzecz dzie­je się w Me­dy­ola­nie. Sło­wem two­rzy i gada, ale się cza­sem wy­pie­ra wszyst­kie­go, jak oj­co­bój­stwa. Ot, dzi­wo­twór wia­do­my!

Na­pi­sa­ła­bym Panu o Muni nie­jed­no, ale się boję, że to może Panu przy­krość spra­wić. Nie mó­wi­ło się o tem wszyst­kiem tak daw­no, więc nie­wiem…

Gdy­by Pan wie­dział, jak ona cu­dow­nie śpie­wa te­raz! Jak ona nad tym swo­im skrzy­dla­tym gło­sem pa­nu­je! He umie! Za­an­ga­żo­wa­na jest na zimę do Pe­ters­bur­ga. Zro­bi­ła się po­dob­na do He­le­ny Fo­ur­ment, dru­giej żony pana Paw­ła Ru­ben­sa, wie Pan… Zwłasz­cza kie­dy się uśmie­cha. Czy może Pan so­bie wy­obra­zić?

A swo­ją dro­gą ja chy­ba tego li­stu nie wy­ślę. Prze­cie mogł się Pan bo­daj sło­wem ode­zwać… My­śla­łam, że na Boże Na­ro­dze­nie przyj­dzie jaki znak ży­cia, a tu już lato za pa­sem i nic…

W je­sie­ni mi­nie dru­gi rok od Pana wy­jaz­du. My na lato je­dzie­my do Ulisz­ko­wiec, jak zwy­kle.

Mu­nia wy­py­ty­wa­ła mnie o wszyst­ko szcze­gó­ło­wo. Do­sko­na­le pa­mię­ta o każ­dej drob­no­st­ce. Wszyst­kie psy ulisz­ko­wiec­kie umia­ła wy­li­czyć po imie­niu. Gdym jej po­wie­dzia­ła, że te wa­sze aka-cye uschły, umil­kła i nie py­ta­ła już o nic wię­cej.

Ona jest taka świet­na te­raz, taka nie­po­dob­na do sie­bie daw­nej… a cu­dow­na, a uro­cza, tyl­ko inna, nowa ja­kaś…

A czy Pan też pa­mię­ta te na­sze wspól­ne wa-ka­cye? To były prze­cie ba­jecz­ne cza­sy!

Nig­dy nie za­po­mnę tej peł­ni je­sien­nej i tej na­szej wę­drów­ki przez ścier­ni­ska!

Pan­sze­dł­pierw­szy,ze­skrzyp­ca­mi, bez ka­pe­lu­sza, w tym swo­im zna­jo­mym pia­sko­wym płasz­czu na ra­mio­nach, za Pa­nem Mu­nia taka prze­cud­na, w pro­stej, bia­łej suk­ni, po­tem He­nio­wie z chłop­ca­mi i ja.

Mu­nia śpie­wa­ła ów sło­wi­czy nok­turn Szo­pe­na, co to się koń­czy po­lot­nym, per­li­stym pa­sa­żem, niby wes­tchnie­niem dźwiecz­nem, a Pan wtó­ro­wał jej na swo­ich ko­cha­nych skrzyp­cach i ta­ke­śmy szli za ta wa­szą mu­zy­ką przez pola zżę­te, gdzieś zda się w świat za oczy, w bla­skach ogrom­nej, ja­snej peł­ni…

Pa­mię­tam jak dziś, wy­raz Pana twa­rzy i bia­łą po­stać Muni, idą­cej jak Muza jaka za Pa­nem.

Albo ów od­pust w Hor­szo­wie, dys­pu­ta o czy­ś­co­wych du­szach, po­pas pod dę­ba­mi, gdzie­ście się po­kłó­ci­li z Mu­nia o wi­śnie; albo wi­zy­ta u Ma­zie-wi­czów, sce­ny z za­zdro­snym ku­zyn­kiem, i tań­ce na ga­zo­nie…

Mu­nia – nie­wiem czy Pan wie o tem – przy­szy­ła Panu wte­dy obe­rwa­ny koł­nierz u płasz­cza, u tego pia­sko­we­go. Spo­strze­gła roz­pru­cie i nic nie mó­wiąc zdję­ła z wie­sza­dła i przy­szy­ła. Pan pew­no ani spo­strzegł… To zaś był głów­ny po­wód za­zdro­ści mło­de­go Ma­zie­wi­cza, któ­ry zaj­rzał Mu­nię szy­ją­cą na we­ran­dzie.

Gdy­by ją te­raz zo­ba­czył z temi bry­lan­ta­mi w uszach, w tej kró­lew­skiej gro­no­sta­jo­wej ro­tun­dzie!

Nie, nie… ten list nie może odejść… to nie­po­dob­na. Pan nie­po­wi­nien słu­chać tego wszyst­kie­go. Prze­cie Pan ją jesz­cze – Pan o niej jesz­cze nie mogł za­po­mnieć.

A wła­ści­wie wszyst­kie wzglę­dy na nic. Pan nie może nie spo­tkać się z nią w ży­ciu. Ona jest za nad­zwy­czaj­ną, za wiel­ką ar­tyst­ką, żeby jej Pan nie­miał nig­dy usły­szeć. I dla­cze­go?

Pan musi się z nią spo­tkać po świe­cie!

Ta­kim lu­dziom jak ona, tacy lu­dzie jak Pan, prze­ba­czyć po­win­ni wszyst­ko.

A Pan jest prze­cie ar­ty­sta i strasz­nie do­bra du­sza, po­mi­mo nie­jed­no.

Czy ja wiem zresz­tą?… Co praw­da, to mogł Pan do mnie na­pi­sać. Tak ot, wy­ga­dać się od ser­ca, jak to nie­raz mię­dzy nami by­wa­ło, jak ja chcia­łam tym oto li­stem. A choć­by tyl­ko krót­ko, parę słów ser­decz­nych po daw­ne­mu…

Pan wie, że się o mnie Ło­zo­wicz oświad­czył? Okrop­nie nie­zgrab­nie, strasz­nie po­czci­wie wy­ło­żył mi swo­je za­mia­ry – ale­śmy się też po do­bre­mu roz­mó­wi­li i – do­brze jest.

Chcę go swa­tać z sio­strą He­nio­wej, wie Pan, czar­ną Tolą. Łoza lepi jej me­da­lion i twier­dzi, że dziew­czy­na ma pre­ra­fa­elic­ką li­nię kar­ku. Jak na po­czą­tek do­bre i to.

Sama nie ro­bię pra­wie nic. Ostat­nią rze­czą, któ­rą na­pi­sa­łam jest ta hi­sto­rya o za­pa­dłym ko­ście­le. Zda­je mi się, żem Panu opo­wia­da­ła po­mysł. Rzecz jest bar­dzo po­rząd­na i cią­gle mi się jesz­cze po­do­ba.

Ot, bo tyle i do­bre­go co so­bie czło­wiek sam na­mo­ta, co sam ze sie­bie, jak pa­jąk wy­przę­dzie no, i to tak­że cze­go nie za­po­mni. Strasz­ne są tyl­ko te cza­sy, kie­dy się zda­je, że się już nig­dy więccj nic na­pi­sać nie po­tra­fi. Trwa to dnie, ty­go­dnie, mie­sią­ce cza­sem – i dła­wi, jak głód chłop­ski na przed­nów­ku…

Aż po­tem na­gle, jak­by któś tamę za­par­tej gro­bli otwo­rzył.

Do­bre, bło­go­sła­wio­ne, cu­dow­ne ży­cie!

Wła­ści­wie poco ja pi­szę, sko­ro Pan tego wszyst­kie­go i tak czy­tać nie bę­dzie?…

Aha! Jesz­cze jed­no! Wer­ner od­dał Wil­czew­skie­mu Pana pie­nią­dze. Wi­dzi Pan! A tak się Pan ze mną spie­rał: nie odda i nie odda! Nikt nie od­da­je! A otoż i od­dał,do cen­ta! Jesz­cze przed mie­sią­cem mó­wi­ła mi o tem He­nio­wa. Wi­dzi Pan, wi­dzi!

Nie wiem cze­mu alem taka z tego rada… że strach. Moż­na wpraw­dzie my­śleć o lu­dziach co się komu po­do­ba, ale prze­cie nie jest wszyst­ko jed­no co kto my­śli i o kim.

I lu­dzie w grun­cie rze­czy to nie taka znów ostat­nia ho­ło­ta, jak się zda­je cza­sem. Byle na nich nig­dy nie li­czyć, nig­dy ni­ko­go nie po­trze­bo­wać, nie ga­dać zbyt wie­le z byle kim. Je­że­li zaś ga­dać to już tyl­ko z ludź­mi wspól­ne­go swe­mu ga­tun­ku, z któ­ry­mi w ro­dzo­nym ję­zy­ku po­ro­zu­mieć się moż­na. Pan wie, że nie my­ślę o cu­dzo­ziem­cach, – in­a­czej szko­da cza­su i ży­cia.

Czło­wiek i tak cho­dzi po świe­cie, jak na ma­ska­ra­dzie i sły­sząc co mo­ment: Znam cię, ru­sza ra­mio­na­mi ze zdu­mie­niem i na­wet mu prze­czyć nie war­to.

Wszyst­ko jed­nak ma swój sens i przy­czy­nę, więc i ta wiel­ka ma­ska­ra­da mieć musi swój po­wód głę­bo­ki. Nor­mal­ny czło­wiek współ­cze­sny nie umiał­by praw­do­po­dob­nie zdo­być się na praw­dę wte­dy na­wet, gdy­by sam tego pra­gnął; wła­snej praw­dy przed sobą sa­mym znie­ść­by nie po­tra­fił, cóż więc dziw­ne­go że – gra?

Jed­ni boją się zdra­dzić z wła­sną pust­ką, dru­gim szko­da od­sło­nić wła­snej tre­ści, in­nym brak wprost po­czu­cia na roz­róż­nie­nie praw­dy od fał­szu, dość, że gra się bez wy­tchnie­nia z ta­len­tem lub ru­ty­ną bez żad­nej in­nej szko­ły dra­ma­tycz­nej nad ży­cie samo. I dla­te­go to żyć z ludź­mi na ogół nie war­to. Chy­ba – że coś umie­ją dużo le­piej od dru­gich, pi­sać czy grać, zmy­ślać, mi­ło­wać czy bo­daj – pa­mię­tać…

To­wa­rzy­stwo ludz­kie to naj­czę­ściej stra­ta cza­su, bar­dzo czę­sto po­nie­wier­ka, a naj­rza­dziej ob­ja­wia­nie się wza­jem­ne du­chów nie­śmier­tel­nych.

Nie­dar­mo-to: Kro­le­stwo moje nie jest z tego świa­ta.

Nie pi­sa­łam jesz­cze nic o Wil­czew­skim. Tu­łał się po Pana wy­jeź­dzie, jak pies bez mar­ki, zbesz­tał fa­tal­nie kil­ku lu­dzi, wresz­cie przy szedł jed­nej so­bo­ty do He­niów kasz­lą­cy, po­kor­ny przy­no­sząc list Pana z Ber­li­na. Czy­ta­li­śmy go gło­śno, czu­jąc mię­dzy wier­sza­mi, że ten zna­ko­mi­ty Pru­sak mu­siał być sza­le­nie wzię­ty Pana grą. Za mało nam jed­nak było szcze­gó­łów. Już wi­dzę, jak­by któ­ra z nas taki list na­pi­sa­ła 1 Po­dob­no to daw­no spraw­dzo­na sztu­ka nie­wie­ścia, zdol­ność pi­sa­nia do­brych li­stów. Wa­sze mó­zgi są może grun­tow­niej­sze, ale nasz jest by­strzej­szy, k może Pan spe­cy­al­nie nie umie i nie lubi pi­sać? Naj­lep­si zna­jo­mi wy­da­ją się nam cza­sem w swo­ich li­stach obcy zu­peł­nie. Za­wsze się wyda w koń­cu, że pi­sać nie cier­pią.

Je­że­li tak, to pro­szę nie pi­sać nig­dy. Nie każ­dy po­tra­fi zresz­tą du­szę swo­ją na li­te­ry prze­tłu­ma­czyć.

Nie­wiem ale tego li­stu nie wy­ślę. Co Panu wła­ści­wie do tego, że ja Pana za­po­mnieć nie moge?

Żeby Pan tyl­ko skoń­czył swo­ją so­na­tę i nie zmie­nił w niej tego cud­ne­go ada­gia ze świersz­cza­mi! 1

A Mu­nię Pan musi sły­szeć, musi! Wszyst­ko jej Pan za­po­mni i da­ru­je! Ona ma ten do­bry gust, że nig­dy nie śpie­wa swo­ich wspa­nia­ło­ści ope­ro­wych poza sce­ną, tyl­ko pie­śni. I to jak… i to jak!

Chcia­ła­bym żeby Pan przy­je­chał jesz­cze kie­dy przed sła­wą swo­ją do Ulisz­ko­wiec i po­szedł tak po daw­ne­mu ze skrzyp­ca­mi przez pola…

Może i Mu­nia… Nie, praw­da. Muni nie bę­dzie tam już nig­dy.

I kie­dy Pan też wró­ci i jaki? Czy taki, jak ten co w Ulisz­kow­cach na­pra­wiał bab­ci Klo­ci ze­ga­ry i roz­ma­wia­jąc o rze­czach wiecz­nych dre­Jo­wał ze mną po­rzecz­ki?

Czy taki świet­ny jak Mu­nia i taki cu­dzy, jak na tej fo­to­gra­fii ber­liń­skiej u He­niów?

Ot, byle Pan ino wró­cił szczę­śli­wy, ale tak na praw­dę, nie tyl­ko do łu­dzi na po­kaz, na ma­ska­ra­dę! Zresz­tą co tam, prze­cie to i tak na pocz­tę nie pój­dzie…

W PRZE­LO­CIE.

Imie­ni­ny ciot­ki Wią­zow­skiej są do­pie­ro ju­tro, ale dziś zje­cha­li już nie­mal wszy­scy. Taki zwy­czaj.

Lu­bię ciot­kę i jej dom, ale woię Kra­sla­wi­ce w inny dzień. Nie­by­ło jed­nak wy­bo­ru. Wieś jest sprze­da­na. Wie­rze­jew­ski pod­pi­sał kon­trakt i przy­jeż­dża już po­dob­no na sier­pień. Wu­ja­szek rad na­wet, że się prze­no­si do mia­sta na wy­po­czy­nek i że kto inny obej­mie wła­dzę nad eko­no­mem. Bę­dzie tam miał zresz­tą dom z ogro­dem, któ­ry mu wieś przy­po­mni i świe­że dzien­ni­ki, na któ­re sta­ru­szek łasy. Ciot­ki nikt nie py­tał; zgo­dzi­ła się na wszyst­ko, byle Ma­ciuś, to jest wuj, był kon­tent.

Doj­mu­je mi myśl, że je­stem w domu Wie­rze­jew­skie­go. Wy­obra­żam so­bie do­kład­nie, jak bę­dzie cho­dził po po­ko­jach, po­chy­lo­ny nie­co na­przód, z rę­ko­ma w tył za­ło­żo­ne­mi.

On ma tak zna­mien­ne ru­chy, że z da­le­ka, po nich sa­mych po­zna­ła­bym go od­ra­zu. Wy­glą­da za­wsze, jak czło­wiek bar­dzo znu­żo­ny, a idąc prze­chy­la gło­wę to w lewo, to w pra­wo do tak­tu.

Na­tu­ral­nie, żem tu przy­je­cha­ła tyl­ko dla­te­go, że w tym domu miesz­kać bę­dzie nie­dłu­go Wie­rze­jew­ski… Chcia­ło mi się po­pro­stu po­pa­trzeć jesz­cze raz na Kra­sła­wi­ce z tą my­ślą, że po mrocz­nym sa­lo­nie ciot­ki, pod wią­za­mi ogro­do­wej alei, prze­cha­dzać ma się nie­ba­wem – ten czło­wiek.

Wie­rze­jew­ski… Wie­rze­jew­ski… Mój Boże, prze­cie to jest tyl­ko na­zwi­sko, nic wię­cej, a mnie brzmi ono, jak ja­kaś for­muł­ka czar­no­księ­ska, któ­rą przy­wy­kłam wy­ma­wiać w my­śli, gdy mi jest źle w ży­ciu lub do­brze, pu­sto lub pięk­nie, sło­wem wte­dy, gdy się za­sta­na­wiam nad sobą, mu­szę za­wsze i o nim po­my­śleć.

Wie­rze­jew­ski… Ma to sło­wo taki dziw­ny czar, że wy­ma­wia­jąc je, wi­dzę nie­mal twarz tego czło­wie­ka, zmę­czo­ną, mi­zer­ną, o bar­dzo szla­chet­nym wy­dłu­żo­nym owa­lu, zło­śli­wie uśmiech­nię­te usta i prze­ni­kli­we, mą­dre oczy, z za ja­snych rzęs, przez szcze­li­ny zmru­żo­nych po­wiek pa­trzą­ce we mnie. I sły­szę jego głos. Dużo cu­dow­nych rze­czy łą­czy mi się we wspo­mnie­niu z tym wła­śnie gło­sem. Mnó­stwo no­wych my­śli o praw­dach daw­nych, pierw­szy wcze­sny siew ży­cia, o któ­rym on ani wie na­wet…

Wy­da­wał mi się za­wsze pięk­ny jak nikt.

Dali mi tu po­kój tak zwa­ny z ku­kuł­ką, to jest ze sta­rym, gdań­skim ze­ga­rem. Ten ze­gar po­psu­ty jest wpraw­dzie od daw­na, ale za to tak sztucz­nie,

*e ku­kuł­ka stoi w otwar­tej bram­ce z roz­po­star-temi skrzy­dły, wła­śnie jak­by go­dzi­nę ob­wiesz­czać mia­ła. Ze­gar i ku­kuł­ka mil­czą jed­nak, kie­dyś z wiel­kie­go ja­kie­goś prze­ra­że­nia głos na­gle stra­ciw­szy.

Po­po­łu­dnie jest skwar­ne, znoj­ne, a po­kój pach­nie sil­ną wo­nią flok­sów kwit­ną­cych buj­no pod oknem. Ckli­wy, prze­słod­ki za­pach, któ­rym za­krztu­sić się moż­na jak cu­krem. Wła­śnie chcę się prze­brać z dro­gi i po­pra­wić wło­sy, kie­dy wcho­dzi ciot­ka. Wuj przy­wi­tał mnie w gan­ku, ciot­kę wi­dzę do­pie­ro w tej chwi­li. Wy­glą­da zmę­czo­na, ale znaj­du­je jesz­cze dość siły na go­rą­cy uścisk, któ­rym mnie wita.

– Po­czci­wieś zro­bi­ła, że je­steś! Za­po­mnia­łam już pra­wie jak wy­glą­dasz! a szko­da mi, bo zuch dziew­czy­na z cie­bie. Jak­że tam w domu wszy­scy?

Upew­niam ciot­kę, że wszyst­ko do­brze i py­tam wza­jem­nie, jak się mają.

– U nas? A no, wiesz prze­cie… Kra­sła­wi­ce sprze­da­ne, jesz­cze mie­siąc tu zo­sta­je­my, a po­tem – i ciot­ka ury­wa.

– Po­tem – po­dej­mu­ję skwa­pli­wie, chcąc za­po­biedz wzru­sze­niu, – spro­wa­dzi się cio­tuś do mia­sta z wu­jasz­kiem, bę­dzie­my się czę­ściej wi­dy­wać, a Kra­sła­wi­com i tak nie bę­dzie krzyw­dy…

Ciot­ka wsze­la­ko wy­ko­nu­je ruch ręką wy­ra­ża­ją­cy głę­bo­ką wąt­pli­wość w tym wzglę­dzie.

– Nie idzie prze­cie w nie­miec­kie ani ży­dow­skie ręce! – wpa­dam, nie cze­ka­jąc na to, co ciot­ka od­po­wie­dzieć ze­chce.

– Cy­ga­ne­rya, moja dro­ga! Cy­ga­ne­rya… Ma­larz pę­dzi­wia­ter, dziś ma, ju­tro pu­ści… Prze­cie on tego nie utrzy­ma dłu­go! Tyle mo­zo­łu, tyle mi­trę­gi cią­głej… Ta­kie­mu­by się chcia­ło! Nie znasz go!

– Jak­to nie znam? – i chce mi się za­śmiać gło­śniej niż wy­pa­da.

– Znasz Wie­rze­jew­ski ego? A tak, tak praw­da, u was to to bywa w domu… Miej­ski oby­czaj… Więc i on tak­że? Ja bo dziś do­pie­ro go po­zna­łam ale mam do­syć!

Wie­rzę i tak­że mam do­syć. Szczę­ściem ciot­ka, przy­po­mi­na­jąc czas moc­no dziś spóź­nio­ne­go pod­wie­czor­ku, chce odejść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: