Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z zespołu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
16 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna z zespołu - ebook

„Dziewczyna z zespołu” to autobiograficzna opowieść o byciu matką, artystką, żoną, a przede wszystkim kobietą. Opowieść o Kim Gordon – współzałożycielce grupy Sonic Youth i kultowej postaci nowojorskiej sceny muzycznej lat 80. i 90.

To także podróż przez Stany Zjednoczone ostatnich dekad: od dorastania w Kalifornii w burzliwych latach 60. i 70., przez życie w Nowym Jorku lat 80. i 90., po przeprowadzkę na przedmieścia. To również niezwykły zapis zmagań kobiety, która musiała zmierzyć się ze zdradą i problemem nierównego traktowania w środowisku muzycznym. „Dziewczyna z zespołu” to fascynujący opis amerykańskiej popkultury, która stanowiła tło życia tej wyjątkowej artystki.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-265-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W Serii Amerykańskiej ukaże się m.in.:

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Już w księgarniach:

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabijaKONIEC

Kiedy wyszliśmy na scenę zagrać nasz ostatni koncert, wieczór należał do chłopaków. Na zewnątrz wszystko wyglądało mniej więcej tak samo jak przez ostatnie trzydzieści lat. To, co działo się w środku – to całkiem inna historia.

Thurston poklepał po plecach naszego basistę Marka Ibolda i pobiegł na drugą stronę sceny. Za nim poszli Lee Ranaldo, nasz gitarzysta, i Steve Shelley, perkusista. Ten gest wydał mi się bardzo fałszywy, dziecinny, sztuczny. Thurston ma wielu znajomych, lecz tylko paru przyjaciół, a nawet im się nie zwierza. Nie jest typem faceta, który klepie innych po plecach. Wydawało się, że mówił w ten sposób: „Wróciłem, jestem wolny, jestem sam”.

Weszłam na scenę ostatnia i upewniłam się, że jestem wystarczająco daleko od Thurstona. Byłam wyczerpana, ale czujna. ­Steve zajął miejsce za swoim zestawem perkusyjnym, niczym tata za biurkiem. Pozostali muzycy wyszli jak batalion uzbrojony w instrumenty, jak armia, która pragnie tylko, żeby skończyło się bombardowanie.

Z nieba lały się strugi ulewnego deszczu. Deszcz w Ameryce Południowej jest taki sam jak wszędzie i wprawia w taki sam nastrój jak w każdym innym miejscu na Ziemi.

Podobno kiedy kończy się małżeństwo, nie można już znieść tych wszystkich drobiazgów, których wcześniej się nie zauważało. Tak właśnie się czułam przez cały poprzedni tydzień, za każdym razem, gdy Thurston był w pobliżu. Może on też tak się czuł. A może był myślami gdzie indziej. Prawdę mówiąc, wcale nie chciałam tego wiedzieć. Poza sceną wciąż pisał SMS-y i chodził tam i z powrotem, niczym nakręcony dzieciak z poczuciem winy.

Po trzydziestu latach istnienia Sonic Youth miało zagrać swój ostatni koncert. Graliśmy na SWU Music & Arts Festival w Itu, nieopodal São Paulo w Brazylii, osiem tysięcy kilometrów od naszego domu w Nowej Anglii. Trzydniowa impreza transmitowana przez latynoskie stacje telewizyjne i pokazywana w internecie. Sponsorowały ją wielkie korporacje, jak Coca-Cola czy Heineken. Gwiazdami byli Faith No More, Kanye West, The Black Eyed Peas, Peter Gabriel, Stone Temple Pilots, Snoop Dogg, Soundgarden i tym podobni. Byliśmy zapewne najmniej znanym zespołem na festiwalu. Dziwne miejsce jak na finał.

Przez lata graliśmy na wielu dużych rockowych imprezach. Traktowaliśmy to jako zło konieczne, choć trzeba przyznać, że desperacja, która pojawia się, gdy nie ma próby dźwięku, jest w pewnym sensie ekscytująca. Festiwale to przyczepy i namioty na backstage’u, walający się wszędzie sprzęt i kable, smrodliwe toi toie. Można wprawdzie wpaść na znajomych lub cenionych muzyków, ale i tak nie ma czasu, żeby z nimi pogadać.

Zdarzają się awarie sprzętu i opóźnienia, a pogoda jest nieprzewidywalna. Czasem nie słychać niczego w odsłuchach, trzeba sobie jednak z tym radzić i próbować dotrzeć ze swoją muzyką do morza ludzi pod sceną.

Na festiwalach z reguły gra się krócej. Tego dnia mieliśmy zakończyć wszystko siedemdziesięciominutową dawką adrenaliny, podobnie jak w ciągu ostatnich kilku dni na festiwalach w Peru, Urugwaju, Argentynie i Chile.

Ta trasa różniła się od innych tym, że Thurston i ja nie odzywaliśmy się do siebie. Przez cały tydzień zamieniliśmy może z piętnaście słów. Po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa wszystko się zawaliło. W sierpniu poprosiłam go, żeby wyprowadził się z naszego domu w Massachusetts. Wynajął mieszkanie o jakiś kilometr dalej i dojeżdżał stamtąd do Nowego Jorku.

Para, o której wszyscy myśleli, że jest wspaniała, normalna i niezniszczalna, która dawała młodym muzykom nadzieję, że można przetrwać w szalonym rockandrollowym świecie, stała się kolejnym typowym przykładem związku, który zakończył się fiaskiem. Co za banał: kryzys wieku średniego, druga kobieta, podwójne życie.

Thurston dla żartu udał zaskoczenie, gdy techniczny podał mu gitarę. Miał pięćdziesiąt trzy lata, ale nadal był tym samym rozczochranym i chudym dzieciakiem z Connecticut, którego kiedyś spotkałam w nowojorskim klubie w downtown. Wtedy miał dwadzieścia dwa lata, a ja – dwadzieścia siedem. Powiedział mi później, że spodobały mu się moje okulary z klapkami przeciwsłonecznymi. W dżinsach, starych tenisówkach i wypuszczonej na wierzch białej koszuli wyglądał jak utrwalony na dioramie siedemnastolatek, który nie chce, by widziano go razem z matką, a w zasadzie w towarzystwie jakiejkolwiek kobiety. Miał usta Micka Jaggera, chude ręce i nogi. Wydawało się, że nie wie, co z nimi zrobić; cechowała go pewna ostrożność ruchów, typowa dla wysokich mężczyzn, którzy nie chcą, by ich wzrost przytłaczał innych. Jego długie brązowe włosy opadały na twarz jak kamuflaż. Chyba to mu się podobało.

Miałam wrażenie, że przez ostatni tydzień Thurstonowi udało się cofnąć czas, unieważnić niemal trzydzieści lat, które przeżyliśmy razem. „Nasze życie” stało się na powrót „jego życiem”. Znów był poruszającym się w świecie fantazji młodzieńcem, a jego gwiazdorskie popisy na scenie działały mi na nerwy.

W Sonic Youth zawsze panowała demokracja, jednak wszyscy mieliśmy swoje wyznaczone miejsca podczas występu. Moje znajdowało się na środku sceny. Nie było tak od początku i nie pamiętam dokładnie, kiedy mi ono przypadło. Taki układ mieliśmy od jakichś dwudziestu lat, czyli od czasu, kiedy podpisaliśmy pierwszy kontrakt z Geffen Records. To właśnie wtedy zorientowaliśmy się, że dla dużych wytwórni muzycznych liczą się nie tylko dźwięki, lecz w dużej mierze również wygląd dziewczyny. To ona bowiem jest główną atrakcją na scenie, przyciąga spojrzenia mężczyzn i – w zależności od tego, kim jest – sama spogląda na publikę.

Ponieważ nasza muzyka jest czasem dziwna i zgrzytliwa, gdy to ja znajdowałam się w centrum uwagi, łatwiej było ją sprzedać. „Patrzcie, to dziewczyna. Ma na sobie sukienkę i jest z tymi facetami, a więc nie ma się czego bać”. Jako zespół niezależny nigdy nie myśleliśmy w tych kategoriach, nie chciałam więc stawać za bardzo z przodu.

Z trudem dotrwałam do końca pierwszego kawałka, Brave Men Run. W pewnym momencie poczułam, jakby mój głos szorował po swoim własnym dnie, aż w końcu jakby to dno odpadło. Był to jeden z naszych starszych utworów, pochodzący z albumu Bad Moon Rising. Tekst do niego napisałam w długim, wąskim, amfiladowym mieszkaniu w kamienicy na Eldridge Street w Nowym Jorku, gdzie mieszkaliśmy wówczas z Thurstonem. Piosenka ta zawsze kojarzy mi się z dzielnymi kobietami z rodziny mojej matki, które przypłynęły do Kalifornii przez Panamę, i z moją babcią, samotnie wychowującą dzieci w czasach wielkiego kryzysu, praktycznie bez żadnych dochodów. Ten tekst przypominał mi, jak po raz pierwszy wprowadziłam do naszej muzyki swoje fascynacje sztuką: jego tytuł pochodzi od obrazu Eda Ruschy, przedstawiającego żaglowiec prujący spienione fale.

Ale to było trzydzieści lat temu. Dziś Thurston i ja nie spojrzeliśmy na siebie ani razu, a gdy utwór dobiegł końca, odwróciłam się plecami do publiczności, aby nikt nie mógł zobaczyć mojej twarzy – ani widzowie, ani reszta zespołu. Nie na wiele jednak to się zdało. Wszystko, co robiłam i mówiłam, było widoczne na jednym z dwóch dwunastometrowych telebimów na scenie.

Nie wiem, czy to ze współczucia, smutku, czy z powodu nagłówków prasowych informujących po hiszpańsku, portugalsku i angielsku o rozpadzie naszego związku, w każdym razie wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, południowoamerykańska publiczność przyjmowała nas żywiołowo. Choć nad stadionem wisiały ciemne chmury, tego wieczoru przed nami rozciągał się wielki tłum – tysiące zmoczonych deszczem ludzi. Ociekające włosy, nagie plecy, koszulki na ramiączkach, wzniesione ręce trzymające telefony komórkowe i dziewczyny na ramionach smagłych chłopaków.

Kiepska pogoda towarzyszyła nam przez całą trasę, od Limy, przez Urugwaj i Chile, po São Paulo – podkreślając, jak w jakimś kiepskim filmie, obcość między mną a Thurstonem. Festiwalowe sceny stały się miejscem niezręcznych rodzinnych spotkań – odpowiednikiem salonu, kuchni czy jadalni, gdzie mąż i żona mijają się co rano, by napić się kawy, lecz żadnym słowem czy gestem nie zdradzają, że coś ich kiedyś łączyło.

To ostatni wieczór. Później nie będzie już Sonic Youth. Nasze wspólne życie, nasza rodzina rozpadły się już wcześniej. W Nowym Jorku wciąż mieliśmy – choć już nie na długo – wspólne mieszkanie przy Lafayette Street. Ja miałam nadal mieszkać z naszą córką Coco w domu w zachodnim Massachusetts, który kupiliśmy od miejscowej szkoły w 1999 roku.

– Cześć! – Thurston krzyknął wesoło do tłumu, na moment zanim zespół zaczął grać Death Valley ’69. Dwa dni wcześniej, w Urugwaju, wykonywaliśmy nasz inny stary kawałek, Cotton Crown, gdzie Thurston i ja śpiewamy razem. Cotton Crown to piosenka o miłości, tajemnicy, międzyludzkiej chemii, marzeniach, byciu razem – a także oda do Nowego Jorku. W Urugwaju czułam się zbyt rozbita, by ją dalej śpiewać, i Thurston musiał dokończyć ten utwór sam.

Jednak Death Valley mogłam zagrać. Zaczęliśmy ten kawałek w trójkę – Lee, Thurston i ja – a potem zostaliśmy tylko my dwoje: mój, już prawie były, mąż i ja. Staliśmy naprzeciw rozkołysanej masy przemoczonych Brazylijczyków, a nasze głosy razem powtarzały stare słowa. Muzyka brzmiała dla mnie jak gwałtowny, surrealistyczny soundtrack pełen surowej energii, gniewu i bólu: Hit it. Hit it. Hit it – Uderz. Uderz. Uderz. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak samotna.

Informacja prasowa, opublikowana miesiąc wcześniej przez naszą wytwórnię Matador, była dość lakoniczna:

Kim Gordon i Thurston Moore, pozostający w małżeństwie od 1984 roku, postanowili się rozstać. Sonic Youth, w składzie z Kim i Thurstonem, odbędzie zapowiadaną na listopad trasę koncertową po Ameryce Południowej. Nie ma pewności co do dalszych planów zespołu. Para prosi o uszanowanie jej prywatności i nie zamierza publikować dalszych komentarzy w tej sprawie.

Brave Men Run, Death Valley ’69, Sacred Trickster, Calming the Snake, Mote, Cross the Breeze, Schizophrenia, Drunken Butterfly, Starfield Road, Flower, Sugar Kane, a na koniec Teen Age Riot. Utwory, które graliśmy w São Paulo, pochodziły z różnych okresów działalności naszego zespołu; były wśród nich kompozycje z początków Sonic Youth, z tekstami pisanymi zarówno wspólnie z Thurstonem, jak i osobno, piosenki, które towarzyszyły nam w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, oraz te z naszych najnowszych albumów.

Z pozoru był to zestaw największych hitów, ale tak naprawdę wszystko było starannie przemyślane. Podczas prób i przez cały ten tydzień Thurston co pewien czas informował zespół, że nie chce wykonywać tego czy innego utworu. W końcu dotarło do mnie, że piosenki, które chciał pominąć, były o niej.

Mogliśmy odwołać trasę, wiązała nas jednak umowa. Poza tym koncerty to źródło dochodu, a wszyscy mieliśmy rodziny na utrzymaniu i rachunki do zapłacenia – choćby czesne za szkołę Coco. Jednocześnie nie byłam pewna, jak te wspólne występy mogą zostać odebrane. Nie chciałam zostać uznana za żonę, która zawsze stoi przy swym mężu, niezależnie od tego, co zaszło. Bo tak nie było. Ale poza kręgiem naszych najbliższych znajomych nikt tak naprawdę nie wiedział, co się wydarzyło.

Przed wylotem do Ameryki Południowej graliśmy przez tydzień próby w naszym studiu w Nowym Jorku. Jakoś to przeżyłam dzięki xanaxowi, który dotąd zdarzało mi się stosować jedynie jako środek nasenny. Nie chciałam nocować w naszym nowojorskim mieszkaniu – było dla mnie zbrukane. Reszta zespołu zgodziła się, żebym mieszkała w hotelu.

W kapeli wszyscy udawali, że jest jak dawniej. Zdawałam sobie sprawę, że stresują się naszą sytuacją, że odczuwają skrępowanie, rozmawiając ze mną – poza tym wszyscy wiedzieli, dlaczego się rozeszliśmy, a nawet znali tę kobietę. Nie chciałam, aby ktokolwiek czuł się niezręcznie; sama zresztą zgodziłam się na tę trasę. Chociaż wiedziałam, że każdy w Sonic Youth może mieć swoje opinie i sympatie, zaskoczyła mnie odgrywana przez nich beztroska. Być może wszystkich po prostu przytłoczyła nierealność całej sytuacji. Tak samo było w Ameryce Południowej.

Jakiś czas później ktoś pokazał mi artykuł w czasopiśmie „Salon” zatytułowany Jak Kim Gordon i Thurston Moore mogli się rozwieść?. Jego autorka Elissa Schappell pisała, że pokazywaliśmy całemu pokoleniu, jak dorastać. Wyznała, że wiadomość o naszym rozstaniu doprowadziła ją do łez.

„Patrzcie na nich” – myślałam: kochali się, pobrali i wspólnie tworzyli sztukę. Byli fajni i ostrzy, traktowali swoją twórczość z niebywałą powagą, nie sprzedali się ani nie złagodnieli. W naszych pełnych ironii czasach, gdy wszyscy udają obojętność i pod maską kpiny skrywają niepewność – oni nie pozowali na bycie cool ani nie dystansowali się od tego, co robią… Czy może być coś straszniejszego niż wiadomość, że ta para – po trzydziestu latach współtworzenia zespołu, po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa, po siedemnastu latach wychowywania dziecka – postanawia się rozejść? Dopóki im się udawało, nam też się udawało.

Autorka pyta na koniec: „Dlaczego właściwie mieliby być inni niż my – cała reszta?”.

Dobre pytanie. Nie byliśmy inni. A to, co się stało, było zapewne historią najbanalniejszą z banalnych.

Do Ameryki Południowej przylecieliśmy osobno: ja z zespołem, a Thurston z Aaronem, naszym dźwiękowcem.

Podczas trasy koncertowej, kiedy tylko samolot wyląduje, od razu jedzie się do hotelu. Tam zwykle snuje się, śpi, czyta, je, ćwiczy, wychodzi na spacer, ogląda telewizję, pisze e-maile i SMS-y. Jednak w czasie owego tygodnia, który spędziliśmy w Ameryce Południowej, wszyscy członkowie zespołu, łącznie z ekipą techniczną, schodzili się na wspólne posiłki. Wiele osób pracowało z nami od lat. Byli dla nas jak rodzina. Thurston siedział przy jednym końcu stołu, a ja przy drugim. Niemalże rodzinne spotkanie, poza tym, że mama i tata udawali, że się nie znają. Wszyscy zamawiali duże porcje, a większość prowadzonych rozmów dotyczyła zawartości naszych talerzy, dzięki czemu unikaliśmy dyskusji o tym, co faktycznie się działo. A to, co się działo, było milczącym, niechcianym gościem.

Naszą trasę zaczęliśmy w Buenos Aires. Nie graliśmy w Argentynie od dość dawna i ludzie przyjmowali nas żywiołowo i entuzjastycznie. Wydawało się, że znają wszystkie nasze teksty. Przez pierwsze kilka dni oddzielałam się od Thurstona grubym murem, później jednak nieco złagodniałam. Pomimo tego wszystkiego, co zaszło, ogrom mojej złości wystraszył mnie samą. Kilka razy spotkaliśmy się przypadkiem poza hotelem, robiąc zdjęcia. Z rozmysłem zdecydowałam, że będę zachowywać się przyjaźnie. Thurston najwyraźniej postanowił to samo.

W czasie tej trasy przychodzili do mnie inni muzycy – ludzie, których nawet nie znałam, jak na przykład Chris Cornell, wokalista Soundgarden – aby powiedzieć mi, jaką przykrość sprawiła im wiadomość o naszym rozstaniu i jak wiele znaczył dla nich nasz zespół. Bill i Barbara, małżeństwo, które zajmowało się produkcją i sprzedażą naszych materiałów promocyjnych i od wielu lat rozwijało z nami swój biznes, spotkało się z nami w Buenos Aires, aby okazać swoje wsparcie. Sądzili, podobnie jak wszyscy wokół, że to już ostatni koncert Sonic Youth.

Przetrwałam cały ten tydzień dzięki muzyce, której granie dawało mi głębokie, sięgające trzewi, poczucie wyzwolenia. Ekstremalny hałas i dysonans mogą działać niewiarygodnie oczyszczająco. Kiedy gramy na żywo, zwykle martwię się, czy mój wzmacniacz nie jest zbyt głośny i nie przeszkadza innym albo czy pozostali członkowie zespołu nie są z jakichś powodów w złym nastroju. Jednak w tym tygodniu nie obchodziło mnie w najmniejszym stopniu, czy gram za głośno lub czy przypadkiem nie zagłuszam Thurstona. Robiłam to, co chciałam, i było to doświadczenie zarazem wyzwalające, jak i bolesne. Bolesne, bo koniec mojego małżeństwa był moją prywatną sprawą, a widok Thurstona obnoszącego się ze swoją nową niezależnością sprawiał mi takie cierpienie, jak gdyby ktoś wcierał mi piasek w rany. W miarę jak przemieszczaliśmy się z miasta do miasta, moja życzliwość znikała, a wypierała ją złość.

W São Paulo mój gniew osiągnął już taki poziom, że niemal powiedziałam coś na scenie. Powstrzymałam się jednak. Tak się złożyło, że w tym samym czasie trasę po Ameryce Południowej grała również Courtney Love. Kilka dni wcześniej zmieszała z błotem jednego z fanów na widowni, który trzymał w ręce zdjęcie Kurta Cobaina. „Muszę żyć z jego chłamem, jego duchem i jego dziec­kiem każdego dnia, więc podtykanie mi tego pod nos jest głupie i chamskie” – wrzeszczała. Zeszła ze sceny, mówiąc, że zagra ponownie dopiero wtedy, gdy publiczność zacznie skandować „Foo Fighters to pedzie”. I poszło to na YouTube’a. Było to typowe zagranie Courtney. Ja jednak nigdy nie chciałam, żeby ludzie widzieli, jak się rozklejam. Nie chciałam, by ostatni występ Sonic Youth – kapeli, która znaczyła tak dużo dla tak wielu ludzi – wspominano z niesmakiem. Nie chciałam wykorzystywać sceny do wygłaszania żadnych osobistych kwestii. Nic dobrego by z tego nie wyszło.

Podobno cały nasz koncert w São Paulo jest dostępny w sieci. Nigdy go nie widziałam. I wcale nie chcę go oglądać.

Pamiętam, że podczas tego ostatniego występu wciąż zastanawiałam się, co rozumieją z tego widzowie i co sądzą o tej ostrej i dziwacznej pornografii napięcia i dystansu. Zapewne widzieliśmy dwie różne rzeczy.

Podczas Sugar Kane, przedostatniego kawałka, na ekranie za zespołem pojawiła się wizualizacja błękitnej kuli ziemskiej. Planeta obracała się bardzo powoli, jakby wyrażając swą obojętność wobec własnego ruchu. Tak się to wszystko toczy – zdawała się mówić – topi się lód, światła na skrzyżowaniu zmieniają się, nawet jeśli nie ma żadnych samochodów, trawa wyrasta w szczelinach chodnika, coś się rodzi, by potem odejść.

Gdy skończyliśmy grać utwór, Thurston podziękował publiczności. „Nie mogę się doczekać, kiedy znów się zobaczymy” – powiedział.

Na zakończenie zagraliśmy Teen Age Riot. Śpiewnie wyrecytowałam pierwsze wersy:

Głodny duchu. Spójrz mi w oczy

Głodny duchu. Nie odpychaj mnie

Głodny duchu. Upadniemy

Zatęsknij za mną. Nie odrzucaj mnie.

Ktoś powiedział kiedyś, że małżeństwo to długa rozmowa. Zapewne tak samo jest z zespołem rockowym. Kilka minut później i jedno, i drugie się skończyło.

Za kulisami, tak jak wcześniej, nikt nie wydawał się szczególnie przejęty tym, że to nasz ostatni koncert, ani niczym innym. Wszyscy – Lee, Steve, Mark, nasza obsługa techniczna – i tak mieszkali w różnych miastach, a nawet różnych stanach. A ja bałam się, że wybuchnę płaczem, i było mi zbyt smutno, żeby się z nimi pożegnać. W końcu wszyscy się rozstali i ja też poleciałam do domu.

Thurston już wcześniej zapowiedział na styczeń kilka występów solo. Miał lecieć do Europy, a później z powrotem na Wschodnie Wybrzeże. Lee Ranaldo planował wydać solowy album. Steve Shelley grał na stałe w chicagowskiej kapeli Disappears. Ja miałam zagrać kilka razy ze znajomym muzykiem Billem Nacem i popracować nad obrazami na zbliżającą się wystawę w Berlinie. Głównie jednak chciałam pobyć w domu z Coco, wspierając ją w ostatnim roku nauki w liceum i przy wyborze koledżu. Wiosną wystawiliśmy z Thurstonem na sprzedaż nasze nowojorskie mieszkanie przy Lafayette Street i po pół roku udało się dopiąć transakcję. Oprócz tego, jak głosił komunikat prasowy, zespół Sonic Youth nie miał żadnych planów na przyszłość.

Przyjechałam do Nowego Jorku w 1980 roku i przez kolejne trzydzieści lat miasto zmieniało się równie szybko – i równie wolno – jak moje życie. Gdzie podziały się kafejki Chock full o’Nuts albo knajpki Blarney Stone z peklowaną wołowiną i zestawami sałatkowymi? Zanim powstało Sonic Youth – a nawet później – zatrudniałam się dorywczo w rozmaitych miejscach. Byłam kelnerką, malowałam mieszkania, pracowałam w galerii sztuki, spinałam i kopiowałam dokumenty w punkcie ksero. Co kilka miesięcy lądowałam w kolejnym, tymczasowo podnajętym lokum. Żywiłam się kaszą kukurydzianą, makaronem jajecznym, cebulą, ziemniakami, pizzą i hot dogami. Z księgarni, w której pracowałam, szłam do domu przez pięćdziesiąt przecznic, bo nie stać mnie było na jazdę metrem. Nie mam pojęcia, jak dawałam sobie radę. Ale w Nowym Jorku życie w biedzie i walka o przetrwanie mają sens: chodzi o to, że za dnia próbuje się wiązać koniec z końcem, a przez resztę czasu robi się to, co naprawdę chce się robić.

Godziny i lata spędzone w furgonetkach, w autobusach, w samolotach i na lotniskach, w studiach nagraniowych i nędznych garderobach, motelach i hotelach przetrwałam tylko dzięki muzyce, która napędzała moje życie. Muzyce, która mogła powstać jedynie w kręgach nowojorskiej bohemy, na scenie artystycznej down­town i wśród związanych z nią ludzi. Mowa tu o artystach, takich jak Andy Warhol, The Velvet Underground, Allen Ginsberg, John Cage, Glenn Branca, Patti Smith, Television, Richard Hell, Blondie, The Ramones, Lydia Lunch, Philip Glass, Steve Reich, i freejazzowej scenie loft. Pamiętam porywającą moc głośnych gitar i spotkanie bratnich dusz – w tym mężczyzny, którego poślubiłam i który, jak wierzyłam, miał być moją drugą połówką.

Pewnego wieczoru przechodziłam nieopodal naszego dawnego mieszkania przy Eldridge Street 84, w drodze do koreańskiego baru karaoke, gdzie spędzali czas mieszkańcy Chinatown i Koreatown oraz typowi hipsterzy ze świata sztuki. Cały czas myślałam o Danie Grahamie, artyście, który zainteresował mnie wieloma zjawiskami sceny muzycznej drugiej połowy lat siedemdziesiątych i wczesnych lat osiemdziesiątych. Dan mieszkał nad nami i był świadkiem pierwszych prób zespołu, który z czasem nazwaliśmy Sonic Youth.

W barze karaoke czekała na mnie znajoma. Nie było sceny. Ludzie po prostu stali na środku sali w otoczeniu ekranów wideo i śpiewali. Z głośników leciał stary kawałek Roberta Palmera Addicted to Love. W 1989 roku w ulicznej kabinie karaoke nagrałam cover tej piosenki, który trafił ostatecznie na płytę Sonic Youth The Whitey Album. Byłoby zabawne zaśpiewać ją teraz, postanowiłam jednak nie sprawdzać, czy jestem odważna w prawdziwym życiu, czy też potrafię występować tylko na scenie. Pod tym względem nie zmieniłam się w ogóle przez te trzydzieści lat.

Nie mieszkam już w Nowym Jorku i nie wiem, czy jeszcze tam wrócę. Opuścił mnie cały ówczesny dziewczęcy idealizm. Nie ma już miasta, które znałam; istnieje ono jedynie w mojej głowie – bardziej żywe niż to rzeczywiste.

Po trzydziestu latach grania w zespole musi to brzmieć dość głupio, kiedy mówię: „Nie jestem muzykiem”. Jednak przez większość mojego życia nie traktowałam siebie w taki sposób. Nie mam żadnego wykształcenia muzycznego. Czasami myślę o sobie jako o pomniejszej gwieździe rockowej sceny. Sądzę, że mam pewną wrażliwość na dźwięk i dobre ucho, uwielbiam też dreszcz podniecenia, który towarzyszy mi na scenie, a w moich działaniach artystycznych zawsze dbałam o to, by występować przed publicznością.

Występ ma dla mnie wiele wspólnego z odwagą. W połowie lat osiemdziesiątych napisałam artykuł do „Artforum”, w którym pojawiło się zdanie często cytowane przez krytyka rockowego Greila Marcusa: „Ludzie płacą za to, aby zobaczyć tych, którzy uwierzyli w siebie”. Innymi słowy, wartość sztuki jest tym wyższa, im większe jest ryzyko publicznego niepowodzenia. W przeciwieństwie do, powiedzmy, pisarza czy malarza na scenie nie możesz ukryć się przed ludźmi – ani przed sobą.

Swego czasu sporo bywałam w Berlinie. Uwielbiam długie i wieloznaczne niemieckie słowa; niedawno poznałam kolejne: Maskenfreiheit – „wolność, jaką daje ukrycie się pod maską”.

Zawsze ciężko mi było otworzyć się emocjonalnie przy innych ludziach. To problem jeszcze z czasów dzieciństwa: zakorzeniony w poczuciu, że moi rodzice nigdy nie bronią mnie przed moim starszym bratem, Kellerem, który dręczył mnie niemiłosiernie, i w przekonaniu, że tak naprawdę nikt mnie nie słucha. Być może scena jest dla wykonawcy właśnie miejscem otwarcia: stanowi przestrzeń, którą można wypełnić tym, czego nigdzie indziej nie da się wyrazić. Słyszałam, że na scenie jestem nieprzenikniona, tajemnicza, zagadkowa, a nawet chłodna. Przede wszystkim jestem skrajnie nieśmiała i wrażliwa, jak gdybym wyczuwała obecność wszystkich emocji wirujących w pomieszczeniu. I wierzcie mi: pod moją sceniczną maską jestem całkiem bezbronna.1

To zabawne, co i dlaczego zapamiętujemy – a przede wszystkim czy to, co pamiętamy, w ogóle się wydarzyło. Moje pierwsze wspomnienie z Rochester w stanie Nowy Jork: szare niebo, ciemne, kolorowe liście, puste pokoje, wokół nie ma rodziców, nikt mnie nie pilnuje. Tak naprawdę nie wiem, czy to faktycznie migawka z mojego wczesnego dzieciństwa, które spędziłam w północnej części stanu Nowy Jork, czy może scena z jakiegoś starego filmu.

To pewnie film The Beast with Five Fingers , który obejrzałam w telewizji razem ze swoim bratem Kellerem, gdy miałam trzy lub cztery lata. Peter Lorre gra w nim mężczyznę, który dowiaduje się, że jego właśnie zmarły pracodawca, słynny pianista, nie przekazał niczego w testamencie. Wydziedziczony mści się, odcinając dłoń pianisty. Przez resztę filmu ta dłoń nie przestaje go prześladować, błąka się wokół wielkiego domu i wślizguje do środka. Gra na fortepianie ponure tony i akordy, ukrywa się w garderobie. Peter Lorre dostaje coraz większego bzika, aż w końcu dłoń dopada go i dusi. „Ta dłoń jest pod twoim łóżkiem – powiedział mi Keller po obejrzeniu filmu. – Wyjdzie w środku nocy, kiedy będziesz spała, i cię dorwie”.

Keller był moim starszym bratem, jak mogłam mu nie wierzyć? Przez następne kilka miesięcy bałam się rano zejść bosą stopą ze swojego materaca, a nocą zapadałam w sen w otoczeniu armii pluszowych zwierzątek – najmniejsze najbliżej mnie – zaś drzwi strzegł wielki pies z czerwonym jęzorem, choć i tak byłam przekonana, że żadne z nich nie obroniłoby mnie przed dłonią.

Keller: jedna z najbardziej osobliwych postaci, jakie znam; człowiek, który bardziej niż ktokolwiek inny na świecie wpłynął na to, kim byłam i kim miałam się stać. Był – i wciąż jest – błyskotliwy, manipulatorski, sadystyczny, arogancki i niemal nieznośnie elok­wentny. Jest również chory psychicznie, cierpi na schizofrenię paranoidalną. Być może dlatego, że Keller był od początku tak wygadany, ja stałam się jego przeciwieństwem, jego cieniem: dziewczyną nieśmiałą, wrażliwą, zamkniętą w sobie. Do czasu, gdy – nie mając wyboru – musiałam przemóc swoją nadwrażliwość i stać się nieustraszona.

Stare czarno-białe zdjęcie niewielkiego domku to mój jedyny dowód na to, że urodziłam się w Rochester. Czerń i biel pasują do tego miasta, jego rzek, akweduktów, fabryk i zim bez końca. Gdy moja rodzina przeniosła się na Zachodnie Wybrzeże, Rochester odeszło w niepamięć, tak, jak zapomina się własny poród.

Miałam pięć lat, gdy mojemu ojcu zaproponowano profesurę na Wydziale Socjologii University of California w Los Angeles. Rodzice, Keller i ja wyruszyliśmy tam naszym starym kombi. Pamiętam ekscytację mojej matki, gdy dotarliśmy na Zachód, a ona w taniej przydrożnej restauracji zamówiła hash browns – rodzaj placków ziemniaczanych. Były dla niej czymś na wskroś zachodnim – symbolem, którego pełnego znaczenia nie umiała wyrazić.

Gdy dojechaliśmy do Los Angeles, zatrzymaliśmy się w podrzędnym motelu Seagull . Na kalifornijskim wybrzeżu można pewnie spotkać z tysiąc podobnych przybytków o tej samej nazwie. Ten mieścił się w cieniu mormońskiej świątyni, ogromnego, monolitycznego gmachu na szczycie wzgórza, otoczonego hektarami równo przystrzyżonej, intensywnie zielonej trawy, po której nikomu nie wolno było chodzić. Wszędzie widać było zraszacze trawników, niewielkie metalowe urządzenia, nieustannie obracające się z cichym szmerem. Sprowadzono tu wszystko – i rośliny, i wodę, i wszystkich ludzi, jakich spotkałam. Nic nie było tutejsze. Do czasu, gdy obejrzałam Chinatown Polańskiego, nie miałam pojęcia, że Los Angeles to po prostu pustynia, pokryta bezkresną płachtą juty. To była moja pierwsza migawka południowokalifornijskiego pejzażu.

Nie wiedziałam również, że dla mojej matki podróż do Kalifornii oznacza powrót do korzeni.

W mojej rodzinie przeszłość przywoływano sporadycznie. Byłam w ostatniej klasie liceum, gdy usłyszałam od ciotki, że przodkowie mojej matki, noszący nazwisko Swall, byli pionierami, jednymi z pierwszych białych przybyszów, którzy osiedlili się w Kalifornii. Moi prapradziadkowie, do spółki z jakimiś japońskimi przedsiębiorcami, uprawiali papryczki chili w Garden Grove, w hrabstwie Orange. Swallowie mieli nawet ranczo w West Holly­wood, w rejonie Doheny Drive i Santa Monica Boulevard, na terenach, które dziś bez reszty pokrywają myjnie samochodowe, centra handlowe i budynki o szpetnych fasadach. W pewnym miejscu linia kolejowa przecina ulicę, dzieląc ją na Big Santa Monica Boulevard i Little Santa Monica Boulevard. Dziś nie ma już rancz, wciąż jednak istnieje ulica Swall Drive, wytyczona wzdłuż linii północ–południe, skamielina rodowego DNA.

Zawsze czułam, że Kalifornijczycy mają coś szczególnego w genach – że Kalifornia to miejsce śmierci, miejsce, do którego ludzie ciągną, ponieważ nie są świadomi, że w głębi duszy tak naprawdę boją się tego, czego pragną. To miejsce jest nowe, a oni uciekają od swojej przeszłości, jednocześnie zmierzając na łeb, na szyję ku zagładzie. Pożądanie i śmierć mieszają się z pasją, jaką budzi nieznane, i z zagrożeniem, jakie się z nim wiąże. To rodzaj czegoś, co Freud nazywał instynktem śmierci. Swallowie zapewne odczuwali go tak samo jak inne rodziny kalifornijskich pionierów, którzy zasiedlali nowe miejsce zwabieni gorączką złota. Kontynuowaliby swój marsz, gdyby nie powstrzymał ich ocean. Z rodu Swallów pochodził ojciec mojej matki, Keller Eno Coplan, pracownik banku. Podobno sfałszował czek należący do własnych teściów i trafił do więzienia. Mój ojciec zawsze śmiał się, gdy opowiadał o moim dziadku. „Nie był głupi – twierdził. – Był po prostu pomylony”. Dość dziwne, że moi rodzice dali po nim imię mojemu bratu. Trudno dopatrzyć się w tym błogosławieństwa. To raczej rodzinna tradycja.

Gdy dziadek był w więzieniu, moja babcia z piątką dzieci (w tym moją matką) przeprowadziła się do Modesto w północnej części Kalifornii, aby być bliżej swego rodzinnego klanu. W czasie wielkiego kryzysu przeniosła się ponownie, tym razem do Kolorado, skąd pochodził jej mąż. Dziadek, jeśli akurat nie siedział w więzieniu, błąkał się po okolicy w poszukiwaniu pracy. Bez pieniędzy, z piątką dzieci do wykarmienia, moja babcia musiała walczyć o byt.

Wiem o tym wszystkim tylko dzięki ciotce, która odkryła, że jednym z dorywczych zajęć dziadka była sprzedaż ołówków. Trudnili się tym wyłącznie byli więźniowie.

W końcu moja babcia wraz z dziećmi osiadła na stałe w Kansas. Tam też spotkali się moi rodzice, wówczas dwudziestoletni. Było to w niewielkim mieście Emporia, gdzie oboje studiowali w koledżu.

Mój ojciec Wayne urodził się w Kansas. Pochodził z licznej farmerskiej rodziny, miał czterech braci i jedną siostrę. Był delikatnym chłopcem, a zaburzenia funkcji ucha środkowego spowodowały, że uniknął poboru do wojska. Był pierwszym dzieckiem w rodzinie, które poszło na studia. Marzyła mu się kariera akademicka. Aby zapłacić czesne, pracował jako nauczyciel w jednosalowej szkole podstawowej w Emporii. Uczył wszystkiego – od nazywania kształtów i kolorów po ortografię, historię i algebrę – w klasach od pierwszej do szóstej.

Moi rodzice pobrali się, gdy byli jeszcze w koledżu, a po ukończeniu studiów na Washington University w Saint Louis, gdzie urodził się Keller, przeprowadzili się do Rochester. Tam mój ojciec zaczął pisać pracę doktorską. Przyszłam na świat trzy lata później. Opowieści o tym, jak poznali się moi rodzice, pojawiały się tylko w porze koktajlu, a szczegóły były zawsze niejasne. Moja mama lubiła powtarzać, że ojciec był „postrzelony”, dodając, że w okresie, gdy zabiegał o jej względy, z zamiłowaniem przygotowywał popcorn w jej domu, ale bez przykrywania patelni. Niemal zniechęciło ją to do poślubienia go. Matka zawsze opowiadała o tym ze śmiechem i zapewne chodziło jej o to, że mój ojciec nie był aż tak przyziemny i odpowiedzialny, jak by się mogło wydawać.

Imiona moich przodków – Keller, Eno, Coplan, Estella, Lola – zawsze skłaniały mnie do podejrzeń, że w naszych żyłach płynie domieszka śródziemnomorskiej krwi. Po kądzieli pojawia się nazwisko de Forrest, które ma pochodzenie francuskie i niemieckie, lecz obecny jest również wątek włoski: błyszczące oczy i krzaczaste brwi à la Groucho Marx – z domieszką kansaskiej nijakości. Na farmie w Kansas, na końcu długiej polnej drogi, mieszkała aż do śmierci siostra mojej matki – źródło wszelkiej wiedzy na temat dziejów mojej rodziny. Przez całe swe dziewięćdziesięcio­dwuletnie życie nawet jednym słowem nie poskarżyła się na swój los. Wraz z jej śmiercią przepadły wszelkie opowieści o rodzinnej przeszłości. Moi rodzice prawie w ogóle nie rozmawiali ze mną na ten temat.2

Pewnego razu na trasie Sonic Youth z R.E.M. graliśmy w Lawrence, w stanie Kansas, i razem z Thurstonem odwiedziliśmy Williama Burroughsa. Był też z nami Michael Stipe. Burroughs mieszkał w małym domku z garażem. Stolik na kawę w jego salonie nosił ślady po ostrzach noży i sztyletów – eleganckich i bogato zdobionych narzędzi zniszczenia. Cały czas myślałam tylko o tym, jak bardzo Burroughs przypomina mi ojca. Miał w sobie tę samą plebejską prostotę, to samo cierpkie poczucie humoru. Nawet z wyglądu byli do siebie podobni. Coco, nasza córka, była wówczas maleńka i w pewnym momencie zaczęła płakać. Burroughs, tym swoim Burroughsowskim głosem, stwierdził: „Ooooch – ona mnie lubi”. Chyba nie znał się za bardzo na dzieciach.

Mój ojciec specjalizował się w socjologii edukacji. W Rochester obronił doktorat na temat systemu społecznego w amerykańskich szkołach średnich. Był pierwszą osobą, która nadała nazwy różnym grupom młodzieży szkolnej – preps , jocks , geeks , freaks i tak dalej – a potem dostał od UCLA propozycję prowadzenia zajęć w oparciu o swoje badania.

Jednym z warunków, jakie postawił mój ojciec UCLA, było to, że Keller i ja będziemy mogli uczęszczać do przyuczelnianej szkoły zwanej Lab School. Szkoła ta była niezwykłym miejscem. Przez środek kampusu, zaprojektowanego przez modernistycznego architekta Richarda Neutrę, przebiegał rozległy, piękny parów. Po jednej stronie rosła trawa, po drugiej był betonowy plac do gry w klasy, zabaw z hula-hoop i tak dalej. Parów wiódł w dzikie miejsce, gdzie pod drzewami stały kryty wóz i domek z cegły suszonej na słońcu. Jako uczniowie, siedząc pośród tych drzew, ozdabialiśmy frędzlami szale, ucieraliśmy ziarno na tortille i czyściliśmy wołowe skóry. Nasz nauczyciel wiózł nas aż do plaży w Dana ­Point w hrabstwie Orange, gdzie ciskaliśmy nasze oczyszczone skóry do wyobrażonych łodzi, tak jak handlarze w dawnych czasach. W tej szkole nie było ocen – wszystkiego uczyliśmy się w praktyce.

Mój ojciec był rosły i łagodny, miał dużą, wyrazistą twarz i nosił ciemne okulary. Angażując się w rozmowę, lubił żywo gestykulować. Był niezwykle ciepłym człowiekiem, chociaż pamiętam, że kilka razy bałam się go, gdy rozgniewał się na Kellera bądź na mnie. Można było wtedy odnieść wrażenie, że gniewne słowa rodzą się w podeszwach jego stóp, skąd wędrują w górę poprzez całe ciało. Jak większość osób pracujących umysłowo bywał roztargniony; opowieść o popcornie nie wzięła się znikąd. Kiedyś, gdy byłam jeszcze mała, wsadził mnie do wanny w skarpetkach – po prostu nie zauważył, że mam je wciąż na sobie – i oczywiście od tego czasu zawsze prosiłam go, by tak robił.

Dorastał, wykonując obowiązki powierzone mu przez matkę i siostrę – gotując i pracując w ogrodzie, zajmując się pracą manual­ną – i stało się to jego nawykiem na całe życie. W porze koktajlu, za którą on i mama przepadali, robił wspaniałe martini i manhattany. Jego szejker zawsze chłodził się w zamrażarce. Było to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – w tych czasach godziny koktajlu traktowane były poważnie. Ogród na zapleczu naszego domu w Los Angeles porastał kłujący gąszcz krzewów pomidorów, które uprawiał ojciec. Moja matka lubiła powtarzać, że to po nim odziedziczyłam talenty manualne. Stwierdzenie to zawsze sprawiało mi przyjemność.

Ktoś kiedyś napisał, że pomiędzy życiem, które wiedziemy, a życiem, o którym marzymy, jest przestrzeń w naszych głowach, gdzie faktycznie żyje większość z nas. Moja matka powiedziała mi, że ojciec zawsze chciał być poetą. Zapewne dorastanie w okresie wielkiego kryzysu, w biedzie, sprawiło, że zapragnął bezpieczeństwa, porzucił marzenia o poezji i poświęcił się karierze akademickiej. Mimo że znałam jego upodobanie do słów, kalamburów i autoironicznych żartów, jakimi przerzucał się z przyjaciółmi, było to coś, czego nigdy o nim nie wiedziałam. Dotarło to do mnie później i zrobiło na mnie duże wrażenie, zwłaszcza w kontekście tego, że poetą został mój brat.

Z dzieciństwa pamiętam dni, gdy nie chodziłam do szkoły z powodu choroby. Spędzałam je na przymierzaniu ubrań mamy i oglądaniu telewizji. Pamiętam wyjadanie łyżeczką czekolady lub puddingu z tapioki, prosto z pudełka – ciekawe, dziś nikt już nie używa słowa „tapioka”. Nasz dom miał specyficzny zapach, nie do pomylenia z żadnym innym. Stare południowokalifornijskie domy, nawet te położone w głębi lądu, trzydzieści kilometrów od oceanu, przenika ów wilgotny, morski aromat, z subtelną nutą pleśni, który miesza się z wonią suchego, stojącego powietrza. Wciąż czuję ten leciutki odór gazu ulatniającego się z kuchenki z lat pięćdziesiątych, zmieszany z zapachem, jaki wydzielają okna rozgrzane promieniami słonecznymi, oraz z odległą wonią eukaliptusa i niskich traw.3

Na piętrze mojego domu w zachodniej części stanu Massachusetts mam stos płyt DVD ze starymi filmami. Nagrywali je moi rodzice podczas wędkowania na rzece Klamath, w północnej Kalifornii, tuż przy granicy z Oregonem. W wyprawach tych towarzyszyli im ich najlepsi przyjaciele, Connie i Maxie Bentzenowie, oraz druga para, Jackie i Bill. Wszyscy oni byli miłośnikami dobrej kuchni i członkami liberalnej grupy pracowników UCLA. Cechowało ich ironiczne poczucie humoru i zamiłowanie do wędkowania.

Od końca lat sześćdziesiątych moi rodzice jeździli nad Klamath każdego lata. Zatrzymywali się tam w wynajętej przyczepie kempingowej i spędzali cały miesiąc, łowiąc ryby razem z przyjaciółmi, do których czasem dołączali inni znajomi. Wakacje nad Klamath polegały na wędkowaniu, spotkaniach towarzyskich, gotowaniu, jedzeniu i budzeniu się nazajutrz, by zacząć to wszystko od nowa. Mój ojciec miał swoje własne wędzarnie – kosze domowej roboty, które umieszczał w puszkach po oleju wypełnionych gorącym brykietem. Wędził tam ryby, kurze skrzydełka i swoje słynne żeberka. Na wyjazdach nie obowiązywały żadne reguły, poza tym, że wszyscy mieli się dobrze bawić. Jadło się to, co się złowiło, i po dziś dzień uważam, że nic nie jest w stanie przebić łososia prosto z rusztu przyrządzonego przez Conniego Bentzena. Z Klamath można było zabrać do domu tylko dwie ryby – tak stanowiło prawo. Moja matka przemyciła kiedyś trzecią sztukę na kemping w spodniach rybackich. Opowieść o tym przestępstwie z czasem stała się żartem powtarzanym przez nią i jej przyjaciół.

Bentzenowie byli dokumentalistami i przyjaźnili się z filmowcami i reżyserami, między innymi z Haskellem Wexlerem, który pracował jako operator przy Locie nad kukułczym gniazdem, i z Irvinem Kershnerem, późniejszym reżyserem Imperium kontratakuje, piątej części Gwiezdnych wojen. Maxie Bentzen była wesołą i beztroską osobą, dawną studentką mojego ojca i pierwszą kobietą, którą widziałam chodzącą w dżinsach dzień i noc. Jej mąż, Connie, miał jasnobłękitne oczy jak Paul Newman. Na co dzień mieszkali w Malibu, w domu na palach. Na stole w ich salonie leżały komiksy z serii „Fistaszki” i stare numery „New Yorkera”. Gdy spędzało się noc w ich pokoju gościnnym, niemal w zasięgu fal oceanu, można było usłyszeć wzburzoną wodę wściekle uderzającą poniżej domu, prawdziwy biały szum usypiający swym chlupotem. Pamiętam, że jako dziecko chciałam być właśnie taka jak Bentzenowie: urządzać obiady dla przyjaciół i ich dzieci, które będą biegać po podwórku – a gdy po latach będą wspominać te wieczory, nie znajdą innego słowa na ich określenie jak tylko „magiczne”. Zawsze będę pamiętać wieczór, gdy prezydentem został Kennedy, i przyjęcie u Bentzenów, wypełnione gwarem i śmiechem dorosłych.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: