Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyny od Versace - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyny od Versace - ebook

Witajcie w świecie „Dziewczyn od Versace”! Siostry Bella i Sera to stewardesy latające na międzynarodowych trasach. Świat stał otworem do czasu, gdy Sera zakochała się i postanowiła ustatkować. Obsesyjnie dbająca o zachowanie pozorów Sera zrobi wiele, żeby podtrzymać iluzję perfekcji, podczas gdy Bella chce jedynie jak najdalej odfrunąć od obowiązku matkowania młodszej siostrze, przygnębienia rozbitym małżeństwem i wspomnień. Spotkania z przyjaciółmi z kółka dziewiarskiego "Szale i żale" są jak terapia. Dużo nawijania bez zbytniego angażowania – inaczej by to nie działało.

Cierpki humor, bystre obserwacje i uderzająco realistyczne postaci. „Dziewczyny od Versace” wciągną cię już od pierwszej strony!

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-321-7
Rozmiar pliku: 706 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log 1980

BELLA-RENE!

Krzyk mat­ki odbił się echem od ty­po­wej na podwórkach au­stra­lij­skich domów ob­ro­to­wej su­szar­ki na bie­liznę i ude­rzył w uszy Bel­li kryjącej się w dom­ku na drze­wie. Ob­ser­wo­wała kro­wy pasące się sen­nie na wy­bie­gu.

Szyb­ko zsunęła się po pniu i po­biegła w kie­run­ku domu. Cze­go może te­raz chcieć?

Dru­gie śnia­da­nie zje­dzo­ne, wszyst­ko uprzątnięte i jesz­cze ład­nych parę go­dzin, za­nim trze­ba będzie przy­go­to­wać stół do obia­du.

Drzwi z brudną mo­ski­tierą za­trzasnęły się za nią, kie­dy weszła do kuch­ni, ciem­nej po­mi­mo ja­sne­go dnia, z utrzy­mującym się w środ­ku za­pa­chem tłuszczu.

– Tak, mamo?

Mar­le­na Wal­ker zerknęła znad płyty pie­ca na swo­je naj­star­sze dziec­ko.

– Jezu, dziew­czy­no, ile razy ci mówiłam, żebyś nie nosiła po domu naj­lep­szej su­kien­ki? Do­pro­wa­dzisz się do upad­ku, jeśli nie prze­sta­niesz myśleć, że je­steś lep­sza od nas wszyst­kich. Fa­na­be­rie, dziew­czy­no, fa­na­be­rie.

Ka­za­nie Mar­le­ny zo­stało gwałtow­nie prze­rwa­ne ata­kiem su­che­go kasz­lu. Kon­ty­nu­owała, wy­cie­rając kąciki ust rąbkiem fla­ne­lo­wej ko­szu­li.

– Przy­pil­nuj dzie­ci, idę do pubu po ojca. I wrzuć wołowinę, jak woda w ron­dlu się za­grze­je, do­brze? – dodała, wkładając zie­lo­ny swe­ter z akry­lu i otwie­rając drzwi od podwórza.

Bel­la miała spraw­dzić, co robi młod­sza sio­stra, ale jej uwagę przy­ciągnęły krzy­ki i pi­ski do­bie­gające z po­ko­ju chłopców. Przy­ka­zała Cra­igo­wi, Tra­vi­so­wi i Ke­itho­wi, żeby prze­nieśli się z za­pa­sa­mi na podwórko i szła przez po­zo­stałe po­miesz­cze­nia drew­nia­ne­go domu, wołając:

– Sera? Se­ran­di­pi­ty? Gdzie je­steś?

Skie­ro­wała kro­ki z po­wro­tem do za­pa­ro­wa­nej kuch­ni, gdzie ron­del bu­zo­wał już na sta­rym pie­cu.

– Tu je­steś, łobu­zia­ku! – Głos Bel­li za­marł, a świat wokół za­wi­ro­wał.

Sera, wspi­nając się na krzesło, żeby sięgnąć po uko­chaną lalkę leżącą na za­gra­co­nym oka­pie nad pie­cem, wy­da­wała się po­ru­szać jak we śnie. Bel­la nie zdołała jej dosięgnąć.

Za późno!

Wi­działa, co się wy­da­rzy. Ob­raz wie­lo­krot­nie prze­sunął się przed jej ocza­mi w ciągu tych paru se­kund, za­nim stał się rze­czy­wi­stością. Usłyszała swój krzyk połączo­ny z krzy­kiem Sery, kie­dy pulch­na stópka dziec­ka za­ha­czyła o rączkę ron­dla, a wrząca woda wylała się na jej prawą nogę.1 2009

Mikrocząstecz­ki ak­tyw­nych skład­ników Cap­tu­re Ul­ti­ma­te Wrin­ke Re­sto­ring Se­rum wni­kają głęboko w pory, wygładzając i odmładzając skórę. To je­den z mo­ich ulu­bio­nych pro­duktów tej se­rii. Na­zy­wa­my go tur­bo­dołado­wa­czem – zakończyła Sera ze szcze­rym uśmie­chem.

– A dla pani de­li­kat­nej skóry – kon­ty­nu­owała, zwra­cając się pro­fe­sjo­nal­nie do klient­ki z ru­mianą cerą – za­pro­po­no­wałabym Dior­skin Fo­re­ver, który zo­stał stwo­rzo­ny w opar­ciu o na­no­tech­no­lo­gię.

Trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nia re­cep­cjo­nist­ka me­dycz­na nosząca prak­tycz­ne buty i ko­sme­ty­ki z su­per­mar­ke­tu spi­jała słowa z jej ust.

– Flu­id Dior­skin Fo­re­ver ma nie­wi­doczną na­no­sia­teczkę mi­kro­mo­le­kuł, która po­zwa­la za­cho­wać piękno na­wet w naj­mniej sprzy­jających wa­run­kach. – Sera wstrzy­mała od­dech w za­chwy­cie nad tym ko­sme­tycz­nym cu­dem.

W ciągu piętna­stu mi­nut re­cep­cjo­nist­ka wzbo­ga­ciła się o se­rum, flu­id, róż i krem na noc mający zre­du­ko­wać podstępne ozna­ki sta­rze­nia. Wyszła pro­mien­na, z obiet­nicą po­pra­wie­nia uro­dy.

Sera wes­tchnęła z sa­tys­fakcją. Ko­chała pracę w sto­isku z ko­sme­ty­ka­mi Dio­ra w domu han­dlo­wym Da­vid Jo­nes, bo wie­rzyła w swo­je pro­duk­ty i była za­chwy­co­na, kie­dy mogła nieść w świat ewan­ge­lię tej mar­ki.

Mimo to po­sta­no­wiła poświęcić przerwę śnia­da­niową na obchód in­nych sto­isk z ko­sme­ty­ka­mi.

W ten sposób zni­kała spo­ra część jej do­chodów z pra­cy na nie­pełny etat. Choć mając pod opieką dwo­je dzie­ci, męża i teściową, doszła do wnio­sku, że w pełni zasługu­je na ko­sme­ty­ko­we sza­leństwa.

– Cześć, Lu­cil­le – rzu­ciła, przeglądając ofertę Cli­ni­que. – Ma­cie coś no­we­go?

– Ko­cha­nie, wiesz, że za­wsze pierw­szej daję ci znać – uśmiechnęła się Lu­cil­le. – Jak się spraw­dził Tur­na­ro­und Con­cen­tra­te?

– Całkiem niezły. – Sera zmarsz­czyła brwi, bez­wied­nie prze­su­wając dłonią po po­kry­tym bli­zna­mi udzie. – Ale chciałabym wie­dzieć, co będzie następne.

Lu­cil­le sięgnęła pod ladę.

– Wy­da­je mi się, że jesz­cze nie próbowałaś na­sze­go Con­ti­no­us Re­scue An­tio­xi­dant Mo­istu­ri­ser.

To błyska­wicz­nie obu­dziło za­in­te­re­so­wa­nie Sery, która po­chy­lała się te­raz z wdzięcznością nad kon­tu­arem, pod­czas gdy Lu­cil­le wkle­py­wała w jej dłoń kil­ka cen­nych kro­pli sre­brzy­ste­go płynu. Był de­li­kat­nie je­dwa­bi­sty i sku­tecz­ny, jej skóra stała się bar­dziej lśniąca i gład­sza niż parę se­kund temu.

– Lu­cil­le, jest cu­dow­ny. Już czuję, że działa.

– Praw­da, że wspa­niały? Myślałam, że ci go po­ka­zy­wałam. Zwiększa pro­dukcję ko­la­ge­nu, a sil­ne mo­le­kuły odżywiają i re­ge­ne­rują znisz­czo­ne war­stwy naskórka…

Sera le­d­wie słyszała jej głos, za­mknięta w zna­jo­mej bańce na­dziei i ocze­ki­wań. Może to będzie ten krem. Może ten będzie działał.

Już tyle razy przeżywała taką eks­cy­tację i za­wsze kończyło się to roz­cza­ro­wa­niem i po­czu­ciem wy­rzu­ca­nia pie­niędzy. Bel­la wyśmiałaby ją za wiarę w ko­lej­ny nie­praw­do­po­dob­ny cud. Zdała so­bie sprawę, że od kil­ku ty­go­dni nie wi­działa sio­stry i prze­pełniło ją uczu­cie smut­ku zmie­sza­ne­go ze złością.

Lata, które wraz z Bellą spędziła jako ste­war­de­sa, prze­mie­rzając kulę ziemską, były pełne emo­cji i no­wych doświad­czeń. Ich do­rosłe życie zaczęło się dokład­nie tak, jak wymyśliły to w cia­snym po­ko­ju dzie­cięcym domu w Mole Cre­ek. Bel­la okle­jała wte­dy ścia­ny stro­na­mi mo­do­wych pism wyciągniętych ze śmiet­ników w lep­szych dziel­ni­cach. Obie­cy­wały jaśniej­szy, pełen blich­tru, ele­ganc­ki świat. Mimo najlep­szych sta­rań nie­wie­le mogły zro­bić, żeby prze­mie­nić sfa­ty­go­wa­ne ubra­nia z dru­giej ręki lub ku­pio­ne na skle­po­wych wy­prze­dażach w co­kol­wiek, co przy­po­mi­nałoby mod­ne ciu­chy ze lśniących stron ma­ga­zynów. Ver­sa­ce, z nie­co krzy­kli­wym sty­lem, stał się marką ich ma­rzeń, se­kret­nym szy­frem do lep­sze­go życia.

I stało się. Naj­pierw Bel­la, po­tem Sera uciekły z nud­ne­go jak po­my­je Mole Cre­ek i zaczęły pracę w li­niach lot­ni­czych Air Au­stra­lia. Wkrótce ku­po­wały praw­dzi­we Ver­sa­ce w Paryżu, sączyły kok­taj­le w Pra­dze, po­lo­wały na prze­ce­ny w lon­dyńskim Bur­ber­ry, na eks­cen­trycz­ne do­dat­ki we Włoszech i na La Pra­irie w Szwaj­ca­rii.

Ma­ni­pu­lo­wały har­mo­no­gra­mem pra­cy, błagały i płasz­czyły się przed ko­le­ga­mi, żeby prze­sunąć zmia­ny tak, aby nie­rozłączne sio­stry mogły ra­zem latać albo przy­najm­niej lądować w tych sa­mych mia­stach. Ich świa­to­we ucie­chy trwały na­wet wte­dy, gdy Bel­la poślubiła przy­stoj­ne­go pi­lo­ta, Cur­ti­sa.

Aż w końcu Sera spo­tkała Tony’ego i szczęśliwa za­mie­niła podróże na życie ro­dzin­ne. Spo­dzie­wała się też tego po Bel­li, ale star­sza sio­stra, ku jej zdzi­wie­niu, nie roz­stała się z efek­tow­nym świat­kiem.

Wra­cając do rze­czy­wi­stości, Sera spoj­rzała na grzbiet swo­jej dłoni. Była pew­na, że skóra wygląda młodziej i bar­dziej świeżo.

– Jaka jest naj­większa po­jem­ność, Lu­cil­le? – spy­tała.

– Może weź pięcio­mi­li­li­trową próbkę i sprawdź, czy ci od­po­wia­da? – za­ofe­ro­wała Lu­cil­le.

Sera od­sunęła fla­ko­nik na bok.

– Nie star­czyłoby mi na całą… twarz – zająknęła się za­czer­wie­nio­na. – To se­rum wy­da­je się ide­al­ne. Wezmę naj­większe.

– To two­ja wypłata. – Lu­cil­le wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Pod­rzucę ci pie­niądze, jak skończę zmianę. – Spie­szyła się już do pra­cy. – A właśnie, ile to kosz­tu­je?

– Sto sie­dem­dzie­siąt pięć do­larów, złotko – od­po­wie­działa Lu­cil­le. – Po­li­czyć ci na fir­mową kartę?2

Bella le­d­wo szła. Jej ple­cy dziw­nie się wy­chy­lały, a duże pal­ce u stóp zdrętwiały. Ale ani myślała go­dzić się na to, by ból po­wo­do­wa­ny przez nie­sa­mo­wi­cie opiętą ołówkową spódnicę czy szpil­ki uci­skające pal­ce ze­psuł jej zabójczy wygląd.

Kie­dy prze­mie­rzała ter­mi­nal, jej fi­gu­ra mo­del­ki odciągała oczy zmęczo­nych podróżą pasażerów od przegląda­nych ga­zet i książek ku­pio­nych w lot­ni­sko­wym kio­sku. Nie­wy­so­ka blon­dyn­ka z nie­ska­zi­tel­nym blond kocz­kiem i w przy­le­gającym do ciała cze­ko­la­do­wym mun­dur­ku przy­ciągała pełne po­dzi­wu spoj­rze­nia unoszącą się wokół aurą pew­ności sie­bie.

Zdu­siła ziew­nięcie. Lot, który właśnie zakończyła, był strasz­nie nud­ny, ale te­raz czas na The Gro­ve, jej ulu­bio­ne miej­sce za­kupów w Los An­ge­les. W ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu lat Bel­la zjeździła wszyst­kie dziel­ni­ce LA, a skru­pu­lat­ne ba­da­nia po­twier­dziły, że z pięćdzie­sięcio­ma naj­lep­szy­mi bu­ti­ka­mi pod de­si­gner­skim da­chem The Gro­ve, naj­now­sza za­kupowa mek­ka jest miej­scem, gdzie na pew­no znaj­dzie wy­strzałową kre­ację na dzi­siej­szy wieczór.

Dołączając do ko­legów w tran­zy­to­wym bu­sie, bez­piecz­nie umieściła torbę pod sie­dze­niem po­prze­dzającego fo­te­la (siła przy­zwy­cza­je­nia) i po raz czwar­ty od zejścia z pokładu rzu­ciła okiem na ro­lek­sa. Wciąż był. Od­faj­ko­wa­ne. Za­tarła ręce i spraw­dziła ma­ni­kiur. Ide­al­ny. Od­da­liła dłoń i znów zbliżyła. Wciąż ide­al­ny. Prze­sunęła ręką po włosach. „Gład­kie”, wes­tchnęła z za­do­wo­le­niem.

Go­dzinę później roz­pa­ko­wała rze­czy w po­ko­ju ho­te­lo­wym, wsko­czyła w dżinsy Pa­ige, espa­dril­le, tur­ku­so­wy top z gnie­cio­ne­go je­dwa­biu i wyszła w za­nie­czysz­czo­ne po­wie­trze cen­trum Los An­ge­les.

The Gro­ve jak zwy­kle było zatłoczo­ne, lecz Bel­la była mi­strzy­nią w for­so­wa­niu tłumu ga­pio­wa­tych tu­rystów i wałęsających się tu­bylców. Zaczęła od Aber­crom­bie & Fitch, gdzie z radością od­kryła, że sza­ry zo­stał ogłoszo­ny no­wym czar­nym tego se­zo­nu. Zde­cy­do­wała się na pa­sek, dżinsy i prze­zro­czy­sty krop­ko­wa­ny top (oczy­wiście w sza­rościach) na ju­trzej­szy brunch.

Dru­gi punkt na liście to Vic­to­ria’s Se­cret – po­trze­bo­wała no­we­go biu­sto­no­sza w ko­lo­rze kawy, wzięła też czar­ny z sa­ty­ny. Ko­lejną upojną go­dzinę spędziła w bu­ti­ku Mi­cha­ela Kor­sa, gdzie kupiła prostą kok­taj­lową su­kienkę, do tego ręcznie ro­bioną, zdo­bioną dżeta­mi wie­czo­rową to­rebkę i wie­czo­rowe san­dałki do kom­ple­tu. Głęboko wes­tchnęła, gdy eks­pe­dient­ka pa­ko­wała jej za­ku­py. Kom­po­nujące się do­dat­ki spra­wiały, że świat na­bie­rał większe­go sen­su.

Jej wzrok przy­ciągnęła pro­sta biała ko­szu­la w oknie wy­sta­wo­wym Gapa. Dokład­nie w sty­lu, w którym Sera ubie­rała się do pra­cy. Bel­la prze­chy­liła głowę na bok. „Tak, ide­al­na”, pomyślała. Po­do­bałaby się sio­strze.

Wy­brała pięć ko­szul i za­trzy­mała się, za­nim do­tarła do kasy. Zno­wu to robi. Znów jej mat­ku­je. Na Boga, kie­dy wresz­cie prze­sta­nie się mar­twić Serą. Jej sio­stra ma trzy­dzieści sześć lat, męża i dwo­je dzie­ci, a Bel­la wciąż nie może prze­stać się o nią trosz­czyć. To jed­na z przy­czyn, dla których opuściła większość wie­czor­nych spo­tkań gru­py Sza­le i żale, na które za­pra­szała ją Sera. Kółko dzie­wiar­skie było za­baw­ne, ale naj­wyższy czas, żeby jej młod­sza sio­stra zna­lazła własny krąg przy­ja­ciół. Bel­la wie­działa, że Sera roz­pacz­li­wie pra­gnie jej obec­ności, ale była zde­cy­do­wa­na re­ali­zo­wać swój plan bru­tal­nej miłości. Ku­po­wa­nie sio­strze ciuchów do pra­cy ra­czej nie było częścią tego pla­nu.

Bel­la głaskała miękką tka­ninę, bijąc się z myślami. Wróciła pamięcią do lat dzie­cięcych, na dru­gim krańcu świa­ta i lata świetl­ne od prze­py­chu eks­klu­zyw­ne­go cen­trum han­dlo­we­go. Nie, żeby miała za dużo z tego dzie­ciństwa; głównie zaj­mo­wała się trze­ma hałaśli­wy­mi młod­szy­mi braćmi i małą sio­strzyczką.

Ich oj­ciec, gbu­ro­wa­ty mężczy­zna, który rzad­ko się do nich od­zy­wał, po ciężkim dniu po­zy­ski­wa­nia i zwózki drew­na od­da­wał się przy­jem­nościom w pu­bie. Ożenił się z ich matką, Mar­leną, kie­dy oznaj­miła mu, że jest w trze­cim mie­siącu ciąży, co prze­cież wca­le nie zna­czyło, że musi spędzić resztę życia w jej żałosnej obec­ności. Mar­lena nie miała za­mia­ru go­dzić się na to, żeby jego kwaśna mina ruj­no­wała jej dni, więc szu­kała po­cie­chy i za­ba­wy wśród po­moc­ników na sąsied­niej far­mie. A ci­che noce za­wsze można było wypełnić grą w bin­go.

Bel­la była dobrą matką zastępczą. Go­to­wała mięso i obie­rała ziem­nia­ki, żeby przyrządzić dzie­cia­kom posiłki, wy­pra­wiała je do szkoły, pil­no­wała, żeby przy­nieść pra­nie z ogro­du i żeby chłopcy wrócili do domu, za­nim się ściem­ni. Opie­ka nad braćmi była za­da­niem wy­czer­pującym, lecz pro­stym, trochę jak pro­wa­dze­nie zoo. Bellę mar­twiła Se­ran­di­pi­ty, najmłod­sza z ro­dzeństwa.

Sio­stra otrzy­mała imię od na­zwy po­bli­skie­go mia­sta Se­ren­di­pi­ty, gdzie Mar­le­na tra­fiła naj­większą wy­graną w bin­go. Nie­ste­ty zna­jo­mość li­ter, którą od­zna­czała się ich mat­ka, ska­zała Se­ran­di­pi­ty na dożywot­nie tłuma­cze­nia i po­pra­wia­nie swo­je­go imie­nia.

Bel­la właści­wie miała na imię Bel­la-Rene, co było jed­no­cześnie ukłonem w stronę ciot­ki Mar­le­ny, Rene, i wspo­mnie­niem mie­siąca mio­do­we­go ro­dziców spędzo­ne­go na krążeniu po lo­ka­lach z au­to­ma­ta­mi do gry na półwy­spie Bel­larine w sta­nie Vic­to­ria. Gdy Bel­la miała piętnaście lat, skróciła swo­je imię i za­twier­dziła to w urzędzie, odmówiła też zwra­ca­nia się do sio­stry in­a­czej niż Sera. Nie­dbałość, z jaką mat­ka prze­li­te­ro­wała imię swo­jej młod­szej córki, określiło również sposób, w jaki miały roz­winąć się ich sto­sun­ki. Mar­le­na nig­dy nie poświęcała dziec­ku spe­cjal­nej tro­ski. W kon­se­kwen­cji Sera przy­kleiła się do Bel­li od chwi­li, gdy zaczęła sta­wiać pierw­sze kro­ki. Przy­bie­gała do niej z wia­do­mościa­mi o pierw­szej czy­tan­ce, pierw­szym pocałunku i pierw­szej mie­siączce. Bel­la za­wsze była pierwszą osobą, do której zwra­cała się Sera we wszyst­kich przy­pad­kach i to nig­dy nie uległo zmia­nie.

Mu­zy­ka w skle­pie przywróciła Bellę do rze­czy­wi­stości. Zdała so­bie sprawę z tego, że gładzi to­rebkę Ver­sa­ce jak uko­cha­ne zwierzątko. Ma­rzyła o splen­do­rze Ver­sa­ce już w cza­sach ubóstwa. „Jeśli miałabym jakąkol­wiek rzecz tego włoskie­go pro­jek­tan­ta − myślała − byłabym częścią lep­sze­go, szczęśliw­sze­go świa­ta”. Pierw­sza pen­sja po­zwo­liła na za­kup oku­larów Ver­sa­ce i od tej chwi­li po­czuła się uza­leżnio­na. Pil­nie oszczędzała na nie­wielką wie­czo­rową to­rebkę, a kie­dy zaczęła latać, mogła ule­gać za­chcian­kom w sa­lo­nach Ver­sa­ce na całym świe­cie. Nie było już nie­po­rad­nej, źle ubra­nej dziew­czy­ny z pro­win­cji, jej miej­sce zajęła try­skająca bla­skiem ko­bie­ta ubra­na w de­si­gner­skie stro­je.

Odłożyła ko­szu­le na półkę i po­kle­pała je w geście pożegna­nia. Po raz siódmy od wejścia do skle­pu spraw­dziła te­le­fon komórko­wy. Brak wia­do­mości. Spoj­rzała na ma­ni­kiur. Wciąż ide­al­ny. Rzut oka na buty – dzięki Bogu – nie­za­ku­rzo­ne. Ojej, czy to pla­ma? Nie, w porządku. Jej od­dech się uspo­koił; to tyl­ko cień.

Wie­działa, że re­agu­je prze­sad­nie i co ozna­cza ciągłe spraw­dza­nie i po­now­ne spraw­dza­nie. Zaczęło się to w dniu ślubu, kie­dy nie mogła się po­wstrzy­mać przed do­ty­ka­niem każdego z ko­ra­lików na suk­ni, żeby skon­tro­lo­wać, czy wszyst­kie są na miej­scu. Kom­pul­syw­na po­trze­ba per­fek­cji, upew­nia­nia się, że wszyst­ko w niej jest w naj­lep­szym porządku, na­si­liły się od tam­tych czasów. Mogła swo­bod­nie od­dy­chać tyl­ko wte­dy, gdy spraw­dziła wszyst­ko, a za chwilę zno­wu spraw­dziła. Je­dy­nie wówczas czuła się bez­piecz­na.

„Okej, do­bra ro­bo­ta”, pomyślała, na­bie­rając głęboko po­wie­trza. Czas za­ba­wić się w ko­chającą cio­cię.

Krążyła po dzia­le za­ba­wek domu han­dlo­we­go Nord­strom. Cały ten pla­sti­ko­wy ko­mer­cyj­ny chłam był taki nud­ny. Mi­siacz­ki? Zbyt dzie­cin­ne. Po­jaz­dy na pi­lo­ta? Już i tak mają spo­ro. Chciała zna­leźć coś spe­cjal­ne­go, coś, cze­go Sera by im nie kupiła.

Pięcio­let­nia Mad­dy ko­chała wszyst­ko, co błyszczące i ładne. Bel­la za­ci­skała usta, prze­cha­dzając się wzdłuż alei. „Ide­al­ne”, pomyślała, gdy za­uważyła sklep Swa­ro­vskie­go. Może za­ini­cjo­wać ko­lekcję krysz­tałów dla sio­strze­ni­cy; wy­szu­kaną, war­tościową ko­lekcję, która po­zwo­li Ma­de­li­ne po­czuć się do­rosłą.

Te­raz coś dla małego Har­ry’ego. Uśmiechnęła się na myśl o swo­im świa­do­mym mody sio­strzeńcu. I miała po­mysł w sam raz dla nie­go. Białe dżinsy Ca­lvi­na Kle­ina. Chwy­ciła jedną parę z miną wi­no­waj­czy­ni – w przy­pad­ku trzy­lat­ka były zupełnie nie­prak­tycz­ne, ale wie­działa, jak bar­dzo mu się spodo­bają.

Kie­dy eks­pe­dient po­da­wał jej ele­gancką torbę z lo­giem CK, za­dzwo­nił jej te­le­fon.

– Halo, Bel­la Wal­ker – zaświer­go­tała w słuchawkę.

– O – od­po­wie­dział ktoś głębo­kim głosem – wróciłaś do sta­re­go na­zwi­ska.

Ser­ce Bel­li się ścisnęło. Roz­po­znała in­to­nację, sposób, w jaki prze­ciągał sa­mogłoski, i ten głęboki, nie­co chra­pli­wy tembr.

Nie słyszała go od ty­go­dni. Cała zadrżała. Jak­by przy­kryła ją ol­brzy­mia fala. Stra­ciła po­czu­cie kie­run­ku. Po­wie­trze uciekło jej z płuc, a gardło ścisnął strach.

Nogi ugięły się pod nią i z ulgą opadła na pla­sti­kową ławkę w przejściu.

– Cze­go chcesz? – spy­tała, a początko­we mdłości szyb­ko za­mie­niły się w gorącą falę złości.

W jej głowie bu­zo­wał kok­tajl gorz­kich emo­cji pro­wadzący do ko­lej­ne­go ata­ku pa­ni­ki. Sta­rała się na­brać po­wie­trze.

Znów wszyst­ko stanęło jej przed ocza­mi: zdu­szo­ny jęk młodej ste­war­de­sy w kok­pi­cie, kie­dy ręka jej męża powędro­wała pod jej spódnicę. Zażeno­wa­ne spoj­rze­nia i ukrad­ko­wy chi­chot in­nych członków obsługi pokłado­wej milknący, gdy Bel­la wcho­dziła do po­miesz­cze­nia. Powrót do domu dzień wcześniej po to, by w swo­jej łazien­ce na­dziać się na młodą blon­dynkę bez­czel­nie sma­rującą ciało ulu­bio­nym kre­mem pi­lin­gującym Bel­li od Cha­nel.

Jak mogła po­zwo­lić, żeby tak ją oszu­ki­wał? Nie­na­wi­dziła sie­bie za przełyka­nie jego głupich tłuma­czeń, za igno­ro­wa­nie mru­gnięć, flirtów, za po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia rzu­ca­ne jej łaj­daczącemu się mężowi na­wet wte­dy, gdy szła obok nie­go przez ter­mi­na­le świa­ta.

Oczy­wiście, że to wi­działa. Ja­sne, że zda­wała so­bie z tego sprawę. Ale dla­cze­go, do diabła, tak długo to wy­pie­rała? Tor­tu­ro­wała się tym py­ta­niem od chwi­li, gdy od niej od­szedł.

Ścisnęło ją w żołądku. Jak długo jesz­cze by to trwało? Jak długo żyłaby w swo­im pie­czołowi­cie zbu­do­wa­nym świe­cie fan­ta­zji, od­ma­wiając po­wro­tu do rze­czy­wi­stości? Boże, była taka bez­na­dziej­na i żałosna, zroz­pa­czo­na i słaba…

– Nie tak roz­ma­wia się z ka­pi­ta­nem – wy­ce­dził Cur­tis, prze­ry­wając jej myśli.

– O, obsługu­jesz ju­trzej­szy lot 421? – spy­tała, sta­rając się, żeby jej głos brzmiał pew­nie i bez emo­cji, co nie do końca jej się udało.

– Oczy­wiście, złotko. Spraw­dziłem listę per­so­ne­lu pokłado­we­go i było tam też two­je na­zwi­sko.

„Li­sta per­so­ne­lu, uśmiechnęła się kwaśno, to dla nie­go li­sta za­kupów. Ja­kieś mięsko, którego jesz­cze nie prze­te­sto­wałeś ko­cha­nie?”. Nie ma mowy, żeby na­ra­ziła się na coś ta­kie­go. Jak tyl­ko skończy tę roz­mowę, za­dzwo­ni, że jest cho­ra i nie może le­cieć.

– Słuchaj, kot­ku – ciągnął. – Nie dzwo­nię, żeby po­plot­ko­wać. Chciałbym, żebyś coś dla mnie zro­biła.

Mówił ze zwykłą po­ufałością, co spra­wiło, że moc­no wciągnęła po­wie­trze i w nie­do­wie­rza­niu od­sunęła te­le­fon od ucha. Zro­bić coś dla nie­go? Bre­dzi czy co?

„Może się upił”, pomyślała Bel­la, go­to­wa po­wie­dzieć temu cho­ler­ne­mu oszu­sto­wi, że jeśli myśli, że co­kol­wiek byłaby w sta­nie zro­bić dla nie­go, to jest w wiel­kim błędzie.

– Oczy­wiście, o co cho­dzi? – usłyszała swoją chłodną od­po­wiedź.

„Do diabła z tą moją słabością”, pomyślała, tupiąc nogą.

– Chciałbym jak naj­szyb­ciej do­stać pod­pi­sa­ne pa­pie­ry roz­wo­do­we, złotko. Na­prawdę szyb­ko.

Pa­pie­ry roz­wo­do­we leżały na dnie jej tor­by podróżnej, cze­kając na pod­pis, ale z ja­kie­goś po­wo­du jesz­cze się za to nie za­brała. Nie o to cho­dzi, że nie chciała roz­wo­du. Skończmy z tym.

– Oczy­wiście, dzi­siaj je wyślę. – Jej od­dech nie­mal się uspo­koił.

„Mogę odbyć nor­malną roz­mowę z tym sprośnym obrzy­dliw­cem. Nie za­mie­rzam się załamy­wać, po­radzę so­bie”, pomyślała.

– Dzięki, dzie­cin­ko, je­steś wiel­ka. Po­trze­buję ich tak szyb­ko, bo w przyszłym mie­siącu się żenię. O cho­le­ra, muszę le­cieć. Cha, cha, taki lot­ni­czy żar­cik. Moja li­mu­zy­na właśnie pod­je­chała. Ciao, Bel­la.

Roz­mo­wa się skończyła, a Bel­la wciąż trzy­mała słuchawkę przy uchu. Znie­ru­cho­miała z za­stygłą twarzą. W końcu jej ciało ru­szyło kie­ro­wa­ne na­tu­ral­nym me­cha­ni­zmem prze­trwa­nia, zmu­szając ją do tego, żeby wzięła głęboki od­dech.

Jej sio­stra, jej mała sio­strzycz­ka, po­trze­bo­wała jej bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek in­dziej. Sera była je­dyną osobą, która mogła jej te­raz pomóc. Spoj­rzała na te­le­fon. Zdrętwiałe pal­ce nie­pew­nie wędro­wały po kla­wia­tu­rze. Pod­dała się. Kogo chce oszu­kać? Nie może do niej za­dzwo­nić. Życie Sery było wy­star­czająco pokręcone. Nie będzie jesz­cze bar­dziej jej pogrążać swo­imi pro­ble­ma­mi. Naj­lep­sze, co może zro­bić, to nie wta­jem­ni­czać jej w ten kosz­mar. Poza tym za dużo mu­siałaby wyjaśniać. Sko­ki w bok, zdra­da, okrop­na noc, kie­dy ją zo­sta­wił. Do tej pory nie była w sta­nie ni­ko­mu o tym opo­wie­dzieć. Za bar­dzo bolało. Znów po­czuła mdłości.

Od­chy­liła głowę w tył, a su­fit nad nią wy­da­wał się płynąć. Na­gle podłoga za­fa­lo­wała, więc kur­czo­wo chwy­ciła się opar­cia ławki, żeby nie stra­cić równo­wa­gi.

Prze­chodząca obok moc­no opa­lo­na ko­bie­ta, widząc jej roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce i lśniącą warstwę potu po­kry­wającą po­licz­ki, rzu­ciła z dez­apro­batą:

– Nar­ko­man­ka.

I od­da­liła się tak szyb­ko, jak po­zwo­liły jej na to pięcio­cen­ty­me­tro­we ob­ca­sy szpi­lek od Jim­my’ego Choo.

Bel­la włożyła głowę między ko­la­na i cze­kała, aż po­czu­je się le­piej. W ciągu paru mi­nut krew napłynęła do mózgu, od­dech się uspo­koił i mogła się po­zbie­rać.

Więc się żeni. O kur­wa. Z kim? Z tą samą głupią pindą, dla której ją zo­sta­wił? Bel­la znów po­czuła atak mdłości i opuściła głowę w dół na ko­lej­nych parę mi­nut.

„Ale dla­cze­go, do cho­le­ry, się przej­muję?”, pomyślała. Nie chciała go w swo­im życiu. Pragnęła, żeby ten po­twor­ny, upo­ka­rzający epi­zod od­szedł w za­po­mnie­nie. Czy­li te­raz na­prawdę się od nie­go uwol­ni i będzie mogła zająć się swo­im życiem? Może na­wet pomyśli, żeby się z kimś umówić, choć coś jej mówiło, że rany w ser­cu będą po­trze­bo­wać trochę więcej cza­su, żeby się porządnie za­goić.

Skąd więc taka re­ak­cja? „Może po pro­stu nie spo­dzie­wałam się tej wia­do­mości”, pomyślała. Co po­wie­działby jej te­ra­peu­ta? Błysk od­po­wie­dzi po­ja­wił się z tyłu jej głowy. Rósł i wypływał na po­wierzch­nię. Zdała so­bie sprawę, że od daw­na uni­kała tej myśli. Boże, co z nią było nie tak! Nie, nie ma mowy, zwy­czaj­nie nie ma mowy… Czy to możliwe, że wciąż go ko­cha?4

Sera nie nosiła spódnic. Na­wet długie mogły odsłonić więcej, niż by chciała. Ale co mogła zro­bić? W tym se­zo­nie białe lnia­ne spódnicz­ki były bar­dzo mod­ne, a Sera za­wsze podążała za tren­da­mi.

Po całym cha­osie dnia i zwykłym sar­ka­zmie Joan z ulgą za­mknęła się w swo­im po­ko­ju, żeby przy­go­to­wać się do spo­tka­nia Sza­li i żali.

Ana­li­zo­wała swo­je od­bi­cie w dużym lu­strze. Nogi były nie­mal całkiem za­kry­te przez sięgającą ko­stek białą, lnianą spódnicę, ale i tak nie była pew­na, czy będzie miała wy­star­czająco dużo od­wa­gi, żeby ją założyć. Może udałoby się za­po­biec awa­rii, gdy­by spędziła cały wieczór na stojąco?

Przy­najm­niej jej ciem­no­sza­ra bluz­ka na ramiączka i nowe klap­ki nie po­wo­do­wały mo­do­wych roz­te­rek. Klap­ki wy­pa­trzyła pod­czas prze­rwy. Lśniące ka­mie­nie wzdłuż pasków opla­tających pal­ce połyski­wały tak cud­nie, że nie mogła się oprzeć za­ku­po­wi.

Oczy­wiście po­tem mu­siała się jakoś wcisnąć na pe­di­kiur po pra­cy i zna­leźć od­po­wied­ni cze­ko­la­do­wy ko­lor la­kie­ru do pa­znok­ci, który pa­so­wałby do ka­mie­ni. Po­ru­szając z radością pal­ca­mi stóp, stwier­dziła, że war­to było zna­leźć do­dat­kową go­dzinę opie­ki nad dziećmi, wyjść wcześniej z pra­cy i po raz ko­lej­ny odwołać, i tak spóźnioną, cy­to­lo­gię.

Cho­le­ra! Nie miała na­wet cza­su, żeby pomyśleć o za­ku­pie włóczki i drutów na dzi­siejszą sesję. Mie­siące minęły od cza­su, gdy skończyła swój ostat­ni pro­jekt; ra­czej dra­ma­tycz­nie wyglądający szal, którego Ma­de­li­ne nie chciała nosić.

Myślała na­wet, żeby zacząć robić czapkę dla Har­ry’ego, ale gdzieś zginęła jej tor­ba z robótka­mi, którą kupiła na wy­prze­daży. Wciąż miała na­dzieję, że się znaj­dzie. To była świet­na tor­ba.

Ale w końcu Sza­le i żale to tyl­ko wy­god­na wymówka, żeby napić się wina i wyżalić. I to było dla Sery w porządku. Chciałaby tyl­ko, żeby była tu Bel­la. Od wieków się nie wi­działy.

Ostat­ni raz rzu­ciła okiem do lu­stra. Gołe kost­ki, nie­przy­wykłe do dzien­ne­go światła, wy­sta­wały spod rąbka spódni­cy. Nie mogła tego zro­bić. Po­biegła z po­wro­tem do gar­de­ro­by i z szu­fla­dy wypełnio­nej raj­sto­pa­mi i pończo­cha­mi wyciągnęła sza­re leg­gin­sy.

– Cześć, piękności moje, do­brze, że założyłaś spódnicę. Świet­nie w niej wyglądasz – po­wie­dział Tony, wchodząc do sy­pial­ni, żeby się prze­brać.

– Tak, tak. – Sera zi­gno­ro­wała kom­ple­ment i schy­liła się szyb­ko, kie­dy próbował ją pocałować. – Le­piej się po­spiesz, two­je zajęcia z biz­ne­su za­czy­nają się za piętnaście mi­nut.

– Już się robi – od­po­wie­dział, wsu­wając na nogi buty Nike. – Przy­najm­niej mama wy­cho­dzi na lekcję włoskie­go i nie będzie się wam plątać pod no­ga­mi.

Sera pokręciła głową.

– Nie­ste­ty w sa­mo­cho­dzie Ma­vis wy­siadł aku­mu­la­tor, więc nie będzie miała jak do­je­chać.

– O, cho­le­ra. – Tony stanął w drzwiach, wciągając biały T-shirt. – I to aku­rat w ten dzień, kie­dy wszy­scy przy­chodzą do cie­bie.

– Nie­ważne – od­po­wie­działa dziel­nie Sera. – Je­stem pew­na, że będzie się po­tra­fiła za­cho­wać w to­wa­rzy­stwie. Choć jest trochę za­wie­dzio­na, że stra­ci lekcję.

– W za­sa­dzie po­win­na już płyn­nie mówić po włosku. Uczy się od wieków.

– Tak, tyl­ko nie ma gdzie z tego ko­rzy­stać. Ucie­kam, ko­cha­nie – uśmiechnął się Tony i prze­syłając jej szyb­kie­go całusa, zbiegł ze schodów.

Sera skon­tro­lo­wała śpiące dzie­ci i poszła do kuch­ni przyrządzić przekąski dla gości.

– Jak ro­bisz her­batę, to ja się też na­piję – zawołała Joan.

Sera zgrzytnęła zębami i napełniła czaj­nik.

– Za­raz będzie – za­szcze­bio­tała fałszy­wie.

Joan przyjęła wy­god­niejszą po­zycję na swo­im ulu­bio­nym fo­te­lu z podnóżkiem.

– Pew­nie będzie nie do przełknięcia – wy­mam­ro­tała pod no­sem. – Bo roz­pro­szy ją za­raz jakaś błyskot­ka.

Zde­ter­mi­no­wa­na, żeby nie po­zwo­lić teścio­wej zajść so­bie za skórę, Sera przy­go­to­wała her­batę zgod­nie z wy­ma­ga­nia­mi Joan. Za­nu­rzyć to­rebkę trzy razy we wrzątku, dwie łyżecz­ki cu­kru i dużo mle­ka.

Wkładając po raz trze­ci to­rebkę her­ba­ty do go­tującej wody, sta­rała się wy­krze­sać po­zy­tyw­ne myśli na te­mat Joan. W końcu ten wspa­niały, piętro­wy, wik­to­riański dom w mod­nej dziel­ni­cy Pad­ding­ton należał do teścio­wej. Sery i Tony’ego nie byłoby stać na to, żeby za­miesz­kać w ta­kim miej­scu, gdy­by nie wspa­niałomyślność Joan. Ale słono za to płaci­li. Nie tyl­ko pod względem emo­cjo­nal­nym. Piękny znisz­czo­ny bu­dy­nek wy­ma­gał ciągłych na­praw i re­montów.

Pierwszą rzeczą, na którą na­ci­skała Sera, było stwo­rze­nie dużej łazien­ki na piętrze. Po­trze­bo­wała od­po­wied­nich wa­runków do co­dzien­nych przy­go­to­wań. A Tony, jak po­sta­no­wi­li, za­in­sta­lo­wał wszyst­kie lu­stra na ta­kiej wy­so­kości, żeby nie mu­siała oglądać po­twor­nej bli­zny ciągnącej się od uda aż po kostkę. Aby utrzy­mać z dala Joan i jej ta­jem­ni­cze ge­ria­trycz­ne prak­ty­ki to­a­le­to­we, Sera prze­dzie­liła pral­nię na par­te­rze i urządziła w części po­miesz­cze­nia prak­tyczną, choć nie­wielką łazienkę dla teścio­wej. Pro­fe­sja Tony’ego wy­ma­gała miej­sca do pra­cy w domu, więc dzie­ci dzie­liły drugą sy­pial­nię na piętrze, a w trze­ciej mieściło się jego biu­ro. Mały sa­lo­nik na­prze­ciw­ko schodów na par­te­rze stał się miej­scem wy­po­czyn­ku Joan, a wąski ko­ry­tarz pro­wa­dził do sa­lo­nu, który kie­dyś był ja­dal­nią. Kuch­nię i pral­nię prze­nie­sio­no na tyły domu jesz­cze we wcze­snych la­tach sześćdzie­siątych.

Sera miała zde­cy­do­wa­nie am­bit­niej­sze pla­ny; chciała powiększyć dom kosz­tem ogro­du i stwo­rzyć dru­gi, duży sa­lon z otwartą kuch­nią. Wte­dy Joan ze swo­im te­le­wi­zo­rem oku­po­wałaby jedną strefę, a resz­ta ro­dzi­ny miałaby wresz­cie własne miej­sce.

Ale kosz­ty były bar­dzo duże. Tony i Sera już ugi­na­li się pod ciężarem kre­dy­tu. Cho­ciaż dom należał do Joan, to oni płaci­li za ciągłe kon­ser­wa­cje. Sera ma­rzyła o tym, żeby zre­zy­gno­wać z pra­cy, gdy uro­dziły się dzie­ci, ale jej re­mon­to­we am­bi­cje i umiłowa­nie mar­ko­wych ciuchów i dro­gich ko­sme­tyków spra­wiły, że mu­siała pra­co­wać, aby mo­gli związać ko­niec z końcem.

Jeśli wszyst­ko do­brze pójdzie, Tony do­sta­nie tę lepszą pracę i będą w sta­nie w ciągu paru mie­sięcy roz­począć duży re­mont. Sku­liła się na myśl, że przez pół roku bu­do­wy będą się wszy­scy mu­sie­li gnieździć na małej prze­strze­ni, ale na pew­no jakoś so­bie po­radzą.

O, cho­le­ra, za długo mo­czyła to­rebkę. No i woda nie była już tak gorąca. Pod­kradła się do mi­kro­falówki, spoglądając przez ramię, i otwo­rzyła ją tak ci­cho, jak to możliwe.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz tego spie­przyć, Sera?! – krzyknęła Joan.

– Oczy­wiście, że nie – od­po­wie­działa, klnąc pod no­sem jak szewc i wy­le­wając her­batę do zle­wu.

Kie­dy ide­al­ny napój Joan był wresz­cie go­to­wy, Sera podała teścio­wej filiżankę.

– Szko­da, że stra­cisz dzi­siejszą lekcję włoskie­go – po­wie­działa Sera.

– Może to i le­piej. Za­pa­le­nie uchyłków zno­wu daje mi się dzi­siaj we zna­ki. Mam na­dzieję, że nie będę wam prze­szka­dzać, złotko – oznaj­miła z szel­mow­skim uśmie­chem. – No wiesz, two­im kum­pel­kom z kółka. A co z tym fa­ce­tem, który ma dołączyć? Pedał czy co?

Sera przełknęła gniew.

– Nie, Joan, on jest he­te­ro. Nie­daw­no owdo­wiał i po pro­stu chciałby wyjść z domu i z kimś się spo­tkać. To wszyst­ko.

– Aha. – Joan nie była prze­ko­na­na. – Trochę dziw­ne, że fa­cet przy­cho­dzi na spo­tka­nie kółka dzie­wiar­skie­go. Dzier­ga­nie to ro­bo­ta dla ko­biet.

– No wiesz, nie cho­dzi tyl­ko o dzier­ga­nie – tłuma­czyła cier­pli­wie Sera. – To również szan­sa na nad­ro­bie­nie za­ległości. Jak klub książki.

– Klub książki! Nie rozśmie­szaj mnie. – Oczy Joan ani razu nie opuściły ekra­nu te­le­wi­zo­ra. – Nig­dy bym nie pomyślała, że Chan­trea wy­brałaby czy­ta­nie jako hob­by, nie mówiąc już o tej Mal­lo­ry. Zdzi­wiłabym się, gdy­by w ogóle po­tra­fiła czy­tać!

Sera od­da­liła się, oba­wiając się, że stra­ci kon­trolę i ude­rzy starą kwokę. Boże, jak to się wszyst­ko dzi­siaj ułoży? Gdzie ich wszyst­kich po­sa­dzi? Wie­działa, że nie ma szans na to, żeby Joan wcześniej się położyła. Cho­ciaż Sera ory­gi­nal­nie urządziła jej sy­pial­nię, z kom­ple­tem wy­po­czyn­ko­wym w sty­lu Lau­ry Ash­ley i te­le­wi­zo­rem, ta wciąż oku­po­wała sa­lon.

– Nie mam za­mia­ru dać się za­mknąć w tym więzie­niu – na­rze­kała, kie­dy Sera po raz pierw­szy z dumą po­ka­zała jej od­re­mon­to­wa­ne i urządzo­ne dużym kosz­tem po­miesz­cze­nie.

Sera zde­cy­do­wała, że naj­lep­szym miej­scem na dzi­siejszą sesję Sza­li i żali będzie ki­czo­wa­ta kuch­nia. Mogą uda­wać, że są go­spo­dy­nia­mi do­mo­wy­mi z lat sie­dem­dzie­siątych. Na­wet Sam.

Uchwy­ciw­szy się tego po­mysłu, prze­ko­py­wała spiżarnię w po­szu­ki­wa­niu czer­wo­nych i zie­lo­nych ce­bu­lek kok­taj­lo­wych. Szczęśli­wie ka­ba­no­sy były przy­sma­kiem Tony’ego. Poświęciła też swój do­sko­nały ched­dar i pocięła go w kostkę. A przy odro­bi­nie szczęścia – przetrząsała szu­fladę Joan, dum­nie na­zy­waną roz­ryw­kową – bin­go, wykałacz­ki z chwości­ka­mi. Szyb­ko przy­go­to­wała wybór przekąsek i ułożyła je na gościn­nej za­sta­wie teścio­wej. Była mile pod­eks­cy­to­wa­na swo­im po­mysłem i na­wet założyła far­tu­szek z fal­ban­ka­mi. „Chy­ba po­trze­bu­je­my jesz­cze tyl­ko pla­terów”, pomyślała z roz­ba­wie­niem.

– Drzwi – wystąpiła z po­mocą Joan, kie­dy za­brzmiał dzwo­nek.

Mal­lo­ry jak zwy­kle przy­wi­tała się z Serą pi­skiem emo­cji, z en­tu­zja­zmem chwy­tając ją w objęcia. Była dokład­nie tą samą mie­sza­niną ener­gii i uczuć, która przy­ciągnęła do niej Serę, kie­dy po­znały się w nie­wiel­kiej szko­le pod­sta­wo­wej w Ta­sma­nii po­nad trzy­dzieści lat temu.

Ich po­wi­tal­nym okrzy­kom to­wa­rzy­szyło szy­der­cze prych­nięcie Joan.

– A ona co tu robi? – syknęła ze wstrętem Mal­lo­ry. – Myślałam, że jest na włoskim.

– Sa­mochód Ma­vis ma rozłado­wa­ny aku­mu­la­tor – szepnęła Sera.

– Przeklęta co­rol­la! – po­gro­ziła Mal­lo­ry zaciśniętą pięścią.

– Jak już prze­sta­nie­cie wy­mie­niać plot­ki z podwórka, to może przy­po­mni się wam o ma­nie­rach – prze­rwała Joan.

Młode ko­bie­ty wy­mie­niły znaczące spoj­rze­nia i kwaśne miny. Po chwi­li na twa­rzy Mal­lo­ry po­ja­wił się jej zwykły, zaraźliwy uśmiech.

– Do­bry wieczór, Joan. – Wsko­czyła do środ­ka i po­chy­liła się, żeby dać jej bu­zia­ka. – Cieszę się, że cię widzę.

– Cześć, Mal­lo­ry – od­po­wie­działa Joan, pod­su­wając po­li­czek i od­wra­cając oczy od ofer­ty te­le­za­kupów, żeby osza­co­wać wygląd młod­szej ko­bie­ty.

Spoj­rzała znad oku­larów.

– Co ja widzę? War­ko­cze, Mal­lo­ry? Nie je­steś trochę za sta­ra na uczen­nicę?

Mal­lo­ry uśmiechnęła się jesz­cze sze­rzej.

– Faj­ny swe­ter, Joan – od­po­wie­działa. – Te­raz już trud­no o ta­kie apli­ka­cje, in­te­re­sujący mo­tyw.

– Hmm, dzięki – stwier­dziła Joan, patrząc na swój swe­ter i do­bra­ne do nie­go spodnie dre­so­we. – Lubię mor­ski ko­lor.

– I po­win­naś. Do­brze współgra z ko­lo­rem two­jej skóry – za­pew­niła ją Mal­lo­ry.

Sera złapała ją za ramię. Obie omal się nie po­si­kały ze śmie­chu. Udało im się do­trzeć do kuch­ni i za­trzasnąć drzwi, za­nim do­padły je drgaw­ki.

– Je­steś okrop­na, wiesz o tym – po­wie­działa Sera, uśmie­chając się do sta­rej przy­ja­ciółki. – Ale ci wy­ba­czam, bo masz świet­ne buty.

Mal­lo­ry spoj­rzała na swo­je espa­dril­le na ko­tur­nach.

– Dzięki, mam tyl­ko na­dzieję, że się nie przewrócę: są bar­dzo nie­sta­bil­ne.

Sera pra­wie zaczęła żałować, że sama wy­brała płaskie, zdo­bio­ne klap­ki, ale wy­star­czył rzut oka w dół i po­czuła się pew­niej.

Dzwo­nek do drzwi za­anon­so­wał przy­by­cie Chan­trei i Sama.

– O, to nasz dzier­gający chłopiec? – spy­tała Joan, oce­niając Sama wzro­kiem, jak wy­sta­wo­we­go byka, gdy ner­wo­wo wszedł do po­ko­ju.

– Joan, to jest Sam. – Sera z niechęcią przed­sta­wiła swoją teściową, cze­kając, aż popełni jakąś gafę – i nie roz­cza­ro­wała się.

– Więc nie masz kum­pli. To twój pro­blem? Dla­te­go chcesz sie­dzieć z gro­madką zamężnych ko­biet… A może masz w za­na­drzu coś bar­dziej in­te­re­sującego, co? – Joan mrugnęła znacząco do Chan­trei, która uśmiechnęła się i objęła Sama.

– Tak, Joan, je­steśmy ko­chan­ka­mi i bied­ny Sam po pro­stu nie może beze mnie żyć; tra­fiłaś w sed­no – po­wie­działa zu­chwa­le.

– Nie mu­sisz się tak do mnie od­zy­wać – ofuknęła Joan, po­now­nie zwra­cając całą uwagę na te­le­sprze­daż.

Sam nie wie­dział, gdzie po­dziać oczy, a Sera nie była pew­na, czy śmiać się, czy płakać. Chan­trea spo­koj­nie po­pro­wa­dziła ich do kuch­ni i zajęła miej­sce przy sto­le.

– Chry­ste, naj­wyższy czas na wino – ogłosiła Sera, na­le­wając każdemu do kie­lisz­ka.

– Proszę – po­wie­dział Sam z wdzięcznością.

– Te­raz ja. – Chan­trea podała swój.

– Dla mnie tyl­ko pół – po­pro­siła Mal­lo­ry. – Wiesz, jak wino na mnie działa.

Sera, sięgając po kie­li­szek Chan­trei, za­uważyła, że i ona ma na no­gach espa­dril­le. Jak to możliwe?

– Halo, dziew­czy­ny. – Zgrab­ny, upu­dro­wa­ny no­sek sąsiad­ki Sery, Ja­cqu­eli­ne, uka­zał się w drzwiach.

– Do­bry wieczór wszyst­kim – po­wie­działa za­do­wo­lo­na ze swo­je­go wejścia. – A to musi być Sam? Miło cię po­znać. – Rzu­ciła sztyw­ny uśmiech w jego kie­run­ku, dum­nie sta­wiając na środ­ku stołu wspa­niały, ozdo­bio­ny tro­pi­kal­ny­mi owo­ca­mi tort Pawłowej.

Przez kuch­nię prze­szedł szmer po­dzi­wu.

Przez parę se­kund uszy Ja­cqu­eli­ne na­pa­wały się ich kom­ple­men­ta­mi. Przy­mknęła oczy, ciesząc się trium­fem, żeby po chwi­li wzru­szyć lek­ko ra­mio­na­mi i unieść ręce w geście pro­te­stu.

– Och, to na­prawdę nic ta­kie­go – zadźwięczała, zsu­wając z ra­mion różowy kasz­mi­ro­wy swe­te­rek i wie­szając go na opar­ciu krzesła.

Ja­cqu­eli­ne dokład­nie wie­działa, jaki będzie prze­bieg wie­czo­ru. Wszy­scy będą na­rze­ka­li na to, jak ciężkie są ich mało znaczące żywo­ty, i prze­ry­wa­li na­rze­ka­nia uwa­ga­mi na te­mat jej życia bez ska­zy. Wie­działa, że po­ta­jem­nie jej za­zdroszczą; dwóch do­sko­na­le ułożonych na­sto­latków, ko­chającego męża-or­to­don­ty i do­sko­na­le pro­wa­dzo­ne­go domu. W jej życiu nie było rys tak jak w życiu in­nych. Jej życie było bez ska­zy jak płatki an­giel­skiej róży.5

Sera po­win­na być za­do­wo­lo­na i zre­lak­so­wa­na. Cięty język Joan nie wyrządził większych szkód. At­mos­fe­ra była miła, przekąski atrak­cyj­nie ki­czo­wa­te i wszy­scy pil­nie od­da­wa­li się robótkom. Jed­nak ona była pod­mi­no­wa­na. W zakątkach jej umysłu for­mo­wał się zna­jo­my kłąb fru­stra­cji.

Jak mogła tak błędnie zin­ter­pre­to­wać naj­now­sze tren­dy? Jak to możliwe, że obie, Mal­lo­ry i Chan­trea, za­uważyły, że espa­dril­le są hi­tem, pod­czas gdy jej – za­wsze-na-cza­sie-Se­rze Wal­ker – wyraźnie to umknęło?

Jej mo­do­wy ra­dar na­mie­rzył espa­dril­le, za­re­je­stro­wał nowy look, ale zde­cy­do­wa­nie błędnie od­czy­tała tra­jek­to­rię, którą podążyła ta pro­po­zy­cja. Wie­działa, że mogą stać się mod­ne – pra­wie tak mod­ne jak białe lnia­ne spódni­ce – ale nie tak szyb­ko, nie już dziś wie­czo­rem, do cho­le­ry. Poza tym nosiło się je prze­cież czte­ry lata temu. Jak śmiały tak szyb­ko wrócić?

Ener­gicz­nie potrząsnęła stopą, całko­wi­cie roz­cza­ro­wa­na no­wy­mi klap­ka­mi. Wy­da­wały się te­raz okrop­nie krzy­kli­we.

– Świet­nie dziś wyglądasz – uśmiechnęła się do niej Chan­trea.

– Biały len zdo­mi­nu­je ten se­zon – po­wie­działa Mal­lo­ry.

– Po­do­ba mi się ten cze­ko­la­do­wy la­kier – dodała po­spiesz­nie Ja­cqu­eli­ne.

Sera zdaw­ko­wo się do nich uśmiechnęła, pusz­czając miłe słowa mimo uszu. Udając, że sku­pia się na robótce, ukrad­kiem spoj­rzała na sto­py Ja­cqu­eli­ne; na­wet kla­sycz­ne ba­le­ri­ny wy­da­wały się bar­dziej sto­sow­ne niż jej ozdob­ne san­dałki. Ze złością rzu­ciła głupim, błyszczącym klap­kom ostat­nie spoj­rze­nie i włączyła się do roz­mo­wy, po­ma­gając Chan­trei przy mo­he­ro­wym sza­lu.

– Te ko­recz­ki wyglądają in­try­gująco, ale muszę odmówić – po­wie­działa Ja­cqu­eli­ne, lek­ko się wzdry­gając, kie­dy Mal­lo­ry często­wała przekąska­mi.

– Jak tam w pra­cy? – spy­tała Chan­treę Sera.

– Ostat­ni lot był stan­dar­do­wo upior­ny, z rzy­gającym dzie­cia­kiem i za­pcha­nym ki­blem; ale zdążyłam ode­brać Sal­ly z przed­szko­la, a to za­wsze coś – od­po­wie­działa Chan­trea z nie­wy­raźnym uśmie­chem, który nie sięgnął jej zmęczo­nych oczu.

– Wy­obrażam so­bie, ja­kie to musi być okrop­ne, gdy inni muszą wy­cho­wy­wać two­je dziec­ko – oznaj­miła Ja­cqu­eli­ne.

– Słucham? – Na twa­rzy Chan­trei po­ja­wiły się ozna­ki gnie­wu. – Co masz na myśli?

Sera i Mal­lo­ry wy­mie­niły ner­wo­we spoj­rze­nia, a Sam po­chy­lił się nad włóczką.

Chan­trea za­wsze była drażliwa, zwłasz­cza gdy cho­dziło o czas, który poświęca Sal­ly.

– Nic ta­kie­go, ko­cha­nie – od­po­wie­działa Ja­cqu­eli­ne z nie­winną minką. – Tyl­ko…

– Le­piej nic nie mów. – Na­stro­szo­ne włosy Chan­trei jesz­cze bar­dziej się zjeżyły. – Dla niektórych pra­ca ogra­ni­cza się do tak stre­sujących rze­czy, jak czwart­ko­wy brydż czy co­ty­go­dnio­we spo­tka­nie z pastą do po­le­ro­wa­nia me­bli, inni mają trochę więcej na głowie.

Mal­lo­ry o mało nie wy­buchła śmie­chem, ale rzut oka na Chan­treę wy­star­czył, żeby go zdu­siła.

– Ko­cha­nie, nie wzięłaś chy­ba tego do sie­bie. Nie ata­kuję cię. Chciałam po pro­stu oka­zać współczu­cie – od­po­wie­działa ci­cho Ja­cqu­eli­ne.

– Częstuj­cie się, dziewczęta. – Sera, chcąc rozłado­wać sy­tu­ację, po­sta­wiła tacę na sto­le.

Chan­trea z wes­tchnie­niem prze­sunęła pal­ca­mi po włosach; wy­buch złości minął.

– Prze­pra­szam, Ja­cqu­eli­ne. Zdaję so­bie sprawę, że je­stem prze­czu­lo­na na punk­cie Sal­ly.

– Sam, czy two­je córki chodzą już do szkoły? – spy­tała Ja­cqu­eli­ne, wpływając na bar­dziej bez­piecz­ne wody.

– Star­sza, Isa­bel­le, jest w zerówce, a na­sza… – Cień bólu prze­mknął po jego twa­rzy, kie­dy mu­siał się po­pra­wić. – A moja mała Ale­xan­dra jest w przed­szko­lu, w gru­pie z Sal­ly.

– Wspa­nia­le. A mat­ka też ma pra­wo do opie­ki? – spy­tała.

– Ja­cqu­eli­ne! – zawołała Chan­trea.

– W porządku, Chan­trea – po­wstrzy­mał ją Sam. I zwra­cając się do Ja­cqu­eli­ne, wytłuma­czył: – Ich mat­ka zmarła dwa lata temu i te­raz sam je wy­cho­wuję.

– Och, na­prawdę mi przy­kro. – Zmar­twio­na Ja­cqu­eli­ne ko­niusz­ka­mi palców do­tknęła skro­ni. – Wia­do­mo, że wy­cho­wa­nie dzie­ci spra­wia mężczy­znom o wie­le więcej pro­blemów niż ko­bie­tom.

– JA­CQU­ELI­NE! – Tym ra­zem upo­mniał ją chór głosów.

– Myślę, że czas na tort – rzu­ciła Sera, spraw­dzając, za­nim wstała od stołu, czy jej noga jest wy­star­czająco do­brze za­kry­ta.

Chciała odciągnąć uwagę Ja­cqu­eli­ne od te­ma­tu, a wiel­ka pu­szy­sta beza do­sko­na­le się do tego nada­wała.

I fak­tycz­nie, spełniła swo­je za­da­nie. Ja­cqu­eli­ne za­ser­wo­wała de­ser, a z po­mocą paru ko­lej­nych kie­liszków wina wszy­scy się roz­luźnili, śmiejąc się i traj­kocząc o głupo­tach. Wiel­kie życio­we pro­ble­my na ra­zie odłożono na bok.6

Punk­ci­ki białego światła na ciem­nym dy­wa­nie uświa­do­miły Joan, że wciąż jest noc. Daw­no za­ak­cep­to­wała fakt, że już nig­dy nie będzie się cie­szyć głębo­kim i długim snem.

Wstała, wsunęła na sto­py kasz­ta­no­we kap­cie i poczłapała ko­ry­ta­rzem, żeby przy­nieść ulgę nie­cier­pli­we­mu pęche­rzo­wi. Była już w pełni roz­bu­dzo­na. Umyła ręce i zerknęła w za­ma­za­ne od­bi­cie w lu­strze. „To praw­dzi­we błogosławieństwo, że oczy za­czy­nają wy­sia­dać w tym sa­mym cza­sie, gdy skóra tra­ci ela­stycz­ność”, pomyślała. Jeśli z pełną ostrością zo­ba­czyłaby, co czas zro­bił z jej twarzą, mu­siałaby się pew­nie pod­dać.

Po­wlokła się do kuch­ni, żeby zro­bić so­bie filiżankę her­ba­ty. Dla Joan her­ba­ta była od­po­wie­dzią na wszyst­ko, pa­na­ceum na wszel­kie do­le­gli­wości – od na­padów fu­rii, po dresz­cze; drob­ne czar­ne list­ki po­tra­fiły zdziałać cuda. Nig­dy nie przyszło jej do głowy, że mogą być też przy­czyną jej bez­sen­ności.

Cze­kając, aż woda w czaj­ni­ku się za­go­tu­je, błądziła wzro­kiem po po­miesz­cze­niu. Na­deszły wspo­mnie­nia, które sil­niej ude­rzały nocą. To za­wsze było jej ulu­bio­ne miej­sce w domu. Było ta­kie ele­ganc­kie w cza­sach, gdy zo­stało urządzo­ne. Wspo­mi­nała okres, kie­dy oliw­ko­wo-zie­lo­ne drzwi i po­ma­rańczo­we la­mi­no­wa­ne obi­cia ławek były szczy­tem mody. Wspo­mi­nała dzień, kie­dy się wpro­wa­dzi­li, a ona, świeżo upie­czo­na mężatka, roz­pa­ko­wy­wała pierw­sze za­ku­py z ta­ki­mi emo­cja­mi jak mała dziew­czy­na bawiąca się w dom. Wszyst­kie pro­duk­ty po­usta­wia­ne w równych rzędach miały za­pew­nić suk­ces od­da­nej żonie, którą przy­sięgała być ty­dzień wcześniej w obec­ności ro­dzi­ny i przy­ja­ciół w koście­le St Mat­thias. Po ko­lej­nych wi­zy­tach w su­per­mar­ke­cie za­ku­py spożyw­cze prze­stały być tak eks­cy­tujące.

Joan miała przed ocza­mi hor­dy przy­ja­ciół i sąsiadów śmiejących się i pijących w kuch­ni i w sa­lo­nie, słyszała Be­atlesów na gra­mo­fo­nie, wi­działa mar­ti­ni w ele­ganc­kich kie­lisz­kach. Wszyst­kie dziew­czy­ny z fry­zu­ra­mi na Au­drey Hep­burn, z po­wie­ka­mi moc­no pod­kreślo­ny­mi czar­nym ey­eli­ne­rem i w naj­mod­niej­szych wte­dy stro­jach.

Zdjęcie, które stało na jej sto­li­ku noc­nym, zo­stało zro­bio­ne właśnie tu, w kuch­ni, w ich pierwszą rocz­nicę ślubu. Miała na so­bie su­kienkę bez rękawów w ko­lo­rze bu­tel­ko­wej zie­le­ni, z ob­cisłą górą, która od pasa roz­sze­rzała się w sięgającą ko­lan bombkę. Bar­ry był szczupłym blon­dy­nem, za­wsze poważnym. Nig­dy nie uśmie­chał się do zdjęcia, a także nieczęsto to robił w co­dzien­nym życiu. Nikt, kto wte­dy na nich pa­trzył, nie domyślał się, że między nimi wy­rosła ba­rie­ra. Ani jak ciężko Joan mu­siała pra­co­wać na to, żeby za­cho­wać po­zo­ry szczęśli­we­go pożycia małżeńskie­go.

Na­wet te­raz trzy­mała to zdjęcie na sto­li­ku noc­nym tyl­ko dla­te­go, że tak wy­pa­dało.

Na fo­to­gra­fii na­le­wała Bar­ry’emu drin­ka z wazy do pon­czu z ołowio­we­go krysz­tału, którą odzie­dzi­czyła po pra­bab­ce. Tra­dy­cja wy­ma­gała, żeby prze­ka­zać ją pierw­szej pan­nie młodej w ro­dzi­nie.

Sera wy­da­wała się za­do­wo­lo­na, kie­dy do­stała ją od Joan w dniu swo­je­go ślubu, ale Joan wątpiła, że do­ce­niła zna­cze­nie po­da­run­ku. Spoj­rzała te­raz na wazę upchniętą w rogu ławy i wypełnioną po­zo­stałościa­mi życia ro­dzin­ne­go. Kloc­ki lego, ra­chun­ki, gum­ki do włosów i re­cep­ty nie po­zwa­lały krysz­tałowi lśnić pełnym bla­skiem. Kie­liszków nie wi­działa od daw­na. Pew­nie wszyst­kie się potłukły.

Joan wes­tchnęła i wyj­rzała przez okno na wy­bru­ko­wa­ne pa­tio, które po­wstało na tyłach domu jesz­cze przed przyjściem Tony’ego na świat. Ogarnął ją smu­tek, kie­dy przy­po­mniała so­bie lato, w które je bu­do­wa­no.

Her­ba­ta skończyła się pa­rzyć. Wrzu­ciła to­rebkę do zle­wu i poszła do swo­je­go po­ko­ju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: