Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzikie wybrzeże - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Dzikie wybrzeże - ebook

Gujana. Kraina tysiąca rzek, zachłannej puszczy, zapomnianych plemion. Dzikie Wybrzeże. Przeżyć można tylko, podróżując wąskim pasem brzegowym – z każdym kilometrem w głąb lądu rośnie ryzyko złapania egzotycznej choroby, rozszarpania przez dzikie zwierzęta czy utopienia w wartkim strumieniu. Ale to także piękny świat fosforyzującej zieleni oraz nieodkrytych gatunków zwierząt. Ta niezwykła uroda, dziki charakter oraz wspomnienia o przodku, któremu marzyło się cukrowe królestwo na wybrzeżu Gujany, pchnęły Johna Gimlette’a na wyprawę wzdłuż nieposkromionego wybrzeża Ameryki Środkowej. Ta podróż zaprowadzi go do kryjówek zbiegłych niewolników i kolonii karnych, odległych indiańskich wiosek i utopijnej osady sekty Świątynia Ludu, gdzie w 1978 roku ponad dziewięciuset Amerykanów popełniło zbiorowe samobójstwo. Na swojej drodze spotka rebeliantów, poszukiwaczy złota, zbójników i szamanów. „Dzikie wybrzeże” to porywająca opowieść o niezwykłej wyprawie do jednego z najpiękniejszych, najbardziej nieprzyjaznych i najmniej zbadanych zakątków współczesnego świata. 2012 — Nagroda im. Williama Dolmana dla najlepszej książki podróżniczej.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-622-8
Rozmiar pliku: 8,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie

Gu­ja­na to kraj, któ­ry za­cho­wał dzie­wic­two, nie za­znał gra­bie­ży, zmian ani znisz­cze­nia.

Sir Wal­ter Ra­le­igh, The Di­sco­ve­rie of the Lar­ge,
Rich and Bew­ti­ful Em­py­re of Gu­ia­na

Gu­jań­czy­cy mnie za­fa­scy­no­wa­li. Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, jak te trzy od­pry­ski im­pe­riów zdo­ła­ły prze­trwać eks­plo­zję dą­żeń nie­pod­le­gło­ścio­wych, któ­ra ogar­nę­ła całą Ame­ry­kę Po­łu­dnio­wą.

Eve­lyn Waugh, 92 Days

Nie­po­trzeb­ny jest ża­den wy­myśl­ny strój. W cią­gu dnia nosi się ko­szu­le pla­żo­we albo lek­kie gar­ni­tu­ry… no­sze­nie re­wol­we­ru nie jest ko­niecz­ne.

The So­uth Ame­ri­can Hand­bo­ok, 1947Po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­scy In­dia­nie te­re­ny mię­dzy Ori­no­ko i Ama­zon­ką od za­wsze na­zy­wa­li Gu­ia­ną, „Zie­mią Wie­lu Wód”. Eu­ro­pej­scy od­kryw­cy nie od razu jed­nak do­ce­ni­li traf­ność tej na­zwy. Na sta­rych ma­pach, fran­cu­skich i an­giel­skich, ob­szar ten ozna­czo­ny jest jako „Equ­inoc­tia­le” albo „Ca­ri­ba­na, Zie­mia Dwu­dzie­stu Je­den Ple­mion”. Ho­len­drzy po­cząt­ko­wo wi­dzie­li tu swo­ją „Nową Ze­lan­dię”. Do­pie­ro póź­niej wy­my­śli­li na­zwę, któ­ra le­piej od­da­wa­ła to, co czu­li, nio­sąc obiet­ni­cę nie­bez­pie­czeń­stwa, ry­zy­ka, bo­gac­twa, a może na­wet po­żą­da­nia: Wil­de Kust – „Dzi­kie Wy­brze­że”.

W ca­łej Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej nie ma dru­gie­go ta­kie­go miej­sca; bli­sko pół­to­ra ty­sią­ca ki­lo­me­trów błot­ni­ste­go wy­brze­ża, prze­cho­dzą­ce­go w mo­cza­ry, gę­stą pusz­czę, a na­stęp­nie – w głę­bi lądu – w pa­sma pra­sta­rych gór o spłasz­czo­nych szczy­tach. Czło­wiek nig­dy nie wziął tej zie­mi w peł­ne po­sia­da­nie. Na ca­łym wy­brze­żu nie ma ani jed­ne­go na­tu­ral­ne­go por­tu, a tam gdzie koń­czy się bło­to, za­czy­na się las. Po­kry­wa osiem­dzie­siąt pro­cent po­wierzch­ni re­gio­nu i na­wet dziś nie prze­ci­na go ża­den trakt. Rzad­ka sieć dróg trzy­ma się głów­nie wy­brze­ża. Bez sa­mo­lo­tu po­dróż w głąb lądu może po­trwać czte­ry ty­go­dnie, a to do­pie­ro po­czą­tek kło­po­tów.

Więk­szość ob­sza­ru Gu­ja­ny, przy­kry­ta gę­stym bal­da­chi­mem drzew, nig­dy nie wi­dzi słoń­ca. Może więc nie ma w tym nic dziw­ne­go, że na­sza wie­dza o tym re­gio­nie – za­rów­no przy­rod­ni­cza, jak i hi­sto­rycz­na – zda­je się to­nąć w mro­kach zie­lo­nej nocy. Roz­le­głe ob­sza­ry nig­dy nie zo­sta­ły na­le­ży­cie opi­sa­ne, z ciem­nej gę­stwi­ny lasu wciąż wy­ła­nia­ją się nie­zna­ne do­tąd ga­tun­ki zwie­rząt. Na­wet nie­któ­re z naj­bar­dziej po­spo­li­tych po­tra­fią na­pę­dzić so­lid­ne­go stra­cha. W Gu­ja­nie żyją naj­więk­sze mrów­ki i naj­więk­sze ryby słod­ko­wod­ne na świe­cie. Są tam ja­gu­ary, zdol­ne jed­nym kłap­nię­ciem pasz­czy od­gryźć czło­wie­ko­wi gło­wę, węże du­si­cie­le, rze­ki peł­ne ogoń­czy i elek­trycz­nych wę­go­rzy, i chma­ry in­sek­tów, któ­re pró­bu­ją wwier­cić ci się pod skó­rę. Dla nie­któ­rych to pie­kło. Dla in­nych – eko­lo­gicz­ny raj, coś w ro­dza­ju ede­nu tyl­ko dla do­ro­słych.

Ale jak słusz­nie za­uwa­ży­li In­dia­nie, to woda de­fi­niu­je Gu­ja­nę. Pły­ną tu ty­sią­ce rzek (w sa­mej daw­nej Gu­ja­nie Bry­tyj­skiej jest ich po­nad ty­siąc pięć­set), zu­peł­nie nie­po­dob­nych do nie­po­zor­nych szla­ków wod­nych Sta­re­go Kon­ty­nen­tu. To po­tęż­ne rwą­ce po­to­ki, któ­re pę­dzą sze­ro­ki­mi ko­ry­ta­mi i z hu­kiem wy­pa­da­ją z lasu, by uto­ro­wać so­bie dro­gę do mo­rza. Nie­któ­re z nich mo­gły­by zmie­ścić w swo­im uj­ściu Bar­ba­dos. Ale na­wet naj­więk­sze – Es­se­qu­ibo, Co­ren­ty­ne i Ma­ro­wij­ne – nie na­da­ją się do że­glu­gi; nic więk­sze­go od pi­ro­gi nie da rady się prze­drzeć w jed­nym ka­wał­ku da­lej niż sto pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów w głąb lądu. Kie­dyś są­dzo­no, że wszyst­kie te roz­wście­czo­ne rze­ki łą­czą się ze sobą, a Gu­ja­na w isto­cie sta­no­wi sku­pi­sko wysp, uno­szą­cych się na spie­nio­nych wo­dach.

Tak nie jest, ale to nie zmie­nia fak­tu, że woda nadal rzą­dzi. Okre­śla dro­gi roz­wo­ju, ogra­ni­cza moż­li­wo­ści i od­ci­na od świa­ta. Izo­lu­je ple­mio­na, ska­zu­jąc je na ży­wot wy­spia­rzy, i umoż­li­wia prze­trwa­nie za­po­mnia­nym spo­łecz­no­ściom po­szu­ki­wa­czy bo­gactw, uto­pi­stów i zbie­głych nie­wol­ni­ków. Kar­mi ma­la­rię i ho­du­je nie­któ­re z naj­bar­dziej am­bit­nych szcze­pów wi­ru­sa den­gi na na­szej pla­ne­cie. Wil­goć wdzie­ra się wszę­dzie, gni­ją od niej bu­dyn­ki i sto­py, a po­wie­trze zmie­nia się w parę. Już w nie­pa­mięt­nych cza­sach czło­wiek zo­rien­to­wał się, że w Gu­ja­nie naj­więk­szą szan­sę na prze­ży­cie daje za­miesz­ka­nie na brze­gu mo­rza. Jesz­cze dzi­siaj dzie­więć­dzie­siąt pro­cent lud­no­ści re­gio­nu sku­pia się na wą­skim, pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­wym pa­sie mu­li­ste­go wy­brze­ża.

Cie­ka­wa rzecz, ży­cie w szla­mie. Więk­szość do­mów ma nogi, a wszyst­kie mia­sta zbu­do­wa­ne są na siat­ce ak­sa­mit­no­zie­lo­nych ka­na­łów. Tym­cza­sem Oce­an Atlan­tyc­ki ma w tych stro­nach bar­wę gip­su, od osa­dów ko­pal­nia­nych z da­le­kie­go Peru, wy­plu­wa­nych przez Ama­zon­kę. To pięk­ny świat so­czy­stej, fos­fo­ry­zu­ją­cej zie­le­ni i ocie­ka­ją­cej wodą płod­no­ści. Nic dziw­ne­go, że jego miesz­kań­cy są z nie­go dum­ni i na­da­ją mu czu­łe na­zwy. W De­me­ra­rze na­zy­wa­ją tę zie­mię Rów­ni­ną Błot­ną (a swo­ich są­sia­dów Łba­mi Peł­ny­mi Bło­ta). Nie wszy­scy jed­nak po­dzie­la­ją ich za­chwyt. Pe­wien an­giel­ski że­glarz, któ­ry od­wie­dził Gu­ja­nę w 1882 roku, na­pi­sał, że „to bez­na­dziej­na zie­mia szla­mu i go­rącz­ki, zu­peł­nie nie­na­da­ją­ca się dla lu­dzi z wy­jąt­kiem ży­ją­cych na drze­wach In­dian, pry­mi­tyw­nych dzi­ku­sów, któ­rzy ży­wią się sa­my­mi ry­ba­mi ”.

Na­tu­ral­nie to błot­ni­ste, za­ro­śnię­te, cuch­ną­ce ry­ba­mi wy­brze­że nie ku­si­ło do zej­ścia na ląd. Przez wie­le lat eu­ro­pej­scy od­kryw­cy omi­ja­li je du­żym łu­kiem. Teo­re­tycz­nie, na mocy trak­ta­tu z Tor­de­sil­las za­war­te­go w 1494 roku, jako pierw­sza pra­wa do nie­go (i do ca­łe­go za­chod­nie­go świa­ta) zgło­si­ła Hisz­pa­nia. Mi­nę­ło jed­nak pięć lat, za­nim Hisz­pa­nie wy­sła­li sta­tek, któ­ry zresz­tą na­wet nie przy­bił do brze­gu. Pierw­si Eu­ro­pej­czy­cy wy­lą­do­wa­li tu do­pie­ro trzy­dzie­ści lat póź­niej i od razu dali się zjeść tu­byl­com. Po tym wy­da­rze­niu Hisz­pa­nie w znacz­nym stop­niu stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie Gu­ja­ną. Osta­tecz­nie sko­lo­ni­zo­wa­li tyl­ko jej pół­noc­no-za­chod­ni skra­wek, któ­ry obec­nie na­zy­wa się Gu­ay­ana i leży w gra­ni­cach We­ne­zu­eli. W tym sa­mym cza­sie Por­tu­ga­lia za­ję­ła ob­sza­ry na po­łu­dniu (obec­nie bra­zy­lij­ski stan Ama­pá), resz­ta zaś po­zo­sta­ła do wzię­cia.

To wła­śnie owa resz­ta – środ­ko­wy ob­szar re­gio­nu – wzbu­dzi­ła moje za­in­te­re­so­wa­nie, sta­jąc się ce­lem po­dró­ży opi­sa­nych w tej książ­ce. Mowa o ka­wał­ku lądu dwu­krot­nie więk­szym od Wiel­kiej Bry­ta­nii i po­dzie­lo­nym na trzy nie­rów­ne, mniej wię­cej pro­sto­kąt­ne czę­ści: Ko­ope­ra­cyj­ną Re­pu­bli­kę Gu­ja­ny (daw­ną Gu­ja­nę Bry­tyj­ską), Su­ri­nam (daw­ną Gu­ja­nę Ho­len­der­ską) i Gu­ja­nę Fran­cu­ską (in­a­czej Guy­ane Fra­nça­ise). Na­zy­wa­ne nie­kie­dy łącz­nie – co jest bar­dzo prak­tycz­ne, choć nie­zbyt ści­słe – Gu­ja­ną lub Gu­ja­na­mi (Las Guy­anas), sta­no­wią je­dy­ny frag­ment Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, któ­ry nig­dy nie na­le­żał ani do Hisz­pa­nii, ani do Por­tu­ga­lii. Co wię­cej, opar­ły się cał­ko­wi­cie wpły­wom kul­tu­ry ma­cie­rzy­ste­go kon­ty­nen­tu, nie po­zna­ły sal­sy ani tan­ga, Bo­li­va­ra, ma­chi­smo, teo­lo­gii wy­zwo­le­nia ani na­wet ru­chów na­ro­do­wo­wy­zwo­leń­czych. Dwie z Gu­jan cze­ka­ły na nie­pod­le­głość sto pięć­dzie­siąt lat dłu­żej niż resz­ta kon­ty­nen­tu, a Gu­ja­na Fran­cu­ska do dzi­siaj po­zo­sta­je za­mor­skim de­par­ta­men­tem Fran­cji. Zu­peł­nie jak­by ol­brzym za ich ple­ca­mi nie ist­niał. Jesz­cze dzi­siaj, kie­dy pi­szę te sło­wa, żad­na dro­ga nie łą­czy Gu­jan ze świa­tem ze­wnętrz­nym.

Do­pro­wa­dził do tego splot zdu­mie­wa­ją­co krwa­wych wy­da­rzeń. Kie­dy Hisz­pa­nia stra­ci­ła za­in­te­re­so­wa­nie re­gio­nem, przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że wy­brze­że zaj­mie po ci­chu An­glia. W 1595 roku sir Wal­ter Ra­le­igh roz­pu­ścił plot­kę, że znaj­du­je się tam mia­sto całe ze zło­ta, ko­bie­ty są uro­dzi­we i ule­głe, a na każ­dej ga­łę­zi sie­dzi tłu­sta ku­ro­pa­twa. Opo­wie­ści te, jak­kol­wiek w oczy­wi­sty spo­sób moc­no prze­sa­dzo­ne, nie­zwy­kle sil­nie dzia­ła­ły na wy­obraź­nię. Pierw­szy wy­pra­wił się tam w 1597 roku nie­ja­ki John Ley, z za­wo­du praw­nik, choć by­najm­niej nie po to, by się tam osie­dlić. Byli jed­nak i tacy, któ­rzy po­waż­nie no­si­li się z ta­kim za­mia­rem. Nie­ste­ty ich am­bit­ne pla­ny naj­czę­ściej roz­bi­ja­ły się o brak pie­nię­dzy i drwi­ny nie­do­wiar­ków. Na­wet oj­co­wie piel­grzy­mi przez krót­ki czas roz­wa­ża­li, czy nie za­ło­żyć swo­jej No­wej An­glii w Gu­ja­nie, ale osta­tecz­nie zwy­cię­żył roz­są­dek. Wresz­cie w 1604 roku gru­pa an­giel­skich dżen­tel­me­nów za­ło­ży­ła na te­re­nie dzi­siej­szej Gu­ja­ny Fran­cu­skiej pierw­sze osie­dle, roz­po­czy­na­jąc ko­lo­ni­za­cję tych ziem. Więk­szość z nich nie do­ży­ła na­stęp­ne­go roku.

Za­ło­że­nie pierw­szej ko­lo­nii za­po­cząt­ko­wa­ło mor­der­czą grę w krze­sła. Przez na­stęp­ne dwie­ście lat trzy eu­ro­pej­skie mo­car­stwa – Fran­cja, Wiel­ka Bry­ta­nia i Ho­lan­dia – prze­py­cha­ły się po ca­łym wy­brze­żu, wy­ry­wa­jąc so­bie na­wza­jem ko­lo­nie i mor­du­jąc wcze­śniej­szych osad­ni­ków. Woj­ny te, a było ich ra­zem dzie­więć (pierw­sza woj­na an­giel­sko-ho­len­der­ska, dru­ga woj­na an­giel­sko-ho­len­der­ska, woj­na dzie­wię­cio­let­nia, woj­na o suk­ce­sję hisz­pań­ską, woj­na o ucho Jen­kin­sa, woj­na o suk­ce­sję au­striac­ką, woj­na sied­mio­let­nia, ame­ry­kań­ska woj­na o nie­pod­le­głość i kam­pa­nie na­po­le­oń­skie), nie­odmien­nie za­czy­na­ły się i koń­czy­ły w Eu­ro­pie. Pod ko­niec każ­dej run­dy nikt nie znaj­do­wał się tam, gdzie za­czął, a całe wy­brze­że le­ża­ło w gru­zach. Obec­na Gu­ja­na (Ko­ope­ra­cyj­na Re­pu­bli­ka Gu­ja­ny) prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk dzie­więć razy, Su­ri­nam – sześć, a Gu­ja­na Fran­cu­ska – sie­dem. W pew­nym mo­men­cie (1676) wszyst­kie trzy zna­la­zły się pod pa­no­wa­niem Ho­lan­dii, w in­nym zaś (1809) pod pa­no­wa­niem An­glii. Jak wkrót­ce mia­łem od­kryć, do dziś nie zdo­ła­ły się otrzą­snąć z cha­osu tam­tych lat.

Wie­lo­let­nie wal­ki po­zo­sta­wi­ły rów­nież oso­bli­wy ba­ła­gan na ma­pie. Rdzen­ni Gu­jań­czy­cy, In­dia­nie (sta­no­wią­cy obec­nie trzy pro­cent po­pu­la­cji), żyją roz­pro­sze­ni we wszyst­kich trzech Gu­ja­nach, We­ne­zu­eli i Bra­zy­lii. Co się ty­czy gra­nic, są nie­mal przy­pad­ko­we i po­wsta­ły w wy­ni­ku wo­jen to­czo­nych sześć i pół ty­sią­ca ki­lo­me­trów stąd. Po za­koń­cze­niu walk, w 1815 roku, Eu­ro­pej­czy­cy po­dzie­li­li re­gion na czę­ści od­po­wia­da­ją­ce mniej wię­cej sile ich orę­ża. Wiel­ka Bry­ta­nia wy­kro­iła dla sie­bie ka­wał lądu do­rów­nu­ją­cy wiel­ko­ścią jej sa­mej (dwa­dzie­ścia je­den ty­się­cy pięć­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych), a Ho­lan­dia otrzy­ma­ła o po­ło­wę mniej. Fran­cji do­sta­ło się naj­mniej­sze te­ry­to­rium na ca­łym kon­ty­nen­cie, wil­got­ne, nie­na­da­ją­ce się do użyt­ku pie­kło zna­ne przez ja­kiś czas jako Ka­jen­na.

Gra­ni­ce te nadal są jed­nak nie­bez­piecz­nie nie­ja­sne. W głę­bi zie­lo­nej, wil­got­nej anar­chii in­te­rio­ru czę­sto brak zgo­dy, do kogo na­le­ży dane miej­sce. Na ma­pach jest wie­le pu­stych plam, okre­ślo­nych je­dy­nie sło­wa­mi „GRA­NI­CE SPOR­NE”. Wszy­scy rosz­czą so­bie pre­ten­sje do ja­kie­goś frag­men­tu cu­dze­go te­ry­to­rium. We­ne­zu­ela do­ma­ga się sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent ob­sza­ru Gu­ja­ny, któ­ry za­zna­cza na swo­ich ma­pach jako La Zona en Rec­la­ma­ción. Pre­ten­den­ci do tych bez­kre­snych, nie­za­lud­nio­nych prze­strze­ni stra­szą się na­wza­jem ka­no­nier­ka­mi i bu­du­ją bun­kry w dzi­kiej pusz­czy. Ich rosz­cze­nia za­zwy­czaj są rów­nie sza­lo­ne jak sama dżun­gla. Czę­sto opie­ra­ją się wy­łącz­nie na sta­rych ma­pach z epo­ki elż­bie­tań­skiej, na­kre­ślo­nych przez ma­rzy­cie­li, któ­rzy wie­rzy­li w zło­te mia­sto i ple­mię lu­dzi bez gło­wy.

Dziś trud­no po­wie­dzieć, o co ta cała awan­tu­ra – może o ropę, a może o zło­to. Dla daw­nych po­tęg mor­skich staw­ką było coś bez po­rów­na­nia cen­niej­sze­go, a mia­no­wi­cie cu­kier. W po­cząt­kach osiem­na­ste­go wie­ku Eu­ro­pa była już cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­na od tego to­wa­ru i każ­dy, komu star­czy­ło przed­się­bior­czo­ści, by za­ło­żyć plan­ta­cję, mógł w cią­gu trzech lat po­dwo­ić za­in­we­sto­wa­ny ka­pi­tał. W mia­stach ta­kich jak Bri­stol i Am­ster­dam po­wsta­ła nowa kla­sa mi­lio­ne­rów: eg­zo­tycz­nych na­ba­bów w je­dwab­nych pan­to­flach, wzbo­ga­co­nych na cu­krze z Dzi­kie­go Wy­brze­ża. Zmie­ni­ła się rów­nież Gu­ja­na. Cu­kier zdo­mi­no­wał jej go­spo­dar­kę na po­nad trzy­sta lat, two­rząc wła­sną kla­sę rzą­dzą­cą, tak zwa­ną plan­to­kra­cję. Do cza­su za­ła­ma­nia się po­py­tu na cu­kier oko­ło 1860 roku sta­no­wił on dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent gu­jań­skie­go eks­por­tu. Od tam­te­go mo­men­tu hi­sto­rię re­gio­nu moż­na za­mknąć w sło­wach „wal­ka o ży­cie po cu­krze”.

Jak waż­ny był cu­kier dla hi­sto­rii Gu­ja­ny, naj­le­piej wi­dać z po­wie­trza. Wy­szu­kaj­cie to wy­brze­że na Go­ogle.earth, a zo­ba­czy­cie cią­gną­ce się na prze­strze­ni wie­lu mil wid­mo­we re­gu­lar­ne wstę­gi. To daw­ne pola trzci­ny cu­kro­wej, owoc wręcz ty­ta­nicz­ne­go wy­sił­ku. Żeby po­wstał ki­lo­metr kwa­dra­to­wy upra­wy, trze­ba było wy­ko­pać po­nad czter­dzie­ści ki­lo­me­trów ro­wów iry­ga­cyj­nych i prze­rzu­cić czter­dzie­ści ty­się­cy ton zie­mi. Oczy­wi­ście nie zro­bi­li tego Eu­ro­pej­czy­cy. To wy­łącz­ne dzie­ło nie­wol­ni­ków.

Kon­fron­ta­cja z kon­cep­cją nie­wol­nic­twa była jed­ną z naj­bar­dziej nie­po­ko­ją­cych per­spek­tyw tej wy­pra­wy. Z jed­nej stro­ny wy­da­wa­ło­by się, że nie­wol­nic­two znik­nę­ło, nie po­zo­sta­wia­jąc po so­bie żad­ne­go śla­du: ogro­dze­nia i ba­ra­ki daw­no zbu­twia­ły, w ca­łym re­gio­nie po­sta­wio­no za­le­d­wie garst­kę po­mni­ków. Z dru­giej stro­ny wspo­mnie­nie nie­wol­nic­twa tkwi we wszyst­kim, na­wet w je­dze­niu i w spo­so­bie, w jaki lu­dzie żyją. Cza­sa­mi czu­łem, że nie­wol­nic­two jest ni­czym ja­kaś dziw­na, me­ta­fo­rycz­na cen­tra­la te­le­fo­nicz­na: każ­dy aspekt gu­jań­skie­go ży­cia nie­odmien­nie pro­wa­dził mnie w to samo miej­sce.

Po­mi­jam tu oczy­wi­ście trud­ne py­ta­nia, na któ­re my, Eu­ro­pej­czy­cy, mu­si­my so­bie od­po­wie­dzieć. Jak nam się uda­ło za­wie­sić na trzy­sta lat obo­wią­zy­wa­nie pod­sta­wo­wej za­sa­dy hu­ma­ni­zmu? Czy nie­wol­nic­two było prze­żyt­kiem śre­dnio­wiecz­ne­go my­śle­nia, czy też ra­czej zwia­stu­nem współ­cze­snej fi­lo­zo­fii, zgod­nie z któ­rą sprze­dać moż­na wszyst­ko, o ile tyl­ko cena jest wła­ści­wa?

Bez wzglę­du na od­po­wiedź przy­kład Gu­ja­ny jest mało bu­du­ją­cy. Nie­mal każ­dy do­ło­żył tu swo­je trzy gro­sze. Za­czę­ło się od bul­li pa­pie­skiej Dum Di­ver­sas z 1452 roku (za­chę­ca­ją­cej Por­tu­gal­czy­ków do pod­bo­ju ziem na­le­żą­cych do po­gan i „kieł­zna­nia tych osób w wie­czy­stą nie­wo­lę”), któ­ra stwo­rzy­ła sprzy­ja­ją­cy kli­mat mo­ral­ny do han­dlu nie­wol­ni­ka­mi. Por­tu­ga­lia uczy­ni­ła z nie­wol­nic­twa cno­tę, a Ho­lan­dia biz­nes. W 1652 roku Ho­len­drzy przy­wieź­li do Gu­ja­ny pierw­szych nie­wol­ni­ków. Od tego mo­men­tu nie­wol­ni­ka­mi han­dlo­wał, kto tyl­ko mógł, nie wy­łą­cza­jąc Duń­czy­ków i Szwe­dów. Ale do­pie­ro An­gli­cy roz­krę­ci­li dzia­łal­ność na praw­dzi­wie prze­my­sło­wą ska­lę. (W 1760 roku dys­po­no­wa­li flo­tą stu czter­dzie­stu sze­ściu stat­ków do trans­por­tu nie­wol­ni­ków, mo­gą­cych za­brać na po­kład łącz­nie trzy­dzie­ści sześć ty­się­cy schwy­ta­nych lu­dzi). Nikt nie wie, ilu Afry­ka­nów spo­czę­ło w gu­jań­skiej zie­mi, ale mu­sia­ły ich być set­ki ty­się­cy. Co gor­sza, w ko­lo­nii ho­len­der­skiej ten okrut­ny, nie­miesz­czą­cy się w gło­wie pro­ce­der trwał aż do 1870 roku, nie­mal do epo­ki sa­mo­cho­dów.

Gu­ja­na za­wsze mia­ła nie­pew­ne miej­sce w li­te­ra­tu­rze an­giel­skiej.

Wczy­tu­jąc się w The Di­sco­ve­rie of the Lar­ge, Rich and Bew­ti­ful Em­py­re of Gu­ia­na, pro­spekt wy­da­ny w 1595 roku przez Wal­te­ra Ra­le­igh, uświa­do­mi­łem so­bie, z jaką po­dzi­wu god­ną swa­dą kształ­to­wał on na­sze wcze­sne wy­obra­że­nia o tym wy­brze­żu. Obie­cy­wał in­we­sto­rom nie tyl­ko bo­gac­two, ale wręcz peł­nię do­sko­na­ło­ści. Oprócz zło­tych miast i uro­dzi­wych Ama­zo­nek były tam dia­men­to­we góry, try­to­ny z gło­wa­mi psów, ca­ło­ty­go­dnio­we po­pi­ja­wy i lu­dzie z ocza­mi na pier­si. Do tego tu­byl­cy, rzecz bar­dzo do­god­na, byli fajt­ła­pa­mi, któ­rych nie trze­ba się było oba­wiać. „Owi Gu­jań­czy­cy – pi­sał Ra­le­igh – są nie­wia­ry­god­ny­mi mo­czy­mor­da­mi, ża­den inny na­ród nie do­rów­nu­je im w pi­jań­stwie”. Czy­ta­jąc jego sło­wa, cza­sem na­bie­ra­łem wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście je­stem w Gu­ja­nie. The Di­sco­ve­rie wy­da­je się mie­sza­ni­ną hisz­pań­skich plo­tek, sztu­ki mar­ke­tin­gu i co­kol­wiek cha­otycz­ne­go wy­kształ­ce­nia kla­sycz­ne­go.

Dzię­ki tym wszyst­kim za­le­tom lek­tu­ra ksią­żecz­ki Ra­le­igh po­zo­sta­wia nie­za­tar­te wra­że­nie. Gu­ja­na sta­ła się sy­no­ni­mem uro­dzaj­no­ści i bo­gac­twa na dłu­go, za­nim wy­kieł­ko­wał pierw­szy pęd trzci­ny cu­kro­wej. Na­wet Szek­spir się na to zła­pał (Fal­staff chwa­li pa­nią Page, mó­wiąc, że „jest jak Gu­ja­na, kra­ina zło­ta i wsze­la­kiej ob­fi­to­ści”¹). Mil­ton też był pod uro­kiem: na „nie stra­to­wa­ną jesz­cze Gu­ja­nę” na­tra­fia­my w sa­mym środ­ku Raju utra­co­ne­go². Dwa wie­ki póź­niej Trol­lo­pe oso­bi­ście od­wie­dził Gu­ja­nę i dał się po­nieść za­chwy­to­wi, tra­cąc swą zwy­kłą sta­tecz­ną po­wa­gę. „Ży­cie pły­nie tam – pi­sał – wez­bra­nym stru­mie­niem mi­ło­ści, uśmie­chów, szam­pa­na i to­wa­rzy­skich po­ga­wę­dek”. Wpływ Ra­le­igh – albo może za dużo bą­bel­ków.

Sir Wal­ter Ra­le­igh (ok. 1552–1618).
To on spra­wił, że do Gu­ja­ny na kil­ka­set lat przy­lgnę­ła re­pu­ta­cja mi­tycz­nej kra­iny

Bli­żej na­szych cza­sów li­te­rac­kie wi­zje Gu­ja­ny nie tyl­ko stra­ci­ły cza­ro­dziej­ski blask, lecz wręcz moż­na by są­dzić, że za­cią­ży­ła na nich ja­kaś okrut­na klą­twa. Eve­lyn Waugh zna­lazł tam tyl­ko „nisz­czą­cą i dra­pież­ną cy­wi­li­za­cję”, któ­rej prze­po­wia­dał, że znik­nie „jak oko­py i leje po bom­bach na polu bi­twy”. Bra­cia Na­ipau­lo­wie, któ­rzy od­wie­dza­li ten re­gion w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, też nie mie­li do prze­ka­za­nia do­brych wia­do­mo­ści. Zda­niem Vi­dia­dha­ra Su­raj­pra­sa­da było to miej­sce „pod­stęp­ne i po­nu­re”, Shi­va zaś uznał, że pa­trzy na „upa­dek spo­łe­czeń­stwa”. Zda­je się, że za­rów­no w sen­sie go­spo­dar­czym, jak i po­etyc­kim Gu­ja­na osu­wa­ła się w za­po­mnie­nie.

Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej uci­chło o niej zu­peł­nie.

Ale w 2002 roku mi­gnę­ła mi z da­le­ka pod­czas zbie­ra­nia in­for­ma­cji przed wy­pra­wą do No­wej Fun­dlan­dii. Do­wie­dzia­łem się, że nie­gdyś oba te re­jo­ny łą­czy­ły sta­ro­żyt­ne szla­ki han­dlo­we; z po­łu­dnia na pół­noc pły­nę­ła me­la­sa dla ry­ba­ków, a w od­wrot­nym kie­run­ku trans­por­to­wa­no so­lo­ne dor­sze dla nie­wol­ni­ków (miesz­kań­cy No­wej Fun­dlan­dii do dzi­siaj zresz­tą gu­stu­ją w ciem­nym gu­jań­skim ru­mie, zna­nym tam pod na­zwą Scre­ech). Obie ko­lo­nie za­cho­wa­ły dzi­wacz­ne geo­r­giań­skie słow­nic­two i ten­den­cję do da­wa­nia miej­sco­wo­ściom nazw w ro­dza­ju „Pro­fit” albo „Suc­cess”. Co wię­cej, od­kry­łem, że po­sia­dam da­le­kie­go przod­ka, któ­ry ode­grał pew­ną rolę i tu, i tu, w obu przy­pad­kach z ka­ta­stro­fal­nym skut­kiem.

Ro­bert Hay­man był praw­ni­kiem, po­etą, dy­le­tan­tem i obi­bo­kiem. Trud­no zna­leźć ko­goś go­rzej pre­de­sty­no­wa­ne­go do spro­sta­nia wy­zwa­niom Sub­ark­ty­ki i nie­wy­go­dom tro­pi­ków. Po­cho­dził z przed­się­bior­czej ro­dzi­ny z hrab­stwa De­von, mło­dość spę­dził, plą­cząc się po uni­wer­sy­te­tach w Oks­for­dzie i w Po­itiers. Nie wia­do­mo, czy mógł się po­chwa­lić ja­ki­mi­kol­wiek uzdol­nie­nia­mi praw­ni­czy­mi; gdy miał czter­dzie­ści dwa lata, nie zdą­ży­ły się one jesz­cze ujaw­nić. Zde­spe­ro­wa­ny oj­ciec, któ­ry po­sia­dał przy­ja­ciół na dwo­rze, wy­sta­rał się dla nie­go o sta­no­wi­sko w ko­lo­niach. W 1618 roku Ro­bert zo­stał mia­no­wa­ny gu­ber­na­to­rem Har­bo­ur Gra­ce, wietrz­nej za­tocz­ki w pół­noc­nej czę­ści No­wej Fun­dlan­dii, zna­nej wy­łącz­nie z ryb.

Jako gu­ber­na­tor Ro­bert wy­ka­zał się dra­ma­tycz­nie obo­jęt­nym sty­lem spra­wo­wa­nia wła­dzy. Le­d­wie za­uwa­żył, że jego lu­dzie mrą jak mu­chy na szkor­but. Nie za­mie­rzał bru­dzić so­bie rąk, więc jak sam przy­znał, nic w tej spra­wie nie zro­bił. Zaj­mo­wał się prze­kła­da­niem Ra­be­la­is’go („tego wy­bor­nie dow­cip­ne­go le­ka­rza”), po czym przy­stą­pił do na­pi­sa­nia wła­sne­go do­syć oso­bli­we­go dzieł­ka: Qu­odli­bets, La­te­ly Come over from New Bri­ta­nio­la, Old New­fo­und-Land. Epi­grams and Other Small Par­cels, Both Mo­rall and Diu­ine . Na­zy­wać je „pa­ku­necz­ka­mi” to przy­pi­sy­wać im po­sia­da­nie tre­ści. W rze­czy­wi­sto­ści były to bez­myśl­ne ry­mo­wan­ki, któ­re mo­gły zy­skać sła­wę je­dy­nie dla­te­go, że praw­do­po­dob­nie sta­no­wi­ły pierw­sze an­giel­skie wier­sze zry­mo­wa­ne w No­wym Świe­cie.

No­wo­fun­dlandz­ka przy­go­da Ro­ber­ta skoń­czy­ła się w 1628 roku. Pla­ny, któ­re roił dla po­wie­rzo­nej swo­jej pie­czy ko­lo­nii, do­rów­ny­wa­ły głu­po­tą jego „pa­ku­necz­kom”. Naj­cie­kaw­szą z tych pro­po­zy­cji prze­słał Ka­ro­lo­wi I przez wspól­ne­go kom­pa­na od kie­lisz­ka – księ­cia Buc­kin­gham. W swo­im li­ście Ro­bert na­kła­nia kró­la do zbu­do­wa­nia no­we­go wspa­nia­łe­go mia­sta po­środ­ku ob­fi­tu­ją­ce­go w ryby pust­ko­wia. Je­dy­ne, cze­go w tym celu po­trze­bo­wał, to mi­lion lu­dzi, za to mia­sto po wsze cza­sy mia­ło sła­wić imię wład­cy An­glii jako Ca­ro­li­no­ple. Te kre­tyń­skie pro­jek­ty upa­dły do­pie­ro w sierp­niu 1628 roku, kie­dy Buc­kin­gham zgi­nął z ręki za­ma­chow­ca. Wi­dząc, że z Ca­ro­li­no­ple nic nie bę­dzie, Ro­bert za­czął się roz­glą­dać za no­wym kró­le­stwem dla sie­bie.

Dla czło­wie­ka z wy­jąt­ko­wą smy­kał­ką do ka­ta­strof Gu­ja­na sta­no­wi­ła ide­al­ny wy­bór. W owej epo­ce uwa­ga Eu­ro­pej­czy­ków wciąż jesz­cze kon­cen­tro­wa­ła się na rze­ce „Wy­apo­ko” – Oy­apock w dzi­siej­szej Gu­ja­nie Fran­cu­skiej. Cho­ro­by i ata­ki Por­tu­gal­czy­ków za­ła­twi­ły już kil­ka an­giel­skich ko­lo­nii w tym re­jo­nie. Ale po­dob­ne dro­bia­zgi nie mo­gły prze­cież po­wstrzy­mać ta­kie­go po­ety i wi­zjo­ne­ra jak mój przo­dek. W li­sto­pa­dzie 1628 roku, przed uda­niem się „za bo­żym przy­zwo­le­niem do Gu­ja­ny”, Ro­bert spo­rzą­dził nowy te­sta­ment. Na­stęp­nie wraz z set­ką lu­dzi wy­pły­nął z Gra­ve­send „lon­dyń­skim stat­kiem o na­zwie Lit­tle Ho­pe­well”. Trzy mie­sią­ce póź­niej do­tar­li do uj­ścia Oy­apock, wznie­śli fort i przy­go­to­wa­li zie­mię pod upra­wę trzci­ny cu­kro­wej.

Szyb­ko zda­łem so­bie spra­wę, że po­dróż śla­da­mi Ro­ber­ta nie wcho­dzi w grę. Po pro­stu zbyt mało po so­bie po­zo­sta­wił. Zna­jąc jego ta­len­ty, moż­na było z góry za­ło­żyć, że wszel­ki słuch i o nim, i o jego lu­dziach wkrót­ce za­gi­nie. I oczy­wi­ście tak wła­śnie się sta­ło. Po ośmiu mie­sią­cach za­padł na „pa­lą­cą go­rącz­kę” i zmarł na dy­zen­te­rię. W na­stęp­nym roku Lit­tle Ho­pe­well roz­bił się u uj­ścia Ama­zon­ki; ura­to­wa­ło się tyl­ko je­de­na­ście osób. Co zaś się ty­czy ko­lo­nii, Por­tu­gal­czy­cy star­li ją z po­wierzch­ni zie­mi, nie zo­sta­wia­jąc ka­mie­nia na ka­mie­niu.

Mia­łem na­dzie­ję, że na­sze dro­gi gdzieś się prze­tną, ale nie to było ce­lem mo­jej po­dró­ży. Opra­co­wa­łem wła­sną tra­sę, od Ko­ope­ra­cyj­nej Re­pu­bli­ki Gu­ja­ny do Gu­ja­ny Fran­cu­skiej. Ale cho­ciaż Ro­bert nie zo­sta­wił dla mnie krop­ko­wa­nej li­nii, po któ­rej mia­łem się po­ru­szać, to on roz­pa­lił we mnie za­in­te­re­so­wa­nie tym re­gio­nem. By­łem cie­kaw, co się sta­ło z Dzi­kim Wy­brze­żem, któ­re znał. W 2008 roku – nie­mal do­kład­nie trzy­sta osiem­dzie­siąt lat po nim – wy­ru­szy­łem z Lon­dy­nu, po­dob­nie jak mój przo­dek nie­pew­ny, co znaj­dę na miej­scu.rozdział_pierwszy_ Georgetown, miasto króla Jerzego

Mimo wszyst­kich wad oraz szpe­cą­ce­go dzia­ła­nia bez­pra­wia i ban­dy­ty­zmu Geo­r­ge­town jest mia­stem po­sia­da­ją­cym nie­po­wta­rzal­ny cha­rak­ter, bez­sprzecz­ny po­wab i nie­uchwyt­ny wdzięk.

Ja­mes Ro­dway, Gu­ia­na

Licz­ba dzie­ci w Geo­r­ge­town jest za­stra­sza­ją­ca.

Vi­dia­dhar Su­raj­pra­sad Na­ipaul, Po­dróż ka­ra­ib­ska³

Wie­le dzia­ło się w Geo­r­ge­town w tym ty­go­dniu. W bo­żo­na­ro­dze­nio­wy po­ra­nek nie­zna­ny mi Ho­len­der za­strze­lił się w swo­im po­ko­ju w kon­ku­ren­cyj­nym ho­te­lu z po­wo­du sa­mot­no­ści.

Eve­lyn Waugh, 92 Days
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: