Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziś jestem blondynką. Dziewczyna w dziewięciu perukach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziś jestem blondynką. Dziewczyna w dziewięciu perukach - ebook

Autobiograficzna książka Sophie van der Stap to poruszający portret młodej dziewczyny, której dzięki ogromnej sile ducha i wsparciu najbliższych udało się pokonać raka.

Na podstawie powieści powstał film wyreżyserowany przez Marca Rothemunda. W rolę Sophie wcieliła się Lisa Tomaschewsky.

Świat Sophie nagle zostaje zredukowany do szpitalnej sali, niekończących się badań i lekarzy oraz dziewięciu peruk, dzięki którym może zmieniać swoją tożsamość zależnie od nastroju. Bywa seksowna i ponętna albo zupełnie przeciętna, poukładana albo szalona, grzeczna albo zawadiacka. Mimo choroby – a może właśnie za jej sprawą – Sophie stara się żyć intensywnie jak nigdy przedtem.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-392-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czwar­tek, 13 stycz­nia

Ko­lej­ny czwar­tek, początek stycz­nia – dzień jak co dzień, ale tyl­ko jeśli weźmie­my pod uwagę ostat­nie dwa mie­siące. Przed­tem moje co­dzien­ne po­ran­ne czyn­ności obej­mo­wały po­budkę przed dzie­wiątą, długi jog­ging po par­ku, kawę, prysz­nic i wy­jazd na zajęcia. Te­raz budzę się z kasz­lem i nie po­sia­dam się z radości, jeśli uda mi się po­ko­nać połowę zwykłego dy­stan­su w dwa razy dłuższym cza­sie. Ostat­nio do­pie­ro trze­cia kawa sta­wia mnie na nogi i ciągle się spóźniam na uczel­nię.

Częścią mo­ich no­wych co­dzien­nych czyn­ności stały się wi­zy­ty w szpi­ta­lu. Po nie­skończe­nie wie­lu kon­sul­ta­cjach z nie­skończe­nie wie­lo­ma le­ka­rza­mi w kil­ku różnych szpi­ta­lach i dwóch po­by­tach na izbie przyjęć znaj­duję się w ko­lej­nym an­ty­sep­tycz­nym szpi­tal­nym holu ze sta­ry­mi cza­so­pi­sma­mi, cze­kając na no­we­go le­ka­rza, by usłyszeć nową dia­gnozę i założyć nową kartę. Znam już to wszyst­ko na pamięć.

W tej chwi­li szpi­ta­le nie mają przede mną ta­jem­nic. Dwa ostat­nie mie­siące spędziłam na prze­cho­dze­niu z jed­ne­go od­działu na dru­gi, z naj­wyższe­go piętra na naj­niższe, z fron­tu bu­dyn­ku na jego tyły. I tak wciąż od nowa. Spo­tkałam się z ośmio­ma stażysta­mi, dwo­ma gi­ne­ko­lo­ga­mi (dla­cze­go le­ka­rze za­wsze po­dej­rze­wają, że je­steś w ciąży, kie­dy nie mogą usta­lić, co jest nie tak?), pul­mo­no­lo­giem i dwie­ma załoga­mi ka­re­tek. Oprócz tego przeszłam trzy ku­ra­cje an­ty­bio­ty­ko­we. Bez skut­ku. Wszyst­ko, co ci wszy­scy le­ka­rze zna­leźli, to za­gu­bio­ny tam­pon. Fuj! Nie mam pojęcia, ile cza­su tam tkwił. Śmiałam się z tego, ale w rze­czy­wi­stości byłam zażeno­wa­na. Zwłasz­cza że ni­jak nie wyjaśniało to mo­ich ob­jawów.

To dla­te­go znów tu­taj je­stem: żad­nej dia­gno­zy, ale mnóstwo symp­tomów – dziw­ne dźga­nie to tu, to tam, krótki od­dech, utra­ta wagi (aku­rat na to się nie skarżę), bla­dość, której nie jest w sta­nie za­kryć ru­mie­niec wsty­du.

I wte­dy widzę jego – to chy­ba set­ny ko­no­wał, który przy­cho­dzi, by mnie zba­dać i usta­lić, co wywołuje te wszyst­kie na pozór nie­związane ze sobą ob­ja­wy. Pod­cho­dzi do biur­ka w re­cep­cji, uno­si moją kartę i woła:

– Pani van der Stap!

Widzę, jak przygląda się zgro­ma­dzo­nym w po­cze­kal­ni, chcąc usta­lić, który z wy­mi­ze­ro­wa­nych kon­ku­rentów wy­grał wi­zytę w jego ga­bi­ne­cie. Kie­dy wstaję, bez mru­gnięcia okiem przyj­mu­je do wia­do­mości, że to ja. To jesz­cze dziec­ko, myśli so­bie pew­nie. Dla mnie ten fa­cet jest jak spełnie­nie ma­rzeń: przy­stoj­ny, o ład­nych dłoniach, czter­dzieści plus. W końcu moja fan­ta­zja ro­dem z Chi­rurgów się ziściła. Kto by się spo­dzie­wał, że szpi­tal okaże się ta­kim świet­nym miej­scem dla ta­kiej sa­mot­nej dziew­czy­ny jak ja? Zo­sta­wiam mamę w po­cze­kal­ni i ostrożnie idę za nim ko­ry­ta­rzem.

Pod­czas gdy po raz set­ny wypełnia­na jest moja do­ku­men­ta­cja me­dycz­na – mimo postępu tech­no­lo­gicz­ne­go wciąż je­den szpi­tal nie może prze­ka­zać jej in­ne­mu – po­sta­na­wiam nie­co bacz­niej przyj­rzeć się dok­to­ro­wi McDre­amy. Na jego pla­kiet­ce widzę na­pis: Dr K., PUL­MO­NO­LOG. Wy­da­je mi się, że jest tuż po czter­dzie­st­ce. Cza­rujący, przy­stoj­ny i by­stry: play­boy czy szczęśli­wie żona­ty miesz­ka­niec przed­mieść? A może jed­no i dru­gie? Po wszyst­kim go so­bie wy­gu­gluję. Biały ki­tel może wpro­wa­dzać w błąd, ale buty nig­dy nie kłamią. Brog­sy z czar­nej skóry. Hm… Niezłe, choć nic nad­zwy­czaj­ne­go. Na ra­zie mam za mało po­szlak, ale biorąc pod uwagę jego wiek, roz­strzy­gam wątpli­wości na jego ko­rzyść.

Pro­si mnie, bym usiadła i zdjęła bluzkę. Po­sta­na­wiam zo­sta­wić sta­nik. Przykłada zimną me­ta­lową słuchawkę do mo­jej pier­si, a po­tem do pleców.

On nasłuchu­je, ja od­dy­cham.

Ja od­dy­cham, on nasłuchu­je.

Ja słucham, on wzdy­cha.

– Coś jest nie tak – mówi. Jego słowa mnie nie nie­po­koją. Właści­wie na­wet czuję ulgę. Od dłuższe­go cza­su mam pew­ność, że coś jest nie tak; w końcu ktoś się ze mną zgo­dził. Przy­stoj­ny i by­stry dok­tor K. może być nie tyl­ko zisz­cze­niem ko­bie­cych ma­rzeń, ale i od­po­wie­dzią na mo­dli­twy. Może w końcu po­sta­wią mi pra­widłową dia­gnozę, prze­piszą ja­kieś sku­tecz­ne leki i powrócę do nor­mal­ne­go życia. Nie mam jed­nak nic prze­ciw­ko dal­szym wi­zy­tom u dok­tora K., pod wa­run­kiem, że da­lej będzie­my zo­sta­wać sam na sam.

Kończy ba­da­nie i pro­si, żebym poszła na prześwie­tle­nie płuc na par­te­rze, a po­tem do nie­go wróciła. Kie­dy po pew­nym cza­sie przy­chodzę ze zdjęcia­mi w ręce, pro­wa­dzi mnie do in­ne­go ga­bi­ne­tu, gdzie muszę usiąść na sto­le za­bie­go­wym. Nad moją głową wisi ta­blicz­ka z dużym na­pi­sem BA­DA­NIA EN­DO­SKO­PO­WE I PUL­MO­NO­LO­GICZ­NE.

– Te zdjęcia nie wyglądają naj­le­piej – mówi. – Ma pani płyn w pra­wym płucu, który mu­si­my od­pro­wa­dzić.

– Od­pro­wa­dzić?

– Tak, spe­cjal­nym dre­nem umiesz­czo­nym w ple­cach.

Przełykam ślinę. Nie do końca wiem, co to jest dren, ale na pew­no nie chcę mieć ni­cze­go przy­cze­pia­ne­go do pleców.

Tym ra­zem muszę być to­ples. Siedzę zupełnie naga, nie mając na so­bie na­wet głupie­go ko­ron­ko­we­go sta­ni­ka, który mógłby mnie za­kryć. Jest mi nie­sa­mo­wi­cie niezręcznie, ale co gor­sza, za­czy­nam od­czu­wać też strach. Dla­cze­go na­gle zja­wia się tu masa lu­dzi i robi tyle za­mie­sza­nia? Czuję, że mają prze­wagę li­czebną, i żałuję, że kazałam ma­mie po­cze­kać na zewnątrz. Je­stem jed­nak zbyt dum­na, żeby zmie­nić zda­nie i pro­sić, by ktoś ją tu przy­pro­wa­dził. Dla­te­go siedzę tam, trzęsąc się jak ga­la­re­ta, pod­czas gdy dok­tor K., jego asy­stent­ka (nie czuję za­zdrości – jej dobór obu­wia do­wo­dzi, że jest bar­dziej za­in­te­re­so­wa­na ko­bie­ta­mi niż mężczy­zna­mi) i gładko ogo­lo­ny stażysta Flo­ris przy­go­to­wują ol­brzy­mich roz­miarów igłę. Trzy pary oczu wpa­trują się w moje ma­lut­kie cy­cusz­ki. A może są tak zajęci pa­trze­niem na tę prze­raźli­wie wielką igłę, która za chwilę wbi­je się w moje ple­cy i bez­pośred­nio do płuc? Flo­ris spra­wia wrażenie, jak­by był równie za­wsty­dzo­ny jak ja, i uni­ka kon­tak­tu wzro­ko­we­go, co tyl­ko zwiększa moje skrępo­wa­nie.

Asy­stent­ka dok­to­ra K. za­czy­na mi wyjaśniać, co za­mie­rzają zro­bić i dla­cze­go ich zda­niem jest to ko­niecz­ne:

– Prześwie­tle­nie wy­ka­zało, że między płuca­mi a opłucną, czy­li wor­kiem ota­czającym pani płuca, znaj­du­je się trzy czwar­te li­tra płynu.

– O-o…

– Jeśli to żółta ropa, to nie­do­brze – kon­ty­nu­uje ko­bie­ta. – To ozna­cza stan za­pal­ny.

– O-o…

– Le­piej, żeby płyn oka­zał się prze­zro­czy­sty.

– O-o…

Robi mi za­strzyk znie­czu­lający, ale już po chwi­li żałuję, że nie zro­biła dwóch. Czuję każdy cho­ler­ny cen­ty­metr tego dre­nu, który wci­skają mi w ple­cy. Kie­dy dok­tor K. wi­dzi gry­mas bólu na mo­jej twa­rzy, na­tych­miast spie­szy mi na ra­tu­nek z drugą porcją ane­ste­ty­ku. Dren jest już głęboko i widzę płyn sączący się ze mnie. Nie jest żółty, ale, jak się oka­zu­je, nie jest też taki, jaki być po­wi­nien.

Dok­tor K. pro­si mnie o nu­mer komórki. Czuję się mile połech­ta­na: nu­mery komórek bie­rze się po to, żeby umówić się na randkę, nie na wi­zytę w ga­bi­ne­cie. Dzwo­ni następne­go dnia wie­czo­rem, aku­rat wte­dy, gdy jem ko­lację z ro­dzi­ca­mi. Szyb­ko oka­zu­je się, że wca­le nie za­pra­sza mnie na kawę.

– Nie wiem jesz­cze dokład­nie, co to. Chcę na jakiś ty­dzień położyć panią na ob­ser­wa­cji w szpi­ta­lu. Prze­pro­wa­dzi­my kom­plek­so­we ba­da­nia. Za­cznie­my od en­do­sko­pii.

– Endo-co?

– Zro­bi­my małe, dwu­cen­ty­me­tro­we nacięcie z boku pani pleców i wpuścimy do środ­ka ma­lutką ka­merkę, żeby przyj­rzeć się pani płucom. Kie­dy już tam będzie­my, po­bie­rze­my też trochę tka­nek.

– Ja­sne, jeśli pan uważa, że to ko­niecz­ne… – Rozłączam się, kie­dy do oczu napływają mi pierw­sze łzy. Na­gle do­cie­ra do mnie, że to może być początek długo­tr­wałego związku z dok­to­rem K., tyle że nie ta­kie­go, na jaki w głębi du­szy miałam na­dzieję. Przed po­wro­tem do stołu ocie­ram po­wie­ki. – Dok­to­rek po pro­stu naj­wy­raźniej nie może się ze mną roz­stać – żar­tuję i moi ro­dzi­ce wy­bu­chają ner­wo­wym śmie­chem. Kończy­my ko­lację w pełnej napięcia ci­szy.

Dok­tor K. nie mar­nu­je cza­su. Wkrótce po­tem za­miast ta­pet na ścia­nach mo­jej sy­pial­ni i pamiątek z da­le­kich wojaży, które wypełniają mój pokój, mam przed ocza­mi ste­ryl­ne ścia­ny szpi­ta­la.

Przez ty­dzień leżę w białej sali, w białym łóżku i w białej szpi­tal­nej ko­szu­li, oto­czo­na przez biel, biel i jesz­cze raz biel. Gdzie nie spojrzę, widzę białe ki­tle pielęgnia­rek, białe wa­ci­ki i białe światła świecące tak, że na­dają wszyst­kie­mu kre­do­wo­białą bla­dość. Na­wet le­ka­rze i pielęgniar­ki wyglądają nie­zdro­wo. W no­sie mam rurkę, płuco obo­lałe z po­wo­du en­do­sko­pii i re­spi­ra­tor wiszący nad głową. Wie­le się dzie­je, ale nie­wie­le do­bre­go; nic z tych rze­czy nie wy­da­je się pro­wa­dzić do ja­kich­kol­wiek od­po­wie­dzi. Je­dy­nym plu­sem tej sy­tu­acji jest to, że wresz­cie mam czas na czy­ta­nie. Wie­cie, tych wszyst­kich książek, które za­wsze przy­sięga­cie so­bie prze­czytać, ale jakoś nig­dy nie ma­cie na to cza­su. Dok­tor K. – główny bo­ha­ter mo­ich fan­ta­zji – przy­cho­dzi do mnie co­dzien­nie, żeby zo­ba­czyć, jak ra­dzi­my so­bie ja i Anna Ka­re­ni­na. Cóż, w porówna­niu z nią nie jest ze mną tak źle.

Po ty­go­dniu badań wy­pusz­czają mnie w piątek wie­czo­rem, aku­rat tuż przed roz­poczęciem no­we­go se­me­stru na uni­wer­sy­te­cie.Po­nie­działek, 24 stycz­nia

Jed­nak za­miast wrócić na uczel­nię, w po­nie­działek zno­wu jadę do szpi­ta­la. Sie­dzi­my z oj­cem w ga­bi­ne­cie, ale tym ra­zem mamy na­prze­ciw sie­bie o wie­le mniej przy­stojną twarz. Próbuję ukryć roz­cza­ro­wa­nie, kie­dy le­karz in­for­mu­je nas, że dok­tor K. wy­je­chał na ty­go­dniową kon­fe­rencję. A, co tam, myślę, naj­ważniej­sze, że wresz­cie usłyszę dia­gnozę. W skry­tości du­cha wszy­scy się mar­twi­my, ale żadne z nas nie mówi o tym głośno. Wy­da­je mi się, że moja ro­dzi­na oba­wia się, że jeśli głośno wy­ra­zi swo­je wątpli­wości, na­gle się one zma­te­ria­li­zują, a ostat­ni­mi cza­sy mie­liśmy wy­star­czająco dużo zmar­twień. W domu chłodzi się szam­pan. Wkrótce będzie­my w dro­dze, z dia­gnozą w ręce. Po tym wszyst­kim przez co prze­szliśmy, jest to dla nas równo­znacz­ne z ule­cze­niem.

– Otrzy­ma­liśmy wy­ni­ki z la­bo­ra­to­rium. To rak.

Na­gle za­czy­nam z całego ser­ca nie­na­wi­dzić tego człowie­ka. Gdzie się po­dzie­wa dok­tor K.? Nie dość, że za jego biur­kiem tkwi jakaś kre­atu­ra, to jesz­cze mówi mi, że mam raka!

Przez chwilę siedzę nie­ru­cho­mo z otwar­ty­mi usta­mi. Po­tem oczy wypełniają mi się łzami, opusz­czają mnie siły i osu­wam się na podłogę. Ukry­wam się pod biur­kiem – zupełnie jak­by tam rak nie ist­niał. Ta chwi­la jest zarówno sur­re­ali­stycz­na, jak i prze­rażająco praw­dzi­wa.

W pew­nej chwi­li przy­po­mi­nam so­bie, że jest tu mój oj­ciec. Patrzę na nie­go – po pro­stu spogląda w dal. Chcę go uspo­koić, ale nie mogę wy­do­być ani słowa. Widzę łzy od­bi­jające się w szkłach jego oku­larów. Wiem, że roz­pacz­li­wie sta­ra się je po­wstrzy­mać. Pew­nie myśli to samo, co ja: moja mat­ka do­pie­ro co po­ko­nała raka pier­si. Miała che­mio­te­ra­pię za­le­d­wie dwie sale da­lej. To nie może się przy­tra­fić jesz­cze raz. Nie mnie. Mam tyl­ko dwa­dzieścia je­den lat.

W końcu od­zy­skuję władzę w no­gach. Wy­chodzę spod biur­ka i cho­wam się w swo­jej gru­bej kurt­ce. Ale to tyl­ko pogłębia uczu­cie chłodu. Wszyst­ko, cze­go pragnę, to stąd wyjść. Chcę uciec i ska­so­wać bez­pow­rot­nie ostat­nie mi­nu­ty swo­je­go życia. Tyl­ko ja i oj­ciec będzie­my wie­dzieć o tym kosz­ma­rze. Nie do­tarł on jesz­cze do na­szych bli­skich i jeśli będę działać wy­star­czająco szyb­ko, może również nie we­drze się do mo­je­go życia. Od­wra­cam się, by wyjść. Le­karz pyta, dokąd się wy­bie­ram. Nie wiem. Wiem tyl­ko, że muszę stąd wyjść.

Nie po­win­no mnie tu być, w tym szpi­ta­lu. Po­win­nam być na pierw­szych zajęciach w no­wym se­me­strze. Gdzieś poza tymi mu­ra­mi stu­den­ci spieszą właśnie na wykłady z kawą w jed­nej ręce i ga­zetą w dru­giej, a moja mat­ka i sio­stra cze­kają na wia­do­mość, by móc otwo­rzyć szam­pa­na.

Tu­taj jed­nak, w obrębie tych murów, mówią mi, że je­stem cho­ra. Wysyła się nas na on­ko­lo­gię – główną sie­dzibę raka. Tam kosz­mar­na dia­gno­za zo­sta­je po­twier­dzo­na i w końcu za­czy­na to do mnie do­cie­rać. Nie je­stem już na od­dzia­le pul­mo­no­lo­gii, nie znaj­duję się już pod opieką dok­to­ra K. Siedzę tam, otępiała, pod­czas gdy mój nowy le­karz, dok­tor L., mówi o tym, że moje ciało ma awa­rię, zupełnie jak­by był me­cha­ni­kiem. To ta­kie bez­dusz­ne. Jego pierw­sze słowa są nie­wy­raźne, je­dy­ne, co do mnie do­cie­ra, to słowa „złośliwy”, „za­awan­so­wa­ny” i „rzad­ki”. Pada też ter­min mięsak prążko­wa­no­komórko­wy.

– No­wotwór sięga od płuc do wątro­by – mówi dok­tor L. Równie do­brze mógłby po­wie­dzieć, że ciągnie się jak ze szpi­ta­la do kost­ni­cy. – Praw­do­po­dob­nie komórki ra­ko­we za­ata­ko­wały wątrobę. Stamtąd nastąpiły prze­rzu­ty do opłucnej. – Roz­pacz­li­wie pragnę go po­wstrzy­mać, ale następują ko­lej­ne cio­sy. – Po­zby­cie się go będzie dużym wy­zwa­niem, ale o wie­le większym będzie nie­do­pusz­cze­nie do na­wro­tu cho­ro­by. – Prze­ry­wa na chwilę. – Jeśli to w ogóle możliwe.

Wie­działam. Po­wie­dział „jeśli”. To „jeśli” ozna­cza, że umrę. Czy na­prawdę już po mnie? Czy to tak właśnie czują się umie­rający? Wpa­truję się w miej­sce, w którym podłoga spo­ty­ka się ze ścianą. Nie od­ry­wam od nie­go wzro­ku, sta­rając się skon­cen­tro­wać na czymś, cze­go już tam nie ma. Wresz­cie wy­chodzę na ko­ry­tarz. Oj­ciec zo­sta­je, żeby wysłuchać le­ka­rza do końca.

Na­szym następnym przy­stan­kiem jest ra­dio­lo­gia. Wstrzy­kują mi tam śro­dek ra­dio­ak­tyw­ny, po­nie­waż chcą zro­bić to­mo­gra­fię kości. Oj­ciec od­wra­ca się, by wyjść z sali. Świet­nie, jeśli na­wet on nie jest w sta­nie tego znieść, to co do­pie­ro ja? Znów ma łzy w oczach, nie po­tra­fi ich ukryć. Później do­wia­duję się, że po­szedł za­dzwo­nić do mo­jej mat­ki i sio­stry. Naj­gor­sze w całym tym kosz­ma­rze jest cier­pie­nie bli­skich: oj­ciec klęka, kie­dy myśli, że nie patrzę; mat­ka sie­dzi na scho­dach, płacząc do słuchaw­ki w środ­ku nocy; sio­stra nie jest w sta­nie do­tknąć mnie bez łez w oczach.

Za­strzyk wy­ma­ga od­cze­ka­nia dwóch go­dzin, co daje nam wy­star­czająco dużo cza­su, żeby po­je­chać do domu. Nie wy­trzy­małabym w tym miej­scu ani chwi­li dłużej.

– Nie­do­brze, tat­ku – mówię. – Po pro­stu nie­do­brze.

– Dokład­nie to samo mówili, kie­dy za­cho­ro­wała two­ja mat­ka. Ten rok będzie dla nas piekłem, ale w następnym wszyst­ko wróci do nor­mal­ności, zo­ba­czysz.

– Gówno praw­da, tat­ku. Obo­je wie­my, że tym ra­zem nie mówili o raku pier­si!

– Tacy to już są le­ka­rze – stwier­dza pew­nym głosem.

– I tacy są też oj­co­wie – od­po­wia­dam.

Kie­dy skręcamy w naszą ulicę, do­strze­gam siostrę cze­kającą przed do­mem. Ma na imię Sa­skia, ale ja mówię na nią Sis. Cza­sa­mi wy­da­je się, że je­steśmy do sie­bie po­dob­ne, kie­dy in­dziej zupełnie nie. Mamy ta­kie same ciem­ne brwi i wy­dat­ne usta, ale cha­rak­te­ry całkiem inne. Sis to ideał star­szej sio­stry: me­to­dycz­na, pew­na sie­bie i od­po­wie­dzial­na. Tym­cza­sem ja je­stem kla­sycz­nym najmłod­szym dziec­kiem w ro­dzi­nie: nie­za­leżna i żądna przygód. Je­dy­ne, co jest dla nas ja­sne, to że nie po­zo­sta­je­my ze sobą w do­brych sto­sun­kach. Po sied­miu la­tach nie­ustan­nych kłótni prze­paść między nami jest zbyt duża, by ją za­sy­pać.

A jed­nak, o dzi­wo, to właśnie Sa­skia jest osobą, którą naj­bar­dziej chcę zo­ba­czyć. Rzu­cam się jej ze szlo­chem w ra­mio­na.

– Sis, mam tyl­ko dwa­dzieścia je­den lat – buczę. – Mam raka. Mogę umrzeć.

Tuli mnie tak moc­no, że czuję drżenie jej ciała. Wcho­dzi­my do domu, obie płacząc. Po raz pierw­szy od wie­lu lat obej­mu­je­my się. Do­brze mi to robi.

Idę po scho­dach do swo­je­go po­ko­ju i sia­dam przed lu­strem. Wpa­truję się w swo­je od­bi­cie, szu­kając cze­goś ob­ce­go, cze­goś, co nie byłoby cha­rak­te­ry­stycz­ne dla mnie, co do mnie nie należy. Ja­kiejś wywołanej ra­kiem ano­ma­lii. W lu­strze widzę je­dy­nie bladą i prze­rażoną dziew­czynę. Czy to ja? Czy to ja je­stem dziew­czyną z ra­kiem? Czy tak właśnie wygląda dziew­czyna z ra­kiem?

Myślę o swo­jej mat­ce wra­cającej do domu tram­wa­jem. Je­stem pew­na, że zajęła miej­sce w kącie i pa­trzy przez okno w dal. A może tram­waj jest bar­dzo zatłoczo­ny i stoi wciśnięta między lu­dzi w mo­krych płasz­czach prze­ciw­desz­czo­wych? A może prze­stało padać? Nie pamiętam. Je­stem zbyt zajęta płaczem, wy­le­wam co­raz więcej łez nad tym pie­przo­nym ra­kiem. Dla­cze­go nie wzięła taksówki, prze­cież aku­rat dzi­siaj mogła to zro­bić? Może po­trze­bo­wała cza­su, żeby przy­swoić so­bie tę wia­do­mość albo jesz­cze trochę po­uda­wać, że ten dzień ni­czym się nie różni od in­nych. Naj­pierw jej rak, a te­raz mój. Żałuję, że nie mogę je­chać z nią tym tram­wa­jem, żeby ją wspie­rać, cho­ciaż sama le­d­wo się trzy­mam.

Kie­dy wra­ca do domu, aku­rat je­stem w ubi­ka­cji. Szyb­ko pod­ciągam dżinsy i spłukuję swo­je siuśki. Dżinsy wiszą na mnie – te­raz już wiem, że to przez raka. Mat­ka wcho­dzi po scho­dach i bie­rze mnie w ra­mio­na. Oczy ma wil­got­ne, ale nie płacze, kie­dy pa­trzy na mnie.

– Po­ko­na­my go – po­wta­rza raz za ra­zem.

Tyl­ko ki­wam głową.

– Po­wta­rzaj za mną, So­phie: po­ko­na­my go. Po­ko­na­my go. – Każe mi to mówić nie­zli­czoną ilość razy. Trzy­mam się kur­czo­wo tych słów, tak jak kur­czo­wo trzy­ma mnie ona. Po­wta­rzam je ni­czym mantrę, gdy wra­cam do szpi­ta­la na to­mo­gra­fię kości. To­mo­gra­fia kości. To brzmi złowiesz­czo.

Do szta­bu kry­zy­so­we­go dołącza moja bab­cia – ona, tata i sio­stra cze­kają na dole w przygnębiającej szpi­tal­nej ka­wiar­ni, pod­czas gdy mama, która nie tak daw­no prze­cho­dziła ba­da­nie tym sa­mym urządze­niem, idzie ze mną, trzy­mając mnie za rękę. Mam po­zbyć się wszyst­kich me­ta­lo­wych przed­miotów, ale mogę zo­stać w ubra­niu. Sala jest ogrom­na, ale sama ma­szy­na wy­da­je się jesz­cze większa.

Od­daję mat­ce biżute­rię, a ona w za­mian wci­ska mi w dłoń swój ta­li­zman – kasz­tan. Prze­cho­wy­wa­nie kasz­tanów na szczęście to ro­dzin­na tra­dy­cja, którą za­początko­wała moja bab­cia, moja Oma. Wraz z na­dejściem je­sie­ni zbie­ra­my naj­piękniej­sze kasz­tany, ja­kie możemy zna­leźć, i upy­cha­my je po kie­sze­niach, żeby przez resztę roku nie opusz­czało nas szczęście. Za każdym ra­zem, gdy wsu­wam rękę do kie­sze­ni mo­jej mat­ki, by się ogrzać, kie­dy idzie­my ra­zem, wiem, że znajdę kasz­tan. Ten, który mi te­raz daje, prze­cho­wy­wała, gdy sama bo­ry­kała się z ra­kiem. Nie pusz­cza mnie, dopóki nie jest pew­na, że nie przy­swoiłam so­bie jej dru­giej man­try, którą mam po­wta­rzać pod­czas ba­da­nia:

– To nie moje kości. To nie moje kości. To nie moje kości.

Jeśli rak nie za­ata­ko­wał kości, mam jesz­cze szansę. Po­wta­rzam jej słowa i ści­skam kasz­tan tak moc­no, że boję się, że pęknie.

Ba­da­nie zaj­mu­je około dwu­dzie­stu mi­nut. W tym cza­sie wszy­scy inni muszą opuścić salę ze względu na pro­mie­nio­wa­nie. Cieszę się nagłym spo­ko­jem i ciszą, i uda­je mi się na­wet przysnąć. To miłe do mo­men­tu, gdy się budzę i przy­po­mi­nam so­bie, gdzie je­stem i dla­cze­go.

Kie­dy jest już po wszyst­kim, sie­dzi­my z matką na krzesłach stojących w rządku wzdłuż ko­ry­ta­rza. Właści­wie nie wiem po co, po­nie­waż wy­ni­ki i tak do­sta­nie­my do­pie­ro w przyszłym ty­go­dniu. Może obie chce­my dojść do sie­bie.

Z sali wy­cho­dzi tech­nik prze­pro­wa­dzający ba­da­nie i mówi, że jest do­brze. Nie ro­zu­miem. Czy udzie­la­nie ta­kich in­for­ma­cji to nie rola le­ka­rza? Do­chodzę do wnio­sku, że ozna­cza to tyl­ko, że zdjęcia wyszły do­brze. Wie­cie, że są ostre i do­brze zro­bio­ne. Na szczęście mat­ka ma o wie­le więcej trzeźwości umysłu niż ja. Napięcie musi być tak bar­dzo wi­docz­ne na na­szych twa­rzach, że tech­nik po­sta­na­wia prze­ka­zać nam nie­ofi­cjal­nie do­bre wia­do­mości. Musi po­wta­rzać trzy razy, za­nim to do nas do­trze. Mat­ka zry­wa się na równe nogi i za­czy­na go całować. Idę w jej ślady. Dwie ko­bie­ty, dwie pary ust na dwóch po­licz­kach. Nie bar­dzo wie, jak za­re­ago­wać.

Bie­gnie­my szu­kać resz­ty ro­dzi­ny. W od­da­li widzę ojca. Biegnę do nie­go przez długi, pu­sty ko­ry­tarz, krzycząc:

– Tato! Tato! Nie za­ata­ko­wał kości! Są czy­ste, wszyst­ko będzie do­brze! – Rzu­cam mu się w ra­mio­na. Później po­wie mi, że właśnie tę chwilę najżywiej pamięta z tych strasz­li­wych pierw­szych dni.

To jed­nak nie jest jesz­cze ko­niec badań. Na następny dzień mam wy­zna­czoną biopsję szpi­ku kost­ne­go. Nic mnie tak nie odstręcza, jak ko­nieczność po­wro­tu do tego okrop­ne­go szpi­ta­la. Nie­na­widzę swo­je­go no­we­go le­ka­rza i wszyst­kie­go, co z nim związane. Wyj­mu­je długaśną igłę i coś, co wygląda jak śru­bokręt, po czym przystępuje do pra­cy w oko­li­cach mo­je­go bio­dra. Ostrze­ga mnie, że może boleć, ale w tej chwi­li ból to moje ostat­nie zmar­twie­nie. Strach znie­czu­lił mnie do tego stop­nia, że le­d­wo do­strze­gam, iż wwier­ca się w moją kość.

Mama trzy­ma mnie za ręce i pa­trzy mi pro­sto w oczy. Mam dwa­dzieścia je­den lat, je­stem do­rosła, ale trzęsę się jak dziec­ko. Tak bar­dzo się boję, że nie mogę prze­stać płakać. Boję się le­ka­rzy i ich słów, których nie ro­zu­miem. Boję się raka. A przede wszyst­kim boję się tego, co przede mną.

Po wszyst­kim zo­sta­je mi ma­lut­ka dziur­ka w boku. Pielęgniar­ka przykłada do niej wiel­ki biały opa­tru­nek.

– Już po wszyst­kim. Byłaś bar­dzo dziel­na. – Jest miła, ma krótkie, mod­nie przy­cięte włosy i szpa­ner­skie kol­czy­ki. Od razu przy­pa­da­my so­bie do gu­stu. Zaj­mo­wała się moją matką pod­czas jej che­mio­te­ra­pii i pamięta naszą ro­dzinę. Jed­nak jej słowa wca­le nie spra­wiają, że czuję się le­piej.So­bo­ta, 29 stycz­nia

Wpa­truję się w obiek­tyw apa­ra­tu i po­ka­zuję oba środ­ko­we pal­ce. Ma to zna­czyć: „Pier­dol się, raku!”. Gdy­by tyl­ko było to ta­kie pro­ste… Jest so­bo­ta i wszyst­ko wygląda zupełnie in­a­czej. In­a­czej niż wczo­raj, in­a­czej niż w zeszłym ty­go­dniu, in­a­czej niż w zeszłym roku. Tego ran­ka nie poszłam na targ ani na kawę na We­ster­stra­at. W po­nie­działek, za­miast je­chać na zajęcia tak jak wszy­scy moi zna­jo­mi, będę miała ba­da­nia w szpi­ta­lu przed pierw­szym ty­go­dnio­wym cy­klem che­mio­te­ra­pii. Przez naj­bliższe dwa mie­siące każdego ty­go­dnia będę szpi­ko­wa­na win­kry­styną, eto­po­zy­dem i ifos­fa­mi­dem. Bóg je­den wie, czym jesz­cze za­mie­rzają mnie ra­czyć.

Tego dnia udaję jed­nak, że nie mam no­wo­two­ru. Je­stem w stu­diu fo­to­gra­ficz­nym mo­je­go przy­ja­cie­la Mar­tij­na, a z głośników ryczą Rol­ling Sto­ne­si. Uwiel­biam zdar­ty głos Mic­ka Jag­ge­ra i szar­piącą gi­tarę Ke­itha Ri­chard­sa. Uwiel­biam też apa­rat fo­to­gra­ficz­ny. Od czter­na­ste­go roku życia je­stem mo­delką i do­brze się czuję w świe­tle re­flek­torów. Dzi­siej­sza se­sja jest wyjątko­wa. Po­pro­siłam Mar­tij­na, żeby uwiecz­nił So­phie bez raka. Po po­nie­działku będę całkiem inną So­phie: in­a­czej wyglądającą i in­a­czej myślącą. Kto wie, co rak ze mną zro­bi? Może po wszyst­kim nie będę w sta­nie po­znać sie­bie?

Uświa­da­miam so­bie, że się uśmie­cham, wy­dy­mając war­gi i robiąc różne miny przed obiek­ty­wem. Odkąd do­stałam złe wieści, nig­dy jesz­cze nie byłam tak da­le­ka od łez. Po raz pierw­szy od zeszłego ty­go­dnia nie je­stem po­cie­sza­na ani ni­ko­go nie po­cie­szam. Przed obiek­ty­wem czuję się większa i sil­niej­sza. Nie czuję smut­ku ani zmęcze­nia. Po­ko­nam go. Sa­mo­po­czu­cie po­pra­wia mi się z każdym pstryk­nięciem mi­gaw­ki. Całko­wi­cie się wy­lu­zo­wuję. Świet­ne uczu­cie. Oczy mi błyszczą z emo­cji. Ciągle się boję, ale tu­taj, przed apa­ra­tem, strach zni­ka.

Pier­do­lić raka! Pier­do­lić szpi­tal! Pier­do­lić wszyst­kich w pier­do­lo­nych białych ki­tlach! Po­ko­nam to.Po­nie­działek, 31 stycz­nia

VITA BRE­VIS głosi na­pis na szczy­cie bu­dyn­ku po dru­giej stro­nie kanału na­prze­ciw na­sze­go domu. Z okna sy­pial­ni widzę ten na­pis przez całe swo­je życie. To naj­wyższy i naj­szer­szy bu­dy­nek z całego sze­re­gu, wyraźnie górujący nad in­ny­mi. Tego dnia te słowa na­bie­rają dla mnie no­we­go zna­cze­nia. Vita bre­vis: życie jest krótkie.

Za­bie­ram swo­je rze­czy i wy­chodzę przed dom, go­to­wa je­chać do szpi­ta­la na swój pierw­szy ty­dzień che­mio­te­ra­pii. Pa­trzy­my z mamą i siostrą, jak tata załado­wu­je sa­mochód. Rze­czy jest tyle, że wygląda to tak, jak­bym je­chała na wa­ka­cje. Uświa­da­miam so­bie, że nie tyl­ko ja przez to prze­chodzę i że to doświad­cze­nie jest w ta­kim sa­mym stop­niu dziw­ne i prze­rażające dla mo­ich bli­skich, jak dla mnie. Je­dy­na różnica po­le­ga na tym, że rak tra­wi moje ciało, a nie ich. Do­pie­ro w szpi­ta­lu, gdzie cze­ka tyl­ko jed­no łóżko, sta­je się dla mnie ja­sne, że to ja je­stem cho­ra. Jed­nak na ra­zie czuję się tak, jak­byśmy wszy­scy przez to prze­chodzili.

Kie­dy do­cie­ram na swój od­dział, C6, zo­staję przy­dzie­lo­na do kil­ku­oso­bo­wej sali. Obok widzę sta­ruszkę krążącą wokół swo­je­go łóżka i wy­dającą dziw­ne pi­ski. Spra­wia wrażenie, jak­by kwa­li­fi­ko­wała się na od­dział psy­chia­trycz­ny. Po­zo­stałe dwa łóżka oku­pują mężczyźni w wie­ku mo­je­go dziad­ka. Ser­ce pod­cho­dzi mi do gardła –nie chcę być oto­czo­na przez trzy sta­re próchna, które byłyby jedną nogą na cmen­ta­rzu, na­wet gdy­by nie miały raka. Kie­dy na nich patrzę, widzę śmierć. Gdy­bym leżała w osob­nej sali, gapiąc się na białe ścia­ny, które miałabym tyl­ko dla sie­bie, może byłabym w sta­nie oszu­kać samą sie­bie, że uda mi się przez to przejść. Ze łzami w oczach błagam dok­to­ra L., vel dok­to­ra Le­biegę, żeby przy­dzie­lił mi je­dynkę, ze względu na mnie i moją nie­dolę, ale pozo­staje nie­wzru­szo­ny. Na szczęście li­tu­je się nade mną pielęgniarz Bas. Tak sku­tecz­nie maj­stru­je przy przy­dzia­le łóżek, że już po chwi­li mam swoją salę. Czuję w nim brat­nią duszę.

Bas nie wygląda na ty­po­we­go pielęgnia­rza. Ma ogo­loną głowę i ra­mio­na po­kry­te ta­tuażami. Na szyi zaś srebr­ny łańcu­szek. Na pierw­szy rzut oka nie jest to człowiek, którego chciałoby się spo­tkać w ciem­nej ulicz­ce; w rze­czy­wi­stości to nie­groźny miś. Idąc do mo­jej no­wej sali, mi­ja­my dyżurkę, w której tłoczą się pielęgniar­ki i le­ka­rze. Unoszą wzrok, by przyj­rzeć się no­wej pa­cjent­ce. Wy­mie­nia­my uśmie­chy.

Moja nowa sala nie ma w so­bie nic, dzięki cze­mu można by ją na­zwać do­mem, ale jest cała moja i je­stem za to nie­wy­mow­nie wdzięczna. Bas nie próżnuje i na­tych­miast spro­wa­dza pielęgniarkę, która będzie się mną zaj­mo­wać przez następne kil­ka dni. Ma rude włosy i dołecz­ki w po­licz­kach. Jed­nym tchem mówi, że ma na imię Han­ne­ke, że mam tu własną łazienkę i że po ja­kichś trzech ty­go­dniach stracę wszyst­kie włosy.

– Wszyst­kie włosy?

– Tak.

– Na­wet brwi i rzęsy? – py­tam.

– Te również.

– A łono­we?

– Też.

– Świet­nie. Będę mieć cipkę jak mała dziew­czyn­ka.

Prze­su­wam pal­ca­mi po włosach i za­sta­na­wiam się, jak wygląda pod nimi moja głowa. Nig­dy nie mogłam się po­chwa­lić gru­by­mi włosa­mi, ale tego dnia cieszę się z tego, co mam.

Bas wyjaśnia, co mnie cze­ka. Che­mio­te­ra­pia jest o wie­le mniej eks­cy­tująca, niż su­ge­ru­je to na­zwa. Będę uwiązana do łóżka dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny na dobę. Osiem z tych go­dzin spędzę podłączo­na do kroplówki, przez którą po­da­wać mi się będzie leki. Przez po­zo­stałe szes­naście tą samą drogą za­ser­wują mi wodę, która ma za za­da­nie wypłukać leki. Pa­sjo­nujące.

Bas po­gwiz­du­je, kie­dy podłącza wo­recz­ki do biegnącej z mo­jej ręki rur­ki. Wyglądają dość nie­win­nie – je­den z żółtym płynem, a obok dwa z prze­zro­czy­stym. Pielęgniar­ka krząta się wokół rur­ki, a Han­ne­ke pi­sze coś na mo­jej kar­cie. Patrzę, jak rur­ka podłączo­na do mo­je­go przed­ra­mie­nia po­wo­li wypełnia się żółtym płynem. Znaj­du­je się co­raz bliżej mo­ich żył.

– Czy to che­mia?

– Tak.

Chciałabym wy­rwać rękę z tej żółtej mazi, ale próbuję so­bie wytłuma­czyć, że ura­tu­je mi ona życie.

– Czy przez to będę wy­mio­to­wać?

– Możliwe – od­po­wia­da Han­ne­ke – ale nie­ko­niecz­nie. Wi­dzisz ten wo­re­czek? – Po­ka­zu­je je­den z tych z prze­zro­czystą cieczą. – To śro­dek mający po­wstrzy­mać mdłości.

Na­pis na wo­recz­ku in­for­mu­je, że ten cu­dow­ny lek nosi nazwę dek­sa­me­ta­zon. Ma jed­nak je­den sku­tek ubocz­ny: za­trzy­ma­nie płynów w or­ga­ni­zmie. W ciągu go­dzi­ny wyglądam i czuję się jak roz­dym­ka. Po­licz­ki mam czer­wo­ne, a twarz i ręce spuch­nięte. Nie wy­mio­tuję, ale czuję się tak, jak­bym to robiła, co na­prawdę jest znacz­nie gor­sze niż samo wy­mio­to­wa­nie. W końcu mój żołądek nie wy­trzy­mu­je i od­bi­ja mi się moim ostat­nim posiłkiem: ka­napką z tuńczy­kiem. Od dziś żad­nych ka­na­pek z tuńczy­kiem. Nig­dy, prze­nig­dy. Mam mdłości przez resztę dnia, ale na szczęście wy­mio­tuję tyl­ko raz. Moja pierw­sza wy­gra­na.Wto­rek, 1 lu­te­go

Moja ro­dzi­na za­mie­nia szpi­tal w cen­trum do­wo­dze­nia. Mama spędza ze mną dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny na dobę, więc możemy prze­spać ten kosz­mar ra­zem. W nocy śpi na łóżku po­lo­wym obok mo­je­go łóżka. Każdego ran­ka o siódmej bu­dzi nas po­ran­na załoga: pielęgniar­ki zmie­niające igły i hałaśliwa ko­bie­ta z wózkiem z kawą. Rak spra­wia, że znów czuję się jak mała dziew­czyn­ka i roz­pacz­li­wie po­trze­buję mamy. Za każdym ra­zem, gdy muszę iść do to­a­le­ty, odłącza moją pompę in­fu­zyjną, a kie­dy czuję się zbyt słaba, by wstać, jedną ręką myje mi zęby, a w dru­giej trzy­ma pod moją brodą mi­seczkę na ślinę. Po­ma­ga pielęgniar­kom, a kie­dy śpię, czu­wa przy mnie.

Oj­ciec bie­rze na sie­bie lo­gi­stykę, robiąc wy­wiad w spra­wie mo­je­go le­ka­rza u wszyst­kich swo­ich zna­jo­mych ze świat­ka me­dycz­ne­go i do­wia­dując się jak naj­więcej o mo­jej cho­ro­bie. Jest pra­cow­ni­kiem so­cjal­nym i z tego, co wiem, właśnie ta­ki­mi spra­wa­mi zaj­mu­je się między dzie­wiątą rano a dzie­wiątą wie­czo­rem. Roz­ma­wiając z pra­cow­ni­ka­mi szpi­ta­la, do­wie­dział się o ame­ry­kańskiej Mayo Cli­nic i włączył ją do swo­je­go no­we­go pro­jek­tu. Przez kil­ka dni bar­dziej zbliżył się do mo­je­go le­ka­rza pro­wadzącego niż ja. Kie­dy patrzę w inną stronę, oj­ciec ściga dok­to­ra L., by udzie­lić mu ko­lej­nych rad do­tyczących mo­je­go le­cze­nia. Sama nie je­stem aż tak sko­ra do kon­taktów z dok­tor­kiem. Dla mnie jest tak samo okrop­ny jak moja cho­ro­ba.

Na­wet Sis od­gry­wa w tym wszyst­kim pewną rolę. Jak na ra­zie to pierw­szy po­zy­tyw­ny sku­tek raka: od­zy­skałam swoją siostrę. Na­sze kłótnie należą już do przeszłości. Sis zaj­mu­je się do­mem, a to ozna­cza o wie­le więcej niż tyl­ko kar­mie­nie na­sze­go śle­pe­go, obłąka­ne­go kota i wy­no­sze­nie śmie­ci. Dba o to, by oj­ciec właści­wie się odżywiał i żeby mama miała pod do­stat­kiem ka­na­pek i ilu­stro­wa­nych ma­ga­zynów. Ja­kim cu­dem znaj­du­je na to wszyst­ko czas, kończąc pisać ma­gi­sterkę i od­wie­dzając mnie w szpi­ta­lu, nie mam pojęcia; fak­tem jest, że zja­wia się u mnie co­dzien­nie uzbro­jo­na w świeży ma­ka­ron, eko­lo­giczną zupkę, bal­sam do ciała i pro­mien­ny uśmiech.

Kie­dy mnie zdia­gno­zo­wa­no, próbowałam zro­bić małe ro­ze­zna­nie, ale prze­grałam z kre­te­sem. Gdy wpi­sałam do wy­szu­ki­war­ki nazwę swo­je­go no­wo­two­ru, otrzy­małam 846 000 tra­fień. Aż tyle? Prze­cież to miała być rzad­ka od­mia­na raka! Za­trzasnęłam lap­to­pa. Czułam się tak, jak­by każde z tych tra­fień za­bi­jało jed­no z mo­ich ma­rzeń. Z ulgą prze­ka­załam więc ten smut­ny obo­wiązek ro­dzi­nie.

Jeśli o mnie cho­dzi, mam do ro­bo­ty tyl­ko jed­no: przejść pomyślnie che­mio­te­ra­pię. Do­stać w kość, ale osta­tecz­nie wyjść cało z opre­sji. I to właśnie sta­ram się robić. Je­dyną rzeczą na mo­jej liście rze­czy do zro­bie­nia jest przeżycie. Leżę w łóżku, zde­cy­do­wa­na, żeby zo­sta­wić cały ten bałagan za sobą. Nic mnie nie po­ru­sza, na­wet ból, jaki czuję, kie­dy kłują mnie igłą i kie­dy wy­mio­tuję do wia­dra, które trzy­ma mama. Przez całe życie nie czułam się tak pu­sta.Środa, 2 lu­te­go

Proszę spoj­rzeć, w ja­kim ona jest sta­nie! To po pro­stu nie­do­pusz­czal­ne. Jeśli na­tych­miast cze­goś pan z tym nie zro­bi, za­biorę stąd tę bie­daczkę.

Ze swo­je­go łóżka słyszę Jana, który przy­szedł z na­szym bli­skim przy­ja­cie­lem Jo­che­mem i właśnie wymyśla na ko­ry­ta­rzu dok­to­ro­wi L. Jan może so­bie po­zwo­lić na wszyst­ko – czy to pro­wadząc talk show w te­le­wi­zji, czy krzycząc na mo­je­go le­ka­rza. Słyszę, że dok­tor L. nie czu­je się w jego obec­ności zbyt kom­for­to­wo, i to spra­wia, że na mo­jej twa­rzy po­ja­wia się uśmiech.

Moja głowa zmie­niła wiel­kość – nie przy­po­mi­na już roz­dym­ki, ale piłkę do nogi w ko­lo­rze po­mi­do­ra, a ręce na­wet w przy­bliżeniu nie są ta­kie jak daw­niej. Fakt, że od wczo­raj przy­tyłam ja­kieś trzy ki­lo­gra­my, nie ucho­dzi uwa­gi Jana i Jo­che­ma.

– Cześć, ślicz­na! Ale masz dzi­siaj ru­mieńce! Do twa­rzy ci z tym szkarłatem. – Jan wyciąga z tor­by kar­ton soku z czar­nej borówki. – To an­ty­ok­sy­dan­ty czy jak to się tam na­zy­wa.

Jo­chem wręcza mi dwie bu­tel­ki ciem­no­czer­wo­ne­go na­po­ju. Na ety­kie­cie widzę na­pis DZI­KI BEZ.

– Po­pro­siłem o coś z naj­większą ilością wi­ta­min – wyjaśnia ci­chym głosem. – Sprze­daw­czy­ni za­pew­niała, że to będzie dla cie­bie naj­lep­sze.

Po­chy­la się nade mną i całuje w po­li­czek.

Poza ro­dziną Jo­chem, Jan, Mar­tijn i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka An­na­bel to je­dy­ni lu­dzie, których obec­ność to­le­ruję.

Jan i Jo­chem są wspa­nia­li, ale to An­na­bel od­wie­dza mnie pra­wie co­dzien­nie. Zna­my się od zerówki. Od tego cza­su nie było dnia, żebyśmy nie wie­działy, co robi dru­ga – i z kim.

Obie je­steśmy spod zna­ku Bliźniąt. Żeby wytłuma­czyć, cze­mu mamy tak różne cha­rak­te­ry (a także, by uspra­wie­dli­wić swą wiarę w astro­lo­gię), An­na­bel wyjaśnia, że należymy do dwóch różnych ro­dzajów Bliźniąt: ona ma więcej cech cha­rak­te­rystycznych dla Byka, a ja mam więcej wspólne­go z Ra­kiem. Nig­dy nie przy­wiązywałam do tego wagi, ale je­stem pew­na, że według niej w gwiaz­dach można zna­leźć również od­po­wiedź na py­ta­nie, dla­cze­go ona poszła stu­dio­wać mar­ke­ting, pod­czas gdy ja wy­brałam po­li­to­lo­gię. Gdy­by An­na­bel była mężczyzną, pew­nie ko­chałabym ją do sza­leństwa. Nie­ste­ty, żadna z nas nie in­te­re­su­je się ko­bie­ta­mi. An­na­bel jest dla mnie guru w dzie­dzi­nie mody, ale gdzieś pomiędzy roz­mo­wa­mi o to­pach Mis­so­ni i to­reb­kach Ba­len­cia­ga znaj­du­je­my czas na dys­ku­sje o ener­gii słonecz­nej, in­fla­cji i lu­dobójstwie w kra­jach roz­wi­jających się.

Ra­zem od­kry­wałyśmy świat. Naj­pierw jako małe dziew­czyn­ki, po­tem jako na­sto­lat­ki, a te­raz jako (po­dob­no) do­rosłe. Jadłyśmy śli­ma­ki w Do­rdo­gne i słody­cze w por­cie Ko­pen­ha­ga. Stałyśmy z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi pod żyran­do­lem Jo­se­phi­ne Ba­ker w jej fran­cu­skim château pełnym nie­to­pe­rzy. Przepływałyśmy z pi­skiem przez wo­do­ro­sty w Da­nii i kupiłyśmy na­sze pierw­sze do­rosłe dam­skie buty w lon­dyńskim bu­ti­ku.

Jak dotąd tyl­ko dwa razy się roz­dzie­liłyśmy. Po raz pierw­szy, gdy ru­szyłam w Hi­ma­la­je, a później, gdy An­na­bel wy­je­chała na staż do No­we­go Jor­ku, gdzie pra­co­wała w nie­wiel­kim domu mody spe­cja­li­zującym się w stro­jach ślub­nych. Le­d­wo zdążyła wrócić, kie­dy w na­sze życie wkro­czył rak, cho­ciaż z per­spek­ty­wy cza­su widać, że obie mogłyśmy do­strzec pierw­sze sy­gnały ostrze­gaw­cze. Po­je­chałam do niej w grud­niu, dzięki cze­mu ra­zem ob­cho­dziłyśmy święta i witałyśmy nowy rok. Była trzy prze­czni­ce i dwa Star­buck­sy ode mnie, kie­dy z mozołem po­ko­ny­wałam ciągnące się w nie­skończo­ność scho­dy miej­skie­go me­tra. Ale oczy­wiście za­ba­wa o pierw­szej w nocy w syl­we­stra, kie­dy przede mną stał przy­stoj­ny no­wo­jor­czyk, nie była w moim sty­lu. Wzięłam jego wi­zytówkę i w nie­dzielę rano po­szliśmy ra­zem do MoMa, a następnie spędzi­liśmy popołudnie w Pa­stis, by zakończyć dzień ro­man­tyczną ko­lacją z mnóstwem czer­wo­ne­go wina. Na­za­jutrz obu­dziłam się, kaszląca i po­kry­ta po­tem, w Lo­wer East Side. Wciąż jesz­cze było ciem­no, kie­dy po ci­chut­ku za­mknęłam za sobą drzwi. O ósmej rano stałam już w drzwiach miesz­ka­nia An­na­bel.

To dru­ga wi­zy­ta chłopaków u mnie. Po­przed­nim ra­zem Jan przy­niósł mi li­za­ka w kształcie ser­ca, a Jo­chem bu­kiet kwiatów. Oczy­wiście Jan tak te­raz, jak i wte­dy, przy­tar­gał stertę pism o mo­dzie. Za każdym ra­zem, kie­dy do sali wchodzą pielęgniar­ki, każąc im trzy­mać ręce z dala ode mnie, robi się niezłe za­mie­sza­nie.

Dzi­siaj to Bas podłącza mnie do kroplówki. Kie­dy wyj­mu­je igłę, Jan i Jo­chem rap­tow­nie się zmie­niają. Milkną i ostrożnie od­chodzą na bok. Na­gle obaj prze­stają żar­to­wać. Nie je­stem już jedną z nich; te­raz je­stem chorą roz­dymką złapaną na ha­czyk kroplówki.So­bo­ta, 5 lu­te­go

Roz­le­ga się pu­ka­nie. To ten nie­czuły ku­tas z pul­mo­no­lo­gii, który po­wie­dział mi, że mam raka. Bie­dak, to nie jego wina, że miał pe­cha i zastępował w tak szczególnym dniu mo­je­go uko­cha­ne­go dok­to­ra K. Drgam wy­stra­szo­na, kie­dy na­gle roz­su­wa zasłonę, która od­dzie­la moje łóżko od resz­ty szpi­ta­la (i wszyst­kich tych drepczących, wy­mio­tujących i krzyczących wokół mnie pa­cjentów). Chce wie­dzieć, jak leci. Poza mdłościa­mi i głową spuch­niętą od leków, którymi mnie fa­sze­ru­je­cie? Od­po­wia­dam, że wszyst­ko gra. Nie wiem cze­mu, ale mówię tak wszyst­kim, którzy mnie o to py­tają.

Od­cho­dzi i po­ja­wia się wy­so­ka po­stać dok­to­ra L., a za nim cały tłum in­nych le­ka­rzy. Wchodzą bez ostrzeżenia i ota­czają moje łóżko. Kil­ka­naście par oczu wpa­tru­je się we mnie ba­daw­czo. Nie cier­pię, kie­dy ich przy­pro­wa­dza. Wstydzę się i czuję niezręcznie. Mam wrażenie, jak­bym była króli­kiem doświad­czal­nym. Po pro­stu wchodzą, zaj­mują miej­sca i się na mnie gapią.

– Dzień do­bry, chce­my ci się przyj­rzeć – mówi dok­tor L.

Ślepa nie je­stem. Przyglądam się tej oso­bli­wej zbie­ra­ni­nie le­ka­rzy z on­ko­lo­gii i he­ma­to­lo­gii, wy­pa­trując dok­to­ra McDre­amy, który był tak miły i pomógł mi opuścić halkę na drżące ple­cy tego dnia, kie­dy wy­pom­po­wy­wał ze mnie płyn, gdy jesz­cze nie było wia­do­mo, że cała ro­dzi­na no­wo­tworów za­do­mo­wiła się w mo­ich płucach. Po­praw­ka: w błonie ota­czającej moje płuca zwa­nej opłucną. Tego, który przy­cho­dził do mnie co­dzien­nie i pytał o Annę Ka­re­ninę. Nie znaj­duję go jed­nak wśród nich.

Dzi­siaj do­strze­gam w dok­to­rze L. coś dziw­ne­go. Otóż uśmie­cha się. Pierw­szy raz, odkąd go po­znałam.

– Mam dwie do­bre wia­do­mości. Pierw­sza: z la­bo­ra­to­rium przyszły osta­tecz­ne wy­ni­ki. Two­je kości są z pew­nością czy­ste. Dru­ga: przyj­rze­liśmy się raz jesz­cze two­im zdjęciom i do­szliśmy do wnio­sku, że rak za­ata­ko­wał tyl­ko opłucną. To zna­czy, że na ra­zie ogra­ni­cza się do klat­ki pier­sio­wej i jesz­cze nie do­tarł do brzu­cha. Kłuciem, które czu­jesz w oko­li­cach wątro­by, nie trze­ba się przej­mo­wać. Ist­nie­je wpraw­dzie ry­zy­ko prze­rzutów, ale nie z or­ga­nu na or­gan, a to po­zwa­la na o wie­le bar­dziej opty­mi­stycz­ne ro­ko­wa­nia.

Ci­sza. Nie do końca ro­zu­miem, co właśnie mi po­wie­dział. Kości, prze­rzu­ty z or­ga­nu na or­gan, klat­ka pier­sio­wa? Jed­nak mama wy­da­je wy­so­ki okrzyk i za­czy­na płakać. Po­wo­li do­cie­ra do mnie, że to płacz radości. To do­bre wia­do­mości. Na­prawdę do­bre wia­do­mości! Dok­tor L. po­wie­dział, że moja wątro­ba jest czy­sta – a właśnie so­bie przy­po­mniałam, że jeśli rak za­ata­ku­je wątrobę, kończy się to zwy­kle prze­pro­wadzką na cmen­tarz.

Uśmie­cham się radośnie. Mama ści­ska mnie za rękę.

– Cze­ka cię długie le­cze­nie – ciągnie dok­tor L. – Pięćdzie­siąt czte­ry ty­go­dnie che­mio­te­ra­pii. Na ra­zie będziesz przy­cho­dzić każdego ty­go­dnia. Po­tem co trzy ty­go­dnie. Wy­cho­dzisz do domu na week­end. Wi­dzi­my się w po­nie­działek.

Jesz­cze długo po jego wyjściu mama płacze ze szczęścia.Czwar­tek, 17 lu­te­go

Siedzę na krześle i patrzę w lu­stro na ko­bietę stojącą za mną. Prze­cze­su­je to, co zo­stało z mo­ich włosów. Kępki spa­dają na zie­mię.

Ku­po­wa­nie pe­ru­ki to dla mnie nie pierw­szy­zna. Nig­dy jed­nak nie pomyślałabym, że przyj­dzie mi ją ku­po­wać dla sie­bie. W zeszłym roku moja mat­ka prze­cho­dziła przez to samo piekło, gdy miała raka pier­si. Za­cho­wałam same nie­do­bre wspo­mnie­nia prze­rażających głów ma­ne­kinów, elek­trycz­nych ma­szy­nek do go­le­nia i sprze­daw­czyń całko­wi­cie po­zba­wio­nych uczuć. Mat­ka za­wsze zbie­rała włosy w kok. Te­raz jej włosy są krótkie i ciem­ne, do­pie­ro za­czy­nają od­ra­stać.

Kupiła orze­chową pe­rukę, która przy­po­mi­nała włosy, z którymi mu­siała się pożegnać. Rzad­ko ją nosiła, wolała mieć na głowie chustkę. Nig­dy jej tego nie po­wie­działam, ale dla mnie ta pe­ruka za­wsze wyglądała nie­na­tu­ral­nie na jej głowie. Przeszła dwie ope­ra­cje, po czym przez pięć ty­go­dni miała naświe­tla­nia, a w końcu che­mio­te­ra­pię w tym sa­mym szpi­ta­lu, którego ja te­raz je­stem pa­cjentką. To był okrop­ny czas dla nas wszyst­kich. To, co mówili le­ka­rze, sta­wało się co­raz bar­dziej prze­rażające. Ostat­ni etap był naj­gor­szy. Che­mia i śmierć wy­da­wały się bli­sko ze sobą związane.

Kie­dy obu­dziłam się tego ran­ka, zo­ba­czyłam na po­dusz­ce włosy. A na szczot­ce zo­stały całe kępki. Roz­pacz w łazien­ce. Sta­ra do­bra Han­ne­ke miała rację. Minęły trzy ty­go­dnie.

Czuję się łysa, na­wet jeśli dla wszyst­kich in­nych moje włosy wyglądają tak jak zwy­kle. Wczo­raj na­wet myślałam, że wyglądają całkiem ład­nie, cho­ciaż nig­dy jakoś szczególnie ich nie lubiłam. De­li­kat­nie prze­cze­suję je pal­ca­mi i w dłoniach zo­stają mi ich całe kępki. Patrzę na szczotkę leżącą na umy­wal­ce, jak­by była wcie­le­niem zła. Ale to nie ona jest złem, ale lu­stro. Włosy będą mi te­raz same wy­pa­dać, czy je czeszę, czy nie. Set­ki ko­smyków na­raz. Gdy się bacz­niej przyglądam, widzę pierw­sze prześwity. Wygląda na to, że wczo­raj­szy dzień to od­legła przeszłość. Naj­wyższy czas kupić pe­rukę.

Za­baw­ne, ale nie pamiętam, żeby kie­dyś ja­ka­kol­wiek pielęgniar­ka mówiła o tym, że stra­ta włosów boli.

Sklep z pe­ru­ka­mi mieści się w głównym holu szpi­ta­la. To duża wy­go­da dla pa­cjen­tek on­ko­lo­gii, które mogą tu zajść za­raz po odpięciu od kroplówki. Obok mnie siedzą moja mat­ka, sio­stra i An­na­bel. Wszyst­kie mil­czy­my i czu­je­my się niezręcznie. Do­pie­ro An­na­bel łago­dzi napięcie, przy­mie­rzając jedną z pe­ruk. Śmiesz­nie wygląda. Wy­bu­cha­my śmie­chem.

Sprze­daw­czy­ni wyj­mu­je z pudełka pe­rukę. Głowa do góry, So­phie!, próbuję dodać so­bie otu­chy, jed­nak nie uda­je mi się ta sztu­ka.

– Co­dzien­nie wy­pa­dają mi garścia­mi – skarżę się ko­bie­cie roz­cze­sującej moje włosy. Pa­trzy na mnie w lu­strze. Przy­niosłam jej swo­je zdjęcia, żeby wie­działa, jak chcę wyglądać. To fo­to­gra­fie, które trzy ty­go­dnie temu zro­bił mi Mar­tijn. Wte­dy miałam jesz­cze bujną fry­zurę. W miarę jak moje włosy prze­gry­wają z che­mio­te­ra­pią, co­raz mniej przy­po­mi­nam dziew­czynę z tych zdjęć. Fo­to­gra­fie leżą na sto­li­ku obok fol­de­ru re­kla­mo­we­go z pe­ru­ka­mi i próbki blond włosów, którą sprze­daw­czy­ni przed chwilą tam położyła. Może coś ta­kie­go? Nie, zupełnie nie. Wszyst­kie te fry­zury spra­wiają, że czuję się jak drag qu­een, a kie­dy sprze­daw­czy­ni pre­zen­tu­je mi długie ciem­ne włosy, przy­po­mi­na mi się gi­ta­rzy­sta Guns N’ Ro­ses. Pa­so­wałyby do MTV, ale nie na moją głowę. Kom­plet­na klęska.

Patrzę na siostrę, która ciem­ne włosy upięła w kok. Wygląda prześlicz­nie. Po­dob­nie jak ja lubi pod­pi­nać włosy do góry i za­cze­sy­wać do tyłu. Patrzę na czar­ne gru­be włosy An­na­bel, po­tem znów na lśniące włosy sio­stry, po­tem na krótką czu­prynę mat­ki i z po­wro­tem prze­noszę wzrok na te żałosne reszt­ki na mo­jej głowie. Wspo­mi­nam ostat­nie trzy ty­go­dnie, ale wciąż nie mogę załapać, co ja tu­taj robię.

Chcę uciec, ukryć się w bez­piecz­nych czte­rech ścia­nach swo­je­go domu. Nie tyle przed cho­robą, ile przed re­ak­cja­mi lu­dzi wokół, które po­twier­dzają to wszyst­ko, o czym pragnę za­po­mnieć. Sąsie­dzi patrzący ze współczu­ciem. Fa­cet ze spożyw­cza­ka wkładający mi ukrad­kiem do ko­szy­ka do­dat­ko­we opa­ko­wa­nie wi­ta­min. Przy­ja­cie­le moc­no mnie ści­skający. Człon­ko­wie ro­dzi­ny płaczący wraz ze mną. Patrzę w lu­stro błyszczącymi ocza­mi i po­zwa­lam sprze­daw­czy­ni krzątać się przy mnie. Maj­stro­wać przy mo­ich włosach. Z mo­ich pełnych ust zo­sta­je tyl­ko smut­na kre­ska prze­ci­nająca twarz. Im więcej pe­ruk kładzie mi na głowie, tym ta kre­ska sta­je się cieńsza i tym większe czuję za­gu­bie­nie. Wyglądam to­tal­nie bez­na­dziej­nie.

W końcu z bra­ku laku wy­bie­ram pe­rukę, w której w ogóle nie przy­po­mi­nam sie­bie. Jest okrop­na i strasz­nie nie­wy­god­na.

Ko­bie­ta prze­ma­wia do mnie po­cie­szająco:

– Mi­nie trochę cza­su, za­nim za­cznie się pani w niej do­brze czuć. Pe­ru­ka nig­dy nie leży do­brze od pierw­sze­go dnia, ale w końcu się pani z nią oswoi, a za dwa ty­go­dnie będzie ją pani uwiel­biać.

Twier­dzi, że zaj­mu­je się sprze­dażą pe­ruk od dwu­dzie­stu lat i jest jedną z nie­licz­nych, które ofe­rują naj­mod­niej­sze pe­ruki pro­sto z Ja­po­nii.

– To właśnie stamtąd po­chodzą wszel­kie no­win­ki. Wy­ma­rzo­ne dla młodych dziewcząt ta­kich jak pani.

Naj­mod­niej­sze? Dla młodych dziewcząt? Ta pe­ru­ka to ana­chro­nicz­na fry­zu­ra typu ul. Wyglądam w niej jak dziew­czy­na o imie­niu Stel­la, która pije białe wino, a w week­en­dy gra w gol­fa. To nie ja. To jakaś spięta snob­ka. Próbując zna­leźć pe­rukę, w której będę jak naj­bar­dziej przy­po­mi­nać sie­bie, skończyłam w czymś, w czym w ogóle nie wyglądam jak ja. Jak to się mogło stać?

Od­wra­cam się do mat­ki i widzę, że ona również jest bli­ska łez.

W win­dzie przeglądam się w lu­strze, ale widzę jakąś nie­zna­jomą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: