Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

...A Bondem nie zostałem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

...A Bondem nie zostałem - ebook

Zamiast wymówienia 30 sierpnia zostaję wezwany do Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Idę i uszom nie wierzę. Kierownik działu placówek zagranicznych proponuje mi wyjazd do Biura Radcy Handlowego do Aten i to dość pilnie, bo w ciągu dwóch, najdalej trzech miesięcy. Wracam do domu i razem z żoną próbujemy zrozumieć, skąd się wzięła ta nowa propozycja. Dlatego że jestem zawodowo dobry? Chyba nie, bo z mojego doświadczenia wiem, że na placówkach w BRH na ogół geniuszy nie ma. Dlatego że znam języki? A po co w Grecji znajomość niemieckiego, francuskiego czy rosyjskiego, a z angielskim mają kopę kandydatów. Dlatego że jestem beniaminkiem władzy? A niby skąd – przecież do partii nie należę, mam ślub kościelny, z chodzeniem do kościoła się nie kryję, a służyć ojczyźnie jako as wywiadu też nie chcę. I dopiero późnym wieczorem doszliśmy do wniosku i to jedynie słusznego. Pierwszą propozycję otrzymałem, bo liczyli na moją współpracę z wywiadem i w ten sposób znalazłem się na liście kandydatów na placówki zagraniczne, a jakiś leniwy urzędnik nie odnotował na tej liście, że z poprzedniego wyjazdu mnie skreślono ze względu na odmowę współpracy z wywiadem. I tak oto przez zwykłe nieporozumienie i z powodu lenistwa jakiegoś urzędnika stanąłem przed szansą spędzenia kilku lat w jednym z najpiękniejszych krajów świata.
(fragment książki)

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63506-51-3
Rozmiar pliku: 6,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

SKOK NA GŁÓWKĘ, CZYLI TAK TO SIĘ ZACZĘŁO

To naprawdę jest dylemat, jak zacząć swoje wspomnienia. Chyba należy go rozstrzygnąć w sposób najprostszy, to znaczy – zacząć od początku. Początku oczywiście nie pamiętam, ale znam dokładnie z relacji uczestników i świadków, a nastąpił on w piątek 12 maja 1932 roku o godzinie 23.45. W tym momencie pojawiłem się na świecie, co sprawiło wyraźną ulgę mojej mamie i wywołało grymas zdumienia na twarzy akuszerki – pani Sadowskiej, bo oto ta mała kruszynka okazała się całkiem spora, największa w jej dotychczasowej praktyce – ważyła aż pięć kilogramów i dwadzieścia pięć dekagramów. Wszyscy się zastanawiali, co z tego dzidziusia wyrośnie i jakie to będzie duże, bo tatuś był wzrostu raczej niepozornego, za to dziadek, Piotr Urbańczyk, mimo że miał już wtedy sześćdziesiąt dziewięć lat, wyglądał niezwykle okazale, był wysoki, tęgi i z sumiastymi wąsami.

Dziadek Urbańczyk ze mną

Młoda mama

Młody tata

Dziadek Urbańczyk z synami

Dziadek Piotr Urbańczyk

Ale jak mi się wydaje, o tym, co z tego wyrosło, zdecydował nie ciężar niemowlaka, ale późniejsze wydarzenia. I tak na przykład już w wieku pięciu miesięcy, zamiast garnąć się do mamusinej piersi, wyciągałem rączki do kubka z herbatą i nawet podobno udawało mi się tę herbatę wypić.

Kolejne zdarzenie to nagłe zniknięcie z ogromnego łoża rodziców, i to nad ranem, w wieku kilku miesięcy. W sposób oczywisty ukształtowało to moje przyszłe upodobanie do wczesnego wstawania i niechęci do wylegiwania się w piernatach. A wówczas, kiedy to zniknąłem po raz pierwszy, okazało się, że spadłem na podłogę i bez wyraźnej przyczyny wczołgałem się pod łóżko i to tak głęboko, że rodzice wpadli na mój trop dopiero po przeszukaniu całego, dość dużego mieszkania, spowodowanym zresztą emocjonalnym zaburzeniem logicznego myślenia, bo niby jak kilkumiesięczne dziecko mogłoby się tak daleko przemieścić. Nie dziwiły więc późniejsze wielokrotnie słyszane od otoczenia uwagi, że pewnie upadłem na głowę, kiedy na przykład w wieku ośmiu lat próbowałem skonstruować samolot, w wieku dziewięciu lat zmuszałem swego młodszego kuzyna do turlania się ze sporej góry wprost do bajorka, zresztą najpierw dając mu własny przykład, w wieku trzynastu lat strzelałem sobie z pistoletu w nogę dla sprawdzenia, czy to naprawdę boli, czy wreszcie prowadząc motocykl z przyczepą wraz z sześcioma pasażerami w wieku czternastu lat. Przykłady mógłbym mnożyć bez końca, ale skoro upadłem na głowę, to przecież nie wszystkie muszę pamiętać…

Inicjację erotyczno-seksualną rozpocząłem też dość wcześnie i z pewnością to jej zawdzięczam swój nieustanny zachwyt kobietami, i to niezależnie od ich wieku, profesji i intelektu. No, może czasami przeszkadza mi jedynie brak urody, ale zwalczałem to w sobie i zwalczam nieustannie. A co do tej inicjacji, to przede wszystkim chcę siebie i wszystkich uspokoić, że do tematu erotyczno-seksualnego w przyszłości nie zamierzam powracać (chyba że coś mnie podkusi), no ale ad rem. Kiedy miałem trzy latka, rodzice zdecydowali, że moja dotychczasowa niania, ulubiona przez wszystkich pani Julia, już odegrała swoją rolę, i do pomocy w domu zaangażowali młodą, sprawną i fertyczną Wiesię.

Ja w latach pacholęcych

Co prawda Wiesia jako kucharka nie wykazywała specjalnych talentów, ale sprzątała rewelacyjnie – a nie była to taka prosta sprawa, bo mieszkanie duże, cztery wielkie pokoje z kuchnią, do tego piece kaflowe i brak łazienki, tylko toaleta i kilka umywalek. Rewelacyjnie również opiekowała się mną, opowiadając mi wieczorami naprawdę interesujące bajeczki. Ale kiedy się zadomowiła już na dobre, to powolutku jej opieka stała się bardziej wyrafinowana. Jak powiedziałem, upadek na głowę zakłócił nieco moją pamięć, tak więc nie wszystko sobie przypominam, ale utkwiło mi w głowie, jak to przedpołudniami, kiedy rodziców nie było w domu, siadała na kanapie, zdejmowała stanik, brała mnie na kolana i namawiała, zresztą bez moich protestów, do ssania i całowania swoich cycusiów, jak je wtedy nazywała. Z perspektywy czasu wspomnienie to nie budzi mojego obrzydzenia ani niechęci, ale nie powoduje również nadmiernej ekscytacji. Nawet nie wiem, czy według dzisiejszych standardów i poprawności polityczno-obyczajowej należałoby to nazwać molestowaniem czy pedofilią, ale z pewnością nie spodobało się to moim rodzicom, bo kiedy mama któregoś dnia zastała nas w tej pozycji, natychmiast pozbyła się Wiesi, wypłacając jej jednak wynagrodzenie, i to dodatkowo za następne dwa tygodnie. Pamiętam ten moment, bo jeszcze słyszę słowa mamy: „Wiesiu, nie popisałaś się, nadużyłaś mojego zaufania, ale obiecajmy sobie wzajemnie, że o tym zapomnimy i nikomu nic nie powiemy”. I wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu zadałem sobie filozoficzne pytanie: jak to można sobie nakazać, żeby o czymś zapomnieć, kiedy zawsze słyszę od mamy i taty – pamiętaj o tym, pamiętaj o tamtym, pamiętaj, że…

Kolejne ważne momenty w moim życiu, które pewnie też miały wpływ na dorosłe życie, to manifestacje urażonej ambicji. Może zresztą to nie one wywarły wpływ, a jedynie pokazały, że moja ambicja i wtedy, i potem, i nawet dzisiaj przerosła moje możliwości i czasami zamiast siłą sprawczą, staje się hamulcem, zamiast być bodźcem, może okazać się przeszkodą w osiągnięciu celu. Kiedyś jesiennym wieczorem, siedząc przy stole wraz z rodzicami, ciocią i wujkiem oraz ich córkami mieszkającymi piętro niżej, bawiliśmy się toczeniem obrączki od jednej do kolejnej osoby, nagle zdałem sobie sprawę, że jestem w tej zabawie pomijany. Niewiele myśląc, wstałem od stołu i wróciłem do naszego mieszkania, gdzie postanowiłem już nigdy nie zasiąść do tej zabawy, przypominając sobie i wymyślając inne zabawy, w których moja obecność byłaby niezbędna, a ja i tak bym do nich nie przystąpił, robiąc na złość tym, którzy mnie pomijali. I naprawdę przez kilka dni się boczyłem – pomimo przeprosin, głaskania po głowie i częstowania ulubioną przeze mnie gorzką czekoladą.

Jeszcze gorzej mnie ubodło, a byłem już wtedy prawie dorosły, bo miałem sześć lat, kiedy rówieśnicy nie zaprosili mnie do udziału w organizowanym przez siebie przedstawieniu bajki. Przez kilka dni im to wypominałem, a nawet konfabulowałem, że mogłem sprowadzić tłum widzów, gdybym tylko występował, co było oczywistą nieprawdą, ale miałem nadzieję, że zrozumieją, jaki popełnili błąd, i uznają moją potencjalną wartość. Tak, tak, jakikolwiek przejaw obojętności albo, co gorsza, lekceważenia wywoływał u mnie chęć odwetu lub co najmniej udawanej, nieprzyjaznej obojętności.

Na szczęście poza wybujałą ambicją miałem również inne, lepsze uczucia, które pozwalały mi zapominać i przebaczać, a poczucie humoru dawało szansę na późniejsze wyszukiwanie śmiesznych stron zdarzeń, które mnie złościły. W wypadku braku zaproszenia do udziału w przedstawieniu pocieszyłem się jeszcze szybciej, bo właśnie zapałałem świeżutkim uczuciem do ślicznej sześcioletniej Celinki, sąsiadki z tego samego podwórka, córki zamożnych Żydów, państwa Neubaumów. Do dziś pamiętam jej piękną czarną grzywkę, oczka jak węgliki i to, że kilkakrotnie mi się śniła. Wtedy właśnie zapytałem swoją mamę, co to znaczy, jeżeli ktoś się śni. Dostałem odpowiedź naprawdę pytyjską i dlatego pamiętam ją do dziś. To musi być ktoś, kogo bardzo lubisz albo bardzo nie lubisz, z kim chciałbyś być albo od niego uciec. No i oczywiście potwierdziło się, że Celinę bardzo lubię. Przez pewien czas, gdy tylko wychodziliśmy na podwórze, stawaliśmy się nierozłączni jak dwie papużki. W tym też czasie rozstrzygałem inne dylematy, które nie dawały mi spokoju. Dlaczego na przykład znajomi rodziców, którzy przychodzili na przyjęcia z okazji imienin tatusia, przynosili prezent również dla mnie, dlaczego mama się denerwowała, kiedy tatuś mówił, że idzie grać w karty, skoro to mu sprawiało przyjemność, a jej nie przynosiło szkody.

A tymczasem życie się toczyło i wszystko było interesujące i zabawne. I Haskiel Szmelcer, który mieszkał w głębi podwórka i codziennie wyjeżdżał jednokonną platformą, wołając już od samego wyjazdu: „Żelazo, stare szmaty kupuję!”, i który natychmiast płacił za przyniesione mu przedmioty. I pani Ostrowiecka, miła opiekuńcza Żydówka, której trzej synowie studiowali, a ona nieustannie, od rana do nocy, sprzedawała w swoim sklepie spożywczym na parterze naszego budynku. Wszyscy, a zwłaszcza dzieci, lubili tam przychodzić, bo do każdego przyjaźnie zagadała, dzieci częstowała cukierkami, chyba nikomu, kto był w potrzebie, nie odmówiła kredytu. Umiała też nadzwyczajnie zachwalać swój towar, czasami nawet w sposób niezbyt konwencjonalny, na przykład wtedy, kiedy moja mama, nachylając się nad leżącą na ladzie górą masła, zapytała, czy to masło jest naprawdę świeże, bo jakoś dziwnie pachnie, ona bez chwili namysłu odpowiedziała: „Pani Wiktoria, to nie masło śmierdzi, to ja śmierdzę”. I pan Wacław, który co tydzień przychodził na podwórko, pchając przed sobą maszynę do ostrzenia, uderzał młotkiem w dzwoniącą płytkę i wołał: „Nooooże ostrzę, nooożyczki i inne narzędzia!”. A kiedy już zaczynał ostrzyć, to wyglądało to jak cudowne misterium ze snopami iskier otaczającymi koło ostrzałki. I tylko nie mogłem nijak zrozumieć, dlaczego iskry z zimnych ogni palonych na choince nie parzą, a te nie tylko parzą, ale i zostawiają przykre bąble. I pan Wojciech, stróż, bo wtedy nikomu do głowy nie przyszłoby nazywać go dozorcą, a tym bardziej gospodarzem domu, który od rana do wieczora kręcił się po podwórzu, zamiatał, mył schody, wieczorem zamykał bramę, a rano ją otwierał i robił sto innych czynności, sprawiając wrażenie, że jest w tym wielkim domu najważniejszą postacią. I pan Mittelman, który wraz z żoną mieszkał na drugim piętrze środkowej klatki schodowej, zawsze nienagannie ubrany, ale toczony jakąś dziwną chorobą. Powodowała ona, że obsesyjnie bał się skaleczenia, dlatego nie tolerował wokół siebie ludzi, a zwłaszcza dzieci, które miały w rękach jakikolwiek szklany przedmiot. I moi dwaj bracia stryjeczni, synowie wujka Stacha, właściciela wielkiej cegielni w nieodległym Zagórzu; jeden z nich, w mundurze podchorążego, budził mój podziw i szacunek, a drugi, w mundurze licealisty z czerwonymi wyłogami, był obiektem mojej nieustającej zazdrości i którego, przy jego nieukrywanej niechęci do odpowiadania, nieustannie zasypywałem pytaniami o wszystko, a zwłaszcza o szkołę i przyjemności związane z byciem tak pięknie ubranym licealistą. Do tej pory pamiętam niektóre odpowiedzi, jak na przykład że najważniejszym przedmiotem jest historia, a zwłaszcza historia Polski, bo jak mówił jego nauczyciel, pozwala na uczucie dumy z przynależności do narodu, który przy tylu nieszczęściach i przeciwnościach losu potrafił osiągnąć niepodległość i doprowadzić do wolności.

I choć dziś wydaje się to prawie niemożliwe, to pamiętam, że jako siedmiolatek w święto 3 maja 1939 roku szedłem z tatusiem z chorągiewką biało-czerwoną w ręku i zaczepiałem nieznajomych, mówiąc: „To jest mój tata, legionista, który wywalczył niepodległość, której nigdy nie oddamy”.

Dąbrowa Górnicza – na spacerze z rodzicami

W czasie corocznych wyjazdów na wywczasy do Zakopanego dojrzewała moja fascynacja górami i góralskim otoczeniem, a wspomnienia cisną się same pod pióro. Zaczynało się zawsze od wielkiej podróży. Wielkiej nie ze względu na odległość, bo w końcu z Dąbrowy Górniczej do Zakopanego nie było ani bardzo daleko, ani zbyt długo się nie jechało, ale z powodu ogromnej ilości bagażu. Trzy ogromne kosze wiklinowe towarzyszyły nam w wagonie towarowym (bo w owym czasie takie wagony były doczepiane do składów osobowych), a następnie już w Zakopanem ładowane przez bagażowych do oddzielnej dorożki i wiezione do pensjonatu. Do koszy zapobiegliwa mama ładowała całą garderobę, ale najwięcej miejsca zajmowały dwa komplety pościeli z pierzynami, na wypadek gdyby się niespodziewanie ochłodziło, a wszystko dlatego, że według ówcześnie panującej opinii Zakopane było mekką chorujących na suchoty, a miejscowa pościel mogła być siedliskiem zarazków. W Zakopanem nasze pobyty trwały od dwóch do trzech miesięcy, a atrakcji nie brakowało, i to najróżniejszego rodzaju. Tutaj połknąłem bakcyla motoryzacji, kiedy pan inżynier Grzanka pozwolił mi dosiadać swojego wspaniałego i budzącego powszechne zainteresowanie motocykla marki DKW.

Pierwsze jazdy motocyklowe

Ciągle mam w pamięci pytania zadawane panu Grzance, dlaczego typ nazywa się SB 500, skoro ma piętnaście, a nie pięćset koni mechanicznych, i gdzie te konie się mieszczą. Dziś, gdy wspominam kolejne motocykle, którymi jeździłem, osiągające moc stu pięćdziesięciu koni mechanicznych, myślę z podziwem o konstruktorach, którzy w niewiele większych motocyklach uzyskali dziesięciokrotnie większą moc. To tu paradowałem w pełnym stroju góralskim, który mi tak przypadł do gustu, że nawet w domu, w Dąbrowie Górniczej, chciałem koniecznie go nosić, a co więcej, wymusiłem na rodzicach, że w takim stroju wystąpię w przedstawieniu w przedszkolu.

W Zakopanem też, w pensjonacie Leśne Ustronie jego właścicielka, czytając mi piękne opowieści Na Skalnym Podhalu Kazimierza Przerwy Tetmajera czy wiersze Jana Kasprowicza, ugruntowała moją sympatię do gór i do góralszczyzny, a zachwyt wzbudziły wiersze z tomiku Mój świat, w którym wymieniony był mój idol, zakopiański kobziarz Stanisław Mróz, obok którego wielokrotnie siadałem, by przysłuchiwać się jego muzyce.

W Zakopanem z kobziarzem Stanisławem Mrozem

Do dziś wspominam tego grajka i bajarza i do dziś nie wiem, dlaczego nazywano go kobziarzem, skoro grał na dudach, które do kobzy są tak podobne jak kogut do karpia.

Pamiętam również, kiedy to podczas jednych wakacji kręcono w Zakopanem sceny do filmu Halka opartego na operze Moniuszki. Rolę Jontka w tym filmie grał Władysław Kiepura, brat słynnego Jana Kiepury, kolegi szkolnego mojego tatusia. Właśnie przyjechał Jan i zaprosił mojego tatę na spotkanie z bratem na planie filmu w Dolinie Chochołowskiej. Tata zabrał mnie ze sobą, a ja, widząc na planie ucharakteryzowaną aktorkę grającą rolę Halki, panią Lilianę Zielińską, zacząłem wołać: „Tatusiu, tatusiu, dlaczego ta ładna pani jest umalowana na głupią sztuczną lalkę?”. Do dziś się wstydzę tego przymiotnika „głupia” i chociaż nie przepadam za zabawą lalkami, to nie miałem i nie mam nic przeciwko umalowanym paniom.

Kiedy w styczniu 1939 roku byłem z mamą w Zakopanem, mieszkaliśmy w pięknym pensjonacie Sienkiewiczówka, w którym przebywały głównie rodziny oficerów. Wszystkie posiłki jadane były przy wspólnym stole, a rozmowy dotyczyły głównie polityki i groźby wojny. Aż dziwne, że rozmowy te bardzo mnie interesowały, i wielokrotnie pytałem pułkownika Czerwińskiego, najstarszego stopniem oficera w pensjonacie, jak ta wojna będzie wyglądać, a on z anielską wręcz cierpliwością tłumaczył mi, że sam w wojnę nie wierzy, bo Niemcy nigdy nie zdecydują się na wojnę z Polską, wiedzą bowiem, że Polsce natychmiast pomogą Francja i Anglia, a z takimi potęgami muszą przegrać w ciągu kilku tygodni, zwłaszcza że armia polska jest przygotowana do wojny, silna, zwarta i gotowa.

Już jednak w lecie, kiedy odwiedziliśmy w Warszawie mojego ojca chrzestnego, Antoniego Pączka, wybitnego polityka, posła na sejm, podczas podsłuchanej przeze mnie kolacji, wszyscy z wyraźną obawą potwierdzali, że wojna jest nieuchronna i chociaż wierzyli w zwycięstwo, to nie byli optymistami w sprawie jej przebiegu. I właśnie wtedy rozpłakałem się, do rana nie mogłem zasnąć i chyba zrozumiałem, że zbliżają się ciężkie czasy.

Sam początek wojny nie okazał się tak dramatyczny. Co prawda na tydzień przed jej rozpoczęciem wszystkie szyby zostały pozaklejane paskami papieru, co nadawało kamienicom dość groteskowy wygląd i było chyba wyrazem braku wiedzy i wyobraźni o konsekwencji bombardowań, ale dawało złudne poczucie bezpieczeństwa. Sam moment rozpoczęcia wojny ja i moi rodzice przeoczyliśmy. Dopiero stojący w bramie dozorca Wojciech informował wszystkich wychodzących na podwórze lokatorów o tym, co się stało. Ale była to informacja dość optymistyczna. Bo przecież chociaż pancernik Schleswig-Holstein ostrzelał Westerplatte, a Wehrmacht przekroczył granice Śląska, to podobno w innych miejscach polskie wojska wyparły Niemców i przekroczyły granicę, a Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, co było zwiastunem ich pewnej, natychmiastowej i nieuchronnej klęski.

Późniejsze relacje radiowe nie potwierdziły tej informacji i jakkolwiek nie było paniki, to jednak już w południe odbyła się narada rodzinna, w której uczestniczyli: dziadek, wujek Czesiek z rodziną, wujek Stach z rodziną i oczywiście moi rodzice. No i podjęto decyzję. W przypadku moich rodziców była ona związana z faktem, że tatuś dostał wezwanie do wojska i miał się stawić 4 września w Wojskowej Komendzie Uzupełnień. Niestety, komendę ewakuowano i tatuś postanowił ją dogonić, a jako że informacja – zresztą niezbyt pewna – mówiła, że ewakuowano ją do Miechowa, postanowiono, że tatuś, mama i ja pojedziemy razem do Miechowa. Powóz wraz z końmi i woźnicą dostaliśmy od wujka Stacha i ruszyliśmy w drogę. Ale już kilka kilometrów za Dąbrową okazało się, że szosą porusza się cały sznur pojazdów, obok nich tłumy ludzi z tobołkami, a od czasu do czasu mijają nas grupy wojska. Czasami zmotoryzowane, czasami konno, a nawet w zwartych kolumnach pieszych. Robiło to dość krzepiące wrażenie, bo odbywało się w kierunku przeciwnym niż ewakuowana Komenda Uzupełnień. A więc nie uciekali, lecz szli walczyć.

Tymczasem zupełnie przypadkiem obok naszego powozu znalazła się bryczka z przyjaciółką mamy i jej synkiem Jureczkiem, moim kolegą z przedszkola. Wyglądało to jak wyjazd na piknik, bo pogoda była przepiękna, tyle że w ogromnej kolumnie, poruszającej się dość niemrawo. Co pewien czas na niebie pojawiały się samoloty, a ponieważ wśród nas nie było takich, którzy potrafiliby rozpoznać, czy to nasze, czy niemieckie, za każdym razem wyskakiwaliśmy z powozu i wraz z innymi ludźmi uciekaliśmy na boki, w pole czy w las. Po kilku takich ucieczkach większość ludzi zaczęła uważać to za niepotrzebny wysiłek, bo przecież dlaczego Niemcy mieliby strzelać do bezbronnych cywilów. Ale szybko zmienili zdanie. Otóż kiedy pojawiły się kolejne samoloty, a było to w okolicy miejscowości Tunel, to już nie odleciały, tylko lecąc lotem koszącym tuż nad naszymi głowami, rozpoczęły strzelanie i zrzucanie bomb odłamkowych – i to dość systematycznie, bo kiedy już przeleciały, to zawracały i kontynuowały śmiercionośną zabawę. Po niej na szosie i w polu zostało kilkaset osób rannych i zabitych, w tym również naszych bliskich. Bo oto leżąca w kartoflisku tuż obok moich rodziców i mnie przyjaciółka mojej mamy dla bezpieczeństwa przykryła sobą swojego synka. Niestety, kiedy wstała, to okazało się, że synek leży nadal i się nie rusza. Mały odłamek bomby znalazł sobie drogę do niego i trafił go prosto w serce. Nigdy nie zapomnę jej obłąkańczo zrozpaczonego wzroku, biegania w kółko z martwym ciałem synka na ręku i błagania o pomoc. Zajął się nią wprawdzie leżący w pobliżu, niedaleko swojego oddziału, sanitariusz wojskowy, ale jak się później dowiedzieliśmy, już nigdy nie wróciła do psychicznej równowagi.

A ja podniosłem wtedy drugi odłamek bomby leżący nieopodal – zresztą przechowywałem go przez wiele lat, aż kiedyś zniknął przy kolejnej przeprowadzce – wyglądał jak ostry, nieregularny, błyszczący kawałek skorupy jajka. Dowiedziałem się wówczas, jak wygląda odłamek, i zrozumiałem, że tak niewielki kawałek metalu może pozbawić życia, że mój anioł stróż umiał mnie ochronić, że warto na niego liczyć i że nie można liczyć na litość Niemców. Wtedy to, mimo że miałem dopiero siedem lat, stałem się dorosły, a dramat ten wpłynął bardzo źle na moją psychikę, bo zapałałem bezgraniczną nienawiścią do hitlerowców, Niemców i wojny. I tak naprawdę nienawiść ta przez wiele lat zatruwała mnie i moje spojrzenie na świat.

Po ustaniu nalotów pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do Miechowa, zatrzymaliśmy się u kuzynostwa mamy, ale okazało się, że Wojskowa Komenda Uzupełnień odjechała w nieznanym kierunku, tatuś nie ma gdzie się zameldować, a w radiu mówią, że Niemcy się zbliżają. I rzeczywiście. Stoję w oknie i widzę, jak kilkunastu polskich żołnierzy biegnie w naszym kierunku, co chwila zatrzymują się, odwracają, strzelają i biegną dalej. A za nimi masa niemieckich żołnierzy i kilka motocykli z przyczepami. Jeden z polskich żołnierzy dobiega do metalowego płotu okalającego znajdujący się naprzeciw mieszkania szpital, wdrapuje się na zamkniętą bramę. W tym momencie dojeżdża motocykl z dwójką żołnierzy niemieckich, jeden z nich zeskakuje i woła: „O! Pole”, następnie dobiega do wiszącego na bramie polskiego żołnierza i wielokrotnie uderza go bagnetem. Do dzisiaj brzmi mi w uszach ten okrzyk i zawsze mi się przypomina, kiedy słyszę nazwę miasta Opole – O! Pole – a później ten nie do określenia dźwięk bagnetu przebijającego mundur i ludzkie ciało. I tak oto skończył się normalny świat, a zaczęło pięcioletnie piekło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: