Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A jej oczy były niebieskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A jej oczy były niebieskie - ebook

Gdzie rodzi się prawdziwe zło?

Rok 2011, koszmarne lato. Raili Rydell, nieporadna życiowo bibliotekarka, z utęsknieniem wyczekuje sześciu spokojnych tygodni, które ma spędzić w głuszy, w domku nad jeziorem w Lövaren. Na miejscu okazuje się jednak, że w okolicy dzieją się dziwne rzeczy.

Rok 1671. Przed drzwiami kościoła kłębi się tłum. Oskarżona o czary i kontakty z diabłem Kirsti Martasdotter trafia do więzienia. Osiem miesięcy później udaje się jej uciec i wrócić do rodzinnego Lövaren. Za sobą ma gwałt i tortury, jest w zaawansowanej ciąży.

Lisa Hågensen mieszka z mężem na niewielkiej farmie na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Wcześniej zajmowała się hodowlą koni, ekonomią i nauczaniem. Kiedy jednak wychowała czwórkę dzieci, postanowiła zrealizować swoje marzenie o karierze literackiej. W roku 2014 zadebiutowała powieścią A jej oczy były niebieskie, zaś od roku 2015 zaczęła pisać na pełny etat.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-395-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Skręcając w drogę prowadzącą do Olofssona, postanowiłam, że nie będę parkować przed domem, żeby nie rzucać się w oczy. W końcu planowałam dokonać włamania. Przypomniałam sobie, że przecież Helge wjeżdżał kiedyś ciągnikami na jedną z leśnych dróg. Znalazłam ją. Była wprawdzie nierówna i błotnista, jednak zjechałam w nią i zatrzymałam samochód za niewielkim zakrętem. Kiedy dotarłam z powrotem do żwirowej szosy, obróciłam się. Samochodu nie było widać. Ruszyłam dalej w stronę domu, ale zanim weszłam na prowadzące do drzwi schodki, dyskretnie się rozejrzałam.

W ręku trzymałam zniszczony, poczerniały klucz. Wzięłam głęboki wdech, włożyłam go do zamka i przekręciłam. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego zgrzytu. Najwidoczniej Olofsson je naoliwił. W głowie odnotowałam, żeby przy okazji poszukać puszki z olejem, ponieważ moje drzwi też wymagały nasmarowania. W przedpokoju panował półmrok. Drzwi do pomieszczeń wyglądały jak dziury po zębach w ciemnej jamie. Wszystko wydawało się zupełnie nierealne. Mam pełne prawo wejść do domu, przekonywałam sama siebie. Olofsson dał mi klucz. On nie żyje, dał się słyszeć inny głos. Włamujesz się. Jaka może czekać mnie kara? – pomyślałam. Jak poważnego przestępstwa się dopuszczam?

Uciszyłam głosy w głowie i jednocześnie uświadomiłam sobie, że nie wzięłam latarki. Na szczęście miałam tę funkcję w iPhonie. Nieco spoconymi rękoma wyciągnęłam komórkę i kliknęłam odpowiedni przycisk. Odetchnęłam z ulgą, gdy światełko się zapaliło.

Niczym złodziejka, którą w zasadzie byłam, przemknęłam po cichu do kuchni. Drogę oświetlała mi jedynie komórka. Na nakrytym obrusem stole leżała tylko cukiernica. Nigdzie ani okruszka. Żadnych naczyń, nawet na suszarce. Albo Olofsson przed utonięciem wpadł w szał robienia porządków, albo ktoś tu był i posprzątał. Bardziej wiarygodne wydawało się to drugie przypuszczenie. Ale kto to był? I dlaczego to zrobił?

Obok kuchennej ławy znajdowały się drzwi prowadzące do jadalni. Świecąc sobie telefonem, weszłam tam. Pomieszczenie było równie wysprzątane i puste co kuchnia. Przeszłam do salonu. Kiedy poświeciłam na regał, zobaczyłam albumy ze zdjęciami ustawione na najniższej półce. Przykucnęłam i zaczęłam je wyciągać. Na wyższej półce stała aksamitna szkatuła oraz porcelanowe figurki dygających kobiet z dziećmi i psami. Chciałam zabrać albumy i szkatułę do kuchni, ale uznałam, że bez porządnego światła nie da się ich dokładnie obejrzeć (poza tym sama w domu Olofssona czułam się bardzo nieswojo), spakowałam je więc do plecaka. Gdzie jednak podziało się to zniszczone pudło? Wiedziałam o jego istnieniu, bo przecież widziałam je na własne oczy, kiedy z Olofssonem jedliśmy naleśniki z piekarnika.

Na tym piętrze znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie, mała łazienka. Obok niej widać było zarys skręcających za róg schodów, które znikały w mroku. Zapewne prowadziły do sypialni Olofssona. Zaczęłam powoli wchodzić, podskakując za każdym razem, gdy stopień zaskrzypiał. Puls miałam tak szybki, że wydawało mi się, że zaraz dostanę ataku serca.

Poddasze składało się z dwóch ciemnych sypialni oraz łazienki. Jeden pokój należał do Olofssona, stało w nim niezaścielone jednoosobowe łóżko, komoda i krzesło, na którym wisiała zarzucona na oparcie koszula. Rozpoznałam ją. Olofsson często ją nosił. To była chyba jego ulubiona. Podniosłam ją i przyłożyłam do nosa. Pachniała nim. Wcale niebrzydko. Czułam parzoną kawę, krem do golenia i pastylki Läkerol. Mój Boże, co się właściwie stało? Wetknęłam koszulę do plecaka i ruszyłam do drzwi znajdujących się w krótszej ścianie pokoju. Prowadziły do szafy wnękowej. Przejechałam ręką po zawieszonych tam ubraniach, później poświeciłam na podłogę i zaczęłam się rozglądać za pudłem. Nie znalazłam jednak nic poza kotami z kurzu i starą pułapką na myszy, na szczęście pustą. Najwidoczniej tutaj nikt nie posprzątał.

W drugiej sypialni unosił się słabo wyczuwalny zapach jabłek. Czyżby Olofsson zimą przechowywał tu owoce? Łóżka – bo były dwa – stały pod ścianami. Nie było na nich ani pościeli, ani nawet materacy. Między nimi ustawiono stolik, na nim zaś wiekowe radio. Na ścianach wisiały stare fotografie przedstawiające ludzi z minionych lat oraz kilka makatek z wyhaftowanymi cytatami z Biblii. Był to pokój rodziców Olofssona. W garderobie wisiało pełno ich ubrań. Gniotły się w niej sukienki, garnitury, koszule i buty. Właśnie tam, za rzędem czarnych półbutów, znalazłam pudło ze wszystkimi zdjęciami, których nikt nigdy nie wkleił do albumu. Przeniosłam je do sypialni, zorientowałam się jednak, że jest za duże i nie zmieści się do plecaka. Zebrałam więc zdjęcia luzem i jak najciaśniej ułożyłam je na spakowanej już koszuli Olofssona. Na samym dnie pudła znalazłam to, czego szukałam. Szarą kopertę z negatywami. Ostrożnie umieściłam ją na fotografiach, po czym zasunęłam suwak. Wreszcie mogłam wracać do domu.

Wtedy usłyszałam jakiś dźwięk. Jakby ktoś zamknął drzwi na dole.

To niemożliwe. Nie mogłam w to uwierzyć. We wszystkich horrorach, jakie sobie wówczas przypomniałam (a, doprawdy, w moim parującym z gorąca mózgu migawki z filmów przesuwały się jedna za drugą), jeśli w opuszczonym domu znajdowała się bohaterka, to do akcji wkraczał nikt inny jak tylko szalony morderca.

– Bez paniki – powiedziałam sama do siebie. – Zamknę teraz drzwi garderoby, spokojnie zejdę i zapytam, co ten ktoś robi w domu Olofssona.

Tak rozmyślając, wślizgnęłam się jednak w głąb wnęki i zamknęłam za sobą drzwi. Wyciągnęłam iPhone’a i, przyświecając nim sobie, wcisnęłam się za rząd butów i zwinięty dywan. Wyłączyłam latarkę i schowałam telefon do kieszeni.

Na chwilę dopadło mnie przerażenie, bo przecież nie wyłączyłam dźwięku. Potem jednak przypomniałam sobie, że i tak nie mam zasięgu, więc nikt do mnie nie zadzwoni.

Schody zaskrzypiały. Raz. Ktoś się zatrzymał. Czułam, jak żołądek zwija się w supeł. Czekanie było nie do zniesienia. Kolejne skrzypnięcie i cisza. Jeszcze chwila i będzie na górze.

A niech to szlag! Plecak!

Został w pokoju.2

Nie mogłam poświęcić plecaka. Kiedy pomyślałam, że ktoś mógłby się zakraść do sypialni, zabrać go i uciec z domku, tak mocno zagryzłam zęby, że aż zabolały mnie szczęki. Nie ma mowy, żebym straciła plecak.

Jak najciszej wyczołgałam się zza dywanu i na czworakach przesunęłam się w stronę progu. Wsłuchiwałam się, ale wokół panowała cisza. Powoli, powolutku nacisnęłam klamkę i uchyliłam drzwi. Z drugiej sypialni dobiegły mnie hałasy. Ktoś chyba wyciągał szuflady z komody Olofssona. Ostrożnie chwyciłam plecak i wciągnęłam go do garderoby. Był naprawdę ciężki, aż zabolało mnie ramię. Nie miałam odwagi, by zamknąć drzwi, przymknęłam je więc tylko i znów na czworakach wróciłam za zwinięty dywan. Starałam się skurczyć, jak tylko się dało.

Usłyszałam zbliżające się kroki. Czyjeś podeszwy szurały po podłodze. Ktokolwiek to był, wszedł już do tej sypialni. Wstrzymałam oddech.

Drzwi garderoby otworzyły się i wiązka światła wdarła się do jej wnętrza. Kuląc się za dywanem, starałam się nie zamknąć oczu. Wpadające światło przysłonił nieco kontur głowy. Ktoś zaglądał do środka.

Minęła wieczność. Umierałam już z braku tlenu. Bolały mnie płuca, a przed oczami tańczyły mroczki.

Drzwi wreszcie się zamknęły. Kroki zaczęły się oddalać. Łapczywie zaczerpnęłam powietrza. Kto to był? Nie dało się zobaczyć. Kobieta czy mężczyzna, nie miałam pojęcia. Może powinnam była poświecić na tę osobę latarką z telefonu? Musiał to być zabójca Olofssona. A jeśli tak, to wówczas mnie też by zabił.

Zamknęłam oczy i pomyślałam, że powinnam była posłuchać rady Ylvy i pojechać na urlop na Gran Canarię. Wtedy to wszystko by się nie wydarzyło.

Siedziałam tak zwinięta za dywanem i nie miałam odwagi się ruszyć. Wytężałam słuch, lecz nie usłyszałam skrzypienia schodów. Czy ten człowiek, on lub ona, wciąż był na poddaszu, czy już zszedł?

– A jeśli to Staffan? – wyszeptałam w ciemności. Oczywiste, że to nie on. Niby dlaczego miałby to być Staffan? – Dlatego, że Olofsson mnie przed nim przestrzegał – ciągnęłam ten cichy dialog z samą sobą. – No i jego żona to prawdziwa wariatka. Żona Kenneta też – przypomniałam sobie. Kennet i Staffan byli kolegami z dzieciństwa. Czy wyjaśnienie zagadki kryło się w przeszłości? O co tu chodziło?

Zaczęły mnie piec oczy. Zamrugałam i przetarłam je zaciśniętymi dłońmi, lecz nie pomogło. Najwidoczniej kurz i kulki na mole dawały mi się we znaki. Powoli doczołgałam się do drzwi garderoby i nacisnęłam klamkę. Kiedy tylko je uchyliłam, do środka zaczął cisnąć się dym. Zamknęłam drzwi i złapałam się za twarz. Pali się! Dom Olofssona płonął.

Spłoniesz.

Zginiemy na stosie.

Ponownie otworzyłam drzwi i próbowałam przedrzeć się przez sypialnię. Dym był tak gęsty, że nic nie widziałam. Zakryłam twarz rękawem, to jednak niewiele pomogło. Oczy piekły okropnie. Łzy same spływały po policzkach i ciekło mi z nosa.

– Idź na czworakach! – krzyknęłam w rękaw sama do siebie. – Kiedy się pali, trzeba iść na czworakach. – Rzuciłam się na ziemię. Uświadomiłam sobie, że muszę zostawić plecak. Nie dałabym rady czołgać się, trzymając go jedną ręką, a drugą zakrywając twarz. Nie chciałam jednak poświęcić plecaka.

– Cholera, cholera, jasna cholera! – mamrotałam pod nosem, kiedy ściągałam sweter.

Cenne sekundy uciekały jak szalone. Zawiązałam sweter wokół nosa i ust, chwyciłam plecak i zaczęłam się czołgać. Dłonią wyczułam próg, przeszłam do przedpokoju. Nisko przy podłodze łatwiej się oddychało, nadal jednak widziałam jedynie szarą ścianę dymu. Na dole słychać było trzaski i uderzenia – to ogień trawił wszystko, co napotkał na swojej drodze. Zbliżając się do schodów, z każdym centymetrem czułam coraz wyższą temperaturę. Zrozumiałam, że nie dam rady. Dym był czarny jak smoła, a fala gorąca napierała na mnie niczym groźna, rozpalona lokomotywa. Nie mogłam zejść. Czy powinnam wrócić do sypialni? Próbowałam sobie przypomnieć, jak wyglądała działka wokół domu. Okna z sypialni rodziców wychodziły na dom Kullmanów, pokryty trawą teren nieco tam opadał. Natomiast za oknami sypialni Olofssona była żwirowa droga. Tam chyba nie było tak wysoko. Na dole rósł żywopłot, duży i rozłożysty. Złagodzi moje lądowanie czy może nadzieję się na niego?

Nagle zobaczyłam czerwone języki ognia, które przedzierały się przez czarny dym w moją stronę. Usunęłam się na bok i rzuciłam plecak przez przedpokój. Czołgając się, uderzyłam brodą w próg i krzyknęłam. Zaraz jednak dopadł mnie atak kaszlu i pozwolił zapomnieć o bólu. Jakoś przedostałam się do sypialni Olofssona. Mój najwidoczniej wciąż funkcjonujący umysł nakazał mi zamknąć za sobą drzwi.

Kaszląc, podniosłam się i niepewnym krokiem ruszyłam do okna. Niełatwo było je otworzyć, ale jakoś dałam radę. Świeże powietrze było jak powiew nowego życia. Zdarłam sweter z twarzy i zaczęłam łapczywie oddychać. Napawałam się powietrzem, zaciągałam się nim. Nagle usłyszałam za sobą dziwny trzask. Obróciłam się. Tlen, który wpuściłam do pomieszczenia, był dla płomieni dodatkową pożywką. Farba na drzwiach zaczęła się wybrzuszać i żółknąć, szczeliny we framudze najpierw poczerniały, a później przedarły się przez nie czerwone płomienie.

Wystawiłam głowę za okno i spojrzałam w dół. Żywopłot wyglądał groźnie. Za moimi plecami ryczały płomienie, nie miałam czasu. Chwyciłam plecak i z całych sił cisnęłam nim przez okno. Wylądował w trawie za krzewami. Łóżko Olofssona stało zaledwie metr ode mnie. Pomyślałam, że materac może ochronić mnie przed ostrymi gałęziami żywopłotu. Jednym ruchem zdjęłam go z łóżka i pociągnęłam do okna.

W pokoju rozległ się okropny huk, kiedy drzwi nie wytrzymały już naporu ognia. Z desperacją próbowałam przecisnąć materac, lecz był za duży i nie mieścił się w otworze okiennym. Spanikowana, chciałam wciągnąć go z powrotem, ale utknął we framudze. Pot leciał mi strużkami po twarzy i całym ciele. W głowie pulsowało, powietrze było tak gryzące, że nie dało się oddychać. Z otwartego okna nie wpływał już tlen. Materac był dla mnie gwoździem do trumny. Z okrzykiem rozpaczy chwyciłam za niego po raz ostatni, wreszcie drgnął. Wciągnęłam go do środka. Spojrzałam na piekło za moimi plecami i wspięłam się na parapet…3

Dwa miesiące wcześniej

Wraz z Ylvą spacerowałyśmy Kungsgatan w stronę kawiarni. Świeciło słońce. To był idealny letni dzień, jeden z tych wymarzonych, które tak rzadko się zdarzają.

Kątem oka zobaczyłam, że Ylva dyskretnie mi się przygląda. Robiła to już od rana. Domyślałam się, o co może chodzić.

– Tak? – zapytałam, żeby wreszcie mieć z głowy tę rozmowę.

– Ale co? – odparła Ylva.

– Przyglądasz mi się. O co chodzi?

– Po prostu uważam, że powinnaś to jeszcze przemyśleć. To wszystko. Zdążyłabyś jeszcze znaleźć sobie jakąś wycieczkę. Kanary byłyby dla ciebie idealne. Miłe towarzystwo, wyjścia. Tego ci trzeba.

Był czwartek, dwudziesty pierwszy lipca, od urlopu dzielił mnie dzień. Ylva już od jakiegoś czasu zrzędziła, że powinnam wybrać się na słoneczną plażę i trochę się zabawić. Dzięki, Ylva, nic z tego. Potrzebowałam spokoju, a ponieważ miałam niedużą działkę nad jeziorem leżącą w samym środku niczego, wiedziałam, że właśnie tam znajdę to, czego szukam.

– Ylva, wiesz przecież, że to nie w moim stylu. Spakowałam już ciuchy na deszczowe lato w południowo-zachodniej Szwecji. Mam ciepłe skarpety i spory zapas książek. Na działce będzie mi naprawdę dobrze. Zapomnij o Kanarach.

– Kiedy tam jedziesz? – Ylva otworzyła drzwi kawiarni, zatrzymała się jednak w progu i popatrzyła na mnie.

Domyślałam się, że według niej na działce będzie mi dokuczać samotność.

– Jutro, zaraz po pracy. Nie martw się. To będzie cudowny urlop. Chodź już, zamówimy sobie coś z mnóstwem bitej śmietany.

Jak już wspominałam, nie miałam racji. Powinnam oczywiście była znaleźć jakąś wycieczkę na Kanary.

Zamiast tego zapakowałam samochód już rano, żeby móc wyruszyć od razu po pracy. W prostej linii odległość między Valludden i Lövaren nie jest wcale duża, ale kiedy zjedzie się z autostrady, droga robi się kręta i wąska, i potrzeba kilku godzin, żeby się tam dostać. Może rozsądniej byłoby pojechać w sobotę, tyle że pierwszego dnia urlopu chciałam się obudzić już tam. Naprawdę chciałam.

Jadąc moim małym samochodem, słuchałam radia, podśpiewując sobie, jeśli akurat leciał jakiś znany mi kawałek. Słońce chyliło się już ku horyzontowi, nisko zawieszone chmury zaś rzucały cień na krajobraz. Zanosiło się na to, że prognozy zapowiadające wakacyjny deszcz się sprawdzą.

Kiedy w okolicach Dingle zjechałam z E6, podekscytowany spiker radiowy zaczął spiesznie podawać brzmiące surrealistycznie doniesienia. Wpatrywałam się w radio, próbując pojąć, co słyszę. W siedzibie rządu w Oslo wybuchła bomba. W Oslo?

Sięgnęłam po leżącą na siedzeniu pasażera komórkę, ale ku swojemu przerażeniu zobaczyłam, że nie ma zasięgu.

Jadąc żwirową drogą prowadzącą do mojej działki, dostrzegłam światło palące się w domu sąsiadów, starszej pary rolników, Andersa i Sary Hanssonów. Po rozpakowaniu się i zjedzeniu kanapki poszłam więc do nich z wizytą. Hansson miał antenę satelitarną zainstalowaną na wzgórzu i połączoną z domem długim kablem, w ich domu oglądało się więc telewizję, a nie jedynie filmy na DVD.

Sara otworzyła drzwi, wyściskała mnie i zaprowadziła do kuchni.

– Słyszałaś? – wyszeptała. – W Norwegii jakiś szaleniec strzela do dzieci.

Cały wieczór spędziliśmy z kawą przed telewizorem, oglądając doniesienia z Norwegii. Rozmawialiśmy i próbowaliśmy jakoś pojąć tę ogromną tragedię. Choć raz Hanssonowie nie komentowali mojego stanu cywilnego. Bo przecież być singielką w wieku lat czterdziestu to nie do pomyślenia. Zawsze próbują mnie zeswatać ze swoim synem, który ma jakieś trzydzieści pięć lat, jednak tego wieczoru odpuścili temat.

Było już późno, kiedy wróciłam do siebie. Mżyło, a od jeziora czuć było delikatny wiatr.

Powinnam może napisać, że już wtedy, gdy wracałam do ciemnego domu – bo niestety zapomniałam zapalić światła przed wyjściem do Hanssonów – już wtedy dopadły mnie przeczucia i niejasna obawa przed tym, co się stanie. Tak jednak nie było. Zupełnie niewzruszona ciemnościami i pochłonięta rozważaniami jak gdyby nigdy nic szłam sobie ścieżką.

Myślałam o tym, czym jest zło.

Czy ludzie źli są szaleni? Three gallons of crazy in a two gallon bucket¹. A może jest na odwrót? Może tylko zdrowe osoby są złe? Czy może szaleństwo prowadzące do zła jest mimowolne?

Nie umiałam znaleźć odpowiedzi. Nadal nie umiem.4

Następnego ranka obudził mnie deszcz bębniący o blaszany dach. Dla mnie to kojący dźwięk, więc zasnęłam ponownie i spałam do późna. Kiedy wreszcie wstałam, zjadłam śniadanie i z kubkiem kawy poszłam do Hanssonów, żeby obejrzeć najnowsze wiadomości z Norwegii. Był u nich akurat ich syn, Staffan. Wiem, że Hanssonowie mówili mu, że jestem singielką i robię coś związanego z komputerami, na czym sporo zarabiam (choć w rzeczywistości pracuję w bibliotece i nie mam pojęcia, co też sobie ubzdurali). Namawiali go, żeby mnie gdzieś zaprosił. Jednak Staffan to o pięć lat młodszy rozwodnik z dwójką dzieci, do tego szczupły i atrakcyjny, w przeciwieństwie do mnie.

Zdjęłam płaszcz przeciwdeszczowy i usiadłam w kuchni. Sara dolała mi kawy (a pije się u nich taką lurę, że aż boli od niej żołądek), usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać. I choć temat był przerażający, było całkiem miło. Czuło się normalność. Poczęstowali mnie babką piaskową, kolejny raz dolali kawy, ja opowiadałam o życiu w mieście, oni o superzdolnym synku Staffana, potem znów zeszliśmy na Breivika.

– Tak mi żal jego matki – powiedziała Sara z przejęciem. – Możecie sobie wyobrazić, jak ona się czuje? Jak może teraz kochać syna? Jak się pokaże ludziom na oczy?

– Ojciec też – dodał Anders. – On czuje się tak samo.

– I jego rodzeństwo – dorzucił Staffan. – Jeśli jakieś ma. Cholera, te wszystkie biedne dzieciaki z wyspy… Co ludziom siedzi w głowach? Niech to szlag.

– Tak, to naprawdę dzień pełen smutku – stwierdziła Sara. – Pół nocy nie spałam. Jak człowiek może zabić dzieci? Tyle dzieci.

Ktoś zapukał do drzwi. Sara aż podskoczyła. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje. Staffan pogłaskał ją po ramieniu.

– Spokojnie, mamo. Ja otworzę. – Wstał i ruszył do drzwi kuchennych.

A mnie dopadło dziwne przeczucie, jakby za progiem stał potwór albo policjant z bronią automatyczną.

– Yngve – zawołała Sara. – To tylko ty. Ależ wchodź. Chcesz kawy?

To był Olofsson, starszy pan mieszkający w domu po drugiej stronie jeziora. Kilka razy spotkałam go u Hanssonów, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Olofsson powitał mnie skinieniem głowy, uściskał Sarę, po czym usiadł przy stole.

– Dziękuję, chętnie napiję się kawy. I jak tam?

Dalej rozmawialiśmy o Breiviku, choć także o innych sprawach. Dało się zauważyć, że Olofsson darzy Sarę dużą sympatią. No ale kto nie darzy jej sympatią? Jest taka urocza z tymi swoimi dołeczkami w policzkach i zabawnymi komentarzami. I przejmuje się innymi, to się czuje. Jest taką osobą, do której człowiek przychodzi, jeśli coś mu doskwiera na ciele czy duszy.

Później Anders oznajmił, że on i Sara wybierają się na trochę do Göteborga, i zapytał, czy mogłabym karmić kury. Staffan miał przypilnować psów. Miały mieszkać u niego przez tydzień, dopóki rodzice nie wrócą. Oczywiście zgodziłam się, ale było mi smutno, że wyjeżdżają. Tak długo czekałam na spotkania z nimi. Byli moimi najlepszymi sąsiadami. Właściwie, jakby się zastanowić, byli tu jedynymi osobami, z którymi utrzymywałam kontakt. Żeby dojechać do mnie, trzeba zjechać z drogi. Domy pozostałych sąsiadów znajdowały się kilka kilometrów dalej. Ścieżką prowadzącą od mojej działki da się dojść tylko do zagrody Sary i Andersa, ponieważ inni mieszkają po drugiej stronie jeziora. No ale nic to, spróbowałam przekonać samą siebie, trochę spokoju dobrze mi zrobi. Całą wiosnę i lato w pracy było nerwowo. Teraz czekał mnie długi urlop, a Hanssonowie przecież niebawem mieli wrócić.

– Wystarczy, jeśli tylko pozbierasz jajka – powiedziała Sara.

– Przecież wie – wtrącił Anders.

– Przecież wiem – potwierdziłam.

Hanssonowie wyjechali, a ja kręciłam się po ich zagrodzie. Karmiłam kury, co rano jadłam świeże jajka, chodziłam do lasu na kurki, które potem smażyłam i serwowałam sobie z grzankami. Jednego wieczoru nawet wykąpałam się w jeziorze, mimo że boję się szczupaków.

* * *

Pewnego dnia wczesnym rankiem obudził mnie ból zęba. Łyknęłam pigułkę i starałam się jakoś wytrzymać, lecz następnego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam do najbliższego miasteczka, które bynajmniej nie było blisko. Ponieważ nie miałam zasięgu, nie udało mi się dodzwonić do przychodni wcześniej, ale recepcjonistka powiedziała, żebym usiadła w poczekalni i dentysta może zdąży mnie przyjąć w wolniejszej chwili.

Okazało się, że ubytek sięgał aż do miazgi.

– Proszę rwać – powiedziałam.

Zabieg zajął sporo czasu, a po nim byłam obolała. Dentysta był całkiem w porządku, przepisał mi lek przeciwbólowy, treo comp, przy czym kazał go zażyć dopiero wtedy, kiedy będę w domu.

– Jazda samochodem i takie tam, rozumie pani.

Zrobiłam szybkie zakupy i ruszyłam z powrotem. Kiedy tylko przestąpiłam próg, od razu rozpuściłam tabletkę w wodzie. Bolało jak cholera.

Nieco otępiała przez leki, zaczęłam drzemać na sofie, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Wystraszyłam się. Przecież do mnie nikt nigdy nie puka. Odwiedzają mnie jedynie Hanssonowie, a oni po prostu wchodzą i wołają na powitanie.

Zgramoliłam się z sofy i poszłam otworzyć. Na progu stał Olofsson.

– I co, drzemiemy sobie? – zapytał.

– Już nie, jak widać – odparłam. – Coś się stało?

– Dzwonił Anders. Pojawiły się komplikacje, więc zostaną w Göteborgu na dłużej. Zastanawiali się, czy z kurami wszystko w porządku i czy mogłabyś ich jeszcze podoglądać.

Spojrzałam na niego niepewnym wzrokiem. Komplikacje? Uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, dlaczego Hanssonowie wyjechali.

– Komplikacje? – zapytałam.

– No tak, z porodem.

– Porodem?

Oloffson popatrzył na mnie jak na idiotkę.

– Ich córka spodziewa się dziecka, to dlatego są w Göteborgu. Chyba wiedziałaś?

Kurde, nie wiedziałam nawet, że mają córkę.

– Nie mówili, dlaczego się tam wybierają. Nigdy też nie słyszałam o ich córce.

– Bo wyszła za jakiegoś imigranta. To Arab. Boją się, że on zabierze dziecko i wywiezie je na Bliski Wschód.

– Ależ bez takich… – powiedziałam oschłym tonem. – Hanssonowie nie są rasistami, przecież dopiero co rozmawialiśmy razem o tym szaleńcu Breiviku… Pojechali do Göteborga, żeby nie dopuścić ojca do dziecka, to próbujesz powiedzieć?

Świeciło słońce, ptaki świergotały. Jezioro połyskiwało, rosnące na rogu domu róże zaś kwitły, rozsiewając cudowny, acz ciężkawy zapach. Wszystko to straciło nagle czar. To, co urokliwe, nagle wydało mi się śmieszne. Nie wiedziałam, co się dzieje.

– Podobno jesteś singielką. Jak tam u ciebie z seksem?

Olofsson podrapał się po kroczu.

Zatrzasnęłam drzwi i rzuciłam się na sofę. Wiedziałam, że muszę wrócić do cywilizacji i zadzwonić do Hanssonów, później jednak uświadomiłam sobie, że mam tylko ich domowy numer, a u nich w domu nikt nie odbierze.

– Niech to szlag – wymamrotałam, wpatrując się w okno. Olofsson wciąż stał na podwórku. Przeczesywał dłonią kędzierzawe włosy i spoglądał na jezioro. Otworzyłam okno i zawołałam.

– Jakie komplikacje?

– Musieli zrobić cesarkę, ich córka nie jest w najlepszym stanie, ale dziecko się wyliże. Gdyby dzwonili, powiedzieć, że zajmiesz się tymi kurami?

– Tak! Jasne, że się nimi zajmę. A tobie nic do mojego życia seksualnego!

Zatrzasnęłam okno. Widziałam, że idąc do samochodu, uśmiechał się. Obleśny dziad.

Przez resztę dnia byłam jakby w letargu. Z pewnością był to efekt uboczny tego leku. Innymi słowy, byłam naćpana.5

Moi sąsiedzi, czy też dokładniej mówiąc ludzie mieszkający wokół jeziora, stanowili dość dziwaczną społeczność. Pewnego ranka, kołysząc się na hamaku z kubkiem kawy w ręku, rozmyślałam sobie o nich. Olofsson dobiegał sześćdziesiątki, miał siwobrązowe kręcone włosy, nosił okulary o grubych szkłach, a duży brzuch zwisał mu nad paskiem. Mieszkał sam w starym domu, w którym na pewno śmierdziało stęchlizną, pleśnią i męskimi sikami. Za jego działką znajdowały się trzy nieco większe domki letniskowe. Nigdy tam nie byłam, tak więc nie znałam ich mieszkańców, choć widziałam ich z mojego brzegu. W pierwszym mieszkała starsza para, Kullmanowie, wyglądali jak przedstawiciele brytyjskiej klasy średniej i bez przerwy coś robili w ogródku (tak to sobie przynajmniej wyobrażałam). W następnym żyła rodzina z dziećmi, Almkvistowie. Słychać było, jak hałasują nad wodą, często też grillowali. Trzeci domek natomiast należał do małżeństwa Fritjofssonów. Rzadko w nim bywali, lecz Hansson czasem o nich opowiadał. „Fritjofssonowie powinni położyć nowy dach” albo „Najwidoczniej u Fritjofssonów szwankuje kanalizacja. Powinni wymienić stare szambo na trzykomorowe, jak wszyscy tutaj”. Na najbardziej oddalonym skrawku drugiego brzegu jeziora leżała mała zagroda. Mieszkali w niej Anderssonowie, którzy hodowali zwierzęta na ubój, a do tego mieli spory kawałek lasu. Kiedyś Hanssonowie też mieli krowy, tyle że teraz byli już na emeryturze, zostawili więc sobie tylko kury oraz dwa psy myśliwskie. Nie mieli nawet kota.

Pomyślałam o Hanssonach. Moich dobrych, poukładanych Hanssonach. Oboje byli wysocy, wyprostowani i siwi. Sara miała dołeczki w policzkach, Anders zaś spokojne, przyjazne spojrzenie. Za młodu musieli być urodziwą parą. Staffan też był niesamowicie przystojny z tym swoim prostym nosem i dołkiem w brodzie. Dlaczego jednak nigdy nie wspomnieli o córce? Wstydzili się jej związku z imigrantem? Czyżby kryli się ze swoim rasizmem? A może to ja zawsze tak dużo mówiłam, że nie dopuszczałam ich do głosu? Dziwna historia.

Kołysałam się, sącząc kawę i spoglądając na jezioro. Powinnam pojechać do Olofssona i zapytać, czy ma jakieś nowe wieści. Nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie na drugą stronę jeziora, jednak po tygodniu bez Hanssonów i bez zasięgu w telefonie czułam, że potrzebuję kontaktu z ludźmi. I to raczej w związku z moimi potrzebami intelektualnymi, nie zaś problemami dentystycznymi. Pomyśleć to zrobić, stwierdziłam i wsiadłam do samochodu. Po drodze wydawało mi się, że coś miga między drzewami, nie zaprzątałam sobie tym jednak głowy. W każdym razie nie wtedy.

Dom Olofssona był bardzo ładnie położony. Był stary, co rzucało się w oczy, ale otaczały go bzy, jabłonie i inne krzewy oraz kwiaty, których nazw nie znałam, tak że wyglądał jak chatka z bajki.

Drzwi zaskrzypiały, gdy Olofsson je otwierał. Z wnętrza czuć było zapach stęchlizny, ale nie męskich sików.

– Dzień dobry. Chciałam tylko zapytać, czy Hanssonowie się odzywali.

– Nie.

– Aha. Cóż. Ładnie tu u ciebie.

– Ano tak, pięknie tu. Napijesz się kawy?

– Tak, chętnie – powiedziałam szybko.

Właśnie o to mi chodziło. Nie był wprawdzie wymarzonym towarzyszem pogaduszek, lecz poza Hanssonami był jedyną znaną mi tu osobą, nie miałam więc wyboru.

Wystawił kawę, filiżanki ze spodkami i ciastka na biały stół z kutego żeliwa, który stał na trawie wraz z krzesłami od kompletu.

Kawa była smaczna. O wiele lepsza niż ta u Hanssonów. Wzdrygnęłam się, kiedy ciastko podrażniło otwartą ranę po zębie, i uznałam, że muszę je najpierw rozmoczyć.

– Czym się zajmujesz? – zapytałam.

– Niczym. Kiedyś pracowałem w lesie, ale nabawiłem się dyskopatii. Miałem operację, a później przeszedłem na rentę. I tak sobie tu krążę po okolicy. Nie mogę zbyt wiele robić, bo kręgosłup wciąż mnie boli. Zastanawiam się, czy nie kupić sobie psa.

– Cóż, na pewno nie jest to najgorsze miejsce na spędzanie życia rencisty – powiedziałam, zerkając na jezioro.

– Prawda. Tu mogę sobie pozwolić na psa.

– Myśliwskiego, jak u Hanssonów? Polujesz?

Popatrzył na mnie zbity z tropu.

– Chyba tracę już zmysły. Czasami przypominam sobie pewnego psa, ale przecież żadnego nie miałem.

– Może miałeś jako dziecko. Może należał do twoich rodziców i pamiętasz go jak przez mgłę?

– Być może – wymamrotał, choć bez przekonania. Później wskazał palcem sąsiednie domy i wolno powiedział: – A ci Almkvistowie…

– Ta rodzina z dziećmi, która tyle grilluje?

– Tak, ci. Mieli troje dzieci, a teraz jest dwójka.

– Jak to? Jedno zostało w domu?

– Nie wiem. Na początku lata mieli trójkę. Teraz jest tylko dwójka, dziewczynka i chłopiec.

– Może to trzecie nie było ich? Może był z nimi jakiś kolega albo krewny?

– To było małe dziecko. W wózku.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy on zwariował?

– Chciałbym mieć psa – ciągnął. – Labradora. Andersson ma kilka, piękne psy. Ma dla nich więcej serca niż dla swojej kobity.

– A świadczy to o nim czy raczej o jego kobicie?

– To prawdziwa zołza, ale psy cudne. Chciałbym takiego. Kobita też by się przydała. – Puścił do mnie oko. – Tylko nie żadna zołza, jakaś porządna.

– Na mnie nie patrz – odparowałam. – Aż nadto odpowiada mi życie w pojedynkę. Hanssonowie próbują mnie wyswatać ze Staffanem. Nie pojmuję tego, przecież w okolicy musi być więcej samotnych kobiet?

– Jego byś nie chciała. Bił swoją pierwszą żonę. Dlatego się rozwiedli.

Popatrzyłam na Olofssona.

– Żartujesz?

– Nie. Staffan miewa humory. Ma tak od dziecka.

– Ale przecież Sara i Anders są niesamowicie spokojni… A właśnie, nigdy nie wspominali o córce. Dlaczego?

– Nie podoba im się, że wyszła za tego czarnucha. Dziwne, że znów pojechali do niej do Göteborga. Nie myślałem, że tak się o nią troszczą.

– Coś tu się nie zgadza. Hanssonowie zawsze sprawiali wrażenie dobrych, miłych ludzi. A ty twierdzisz, że są rasistami i prawdopodobnie chcą mnie wydać za damskiego boksera. Nie pojmuję.

– Ano, panienka wielu spraw nie rozumie – odparł enigmatycznie. – Dla mnie niepojęte jest zniknięcie tego dzieciaka.

W końcu wsiadłam do samochodu i ruszyłam do domu. Na szczęście po drodze nie trafiłam akurat na sarny czy inne zwierzęta, bo z pewnością bym je rozjechała. Po rozmowie z Olofssonem w głowie kłębiły mi się przeróżne myśli. Że aż do teraz nie utrzymywali kontaktów z córką, dlatego że wyszła za imigranta… Że ich syn bił żonę… Może Olofsson to mitoman?

I tak zaczął się sierpień. Czas mijał mi niespodziewanie dobrze.6

Sierpień ma w sobie coś niezwykłego. Pewną magię. Ten sierpniowy księżyc i te ciemności…

Zajadałam właśnie kolejną grzankę z kurkami i wyczekiwałam zmierzchu. Wciąż było ciepło, choć minęła już dziewiąta. Zastanawiałam się, co zrobić z tyloma jajkami. Może przygotuję naleśniki z piekarnika i zawiozę do Olofssona.

Następnego dnia przed południem stanęłam na schodkach przed jego domem. Ponieważ w obu rękach trzymałam formę, zamiast pukać, musiałam kopnąć w drzwi. Po ciągnącej się bez końca chwili pojawił się Olofsson. Był jeszcze bardziej potargany niż zwykle.

– Dzień dobry! Z jajek od Hanssonów przygotowałam zapiekane naleśniki. Jesteś głodny? Masz może dżem?

– Wejdź – odparł krótko.

Wprowadził mnie do kuchni. Zachował się w niej wystrój z lat pięćdziesiątych: niebieskie szafki i laminowany blat pełen rys i plam. Mimo wszystko, jak na dom takiego faceta jak Olofsson, było tam ładnie.

Wszędzie było pełno zdjęć. Niektóre leżały luzem, inne były poukładane w zdobnym niebieskim pudełku obitym aksamitem, pod stołem zaś dostrzegłam kolejną stertę wciśniętą do sfatygowanego szarego pudła z kartonu. Kawa już się parzyła. Olofsson nalał mi filiżankę. Rozsiadłam się na krześle, na jednym kolanie próbując utrzymać talerzyk z naleśnikiem i dżemem, na drugim filiżankę. Ponieważ nie miałam wolnej ręki, by móc zabrać się do jedzenia, popijałam tylko kawę i przypatrywałam się bałaganowi na stole.

– Zawsze tak tu jest czy akurat katalogujesz?

Olofsson mruknął w odpowiedzi, ale odgarnął część zdjęć na bok, tak że mogliśmy postawić talerzyki na stole.

– Przeglądam stare zdjęcia w poszukiwaniu psa. Mówiłaś, że może moi rodzice mieli psa, kiedy byłem mały. Mamy z tego okresu sporo fotek, tyle że na żadnej nie ma psa.

– Ale wspominałeś, że pamiętasz go słabo – odparłam, wkładając odrobinę naleśnika do ust. Drugą ręką przeglądałam od niechcenia zdjęcia. – Może to był pies znajomych, którzy akurat was odwiedzali, a może sen. A to kto?

– Mój ojciec.

– Stoi przed tym domem. To znaczy, że mieszkasz tu całe życie?

– Tak. Zobacz, to moi rodzice i ja. – Pokazał mi stare czarno-białe zdjęcie wysokiego postawnego mężczyzny, całkiem krągłej kobiety w ciemnej sukience i kędzierzawego blondaska. Stali na trawniku przed domem, pozując, jak to się robiło dawno temu. Przy ich boku nie było jednak psa.

W milczeniu jedliśmy naleśniki, piliśmy kawę i przeglądaliśmy fotografie. Miałam okazję obejrzeć podobizny Olofssona od czasów dzieciństwa poprzez okres w wojsku aż do lat, kiedy pracował w lesie.

I pomyśleć, jak inaczej wygląda człowiek jako dziecko. Nagle ujrzałam Olofssona w zupełnie innym świetle. Kiedyś był szkrabem, później chłopcem z podstawówki, nastolatkiem, mężczyzną w średnim wieku. Miał swoje marzenia, bywał szczęśliwy i smutny, wystraszony i silny. Człowiek z przeszłością, a nie jakiś tam dziwak, z którym można wypić kawę, bo akurat nie ma nikogo innego.

– A nie masz zdjęć z późniejszego okresu? – zapytałam, odkładając ostatnie odbitki do aksamitnego pudełka. – Wszystkie mają więcej niż dwadzieścia lat.

– Hmm, może w którymś albumie. Spójrz na podłogę.

Schyliłam się pod stół i zerknęłam. Leżało tam to zniszczone pudło wypełnione zdjęciami oraz stara szara koperta. Zajrzałam do niej, lecz znalazłam tylko negatywy.

– To stare pudło mamy. Nigdy nie wklejała zdjęć do albumów, a te akurat nie były godne, by trafić do jej eleganckiego pudełka. Są bardzo stare. Gdybyśmy mieli psa w tamtym czasie, nie pamiętałbym go. Lepiej przeszukać albumy – zaproponował, wkładając do ust resztki naleśnika.

Znów się schyliłam i rozejrzałam. Pod jednym z krzeseł leżały dwa albumy. Sięgnęłam po ten ze spodu. Posypały się z niego okruchy, pył i kurz. Sama zastanowiłam się, kiedy ostatnio odkurzałam u siebie w domku, po czym otworzyłam album. Najwidoczniej należał do rodziców Olofssona. Były w nim zdjęcia w sepii ludzi z dawnych lat oraz domków nad jeziorem – Olofssonów, Hanssonów, Fritjofssonów i Anderssonów. W miejscu posiadłości Almkvistów i Kullmanów ciągnął się ogród, a tam, gdzie stał mój domek, rósł las.

Drugi album zapowiadał się bardziej obiecująco. Zdjęcia były ułożone chronologicznie, chyba Olofsson wklejał je tutaj tuż po wywołaniu. Widziałam jego podobizny z ciemniejszymi włosami, bokobrodami i bródką oraz kilka zdjęć z imprez z rozpoczęcia sezonu rakowego, na których siedział z mnóstwem osób z kolorowymi czapeczkami na głowach. Były też fotki z urlopu na Gotlandii, tam już widać było jego siwiznę, oraz inne z wigilii i urodzin. Olofsson uzupełniał swój album nie tak porządnie jak jego rodzice, bo serie zdjęć przerywała czasem jakaś stara fotka z okresu szkolnego lub ferii zimowych.

– Dlaczego nigdy się nie ożeniłeś? Na wszystkich zdjęciach wyglądasz na wesołego, towarzyskiego chłopaka.

(Chciałam powiedzieć całkiem normalnego, ale się powstrzymałam).

– Kiedyś miałem sympatię, lecz nic z tego nie wyszło.

– Szkoda. – Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. – Może jednak powinieneś kupić sobie psa. Możesz chyba zapytać Anderssona, czy nie spodziewa się szczeniaków?

– Pewnie tak zrobię.

Mimo woli zaczęłam go darzyć odrobiną sympatii.7

Żyję w zgodzie z dewizą „samotność wzmacnia”. A jednak nie zawsze byłam sama. Innymi słowy, mam swoje powody, by teraz chcieć żyć w taki sposób.

Jestem zużyta. Tak przynajmniej się czuję. Przez siedem lat byłam w związku z niejakim Leifem i niczym dziecko w kołysce tkwiłam w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa. Rzecz jasna on spotkał inną, historia stara jak świat. I tak oto nagle cała zmieniłam się w krwawiącą ranę. Ból był dojmujący i nie do ukojenia. Rana wciąż jest, ale już nie pokrywa całego ciała. Jest mała i czasem swędzi, a przez to, że ją rozdrapuję, wciąż nie znika. Staram się nie drapać jej zbyt często, czasem jednak nie mogę się powstrzymać. Bo dzięki niej czuję. Czasem lepiej czuć ból niż nic.

Leif i ja nie mieliśmy dzieci, ale mieliśmy kotkę. Czy raczej Leif miał. Była z nim już wtedy, kiedy się poznaliśmy. Nazywała się Mirra i wyglądała jak zwykły prążkowany kociak, jakiego ma co druga osoba. Kiedy Leif odszedł do tej nowej, szczuplejszej, zostawił Mirrę. Jego nowa kobieta miała najwidoczniej alergię. Mirra miała wtedy około siedemnastu lat i zaczęła już sikać do łóżka, postanowiłam więc ją uśpić. Miałam ochotę poprosić weterynarza, żeby i mnie podłączył do śmiercionośnej kroplówki, niestety, tak to nie działa. Człowiek musi walczyć dalej. Dzień po dniu. Idzie do pracy, kupuje jedzenie dla jednej osoby, uświadamia sobie, że nie stać go już na mieszkanie w domu, więc go sprzedaje, wynajmuje dwa pokoje w mieście i z pieniędzy zarobionych na sprzedaży domu kupuje działkę z domkiem, decydując się, że nigdy więcej. Nigdy więcej nie pozwolę się zostawić, nigdy nie pogrążę się w takim smutku.

Mimo wszystko czułam się winna z powodu kota.8

Wraz z Olofssonem siedzieliśmy w samochodzie i tłukliśmy się po żwirówce.

– Jak to możliwe, że to droga przejazdowa? – zastanawiałam się. – W ogóle się nie posuwamy, tylko podskakujemy w górę i na boki.

– Ale ta trasa jest o dziesięć kilometrów krótsza – odparł. – W przeciwnym razie trzeba jechać kawał główną drogą, zanim dojedzie się do zjazdu.

Kiedy dotarliśmy do posiadłości Anderssonów, zrozumiałam, co miał na myśli. Ich dom stał nad jeziorem. To była jego tylna część. Z przodu ciągnęły się łąki i pola, a przecinała je szeroka droga prowadząca do szosy, z naszej perspektywy biegnącej zupełnie po drugiej stronie.

Okolica była sielankowa. Brązowe krowy pasły się na intensywnie zielonej trawie, w okolicy pomrukiwał traktor, a na schodach leżały trzy czarne labradory. Zauważyłam, że coś poruszyło się za firanką. Spoglądała na nas kobieta. Myślałam, że podejdzie otworzyć drzwi, ale nie. Psy się obudziły i przypatrywały się nam, choć nie szczekały. Miłe.

Olofsson się rozejrzał.

– Poszukamy Helgego – powiedział. – Z Berit nie jest łatwo.

Znaleźliśmy go na traktorze – to był potężny John Deere. Wiózł akurat wodę dla krów. Patrzyliśmy, jak zrzuca na łąkę ogromny biały zbiornik. Potem podjechał do nas i wyszedł z pojazdu.

– Cześć, Yngve! Kopę lat. Co to za ślicznotkę przyprowadziłeś?

Szybko wyciągnęłam do niego rękę.

– Dzień dobry, Raili Rydell. Mieszkam w domku po drugiej stronie jeziora, obok Hanssonów.

Popatrzył na mnie osobliwie, po czym zdjął czapkę i się przedstawił.

– Helge. Miło w końcu poznać.

Helge był chyba człowiekiem pełnym przeciwieństw. Miał proste siwe włosy, opaloną i ogorzałą cerę, ale uścisk dłoni słaby i niepewny.

– No – odezwał się, prowadząc nas do czerwonego domku – co też sprowadza do nas tak przemiłych gości? Napijecie się kawy, prawda?

Olofsson się wzdrygnął i posłał mi zastygłe spojrzenie.

– Berit – powiedział bezgłośnie.

Przyznaję, że kusiło mnie, by poznać zołzę Berit. Bez przesady, jak groźna może być?

Okazało się, że bardzo.10

Idea urlopu jest taka, że się odpoczywa. Przynajmniej ja tak uważam. Nie jestem zwolenniczką wypoczynku spędzanego na robieniu coraz to nowych rzeczy, rozwijaniu się, oglądaniu nieznanych miejsc i nerwowym ganianiu niczym króliczek Duracell. Innymi słowy, sześć tygodni w wiejskim domku z wychodkiem na dworze to dla mnie wymarzone wczasy. Choć byłyby jeszcze bardziej wymarzone, gdyby nie dojmujący ból głowy.

Zajrzałam do szafki w poszukiwaniu tabletek przeciwbólowych, ale żadnych nie znalazłam. Wypiłam więc dużo, na wypadek gdyby przyczyną było odwodnienie, a potem zabrałam słuchawki od iPhone’a i ruszyłam na plażę. Ubrana w podkoszulek i szorty, rozłożyłam się na plecach, spokojna o to, że nikt nie będzie tu oglądał mojego cellulitu, i zapatrzyłam się na chmury, które wyglądały jak ciastka z bitą śmietaną. Ze słuchawek płynął chropawy głos Niny Simone, a ja doszłam do wniosku, że życie jest całkiem w porządku.

Ból głowy jednak się nasilał. Zwinęłam się potem z kocem do domu i zaczęłam rozważać, czy dam radę przyrządzić sałatkę, czy też powinnam raczej pojechać do Hedum po pizzę. Skończyło się na tym, że do zmierzchu przeleżałam skulona na sofie, użalając się nad sobą.

Zwlokłam się przed kolacją, żeby jeszcze raz poszukać tabletek, ale żadnych nie znalazłam. Sięgnęłam więc po treo comp, środek, który dostałam od dentysty, choć wiedziałam dobrze, że zetnie mnie z nóg.

* * *

Było gorąco, duszno i zupełnie cicho. Człowiek nie zauważa, że ptaki śpiewają, dopóki nagle nie przestaną. Obudziłam się owinięta w mokre od potu prześcieradło, a pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, był album ze zdjęciami Olofssona – wszystko za sprawą snu.

Śniło mi się, że Olofsson siedział na imprezie z okazji rozpoczęcia sezonu na raki i nagle przybiegł do niego jego pies, czarny labrador. Olofsson schwycił jego obrożę i napisał na niej: „Nie znikaj, nie znikaj, nie znikaj”. Potem podeszła do niego jakaś kobieta i na tym sen się skończył. Rozpłynął się niczym mgła, jak to z reguły bywa ze snami, kiedy próbujemy je sobie przypomnieć.

Zerknęłam na zegarek w komórce. Dopiero wpół do czwartej. Położyłam się na plecach i patrzyłam w sufit. Dziwne, byłam pewna, że po lekach będę spać jak kamień.

Nie było sensu leżeć w przepoconej pościeli. Zeszłam do kuchni i nastawiłam kawę. Przez chwilę nerwowo kręciłam się bez celu, potem przysiadłam na starej skrzyni pod oknem, czekając, aż kawiarka zacznie bulgotać. W albumach Olofssona było coś, co nie dawało mi spokoju, nie mogłam sobie jednak przypomnieć co. Ludzie na przyjęciu z okazji rozpoczęcia sezonu na raki? Nie, to nie to. Nalałam kawy do kubka i poszłam na hamak. Na dworze było ciepło, nie czuło się nocnej wilgoci. Gdzieś w oddali pohukiwała burza. Huśtając się, popijałam kawę. Powoli odzyskiwałam spokój i jaką taką równowagę. Przymknęłam oczy, pomyślałam jednak, że nie mogę zasnąć w hamaku i oblać się kawą.

Nagle się wyprostowałam. Co to?

Coś kryło się w lesie za mną. Bardziej to wyczułam, niż usłyszałam. Łoś? Człowiek? W każdym razie czułam się obserwowana. Włosy stanęły mi dęba, poczułam lodowaty chłód. Nie miałam odwagi się obrócić. Starałam się wychwycić jakiś dźwięk, na przykład zbliżających się kroków, ale nic nie słyszałam. Spływały po mnie strużki potu, czułam, jak mięśnie zaciskają się jakby w skurczu. Chciałam się poderwać i biec, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Objęłam kubek z kawą, jakby był moją ostatnią ostoją bezpieczeństwa.

To coś się zbliżało. Dlaczego nic nie słyszałam? Czułam przecież jego bliskość. Przyglądało mi się coś z duszą. I ze świadomością. Cała się trzęsłam, a jednocześnie nie mogłam się ruszyć. Zamknęłam oczy i zaczęłam mamrotać jedyne, co przyszło mi do głowy – modlitwę, której nauczyła mnie mama, kiedy byłam dzieckiem i bałam się wieczornych ciemności.

– Dobry-Boże-z-wysokości-chroń-mnie-od-zła-ciemności – dalej nie pamiętałam.

W końcu paraliż minął.

Zerwałam się z hamaka i spojrzałam za siebie. Nic. Tylko drzewa, rozświetlone burzą niebo i rozkołysane delikatne białe kwiaty na krawędzi lasu. Rozkołysane? Przecież nie było wiatru. Dość. Wylałam resztkę kawy na trawnik i czmychnęłam do domu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Mojej ucieczce towarzyszyło uderzenie pioruna. Co za wyczucie chwili. Trach drzwiami i trach na niebie.

W środku, kiedy już zrobiłam sobie nową kawę, zaczęłam się na siebie wściekać.

– Na Boga, Raili, zażywasz silny lek, po którym masz dziwny sen, nawet nie koszmar, a potem wychodzisz do ogrodu i dramatyzujesz. Dziecinada.

To jasne, że nikt mi się nie przyglądał. Przecież to był mój las, moje ukochane miejsce grzybobrania. Jutro znów wybiorę się na kurki, postanowiłam. Żadne dziwne przeczucia mnie nie powstrzymają przed chodzeniem do lasu. Wślizgnęłam się pod kołdrę i obiecałam sobie, że już nigdy nie będę brać tych leków.

* * *

Obudziłam się późno. Ból głowy wrócił, a kiedy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ciemne i groźne niebo, nisko zawieszone nad lasem. Włożyłam kalosze, chwyciłam kosz na grzyby i ruszyłam między drzewa. Nade mną rozciągały się burzowe chmury. Gdyby nie mój wczorajszy atak strachu, pewnie zawróciłabym do domu. Teraz jednak nie miałam wyjścia.

– Co ja się staram udowodnić? I komu? – wymamrotałam sama do siebie, maszerując starą drogą dla traktorów.

Nagle las się otwierał, a droga przechodziła w polanę. Uświadomiłam sobie, że nigdy wcześniej nie zaszłam aż tak daleko. Moim oczom ukazała się działka po jakimś starym domu, porośnięta krzewami malin, na których wisiały dojrzałe owoce. Zadowolona, zaczęłam się przedzierać przez trawę i niski młodniak, gdy nagle pod stopami dostrzegłam dużą dziurę. Stara studnia. Rozejrzałam się i zobaczyłam kilka żerdzi opartych o drzewo. Chwyciłam jedną z nich i zakryłam dziurę, żeby nie wpaść w nią, wracając. Znam się nie od dziś.

Później przysiadłam na starych schodkach i zaczęłam zajadać ciepłe od słońca maliny. Jeśli tylko nie patrzyło się na burzowe chmury, dzień wydawał się całkiem ładny. Świeciło słońce, słychać było bzyczenie much. Mimo to coś napełniało mnie niepokojem. Odpędziłam jednak tę myśl, chwyciłam koszyk i ruszyłam z powrotem na drogę.

Przejdę się trochę po lesie – pomyślałam – i zobaczę, czy znajdę jakieś kurki. Wystarczy tyle, ile potrzeba na grzankę, później wrócę.

Chmury piętrzyły się na niebie szybciej, niż się spodziewałam. W lesie zrobiło się nieprzyjemnie ciemno i cicho. W pobliżu dostrzegłam na ziemi coś żółtego i pełna zapału, żeby zebrać grzyby i jak najszybciej uciec do domu, rzuciłam się przed siebie, wpadając wprost w małe bagienko.

– Jasna cholera.

Wyczłapałam jakoś na twarde podłoże, zadowolona, że włożyłam kalosze, i podeszłam do kurek. Zebrałam wszystkie, po czym zawróciłam pewnym krokiem w stronę domu. Tym razem jednak nie przez bagno, bo Bóg jeden raczy wiedzieć, co kryło się w tej mętnej topieli. Znalazłam mało przetartą ścieżkę, która akurat prowadziła w dobrą stronę, dzięki czemu udało mi się przyśpieszyć. Wydawało mi się, że za chwilę dojdę do drogi dla traktorów. Tyle że tak się nie stało. Ścieżka wiła się i wiła, prowadząc coraz głębiej w las, aż w końcu zupełnie straciłam orientację. Nade mną, jakby ku przestrodze, cicho zagrzmiało, a na nos skapnęła mi samotna ciężka kropla deszczu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: