Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

A pfe! Nowele i opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A pfe! Nowele i opowiadania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OJ­CIEC LU­DWIK CO­LO­MA.

Na wid­no­krę­gu bel­le­try­sty­ki hisz­pań­skiej ostat­niej ćwier­ci mi­nio­ne­go stu­le­cia, na któ­re rzu­ca­ła ga­sną­ce już bla­ski za­cho­dzą­ca gwiaz­da Fer­na­na Ca­bal­le­ro, a któ­re­mu przy­świe­ca­ły lub przy­świe­ca­ją do­tąd ta­kie na­zwi­ska jak wy­twor­ne­go i głę­bo­kie­go Adol­fa de Ca­stro, świet­ne­go Ca­ste­la­ra, nad­zwy­czaj płod­nej i szla­chet­nie my­ślą­cej, choć mniej­sze­go ta­len­tu, Pa­tro­ci­nii de Bied­ma, re­ali­stycz­nej aż do na­tu­ra­li­zmu, ale ob­da­rzo­nej ogrom­nym po­wie­ścio­pi­sar­skim roz­ma­chem Emi­lii Par­do Ba­zan, dow­cip­ne­go, sub­tel­ne­go Ju­ana Yale­ry, Pe­re­dy, Pe­re­za Gal­dó­sa, oraz tylu in­nych imię ojca Co­lo­my zdo­by­ło so­bie od­ręb­ne i za­szczyt­ne miej­sce.

Jest to in­dy­wi­du­al­ność au­tor­ska bar­dzo zrów­no­wa­żo­na, bar­dzo jed­no­li­ta, i przy ca­łej swej po­wścią­gli­wo­ści zdra­dza­ją­ca buj­ny i żywy tem­pe­ra­ment. Za wód swój pi­sar­ski trak­tu­je Co­lo­ma nie jako cel, ale jako śro­dek; tak po­wszech­ne dziś ha­sło "sztu­ki dla sztu­ki" było dlań za­wsze czczym dźwię­kiem. Uko­chał li­te­ra­tu­rę i słu­ży jej wier­nie, prze­cie nie jaka bó­stwu swe­mu, lecz jako ka­płan­ce, ma­ją­cej do speł­nie­nia po­tęż­ne i za­szczyt­ne po­słan­nic­two.

A to jej po­słan­nic­two wi­dzi Co­lo­ma przedew­szyst­kiem w pod­no­sze­niu dusz ku ce­lom wyż­szym nad po­ziom do­cze­snych dą­żeń, w za­sie­wa­niu w umy­słach zdro­we­go i czy­ste­go ziar­na, w roz­pło­mie­nia­niu serc mi­ło­ścią ide­ałów etycz­nych; je­śli zaś sam bie­rze pió­ro do ręki, to czy­ni to za­pa­trzo­ny za­wsze w je­den z tych punk­tów prze­wod­nich, a ra­czej we wszyst­kie ra­zem.

Jest więc to bez­wąt­pie­nia pi­sarz ten­den­cyj­ny i po­nie­kąd jed­no­stron­ny, a jako taki bar­dzo ła­two mógł­by stać się i nud­nym. Ale do szczę­śli­we­go opły­nię­cia tej za­bój­czej dla be­le­try­sty Cha­ryb­dy, do­po­ma­ga Co­lo­mie wro­dzo­ny dow­cip, któ­ry czę­sto bywa gry­zą­cym; barw­na pla­sty­ka sło­wa, zwłasz­cza w opi­sach na­tu­ry; świe­żość po­rów­nań na­der nie­raz traf­nych i do­sad­nych, a zwłasz­cza ów buj­ny, wraż­li­wy tem­pe­ra­ment, któ­ry, do­bro­wol­nie pod za­kon­ną suk­nię scho­wa­ny, nie roz­dzie­ra jej nig­dy nie li­cu­ją­cym z nią, na­mięt­nym wy­bu­chem, lecz pra­cu­jąc we­wnątrz, ukła­da pra­wie bez­wied­nie jej pro­ste, su­ro­we fał­dy w bar­dziej świa­to­we i ar­ty­stycz­ne li­nie.

Go­rą­cy pa­try­ota, ca­łem ser­cem przy­wią­za­ny do swe­go spo­łe­czeń­stwa, Co­lo­ma by­strem okiem wi­dzi jego wady, bo­le­je nad nie­mi i wszyst­kie swe au­tor­skie usi­ło­wa­nia kie­ru­je ku temu, aby je wy­ka­zy­wać i le­czyć.

Wy­cho­dząc zaś z tej za­sa­dy, że gdzie szczyt i spód są zdro­we i moc­ne, tam śro­dek psuć się nie może, lub przy­najm­niej przez swe miej­sco­we bra­ki i uster­ki nie za­gra­ża ca­ło­ści, Co­lo­ma w pi­smach swo­ich trosz­czy się wy­łącz­nie o dwie sfe­ry: ary­sto­kra­cyę i lud, ich do­bro i udo­sko­na­le­nie ma przedew­szyst­kiem na wzglę­dzie.

Obie te sfe­ry są mu za­rów­no zna­ne, w obu ob­ra­ca się z jed­na­ko­wą swo­bo­dą do­mow­ni­ka. Tyl­ko po­błaż­li­wy, ła­god­ny, nie­mal opty­mi­stycz­ny uśmiech mo­ra­li­za­to­ra, z ja­kim prze­stę­pu­je pro­gi chat zmie­nia się w sub­tel­ny, pe­łen iro­nii, chwi­la­mi wprost zja­dli­wy gry­mas sa­ty­ry­ka, ile­kroć mu przyj­dzie roz­gar­nąć ak­sa­mit­ne por­ty­ery sa­lo­nów.

Po­mi­mo to, a może wła­śnie dla­te­go ar­ty­stycz­na war­tość tych jego utwo­rów, jak na­przy­kład słyn­nej "Cur­ri­ty" ( w ory­gi­na­le Las Pe­qu­enen­cas ), tłó­ma­czo­nej na nasz ję­zyk przez Po­rę­bo­wi­cza, lub Por un pio­jo ( "Przez wesz"), któ­rą to po­wiast­kę da­je­my tu na­szym czy­tel­ni­kom, zmie­niw­szy tyl­ko jej wiel­ce nie­este­tycz­ny ty­tuł (1) " więk­sza jest niż tam­tych, choć z dru­giej stro­ny brak im tego uroz­ma­ice­nia i tego lo­kal­ne­go ko­lo­ry­tu, ja­kim z sa­mej na­tu­ry swe­go śro­do­wi­ska, od­zna­cza­ją się lu­do­we ob­raz­ki Co­lo­my.

Sa­lon jest za­wsze mniej wię­cej sza­blo­no­wym, mniej wię­cej ko­smo­po­li­tycz­nym, zaś lud, zwłasz­cza też lud hisz­pań­ski, ten naj­bo­gat­szy w Eu­ro­pie ka­lej­do­skop ty­pów, ta nig­dy nie­wy­czer­pa­na ko­pal­nia dla ar­ty­sty, psy­cho­lo­ga i et­no­gra­fa. I gdy­by Co­lo­ma był w tych ob­raz­kach i no­we­lach lu­do­wych, ja­kich moc na­pi­sał, rów­nie wiel­kim ar­ty­stą, jak jest by­strym psy­cho­lo­giem i su­mien­nym et­no­gra­fem, to by­ły­by to po pro­stu rze­czy zna­ko­mi­te, mo­gą­ce stać się ozdo­bą każ­dej – (1) Mowa tu o po­wie­ści "A pfe" roz­po­czy­na­ją­cej ni­niej­szy tom.

li­te­ra­tu­ry. Bruź­dzi im w tem zwy­kle ubo­ga, a cza­sem wprost na­iw­na fa­bu­ła; ak­cya, roz­wi­ja­ją­ca się zbyt wy­raź­nie, we­dług z góry ob­my­ślo­ne­go pla­nu, nie zaś siłą na­tu­ral­nej lo­gi­ki wy­da­rzeń; oraz czę­ste za­po­mi­na­nie au­to­ra, do pew­ne­go stop­nia uspra­wie­dli­wio­ne, jego sta­nem du­chow­nym, że utwór be­le­try­stycz­ny nie jest am­bo­ną.

Bądź co bądź, ob­raz­ki te czy­ta­ją się z przy­jem­no­ścią, a na­wet z po­żyt­kiem, zwłasz­cza dla cu­dzo­ziem­ca, prze­su­wa­jąc przed jego oczy­ma sze­re­gi po­sta­ci, scen, oby­cza­jów i kra­jo­bra­zów, w któ­rych drga praw­da ob­ser­wa­cyi na­ocz­ne­go a by­stre­go świad­ka.

Co­lo­ma w ob­ra­bia­niu swych po­my­słów po­słu­gu­je się me­to­dą re­ali­stycz­ną, a dro­bia­zgo­wość, z jaką wy­cie­nio­wy­wa tło każ­dej ak­cyi, mi­mo­wo­li, po­mi­mo ca­łe­go nie­praw­do­po­do­bień­stwa ta­kie­go ze­sta­wie­nia, przy­wo­dzi na pa­mięć Zolę i in­nych na­tu­ra­li­stów fran­cu­skich.

Przy­tem nie po­wta­rza się. Jego an­da­lu­zyj­ski, po­god­ny, dow­cip­ny a lek­ko­myśl­ny chłop, ła­two za­pal­ny i ła­two sty­gną­cy nie przy­po­mi­na w ni­czem ener­gicz­ne­go, po­nu­re­go i za­cię­te­go Ba­ska; a cha­rak­te­ry­stycz­ne te ce­chy umie Co­lo­ma wy­do­by­wać za po­mo­cą kil­ku śmia­łych po­cią­gnięć. Punk­tu­jąc i cie­niu­jąc tło, po­sta­cie ry­su­je za­wsze od ręki i w tem nie­za­prze­cze­nie jest ar­ty­stą.

A te­raz kil­ka szcze­gó­łów bio­gra­ficz­nych:

Co­lo­ma uro­dził się w 1851 roku w Je­rez de la Fron­te­ra. Z dzie­ciń­stwa nę­ci­ły buj­ną jego wy­obraź­nię awan­tur­ni­cze po­dró­że i przy­go­dy, i ma­rzył o za­wo­dzie ma­ry­na­rza, o czem sam wspo­mi­na w opo­wia­da­niu p… t. Po­lvos y Lo­dos ( "Tu­ma­ny i kału – że"), któ­re czy­tel­ni­cy znaj­dą rów­nież w ni­niej­szym zbio­rze. Ja­koż w dwu­na­stym roku ży­cia wstą­pił do przy­go­to­waw­czej szko­ły mor­skiej; po­wo­ła­nie to jed­nak nie mu­sia­ło być rze­czy­wi­stem, gdyż nie wy­trwał w nie­mi prze­rzu­cił się na wy­dział praw­ny w uni­wer­sy­te­cie se­wil­skim. Tam to za­po­znał się z Ce­cy­lią de Ar­rom z domu Fa­ber, zna­ną pod pseu­do­ni­mem Fer­nan Ca­bal­le­ro, kłó­ra wów­czas znaj­do­wa­ła się u szczy­tu swej po­wie­ścio­pi­sar­skiej sła­wy. Jej wpływ i kie­ru­nek za­chę­ci­ły go do stu­dy­owa­nia li­te­ra­tu­ry; nie miał jed­nak jesz­cze wte­dy za­mia­ru po­świę­cić się temu za­wo­do­wi.

Po ukoń­cze­niu uni­wer­sy­te­tu prze­niósł się do Ma­dry­tu i za­pi­sał się do ko­le­gium ad­wo­ka­tów, ale tu znów bar­dziej nę­ci­ła go po­li­ty­ka, niż pra­wo. Rzu­cił się też w wir za­baw i uciech, a ele­ganc­ki, mio­dy, dow­cip­ny i wy­kształ­co­ny stał się wpręd­ce ulu­bień­cem sa­lo­nów i sa­lo­no­wych bo­giń, i ta epo­ka tłó­ma­czy ową wy­bor­ną zna­jo­mość wiel­ko­świa­to­we­go ży­cia i ową sub­tel­ną i głę­bo­ką ana­li­zę ko­bie­cej du­szy, tak świet­nie prze­pro­wa­dzo­ną, zwłasz­cza we wspo­mnia­nej już "Cur­ri­cie, " co in­a­czej mo­gło­by być rze­czą wy­so­ce za­dzi­wia­ją­cą, a na­wet wprost nie mo­żeb­ną w ci­chym i od­su­nię­tym od świa­ta za­kon­ni­ku.

Za­koń­czył się jed­nak ten okres, a za­koń­czył w spo­sób ta­jem­ni­czy: kulą, któ­ra uwię­zła mu w pier­si, nie­wia­do­mo czy za spra­wą przy­pad­ku, czy sa­mo­bój­cze­go za­ma­chu, a któ­ra przez dłu­gi czas trzy­ma­ła go w za­wie­sze­niu po­mię­dzy ży­ciem i śmier­cią.

Wy­zdro­wiaw­szy, Co­lo­ma wstą­pił do za­ko­nu Je­zu­itów i od­tąd już wy­łącz­nie po­świę­cił się służ­bie Bo­żej i li­te­ra­tu­rze.

Z po­wie­ści więk­szych oprócz "Cur­ri­ty" na­pi­sał jak do­tąd tyl­ko Ju­ana Mi­se­ria ("Jana Nie­bo­ra­ka"). Zato no­wel, oraz dłuż­szych i krót­szych opo­wia­dań moc wy­szła z pod jego pió­ra. Sta­ra­li­śmy się wy­brać ta­kie, któ­re naj­roż­no­stron­niej oświe­ca­ją ta­lent tego sym­pa­tycz­ne­go i szla­chet­ne­go au­to­ra; że zaś bel­le­try­sty­ka hisz­pań­ska wo­gó­le mało jest w na­szem pi­śmien­nic­twie uwzględ­nio­ną, są­dzi­my, iż czy­tel­ni­cy chęt­nie bliż­szą z nią za­wrą zna­jo­mość.

Ha­jo­ta.A PFE!

I.

Bar­dzo za­fra­so­wa­na sie­dzia­ła tego po­ran­ku Pe­pi­ta Or­do­nez przed swo­ją go­to­wal­nią, trzy­ma­jąc dwa li­sty, każ­dy w in­nej ręce.

Upu­ści­ła je wresz­cie na po­du­szecz­kę na­je­żo­ną szpil­ka­mi i opie­ra­jąc łok­cie na to­a­le­cie, wśród mnó­stwa za­le­ga­ją­cych ją dro­bia­zgów, utkwi­ła ten wzrok, któ­ry nie wi­dzi, ja­kim mło­dość ści­ga złu­dze­nia swej wy­obraź­ni, w zwier­cia­dle! Lśnią­ca jego po­wierzch­nia od­bi­ja­ła jej twa­rzycz­kę por­ce­la­no­wej la­lecz­ki, uwień­czo­ną pa­pi­lo­ta­mi, ster­czą­ce­mi nad czo­łem, niby czte­ry fi­glar­ne róż­ki.

Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że Pe­pi­ta Or­do­nez śni­ła na ja­wie, błą­ka­jąc się po za­cza­ro­wa­nych ogro­dach roz­kosz­nych na­dziei, ja­kie je­den z owych li­stów zbu­dził w jej ser­cu. Był to bi­le­cik trój­kąt­ny, pło­mie­ni­sto­czer­wo­ne­go ko­lo­ru, o czar­nych brzeż­kach, za­adre­so­wa­ny drob­nem ko­bie­cem pi­smem i za­miast pie­cząt­ki, za­kle­jo­ny czar­nym dy­abeł­kiem, bar­dzo mi­luch­nym, ja­dą­cym na we­lo­cy­pe­dzie.

Po­mi­mo to, nie było go czuć siar­ką, prze­ciw­nie, wo­niał op­po­no­nax'em, za­pa­chem bar­dzo w owym cza­sie mod­nym, i z ca­łe­go swe­go wy­glą­du moc­no za­kra­wał na bi­le­cik ja­kiejś pa­ryz­kiej ko­kot­ki.

Tym­cza­sem po­cho­dził od bar­dzo przy­zwo­itej pa­nien­ki; ale nie­ste­ty, hisz­pań­skie damy tak skwa­pli­wie przyj­mu­ją wszyst­ko, co im Fran­cya nad­sy­ła, że nie trosz­czą się wca­le o tak męt­ne naj­czę­ściej i cuch­ną­ce źró­dła tych wszyst­kich na­le­cia­ło­ści szy­ku.

Po­wia­da­ją, że za krzy­żem cho­wa się dy­abeł; w li­ście tym dzia­ło się na­odw­rót. Dy­abe­łek był na fron­cie, a we­wnątrz w na­głów­ku znaj­do­wał się ma­leń­ki krzy­żyk, dwo­ma bar­dzo po­boż­ne­mi stryż­ka­mi na­kre­ślo­ny. Pod nim do­pie­ro czy­ta­ło się na­stę­pu­ją­ce sło­wa:

"Naj­droż­sza Pe­pi­to!

Wczo­raj przy­je­chał Pe­pi­to z Bruk­sel­li…"

Tu Pe­pi­ta Or­do­nez wy­da­ła lek­ki, prze­ni­kli­wy okrzyk, wła­ści­wy ner­wo­wym ko­bie­tom, kie­dy się cze­go prze­lęk­ną, lub czemś ucie­szą i ze wzra­sta­ją­cem za­ję­ciem czy­ta­ła da­lej:

"… a że to dziś czwar­tek Ku­mów (1), więc mama chce uświet­nić przy­by­cie na­sze­go dy­plo­ma­ty ze­bra­niem w ści­słem kó­łecz­ku; bę­dzie­my cią­gnąć losy, po­tań­czy się tro­chę i wo­gó­le za­ba­wi­my się do­sko­na­le, zwłasz­cza, je­że­li ty przyj­dziesz. Pe­pi­to do­py­ty­wał się bar­dzo o cie­bie i pra­gnie cię zo­ba­czyć. Je­że­li przyj­dziesz wcze­śniej, za­nim go­ście za­czną się zjeż­dżać, to ci po­ka­żę ślicz­ny port-bon­heur(2), jaki Pe­pi­to przy­wiózł mi z Pa­ry­ża. Wło­żę go na­wet dziś. Jest cu­dow­ny. Pe­pi­to po­wia­da, że ta­ku­teń­ki wi­dział u księż­nej Met­ter­nich.

"Koń­czę już, bo się bar­dzo śpie­szę, mama po­le­ci­ła mi roz­pi­sać wszyst­kie za­pro­sze­nia, aże­by nadać tem po­uf­niej­szy cha­rak­ter temu wie­czor­ko­wi…

Two­ja naj­wier­niej­sza przy­ja­ciół­ka,

Mer­ce­des, en fant de Ma­rie. "

–- (1) Wy­ra­że­nie to od­no­si się do pew­ne­go hisz­pań­skie­go zwy­cza­ju, któ­ry w dal­szym cią­gu ob­ja­śnio­nym bę­dzie.(Przyp… tłóm.).

(2) Ma być por­te – bon­heur.

Pe­pi­ta była tak prze­ję­ta czy­ta­niem tego bi­le­ci­ku, iż w pierw­szej chwi­li nie za­uwa­ży­ła na­stę­pu­ją­ce­go post­scrip­tum .

"Bę­dzie nam bar­dzo przy­jem­nie, je­że­li two­ja ku­zyn­ka ze­chce ci tak­że to­wa­rzy­szyć. "

Ale Pe­pi­ta pły­nę­ła już z roz­wi­nię­te­mi ża­gla­mi po ka­pry­śnych fa­lach fan­ta­zyi, nie trosz­cząc się zgo­ła o swo­ją ku­zyn­kę.

Pe­pi­to przy­je­chał… do­py­ty­wał się o nią, pra­gnął ją zo­ba­czyć… a ów Pe­pi­to był uro­dzi­wym dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nim mło­dzień­cem, bo­ga­tym, uta­len­to­wa­nym, hra­bią w do­dat­ku; wra­cał z Bruk­sel­li z za­mia­rem oże­nie­nia się w swo­jem ro­dzin­nem mie­ście, sły­ną­cem z tego, że jego ko­bie­ty są wzo­ro­we­mi mat­ka­mi ro­dzin. Pe­pi­ta przy­po­mnia­ła so­bie owo przy­sło­wie:

"Tyś Pe­pi­to, jam Pe­pi­ta.

Ot i ksiądz nas stu­lą wita… "

I uwa­ża­jąc już jego speł­nie­nie za kwe­styę cza­su, za­czę­ła ukła­dać przy­szłość z nie­zrów­na­ną w tak mło­dej osób­ce roz­trop­no­ścią. Nie­wąt­pli­wie prze­zna­cze­nie przy dzi­siej­szem cią­gnie­niu lo­sów da jej za "kuma" Pe­pi­ta, a gdy ten pierw­szy krok bę­dzie zro­bio­ny, bę­dzie już moż­na za­jąć się wy­pra­wą, za­czy­na­jąc od ko­ro­ny o dzie­wię­ciu pa­kach, jaką jej po­da­ru­je Pe­pi­to.

Co się ty­czy tej ko­ro­ny, to Pe­pi­ta nie ży­czy jej so­bie w kształ­cie dy­ade­mu – to już zbyt okle­pa­ne; chce, aże­by to była praw­dzi­wa ko­ro­na z sza­fi­ra­mi, taka, jaką wi­dzia­ła w Se­wil­li u hra­bi­ny de la Tuna, na balu w pa­ła­cu San Tel­mo; a po­nie­waż nie wy­pa­da­ło­by po­wie­dzieć tego wręcz Pe­pi­to­wi, więc uży­je po­śred­nic­twa Mer­ce­des, przy­szłej szwa­gier­ki, albo le­piej swo­jej wła­snej ku­zyn­ki: to ta­kie po­tul­ne, ta­kie nie­szczę­śli­we stwo­rze­nie, że z pew­no­ścią po­chle­bi jej ode­gra­nie tej roli.

Nad suk­nią ślub­ną nie­ma co wie­le my­śleć: to już strój sa­kra­men­tal­ny, nie­po­ka­la­nie bia­ły, po­włó­czy­sty, w mgli­stych zwo­jach we­lo­nu wsty­dli­wie to­ną­cy; od­fo­to­gra­fu­je się w niej, aże­by po­tem dzie­ci jej mia­ły pa­miąt­kę, a przy tej spo­sob­no­ści nie omiesz­ka zro­bić z nią: "zyg, zyg mar­chew­ka" El­wi­rze Pa­che­zo. Nie do­syć jej ta nie­zno­śna dziew­czy­na na­do­pie­ka­ła? A to wszyst­ko dla­te­go, że jeź­dzi co rok do Ma­dry­tu, do swo­jej ciot­ki mar­gra­bi­ny… Wiel­ka mi fi­gu­ra! Po­cze­kaj­że moja pan­no! Pe­pi­ta po­śle ci swo­ją fo­to­gra­fię w ślub­nym stro­ju z de­dy­ka­cyą bar­dzo czu­łą, bar­dzo wy­mow­ną, że­byś pę­kła ze zło­ści.

Ale suk­nia na za­rę­czy­ny, z tą więk­szy kło­pot. Ró­żo­wa bę­dzie, czy nie­bie­ska? W tych dwóch ko­lo­rach było jej naj­bar­dziej do twa­rzy. Ró­żo­wy czy­nił ją nie­co bla­dą; może lep­szy był­by nie­bie­ski? W ostat­nim nu­me­rze "Moda Ele­gan­te" była wzmian­ka o księż­nie del Pino, któ­ra w zwo­jach błę­kit­nej gazy po­dob­na była do Am­fi­try­dy, z łona wód wy­cho­dzą­cej. Pe­pi­ta Or­do­nez nie wie­dzia­ła do­kład­nie, kim była Am­fi­try­da; ale po­sta­no­wi­ła za­py­tać o to don Re­ca­re­da Co­ne­jo, bar­dzo uczo­ne­go męża, i wy­bór jej padł osta­tecz­nie na ko­lor nie­bie­ski.

Za­pra­gnę­ła jed­nak­że zro­bić małe do­świad­cze­nie, ale nie mia­ła pod ręką nic nie­bie­skie­go. Ach! owszem; była gdzieś w ką­cie błę­kit­na bi­buł­ka do owi­ja­nia świec. Pe­pi­ta okrę­ci­ła nią szy­ję, od­chy­liw­szy po­przed­nio nie­ko­niecz­nie czy­sty koł­nie­rzyk per­ka­lo­we­go ka­fta­ni­ka. Było jej prze­ślicz­nie. Niech się scho­wa w kąt księż­na del Pino, Am­fi­try­da i wszyst­kie pięk­no­ści wod­ne i lą­do­we!

Za­chwy­co­na sobą, Pe­pi­ta uśmiech­nę­ła się do lal­ko­wa­tej twa­rzycz­ki, jaką jej uka­zy­wa­ło zwier­cia­dło, i wy­cią­gnąw­szy rękę, za­czę­ła ob­ra­cać w pal­cach ów dru­gi list, któ­ry le­żał za­po­mnia­ny na to­a­le­cie… Ale po chwi­li, roz­ko­ły­sa­na ma­rze­nia­mi, upu­ści­ła go na pod­ło­gę, po któ­rej po­to­czył się z prze­cią­głym chrzę­stem, ro­dza­jem pa­pie­ro­we­go wes­tchnie­nia, jak gdy­by mó­wiąc ża­ło­śnie:

– Tak to ob­cho­dzisz się ze mną – don­na Pe­pi­to?

Pe­pi­ta schy­li­ła się, aże­by go pod­nieść. Co za nie­zno­śna rzecz my­śleć o drob­nost­kach, kie­dy ją za­przą­ta­ją tak waż­ne spra­wy! A jak ten list wy­glą­dał! Duża, kwa­dra­to­wa, try­wial­na ko­per­ta za­adre­so­wa­na była pi­smem gru­bem i nie­rów­nem, jak na­stę­pu­je:

Do wła­snych rąk Pan­ny Ju­ze­fy Or­do­nez i jej ku­zyn­ki, uli­ca Mon­te­ra, Nr. 8.

– Pan­ny Ju­ze­fy ! – po­wtó­rzy­ła gło­śno Pe­pi­ta – to po­pro­stu wstyd od­bie­rać ta­kie nie­orto­gra­ficz­ne li­sty! Zu­peł­nie jak gdy­by się z pracz­ka­mi utrzy­my­wa­ło sto­sun­ki.

I gniew­nie roz­da­gła ko­per­tę.

Wy­padł z niej dru­ko­wa­ny na­pis z błę­kit­ną pie­czę­cią sto­wa­rzy­sze­nia Gó­rek Ma­ryi. Prze­wod­ni­czą­ca do­no­si­ła w nim pan­nie Jó­ze­fie i jej bez­i­mien­nej ku­zyn­ce, że o ósmej na­za­jutrz, to jest w pią­tek, 3-go mar­ca, od­bę­dzie się ogól­na ko­mu­nia sto­wa­rzy­szo­nych w ich ko­ście­le, pro­sząc za­ra­zem o punk­tu­al­ne przy­by­cie i nad­mie­nia­jąc, iż na tej sa­mej mszy ko­mu­ni­ko­wać bę­dzie tak­że pięć­dzie­siąt ubo­gich sta­ru­szek, któ­re­mi się opie­ku­je sto­wa­rzy­sze­nie; po­czem sto­wa­rzy­szo­ne da­dzą sta­rusz­kom ob­fi­te śnia­da­nie i roz­dzie­lą po­mię­dzy nie drob­ne dary z bie­li­zny i ubra­nia, w na­gro­dę za gor­li­we speł­nia­nie obo­wiąz­ków re­li­gij­nych.

Wia­do­mość ta ob­la­ła Pe­pi­tę zim­ną wodą. Na­próż­no wy­obraź­nia, na inne wio­dą­ca ją szla­ki, przed­sta­wia­ła jej, jak zaj­mu­ją­co wy­glą­dać bę­dzie, pro­wa­dząc do świę­te­go sto­łu znie­do­lęż­nia­łą sta­rusz­kę, niby ów me­lan­cho­lij­ny i asce­tycz­nym za­chwy­tem pro­mien­ny anioł, pod­trzy­mu­ją­cy świę­te­go Jana Bo­że­go, któ­ry dźwi­ga ubo­gie­go na zna­nym ob­ra­zie Mu­ril­la.

Pięk­ne to było, ale Pe­pi­cie bar­dziej się po­do­ba­ło tam­to; i bliz­ka nie­mal pła­czu, zmię­ła w ręku ku­ren­dę Có­rek Ma­ryi . Tak­że wy­bra­ła się prze­wod­ni­czą­ca! Jak gdy­by te pół se­ci­ny sta­rych bab nie mo­gło ko­mu­ni­ko­wać każ­de­go in­ne­go dnia! Bo na­le­ża­ło wy­bie­rać: albo wy­rzec się wie­czo­ru u hra­bi­ny, albo nie wziąć udzia­łu w ogól­nej ko­mu­nii, lub też przy­stą­pić do tego sa­kra­men­tu pod świe­żem jesz­cze wra­że­niem mu­zy­ki, tań­ca, lo­sów i kar­na­wa­ło­we­go ku­mo­stwa.

To ostat­nie było ową szczę­śli­wą po­śred­nią dro­gą, któ­ra wy­da­ła się Pe­pi­cie naj­od­po­wied­niej­szą. Prze­cież nic złe­go na tym balu ro­bić nie bę­dzie; opu­ści go tro­chę wcze­śniej, prze­śpi się parę go­dzin, a wsta­jąc zro­bi ra­chu­nek su­mie­nia w cią­gu kil­ku mi­nut.

Naj­gor­szem w tem wszyst­kiem to był Oj­ciec Ro­dri­gu­ez, du­chow­ny prze­wod­nik Có­rek Ma­ryi, któ­ry za­wsze pe­ro­ro­wał na ten te­mat, że w jed­nem ser­cu Boga i świa­ta po­mie­ścić nie moż­na, a po­tem ta ku­zyn­ka, pra­we oczko Ojca Ro­dri­gu­eza, taka nie­mą­dra, taka za­co­fa­na, że nig­dy nie mo­gła zro­zu­mieć waż­nych obo­wiąz­ków, ja­kie to­wa­rzy­stwo ele­ganc­kim da­mom na­kła­da, i któ­ra pod żad­nym po­zo­rem nie zgo­dzi się to­wa­rzy­szyć Pe­pi­cie i tu i tam… Bo gdy­by ją moż­na było do tego na­kło­nić, to kto wie, kto wie, czy Oj­ciec Ro­dri­gu­ez po­kwa­pił­by się ze zga­nie­niem Pe­pi­cie tego, coby pra­gnął uspra­wie­dli­wić w swej ulu­bio­nej owiecz­ce.

I nad tem to roz­my­śla­jąc, sie­dzia­ła Pe­pi­ta Or­do­nez moc­no za­fra­so­wa­na, z łok­cia­mi opar­te­mi na to­a­le­cie i ze wzro­kiem utkwio­nym w zwier­cia­dło, w któ­rem od­bi­ja­ła się jej twa­rzycz­ka por­ce­la­no­wej la­lecz­ki, uwień­czo­na pa­pi­lo­ta­mi, ster­czą­ce­mi nad czo­łem w kształ­cie fi­glar­nych roż­ków.

I wte­dy to tak­że otwar­ły się drzwi, a do po­ko­ju we­szła Te­re­sa, owa bez­i­mien­na ku­zyn­ka, o któ­rej była wzmian­ka w obu li­stach. Trzy­ma­ła w rę­kach dwa ka­wał­ki li­che­go per­ka­lu w ja­skra­wy, or­dy­nar­ny rzu­cik i pod­su­wa­jąc je pod oczy Pe­pi­cie, rze­kła na pól żar­to­bli­wie, wpół gniew­nie:

– Może bę­dziesz ła­ska­wa ob­ja­śnić mnie, co tu ma być wierz­chem, a co spodem? Bo tak, jak ty kra­ja­łaś, moż­na­by z tego rów­nie do­brze uszyć pod­szew­kę, jak rę­kaw.

I mó­wiąc to Te­re­sa, po­chy­li­ła nad nie­szczę­snym per­ka­lem swą dum­ną szy­ję, wy­gię­tą, nie­co sze­ro­ką, jak to się wi­dzi u dzie­wic Pe­ru­gi­na.

II.

Mało kto w Z* znał Te­re­sę pod jej rze­czy­wi­stem na­zwi­skiem. Wszy­scy na­zy­wa­li ją ku­zyn­ką Pe­pi­ty, bo świet­na oso­bi­stość tej ostat­niej usu­wa­ła w cień skrom­ną dzie­wecz­kę, tak jak po­spo­li­ty blask per­ło­wej kon­chy za­ćmie­wa dla nie­świa­do­mych oczu ła­god­ną ma­to­wość sa­mej­że per­ły.

Pe­pi­ta Or­do­nez była jed­ną z tych pro­win­cy­onal­nych ele­gan­tek, jed­ną z tych kró­lo­wych dru­go­rzęd­nych sa­lo­nów, któ­re za­miast ber­ła mają wa­chlarz, a za­miast mó­zgu – sło­ik z cold­cre­am'em lub pu­deł­ko pu­dru; gwiazd pierw­szej wiel­ko­ści na za­cie­śnio­nem nie­bie ma­łe­go mia­sta, któ­re nie za­znaw­szy nig­dy szer­szych ho­ry­zon­tów, wy­obra­ża­ją so­bie, że są rów­ne wspa­nia­łym gwiaz­dom mody, zna­nym im tyl­ko z kro­nik żur­na­lo­wych i re­por­ter­skich ech z wiel­kie­go świa­ta.

Gdy Pe­pi­ta Or­do­nez wy­czy­ta­ła w tych źró­dłach swo­jej wie­dzy, że księż­na H* w Pa­ry­żu wpro­wa­dzi­ła w modę ko­lor vert de Nil , lub że hra­bi­na X* w Niz­zy no­si­ła na gło­wie dżo­kej­kę, uśmie­cha­ła się z ta­kim sa­mym wy­ra­zem przy­ja­ciel­skie­go po­ro­zu­mie­nia, z ja­kim Fran­ci­szek-Jó­zef lub ce­sarz Wil­helm uśmiech­nął­by się do suł­ta­na tu­rec­kie­go, wi­dząc, że sta­ły się już pu­blicz­ną wła­sno­ścią ta­jem­ne ukła­dy i dy­plo­ma­tycz­ne kom­bi­na­cye, pod­pi­sa­ne jesz­cze przed dzie­się­cio­ma laty.

I wi­sto­cie, ist­nie­je po­mię­dzy temi kró­lo­we­mi Se­mi­ra­mi­da­mi i ich ko­pia­mi je­den rys wspól­ny, jaki wy­twa­rza pro­por­cy­onal­ność po­dob­nych do sie­bie fi­gur geo­me­trycz­nych, toż­sa­mość for­mu­ły elip­tycz­nej, toż samo bo­wiem wy­ra­ża ol­brzy­mi iuk, jaki Ura­nus za­kre­śla w prze­strze­ni, co li­nia lotu wró­bla ska­czą­ce­go z da­chu na dach. Nig­dy, czy to na dwo­rach ce­sar­skich, czy w ma­ło­mia­stecz­ko­wych sa­lo­ni­kach, żad­na z tych gwiazd mody nie sta­je się anio­łem ni­czy­je­go do­mo­we­go ogni­ska; za­wsze ob­mo­wa chłosz­cze jej próż­ność, prze­mie­nia­jąc jej ujem­no­ści w wady, a jej błę­dy w wy­stęp­ki.

Te­re­sa była zu­peł­nem prze­ciw­sta­wie­niem swej ku­zyn­ki: nie­na­wi­dzą­ca wszyst­kie­go, co na po­kaz, skrom­na, lecz nie uni­żo­na, ustę­po­wa­ła chęt­nie Pe­pi­cie pierw­szeń­stwa we wszyst­kiem, co się ty­czy­ło sa­lo­no­we­go ży­cia. Je­dy­nym ich praw­dzi­wym łącz­ni­kiem była don­na Au­gu­stia, mat­ka Pe­pi­ty, a ciot­ka Te­re­sy, naj­lep­sza w świe­cie ko­bie­ta, ale ogra­ni­czo­na na po­tę­gę.

– Do­bra, ale ja­kaś głu­pia! Głu­pia, ale ja­kaś do­bra! – mó­wi­li o niej na­prze­mia­ny życz­li­wi i nie­chęt­ni, w więk­szej lub mniej­szej ilo­ści mie­sza­jąc ze sobą te dwa pier­wiast­ki do­bro­ci i głu­po­ty, ja­kie się skła­da­ły na mo­ral­ną isto­tę wdo­wy Or­do­nez.

Jej to za­wdzię­cza­ła Te­re­sa ka­wa­łek chle­ba w nę­dzy i opie­kę w sie­roc­twie, w ja­kiem ją śmierć ojca zo­sta­wi­ła. Był on sze­fem szwa­dro­nu, i w chwi­li, gdy wy­bu­chła re­wo­lu­cya 1868 roku, do­wo­dził jed­nym z naj­waż­niej­szych od­dzia­łów ma­ry­nar­ki, ale sko­ro roz­legł się w Hisz­pa­nii ów okrzyk zdra­dy i anar­chii, ów dziel­ny żoł­nierz i ma­ry­narz za­pro­te­sto­wał ener­gicz­nie, po­czu­wa­jąc się w su­mie­niu swo­jem do tej opo­zy­cyi oso­bi­stej, tem­bar­dziej bo­ha­ter­skiej, że zgo­ła bez­u­ży­tecz­nej.

Zło­żo­ny z do­wódz­twa i wy­sła­ny do ko­szar w San Fer­nan­do, zmarł tam, ga­snąc po­wo­li, i nie przy­wdziaw­szy już nig­dy tego mun­du­ru, któ­ry w su­ro­wo­ści swych za­sad uwa­żał za shań­bio­ny na za­wsze. W te­sta­men­cie po­le­cił Te­re­sie, aby go po­cho­wa­no w stro­ju chłop­skim, a na wy­pa­dek, gdy­by rząd chciał od­dać mu na­leż­ne woj­sko­we ho­no­ry, aby przy­spie­szo­no po­grzeb i zło­żo­no jego cia­ło w ka­pli­cy cmen­tar­nej, "gdyż na­wet po śmier­ci – do­da­wał w koń­cu – nie chcę nic przy­jąć od zdraj­ców. "

Te­re­sa była god­ną cór­ką tego męża, któ­re­go de­wi­zą było: Zła­mię się, ale się nie ugnę , i wte­dy to po raz pierw­szy ob­ja­wił się jej cha­rak­ter, nie ma­ją­cy w do­tych­cza­so­wej po­myśl­no­ści, w ja­kiej żyła, żad­nych cech wy­bit­nych. Bo jak po­trze­ba pod­ło­żyć minę, aby proch wy­buch­nął, tak po­trze­ba nie­raz nie­szczę­ścia, aby wy­pro­wa­dzić na jaw szczyt­ne przy­mio­ty, drze­mią­ce w wie­lu ser­cach.

Gdy prze­wrot­ni to­wa­rzy­sze bro­ni zmar­łe­go ge­ne­ra­ła zgro­ma­dzi­li się, aby mu po śmier­ci od­dać ho­no­ry, ja­kich go za ży­cia po­zba­wi­li, obu­rze­nie osu­szy­ło łzy żalu w oczach sie­ro­ty. Sama jed­na sta­wi­ła czo­ło wszyst­kim i ka­zaw­szy po­ta­jem­nie wy­nieść zwło­ki ojca, prze­pro­wa­dzi­ła je sama tak­że do ogól­nej kost­ni­cy na cmen­ta­rzu, jak to było wy­ra­żo­ne w te­sta­men­cie-

Rząd uznał ten po­stę­pek za akt po­li­tycz­ne­go bun­tu ze stro­ny sie­ro­ty, Uczą­cej pod­ów­czas za­le­d­wie trzy­na­ście lat, i wbrew wszel­kiej spra­wie­dli­wo­ści i pra­wu, po­zba­wił ją eme­ry­tu­ry po ojcu, po­zo­sta­wia­jąc ją w nę­dzy.

Wte­dy to przy­gar­nę­ła ją owdo­wia­ła ciot­ką, a sie­ro­ta tak po­tra­fi­ła za­skar­bić so­bie jej wzglę­dy, że przez dwa mie­sią­ce don­na Au­gu­stia­nie zna­ła in­ne­go przed­mio­tu do roz­mo­wy nad wy­chwa­la­nie za­let swej sio­strze­ni­cy, po­wta­rza­jąc ze swą zwy­kłą na­iw­ną do­bro­dusz­no­ścią:

– Co to za zło­te dziec­ko! Jaka roz­trop­ność w tej ma­łej głów­ce! Jaką ja mam z niej wy­rę­kę!

Pe­pi­ta ze swej stro­ny przy­ję­ła ku­zyn­kę z unie­sie­niem, z ja­kiem dziec­ko przyj­mu­je dużą lal­kę; póź­niej zaś doj­rze­wa­ją­ca kró­lo­wa sa­lo­nów mia­ła na­dzie­ję uczy­nić z niej so­bie na­dwor­ną damę, któ­ra­by jej wszę­dzie pra­wie to­wa­rzy­szy­ła, pia­stu­jąc jej wa­chlarz i chu­s­tecz­kę pod­czas wal­ca. Ale wkrót­ce prze­ko­na­ła się, że tak pod wzglę­dem po­wierz­chow­nych, jak we­wnętrz­nych za­let, ko­ro­na kró­lew­ska bar­dziej­by się na­le­ża­ła na­dwor­nej da­mie, niż jej, i wte­dy to Te­re­sa za­czę­ła w niej bu­dzić owo gorz­kie uczu­cie, za­wist­ne aż do okru­cień­stwa, ja­kie w ser­cach po­spo­li­tych ro­dzi się wzglę­dem osób niż­szych ma­te­ry­al­nie, a wyż­szych mo­ral­nie.

Te­re­sa zro­zu­mia­ła od­ra­zu po­wód zmia­ny, jaka za­szła w uczu­ciach jej ku­zyn­ki, i z tym wy­twor­nym tak­tem istot szla­chet­nych a nie­szczę­śli­wych, za­czę­ła uni­kać wszel­kiej spo­sob­no­ści za­ćmie­nia Pe­pi­ty, stro­niąc dla­te­go od wszel­kich ze­brań i to­wa­rzy­skich roz­ry­wek, a szu­ka­jąc dla sie­bie to­wa­rzy­stwa wśród po­plecz­ni­czek i uczest­ni­czek róż­nych sto­wa­rzy­szeń po­boż­nych, ku któ­rym wio­dła ją jej głę­bo­ka re­li­gij­ność i tkli­we na ludz­kie nę­dze ser­ce.

Jed­nem z ta­kich sto­wa­rzy­szeń było wła­śnie owo Có­rek Ma­ryi i Te­re­sa była jed­ną z naj­gor­liw­szych jej człon­kiń w tem wszyst­kiem, co się do wspie­ra­nia bied­nych od­no­si­ło. Po ca­łych dniach szy­ła dla nich bie­li­znę i ubra­nie; Pe­pi­ta zaś, któ­ra lu­bi­ła grać wszę­dzie ja­kąś rolę, za­pi­sa­ła się tak­że na li­stę pań opie­ku­nek. Przy­ję­ła na sie­bie obo­wią­zek kroj­czy­ni, wy­wią­zu­jąc się z nie­go w spo­sób do­syć nie­for­tun­ny, jak to ze słów Te­re­sy wno­sić na­le­ża­ło.

Usły­szaw­szy ją Pe­pi­ta, od­wró­ci­ła gło­wę i rze­kła z gniew­ną iro­nią:

– Nie wie­dzia­łam, że ka­fta­ny dla bied­nych trze­ba kra­jać we­dług wzo­rów z żur­na­li. Może jesz­cze ka­żesz je przy­stra­jać ko­ron­ka­mi i pa­sman­te­ryą?

Te­re­sa utkwi­ła w ku­zyn­ce swe wiel­kie, czar­ne oczy, a wi­dząc, że ta ostat­nia nie była w tej chwi­li w uspo­so­bie­niu sa­ma­ry­tan­ki, za­czę­ta, nie do­daw­szy sło­wa, do­pa­so­wy­wać owe bez­kształt­ne ka­wał­ki per­ka­lu, ma­ją­ce się prze­isto­czyć w rę­ka­wy.

– Po­wia­dam ci – za­wo­ła­ła z więk­szą jesz­cze iry­ta­cyą Pe­pi­ta – że mam już tych ka­fta­nów i ko­szul i ca­łe­go wa­sze­go sto­wa­rzy­sze­nia po­wy­żej gło­wy.

Po­wie­dziaw­szy to, za­czę­ła bar­dzo ostroż­nie roz­krę­cać pa­pi­lo­ty.

– Nie poj­mu­ję, co so­bie ta prze­wod­ni­czą­ca my­śli! To, co się tam dzie­je, prze­cho­dzi po­pro­stu wy­obra­że­nie!… Patrz tyl­ko!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: