Afrykańska love story - ebook
Afrykańska love story - ebook
Barwny obraz niezwykłego życia w buszu.
Daphne, urodzona w Kenii w rodzinie brytyjskich osadników, zawsze czuła się ściśle związana z naturalnym dla niej światem afrykańskiej sawanny i zamieszkujących ją dzikich zwierząt. Kiedy wychodziła za mąż za Davida, jednego z prekursorów ochrony przyrody i pracownika nowo powstałego Parku Narodowego w Tsavo, było dla niej jasne, że chce poświęcić swoje życie opiece nad afrykańską fauną, coraz bardziej zagrożoną przez człowieka.
Założyła między innymi jeden z pierwszych zwierzęcych sierocińców, gdzie do dziś przysposabia do samodzielnego życia na wolności porzucone słoniątka, małe antylopy oraz nosorożce. Ponadto wraz ze strażnikami parku prowadzi pionierskie badania nad komunikacją i obyczajami zwierząt.
Życie Sheldrick, opisane przez nią samą szczerze i otwarcie, jest również podróżą przez cały XX wiek, tak rzadko oglądany przez nas z afrykańskiej perspektywy; od ugruntowywania się europejskiego osadnictwa, przez niełatwy okres dwóch wojen światowych, aż po równie burzliwe czasy dekolonizacji. Wszystkie te wydarzenia w mniejszym lub większym stopniu odbiły się również na niemych świadkach historii – dzikich zwierzętach Afryki – które dla Sheldrick i jej bliskich zawsze pozostaną pełnoprawnymi mieszkańcami Czarnego Lądu.
Opowiadane przez Sheldrick historie są niesamowite. Z tego właśnie słynie Afryka; zarówno radości, jak i tragedie osiągają mają tu skalę większą niż gdziekolwiek indziej. Czytelników ostrzegamy: po przewróceniu ostatniej strony odczujecie pokusę, żeby sprzedać cały dobytek i dołączyć do bohaterów książki.
BostonGlobe.com
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-079-7 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień zaczął się dobrze. Razem z kolegą szukaliśmy Eleanor, klucząc wśród splątanych roślin i stad dzikich zwierząt w Parku Narodowym Tsavo. Bardzo mi zależało na odnalezieniu najukochańszej z wychowanych przeze mnie słoniowych sierot. Po tylu latach zajmowania się słoniami nie miałam żadnych wątpliwości: od Eleanor dowiedziałam się najwięcej o jej pobratymcach. Przeżyłyśmy wspólnie wiele wzlotów i upadków. Była moją starą przyjaciółką.
Mieliśmy kłopot z jej odszukaniem. Tsavo rozpościera się na obszarze przeszło dwudziestu tysięcy kilometrów kwadratowych. Rozglądaliśmy się za nią tam, gdzie ktoś ponoć ją widział zaledwie dzień wcześniej. Dawniej, kiedy spodziewałam się znaleźć Eleonor w stadzie dzikich słoni, wystarczyło zawołać ją po imieniu, żeby spokojnie odłączyła się od grupy i podeszła do mnie. W chwilach czułości obejmowała mnie delikatnie za szyję potężną szorstką trąbą, unosząc na powitanie wielką stopę, żebym mogła ją uścisnąć oburącz.
Znałam Eleanor, od kiedy została sierotą w drugim roku życia – teraz była już po czterdziestce, niemal w tym samym wieku, co moja starsza córka Jill – i łączyła nas zdumiewająca więź, oparta na przyjaźni i zaufaniu, która przetrwała nawet po jej powrocie na wolność.
Wreszcie – we wskazanym miejscu – wypatrzyliśmy dzikie stado. Nigdy nie było łatwo odróżnić Eleanor w skłębionej ciżbie dorosłych osobników; nigdy też mi na tym nie zależało, bo miałam pewność, że słonica sama mnie pozna. W przeciwieństwie do innych dzikich słoni z Tsavo, które nie musiały ani nas lubić, ani nam ufać, zawołana po imieniu Eleanor zawsze podchodziła, żeby się ze mną przywitać, choćby przez wzgląd na stare dobre czasy. Wiele się nauczyłam o słoniowej pamięci i uderzających podobieństwach w odczuwaniu emocji przez słonie i ludzi – bądź co bądź, spotkanie ze starą przyjaciółką świetnie wpływa na samopoczucie, sprawia, że czujesz się chciana i pamiętana.
Ogromna słonica piła wodę z zamulonej sadzawki; jej pobratymcy wycofywali się już w zarośla. Z tej odległości nieszczególnie przypominała Eleanor: była równie wielka, ale bardziej krępa. Podzieliłam się swoją obserwacją ze znajomym.
– Jaka szkoda – powiedział. – Tak chciałem ją poznać.
– Zawołam ją – odparłam. – Jeśli to Eleanor, powinna zareagować.
Zareagowała. Popatrzyła na mnie zaciekawiona i odrobinę odstawiła uszy. Odeszła od sadzawki i ruszyła prosto na nas.
– Cześć, Eleanor – rzekłam. – Przybrałaś na wadze.
Spojrzałam jej w oczy, które miały dziwny odcień bladego bursztynu. Zaświtało mi w głowie, że Eleanor ma ciemniejsze oczy, ale natychmiast odrzuciłam tę myśl. To musi być Eleanor. Dzikie słonie z Tsavo po prostu tak się nie zachowują, nie podchodzą do ludzi z taką ufnością. Tutejsze stada odnoszą się do nas z wrodzoną rezerwą, bezlitośnie prześladowane przez kłusowników, którzy od lat siedemdziesiątych aż do początku dziewięćdziesiątych dokonali istnej hekatomby tych zwierząt.
– Tak – powiedziałam znajomemu. – To Eleanor.
Sięgnęłam do policzków słonicy i poczułam chłód szkliwa jej ciosów, drapiąc ją na powitanie pod brodą. Miała dobre, łagodne oczy, okolone długimi ciemnymi rzęsami. Zachowywała się przyjaźnie.
– Jest piękna – wyszeptał mój znajomy. – Stań koło niej, zrobię wam zdjęcie.
Ustawiłam się przy potężnej przedniej nodze i wyciągnęłam dłoń, żeby pogłaskać słonicę za uchem. Uwielbiałam tak pieścić Eleanor. Spód ucha słonia jest miękki i gładki jak jedwab, poza tym rozkosznie chłodny w dotyku.
Byłam zupełnie nieprzygotowana na to, co zdarzyło się potem.
Słonica cofnęła się odrobinę, wstrząsnęła potężnym łbem, chwyciła mnie trąbą i wyrzuciła wysoko w powietrze jak piórko – z taką siłą, że uderzyłam w olbrzymią stertę kamieni jakieś dwadzieścia kroków dalej. Od razu się zorientowałam, że strzaskała mi prawą nogę. Kiedy próbowałam usiąść, usłyszałam i poczułam chrzęst łamanych kości. Zobaczyłam też, że krwawię obficie z otwartej rany na udzie. O dziwo, nic mnie nie bolało – przynajmniej na razie.
Znajomy podniósł krzyk. Słonica – teraz już wiedziałam, że to nie Eleanor – zaszarżowała wprost na mnie, wznosząc się jak góra nad moim pokiereszowanym ciałem. Spodziewałam się rychłego końca. Zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Miałam za co dziękować w życiu, ale nie chciałam jeszcze schodzić z tego świata. Wezbrała we mnie panika, bezładne myśli przemknęły mi przez głowę. Wtem zapadła kompletna cisza – jakby Ziemia przestała się nagle obracać – a kiedy otwarłam oczy, poczułam, że słonica delikatnie wsuwa ciosy między kamienie a mój tułów. Uświadomiłam sobie, że nie zamierza mnie zabić; wręcz przeciwnie, próbuje mnie podnieść na nogi i pomóc mi wstać. Traktuje mnie jak swoje młode, pomyślałam.
Gdyby mnie jednak podniosła w tym stanie, mogłoby to się źle skończyć.
– Nie! – krzyknęłam i plasnęłam dłonią w wilgotny czubek ciosa, który dotknął mojej twarzy.
Spojrzała na mnie łagodnym, skupionym wzrokiem i rozpostarła uszy, przypominające kształtem zarys kontynentu afrykańskiego. Potem uniosła wielką nogę i zaczęła mnie delikatnie obmacywać, ledwie trącając podeszwą stopy. Olbrzymie uszy trzymała prostopadle do potężnego łba, przypatrując się, jak leżę bezradnie, kilka centymetrów od czubków dwóch długich, ostrych ciosów. Już wiedziałam, że nie chce zrobić mi krzywdy – słonie stąpają ostrożnie i depczą tylko po swoich ofiarach. Jeśli mają mordercze zamiary, klękają, żeby zaatakować czołem i nasadą siekaczy.
I w tej właśnie chwili – z zadziwiającą jasnością umysłu, którą pamiętam do dziś – zdałam sobie sprawę, że jeśli ocaleję, muszę wypełnić zobowiązanie, jakie złożyłam Naturze i wszystkim zwierzętom, które wzbogaciły moje życie. Choć czułam każdą złamaną kość w pogruchotanym ciele, choć ból palił mnie teraz jak ogień, choć przyczyną mojej niedoli było jedno z moich ukochanych stworzeń, pojęłam w mig, że mam bezwzględną powinność podzielenia się swoją najskrytszą wiedzą i doświadczeniem z pracy wśród afrykańskich dzikich zwierząt. Muszę się też wytłumaczyć z poczucia przynależności do Kenii.
Jeśli przeżyję, zacznę pisać, pomyślałam. Przekażę moje dziedzictwo. Opiszę wszystko, czego się nauczyłam, próbując się przyczynić do ochrony i zachowania dzikiej przyrody w tej magicznej krainie.
Słonica jakby usłyszała moje myśli. W pełnej napięcia ciszy zerknęła na mnie raz jeszcze i powoli odeszła. Miałam żyć dalej. Wstrząśnięty kolega zdołał jakoś dotrzeć do naszego kierowcy i sprowadzić pomoc.
Po wielu godzinach leżenia pod skałą, szarpana bólem, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłam, zostałam uratowana przez lekarzy z organizacji Flying Doctors. Nie był to koniec moich cierpień. Przeszłam mnóstwo operacji, groźnych infekcji, przeszczep kości i wielomiesięczną rehabilitację, podczas której musiałam od nowa nauczyć się chodzić. Ale przeżyłam i zostałam w Afryce. Ocalałam dzięki niezwykłej umiejętności, z jaką słonie potrafią wymieniać się bardzo złożonymi komunikatami, które niejednokrotnie bywają sprzeczne z ich naturalnym instynktem. Przekonaliśmy się bowiem, że Eleanor znała Catherine – jak później nazwaliśmy dziką słonicę, która mnie zaatakowała – i w jakiś sposób przekazała jej informację, że mam przyjazne zamiary.
Wracając do ówczesnego objawienia – że muszę spisać historię swojego życia i swojej pracy: oto i jego owoc, który dojrzewał przez kilka lat. To opowieść o moich przodkach osadnikach; o dorastaniu w gospodarstwie rodziców; o safari i nocach pod gwiazdami; o Davidzie, mojej bratniej duszy, moich córkach Jill i Angeli, początkach naszego sierocińca dla słoni i moim własnym życiu – przepleciona fascynującymi gawędami o niezliczonych zwierzętach, które wzbogaciły mnie o tyle nowych doświadczeń. Zwierzętach, które odchowałam, pokochałam i nauczyłam się rozumieć, wchodząc w rolę ich matki zastępczej.
Tak rozpoczyna się moja historia: na tle majestatycznego pejzażu Afryki, kolebki ludzkości.