Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Alida (L'orniere) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alida (L'orniere) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KSIĘ­GA PIERW­SZA. I.

Od mie­sią­ca, raz na ty­dzień po po­łu­dniu, Ali­da Fol­let skła­da­ła wi­zy­tę swej no­wej przy­ja­ciół­ce Zor­że­cie, mał­żon­ce Ka­ro­la Do­uleur, któ­ry ją bar­dzo ko­chał.

Pa­ła­cyk w par­ku ksią­żę­cym, oto­czo­ny pięk­nym ogro­dem, gdzie miesz­kał pi­sarz, był do­mem bo­ga­tym, urzą­dzo­nym na modę współ­cze­sną. Na bul­wa­rze d'Au­teu­il, ukry­ty w głę­bi, dom ten pe­łen kom­for­tu i me­bli ar­ty­stycz­nych" da­wał złu­dze­nie wsi za­pa­dłej, jak­kol­wiek jego miesz­kań­cy byli od­da­le­ni za­le­d­wie o pięć mi­nut od róż­nych sta­cyj omni­bu­sów, tram­wa­jów i ko­lei że­la­znych, sku­pio­nych przy bra­mie Au­teu­il.

Pew­ne­go piąt­ku, przy roz­sta­niu, Zor­że­ta Do­uleur rze­kła, śmie­jąc się, do przy­ja­ciół­ki:

– Chcia­ła­bym cię mieć za­wsze przy so­bie, Ali­do. Chcesz, to po­mó­wię o to­bie z mę­żem. Masz pi­smo ład­ne, mo­gła­byś mu se­kre­ta­rzo­wać – był­by za­chwy­co­ny. Chcesz?

Ali­da od­rze­kła z po­wa­gą:

– Ja­kie to po­czci­we z two­jej stro­ny, Zor­że­to… Tyl­ko że, wi­dzisz, od kil­ku ty­go­dni wzię­łam so­bie chłop­ca.

Po­czem, ak­cen­tu­jąc moc­niej te sło­wa:

– I tego chłop­ca będę mu­sia­ła tak­że wi­dy­wać. Z ła­ko­mym uśmie­chem, Zor­że­ta przy­mi­la­ła się do niej i obej­mu­jąc ją w pa­sie, rze­kła:

– Dwa dni w ty­go­dniu czy ci wy­star­czą? A na to Ali­da:

– Zo­ba­czy­my. Nie wiem, jak się twój mąż wo­bec tego za­cho­wa. Zna mię bar­dzo nie­wie­le.

Zor­że­ta oświad­czy­ła z ca­łem prze­ko­na­niem:

– On mię tak ko­cha! Zresz­tą po­świę­ce­nie nie bę­dzie zbyt do­tkli­we, nie­praw­daż? A więc, sta­ło się. Zo­sta­jesz u mnie.

Te­goż wie­czo­ru Ka­rol Do­uleur wró­cił o kil­ka mi­nut wcze­śniej, niż zwy­kle. Zor­że­ta po­zna­ła go po dzwon­ku i zo­sta­wia­jąc przy­ja­ciół­kę w sa­lo­nie po­bie­gła na jego spo­tka­nie. Z ser­decz­nym uśmie­chem pi­sarz czu­le uści­skał żonę i szep­nął:

– Jak się masz, ko­cha­nie?

Zor­że­ta skwa­pli­wie po­mo­gła mu do zdję­cia na­rzut­ki, umie­ści­ła jego tekę na par­te­rze i po­cią­ga­jąc go za sobą, rze­kła:

– Chodź pręd­ko!

Wi­dząc, że tak się nie­cier­pli­wi, Ka­rol Do­uleur za­py­tał:

– Czy je­steś sama?

Zor­że­ta, nie­co po­mie­sza­na, nie dała od­po­wie­dzi. Jed­nak­że, zde­cy­do­waw­szy się na­gle, przy­zna­ła bez za­jąk­nię­cia:

– Nie, ko­tu­siecz­ku. Ali­da, moja przy­ja­ciół­ka – znasz ją, ta osób­ka, któ­ra jest w trak­cie roz­wo­du z Fol­le­tem – przy­szła mię od­wie­dzić. Za­pro­si­łam ją na obiad. Jest bar­dzo we­so­łą i dow­cip­ną. Pa­mię­tasz ją nie­za­wod­nie: po­zna­no was tej zimy u Pa­rvil­lów. Sama, nu­dzi się, jak two­ja Zor­że­ta, ko­tu­siu!

I ca­łu­jąc Ka­ro­la Do­uleur, wes­tchnę­ła:

– Ach, gdy­byś chciał…

– Chciał? Cze­go? – za­py­tał pi­sarz, sta­jąc i wpa­tru­jąc się w żonę.

Bru­ne­ta, nie­co przy­tę­ga, ale ład­nej bu­do­wy, o błysz­czą­cych bar­dzo czar­nych oczach, sta­ła przed nim z wy­ra­zem ule­gło­ści i cier­pie­nia, ja­kie mie­wa­ją pew­ne ko­bie­ty, gdy im im­po­nu­je mąż lub ko­cha­nek. Rysy jej twa­rzy nie­ład­ne, były jed­nak re­gu­lar­ne. Bez ko­kie­ter­ji, ubra­na po go­spo­dar­sku, za mało bę­dąc Pa­ry­żan­ką w swym ciem­nym źle skro­jo­nym pe­niu­arze, mo­gła się spodo­bać bar­dziej przez do­broć swych oczu i mi­łość, oka­zy­wa­ną mę­żo­wi, niż przez ko­bie­cość swej nie­wy­twor­nej po­sta­ci.

Drżą­ca, z oczy­ma w zie­mi, wy­rze­kła szyb­ko, jed­nym tchem, jak­by od­rzu­ca­jąc cię­żar:

– … aże­by Ali­da zo­sta­ła z nami!

Mi­nę­li ja­dal­nię i za­trzy­ma­li się przy drzwiach ga­bi­ne­tu pi­sa­rza.

Sie­dzą­ca na wy­god­nej ko­ze­cie Ali­da spo­strze­gła ich, wsta­ła, odło­ży­ła ostat­ni ro­mans Ka­ro­la Do­uleur i po­stą­pi­ła parę kro­ków ku nim. Zor­że­ta przed­sta­wi­ła ich go­rącz­ko­wo i zni­kła trwoź­na. Pi­sarz, ści­ska­jąc po­da­ną so­bie rącz­kę, za­czął:

– Pani, je­stem… Nie mógł do­koń­czyć.

Para oczu mo­drych, któ­re go prze­ni­ka­ły od pierw­sze­go sło­wa, na­stęp­nie ten uśmiech za­chę­ca­ją­cy po­bu­dli­wy i jow­jal­ny, któ­rym zdo­bi­ły się usta mło­dej ko­bie­ty, wstrzy­mu­jąc roz­po­czę­te zda­nie, dziw­nie prze­ję­ły Ka­ro­la Do­uleur. Trwa­ło to kil­ka se­kund le­d­wie, w cią­gu któ­rych eg­za­mi­no­wał ją po­bież­nie. Mia­ła na so­bie suk­nię z bia­łe­go płó­cien­ka. Ko­ron­ko­we wstaw­ki sta­ni­ka po­zwa­la­ły spo­strze­gać nie­co skó­ry. Mod­na spodnicz­ka, krót­ka i wy­twor­na, spa­da­ją­ca gład­ko, od­bi­ja­ła kształ­ty mło­de i szczu­płe, po­zwa­la­jąc za­ra­zem ogar­nąć de­li­kat­ność ciał­ka. Nogi były obu­te w trze­wi­ki otwar­te, bia­łe, o bla­do­nie­bie­skich sznu­ro­wa­dłach. Wło­sy blond, przy­cię­te a la Ni­non, o zwi­chrzo­nych lo­kach, oka­la­ły sub­tel­ny owal, po­ły­sku­ją­cy bla­skiem źre­nic zie­lo­nych, chry­zo­li­to­wych, uśmie­cha­ją­cych się i prze­wrot­nych. Usta zmy­sło­we, roz­we­se­lo­ne swa­wol­nie, pod­no­si­ły jesz­cze doj­mu­ją­cy od­blask tych wil­got­nych spoj­rzeń. Po­mi­mo lat 24-ch, po­sia­da­ła wiot­kość pen­sjo­na­recz­ki, a z jej wio­sen­nych kształ­tów z za­pa­chem owo­cu doj­rza­łe­go wzbi­jał się moc­ny aro­mat krwa­wej ko­ni­czy­ny. Sto­jąc nie­po­ru­szo­na, al­bo­wiem czu­ła na so­bie ba­daw­cze spoj­rze­nie pi­sa­rza, wszak­że znie­wo­lo­na tem krę­pu­ją­cem mil­cze­niem, mło­da ko­bie­ta krzyk­nę­ła pra­wie po­ryw­czym gło­sem:

– Otóż, mam za­ję­cie, któ­re mię mę­czy i chcia­ła­bym zna­leść coś in­ne­go. Dla­te­go wła­śnie, Zor­że­ta, prze­pra­szam, pań­ska żona, obie­ca­ła mi po­mó­wić z pa­nem o mo­jej ma­łej osób­ce.

Na­cisk na wy­ra­zy "pań­ska żona" za­że­no­wał jesz­cze bar­dziej Ka­ro­la Do­uleur. Uczuł w ser­cu jak­by ukłu­cie, a za­ra­zem dreszcz prze­biegł mu po krzy­żu. Ner­wy mu się na­tę­ży­ły gwał­tow­nie, a usta pło­ną­ce, wzru­szo­ne, za­wo­ła­ły:

– Imię pani?

Z bły­skiem roz­sze­rzo­nych oczu, z ru­mień­cem na twa­rzy, z ro­zum­ną mo­du­la­cją gło­su, mło­da ko­bie­ta wy­rze­kła:

– A-lida.

Po­czem, zmie­niw­szy głos, spy­ta­ła:

– Jaki pan je­steś mło­dy; czy pan już dużo ko­chał?

– Zry­wa­nie kwia­tów czy ogrza­na mi­łość? – od­rzekł mą­drze Ka­rol Do­uleur. – Zbiór, acz­kol­wiek aro­ma­tycz­ny, po­zo­sta­wia le­ciut­ki za­pa­szek le­d­wie, po za­po­mnie­niu. I prze­ciw­nie, je­że­li ko­cha­nie jest przy­swo­je­niem jed­ne­go z tych kwia­tów i w po­je­niu się ulu­bio­nym za­pa­chem jest wi­dze­nie tej je­dy­nej cza­ry jako za­wie­ra­ją­cej wszyst­kie roz­ko­sze, to przy­znam, iż ta­kie­go szczę­ścia nie za­zna­łem wca­le. Tyl­ko zda­je mi się, że nie je­stem od tego zbyt od­da­lo­ny.

I ofia­ru­jąc mu się w nie­wo­lę, ona rze­kła:

– Czy pan jest tego pew­nym?

Już dał krok z rę­ko­ma wy­cią­gnię­te­mi do po­rwa­nia, z usta­mi go­rą­ce­mi, gdy za­trzy­mał się na­gle. Ali­da pod­nie­sie­niem pal­ca do buzi usi­ło­wa­ła go ostrzedz: "two­ja żona!"

W isto­cie we­szła Żor­że­ta.

Nie dość zręcz­ny, aże­by za­cho­wać po­zór spo­ko­ju, wi­dząc, że Ali­da uśmie­cha się do przy­ja­ciół­ki i jak­by lę­ka­jąc się spoj­rzeń Żor­że­ty Ka­rol Do­uleur za­wo­łał:

– Bie­gnę do piw­ni­cy.

– A przy­nieś Mon­te­bel­lo, – rze­kła we­so­ło żona. – Chcia­ła­bym, aże­by dziś szam­pan…

– Na jaką oka­zję?… – prze­rwał jej skwa­pli­wie.

– Jak­to, Ka­ro­lu? Więc nie pa­mię­tasz, że to rocz­ni­ca na­sze­go ślu­bu? Dziś upły­wa­ją trzy lata od cza­su na­sze­go po­bra­nia, – do­da­ła, zwra­ca­jąc się do

Ali­dy, a po­tem do męża: – pa­mię­tasz, ten Leon, twój przy­ja­ciel, któ­ry nam prze­po­wia­dał se­pa­ra­cję… roz­wód…

On spoj­rzał na nią ze smut­kiem. Ali­da zro­zu­mia­ła sama jego uczu­cie, a on, spoj­rzaw­szy na nią, aż się zdu­miał tą jej prze­ni­kli­wo­ścią.

Nie­ba­wem Ali­da od­wró­ci­ła źre­ni­ce od nie­go i rze­kła:

– Ale, Zor­że­to, wiesz, że od­cho­dzę o dzie­sią­te]; to mój dzień. Dziś wie­czo­rem on cze­ka na mnie!

I koń­cząc zda­nie, utkwi­ła w pi­sa­rzu wzrok, pło­ną­cy zie­le­nią.

On drgnął i wy­biegł. Za­pa­liw­szy gaz, otwo­rzył drzwi do piw­ni­cy i szep­nął, mó­wiąc nie­ja­ko do cie­nia:

– Ta ko­bie­ta robi mię in­nym. W tej chwi­li nie umiał­bym po­wie­dzieć, czy za­wsze jesz­cze ko­cham Zor­że­tę. Ali­da nic mi nie dała do zro­zu­mie­nia, a jed­nak czu­ję, że jest moją. Jesz­czem jej ust nie uca­ło­wał, a już pi­łem jej od­dech w ca­ło­ści. Wiem, że ją po­sia­dam cał­ko­wi­cie, du­szą i cia­łem. I ona wie tak­że, przy­się­gnę na to.

Wziął kil­ka bu­te­lek i wró­cił na górę. Przy sto­le, jed­na obok dru­giej, obie przy­ja­ciół­ki roz­ma­wia­ły jak naj­życz­li­wiej. Usiadł z twa­rzą zmie­nio­ną.

Spo­strze­gł­szy go, Zor­że­ta za­wo­ła­ła:

– Jak­że je­steś bla­dy, czyś się nie za­zię­bił? Nie­co roz­ma­rzo­ny, pi­sarz z za­sę­pie­niem, jak­by chcąc od­zy­skać my­śli z po­wro­tem, zdo­był się na roz­tar­gnio­ną od­po­wiedź:

– Już po wszyst­kiem… Mała nie­dy­spo­zy­cja. Mia­łem dziś lek­ki ból gło­wy.

Ja­sne oczy Ali­dy, któ­re spo­czę­ły py­ta­ją­co na oczach Ka­ro­la Do­uleur, prze­nik­nę­ły ta­jem­ni­cę tej na­głej nie­dy­spo­zy­cji. Z chwi­lą, gdy Zor­że­ta opu­ści­ła ja­dal­nię, aże­by za­rzą­dzić po­da­nie do sto­łu, mło­da nie­cnot­ka rze­kła z wy­szko­le­niem:

– Pan je­steś za­zdro­sny! Ja prze­cież go nie ko­cham!

Wte­dy li­te­ra­to­wi zda­ło się, że się ze strasz­ne­go snu obu­dził. I rzekł po­mi­mo woli:

– Kogo? – I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, mo­gą­cą go uspo­ko­ić, do­dał: – O ko­góż miał­bym być za­zdro­sny? – I jesz­cze do­rzu­cił, ha­mu­jąc się: – Za­pew­ne, nie mo­gła­byś mi się pani po­do­bać, ale…

Tyl­ko Ka­rol Do­uleur uczuł, jak da­le­ce był śmiesz­nym i nie do­koń­czył: ruch ner­wo­wy i mi­mo­wol­ny po­su­nął mu nogi na­przód do sto­pek Ali­dy, któ­ra tak­że ule­gła rów­nej po­bud­ce. Ra­zem, pod sto­łem, uwię­zi­li kost­ki swych nóg, któ­re ze­spa­la­ła nowa na­mięt­ność, bu­dzą­ca się w oboj­gu. I tak po­zo­sta­wa­li przez kil­ka se­kund, ona za­ró­żo­wio­na, z oczy­ma za­mglo­ne­mi, on nie­ru­cho­my, uśmie­cha­ją­cy się do ja­kiejś mary sen­nej. Lecz w chwi­li, gdy ich ręce wy­cią­gnę­ły się wza­jem do sie­bie, we­szła Zor­że­ta, nio­sąc dy­mią­cą się wazę.

– Jak wi­dzi­cie, usłu­gu­ję sama, – rze­kła, nie spusz­cza­jąc oczu z ma­łej wazy por­ce­la­no­wej.

– A gdzież two­ja słu­ga? – spy­ta­ła Ali­da, roz­su­wa­jąc klesz­cze, w któ­rych ją trzy­mał Ka­rol Do­uleur.

– Wy­szła za spra­wun­kiem; tu nie Pa­ryż, tu nie­ma nic pod ręką, a nie mogę żą­dać przez te­le­fon, aże­by mi ku­piec przy­słał przez swo­je­go chłop­ca pie­przu za parę gro­szy. Cho­ciaż, gdy­bym nie mia­ła te­le­fo­nu, dom ten był­by wręcz nie do za­miesz­ka­nia. Po­myśl tyl­ko, ja­kie­by to kur­sa trze­ba było wiecz­nie od­by­wać. To by­ło­by okrop­ne!

Dał się sły­szeć dzwo­nek.

Szcze­ka­nie psów za­kłó­ci­ło ci­szę ogro­du. Zor­że­ta wsta­ła.

– To pew­no Le­onia! – rze­kła bie­gnąc. Pi­sarz wstał na­tych­miast i z na­przód po­da­ną twa­rzą, z oczy­ma bła­ga­ją­ce­mi, wy­krztu­sił:

– Dłu­żej nie wy­trzy­mam… Pręd­ko! Uśmiech­nię­ta, pra­wie nie sły­sząc na­wet proś­by,

Ali­da ma­chi­nal­nie unio­sła się z krze­sła i pod­sta­wi­ła pięk­ne ustecz­ka za­ko­cha­nej pod war­gi li­te­ra­ta. Ofia­ro­wa­ła mu je, my­śląc: "Masz, weź mię całą!" I nie­ru­cho­ma, nie ist­nie­ją­ca nie­omal, z po­wie­ka­mi na­wpół przy­mknię­te­mi, pod­da­ła się sza­lo­nym po­ca­łun­kom ko­chan­ka. Przez ten ro­dzaj po­sia­da­nia mó­zgo­we­go, obo­je po­zna­li od­ra­zu, jak tęt­na biły im jed­na­ko, a ta po­ufa­ła ma­ni­pu­la­cja ich ust od­kry­ła im pa­rok­syzm, z ja­kim kosz­to­wać będą swych przy­szłych uści­sków. Usie­dli zno­wu i roz­ma­wia­li.

– Pani mu­sisz być wy­rzeź­bio­na, jak sta­tu­et­ka z ko­ści sło­nio­wej, – mó­wił pi­sarz stłu­mio­nym gło­sem. – Czu­ję w pani całą ułom­ność mło­dej dziew­czy­ny i cały ogień na­mięt­nej ko­chan­ki. Pani masz w so­bie ko­bie­cość i…

Bro­niąc się sła­bo, Ali­da prze­rwa­ła:

– O, Ka­ro­lu… prze­pra­szam, pa­nie Ka­ro­lu Do­uleur. – Gdy się za­trzy­ma­ła, we­szła Zor­że­ta, po­prze­dza­jąc słu­gę.

Do 9-tej spo­ży­wa­no obiad. De­ser trwał do nie­skoń­czo­no­ści. Ko­rzy­sta­jąc z chwi­li mil­cze­nia, Zor­że­ta chcia­ła obu­dzić pa­mięć swo­je­go męża. I, py­ta­jąc go spoj­rze­niem, wy­pie­ści­ła:

– Mój Ka­rol­ku!… Czy pa­mię­tasz?… Cze­kaj, po­ca­łuj mię… O, tyś bar­dzo do­bry.

Pi­sarz dał się po­ca­ło­wać, ale by­najm­niej nie udzie­lił otwar­tych ust swo­jej żo­nie. Po­ca­łu­nek w obec­no­ści Ali­dy wy­da­wał mu się nie­przy­stoj­nym i jak­by dla po­ka­za­nia mło­dej ko­bie­cie od­czu­wa­nej róż­ni­cy, przy­brał w ukła­dzie ust skurcz zna­czą­cy, któ­ry wy­glą­dał na lek­ki gry­mas. Zor­że­ta nic nie spo­strze­gła. Ali­da po­dzię­ko­wa­ła mu uśmie­chem oczu, któ­re przy­krył na chwi­lę wil­got­ny ob­ło­czek. Zie­lo­ność jej źre­nic sta­ła się o wie­le de­li­kat­niej­szą.

– A two­je ren­dez-vous? – spy­ta­ła znie­nac­ka Zor­że­ta.

Na­gły nie­po­kój wy­stą­pił na twarz Ali­dy. Wi­dzia­ła w my­śli Hen­ry­ka Ha­me­la, któ­ry cze­kał na nią na pla­cu Haw­ru. Wzro­kiem jęła szu­kać oczu Ka­ro­la Do­uleur, peł­ne­go tro­ski i smut­ku. Z re­zy­gna­cją wsta­ła i rze­kła:

– To praw­da!

We­so­łość jej wró­ci­ła po usły­sze­niu cięż­kich wes­tchnień, wy­do­by­wa­ją­cych się z pier­si pi­sa­rza. Śmia­ło za­gad­nę­ła:

– Ser­cu, któ­re wzdy­cha tak, pew­no jesz­cze cze­goś brak! Czyż­by panu bra­ko­wa­ło cze­go, pa­nie Do­uleur?

– O nie, dzię­ku­ję pani. Naja­dłem się do syta! – od­parł z fleg­mą, iro­nicz­nie.

Ona ślicz­nie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, a jej oczy mięk­kie, peł­ne dłu­giej żą­dzy wy­po­wie­dzia­ły mu se­kret­nie, jak jej usta cud­nie kła­mią.,

Te­raz i Zor­że­ta, po­wstaw­szy, rze­kła do słu­gi sprzą­ta­ją­cej ze sto­łu:

– Le­osiu, po­daj rze­czy pani.

Wszy­scy tro­je uda­li się za słu­gą. W przed­po­ko­ju, dys­kret­nie oświe­tlo­nym przez ele­ganc­ką lam­pę, pi­sarz, z rę­ka­mi w tyle, obok Zor­że­ty przy­pa­try­wał się wcią­ga­ją­cej płasz­czyk Ali­dzie.

– Pan Do­uleur nie na­le­ży do ga­lan­tów, – rze­kła mło­da ko­bie­ta, usi­łu­jąc wtło­czyć w ża­kiet pierw­szy rę­kaw swe­go bia­łe­go sta­ni­ka.

Ka­rol przy­sko­czył. Wpro­wa­dza­jąc płó­cien­ko sta­ni­ka w pod­szew­kę z kre­mo­we­go je­dwa­biu, Ka­rol Do­uleur do­się­gnął jej ra­mie­nia i ści­snął je mi­ło­śnie. Przy dru­gim rę­ka­wie mu­snął cia­ło Ali­dy, a ko­rzy­sta­jąc z tego, że dłoń miał ukry­tą, po­cią­gnął ją ku so­bie i w kon­tak­cie z jej pier­sią jął niby roz­pro­sto­wy­wać po­marsz­czo­ne suk­no czar­ne­go ża­kie­tu. W ten spo­sób mie­li nie­ja­ko wra­że­nie po­sia­da­nia sie­bie w obec­no­ści Zor­że­ty. Ka­rol Do­uleur prze­żył wte­dy chwi­lę nie­za­po­mnia­nej roz­ko­szy. Wró­cił na­stęp­nie pod ścia­nę i sta­nął przy wspa­nia­łem wie­sza­dle z ku­te­go że­la­za. Ali­da za­wią­zy­wa­ła we­lo­nik, przy­czem od­wró­ci­ła się dla wyj­rze­nia przez szpa­rę drzwi, któ­re uchy­li­ła Le­osia. Noc już za­pa­dła. Więc za­wo­ła­ła na­tu­ral­nym gło­sem:

– Ach, jak ciem­no!

– Bo­isz się? To tak jak ja, – rze­kła Zor­że­ta bio­rąc ją za rękę. Może chcesz, to mąż mój od­pro­wa­dzi cię na ko­lej. Bę­dzie stąd ja­kie dwie­ście me­trów.

– Nie śmia­ła­bym o to pro­sić, ale jest tak czar­no…

Ka­rol Do­uleur się­gnął po ka­pe­lusz, Ali­da zaś szczyp­nę­ła go w bok. Ta ci­cha mowa mło­dej ko­bie­ty po­do­ba­ła mu się nie­zmier­nie i za­wsze usi­ło­wał w my­śli za­mie­nić ją w żywe sło­wa. A tym­cza­sem Zor­że­ta uspra­wie­dli­wia­ła się przed Ali­dą.

– Ja bo cię od­pro­wa­dzić nie mogę. Mu­szę po­módz Le­osi. Przy­chodź­że ju­tro. Umie­ści­my cię na pierw­szem pię­trze.

– Przyj­dę, a tym­cza­sem dzię­ki za przy­ję­cie. Bądź zdro­wa, Zor­że­to.

Przy­ja­ciół­ki uca­ło­wa­ły się.

Ka­rol Do­uleur spoj­rzał na żonę. Uśmiech­nę­ła się.

– Za­raz wra­cam, – rzekł i wy­szedł z Ali­dą. Po chwi­li cięż­ka bra­ma ogro­du za­mknę­ła się za nimi z su­chym trza­skiem.

Noc była prze­ślicz­na. Nie­bo usia­ne gwiaz­da­mi. Pi­sarz od­czuł bło­gą ci­szę na­tu­ry, za­sy­pia­ją­cej po wiel­kiem znu­że­niu. Ja­sność nie­ba oświe­tla­ła dro­gę, jak słod­ka piesz­czo­ta… Szli wzdłuż bul­wa­ru d'Au­teu­il, mil­czą­cy, nie­co za­że­no­wa­ni, jak gdy­by wa­ha­li się przy­znać so­bie wza­jem­ną tro­skę. Trzesz­cze­nie ich trze­wi­ków zle­wa­ło się z lek­kim po­szu­mem wia­tru w bu­kie­tach drzew po­nad ich gło­wa­mi i nu­ci­ło im coś jak ko­ły­san­kę. In­stynk­tow­nie zbli­ży­li się do sie­bie. I wte­dy dreszcz ich prze­jął. Kon­takt ciał upo­ił ich nie­spo­dzie­wa­nie. Ze­spo­li­li się jesz­cze bar­dziej i tym ra­zem złą­czy­li usta swo­je.

I tak, z po­łą­czo­ne­mi usta­mi, kro­czy­li zwol­na, spo­wia­da­jąc mi­łość.

– Tak, czu­ję, że mię ko­chasz, – mó­wi­ła Ali­da.

– Tak jak ja sam to czu­ję, – od­parł pi­sarz, tu­ląc ją na­mięt­nie.

– Pi­jesz mię całą! – do­da­ła roz­kosz­nie.

– Ali­do, ży­cie moje, po­żą­dam cię do twe­go ostat­nie­go tchnie­nia, – od­parł z mocą.

Unie­sie­ni, mię­sza­jąc od­de­chy swo­je, do­tar­li do for­ty­fi­ka­cyj w peł­nem świe­tle. Tu roz­su­nę­li się ła­god­nie, z ża­lem, bo ten uścisk cie­pły nie po­wi­nien­by się był skoń­czyć, ich zda­niem, tak da­le­ce ich cia­ła uża­la­ły się na to roz­sta­nie.

– Kie­dyż mię znów po­chło­niesz, mój Ka­ro­lu)

– spy­ta­ła Ali­da, ob­umie­ra­jąc.

– Ju­tro. Gdyż po­ju­trze sko­nał­bym z ocze­ki­wa­nia, – wy­śpie­wał pi­sarz.

– O 2-giej, u mnie, 109 uli­ca Mont­mar­tre. Chcesz?

– Czy chcę?

W pa­rok­syź­mie ner­wów, w dzi­kim po­ca­łun­ku, ugryzł ją w usta świe­że, a wi­dząc pe­reł­ki krwi, uści­snął ją na­mięt­niej i ugryzł jesz­cze moc­niej.

– Boli cię? – za­py­tał.

– Nie. Na­wet tak ko­cham cię, mój Ka­ro­lu. Ale na­gle roz­łą­czy­li się, lę­ka­li się bo­wiem, że gdy­by za­czę­li na nowo, to nie mo­gli­by się byli roz­stać. Do­pie­ro, gdy Ka­rol Do­uleur spo­strzegł zni­ka­ją­cą syl­wet­kę bia­łą Ali­dy, jął wra­cać sam tą samą dro­gą, któ­rą szli ra­zem przed chwi­lą. Usi­ło­wał na­wet iść ści­śle po tej sa­mej ścież­ce, sta­wia­jąc kro­ki na od­ci­skach jej stó­pek, bo wte­dy mógł od­czu­wać te same wra­że­nia, tę samą żą­dzę nie­po­skro­mio­ną. I tak, uko­ły­sa­ny po­żą­da­niem, do­szedł do drzwi swo­ich, otwo­rzył je wła­snym klu­czem i zna­lazł się nie­ba­wem w su­te­re­nie. Zor­że­ta roz­ma­wia­ła ze słu­gą Zbli­żył się do nich i rzekł;

– Idę się po­ło­żyć. Do­bra­noc. Po­ca­ło­wa­li się. Ona rze­kła:

– Idź ko­tu­siu. Przy­bie­gnę do cie­bie za pół go­dzi­ny. – Po­czem mó­wi­ła: – Ale we­so­ła jest ta Ali­da, co P Mam wra­że­nie, że coś tra­cę z ży­cia, gdy ona od­cho­dzi… No, ale ju­tro… Czy jed­nak nic nie masz prze­ciw­ko temu, Ka­ro­lu, że ona zo­sta­nie z nami?

– Nie, nic! Jej cha­rak­ter dość mi się po­do­ba,

– od­parł, uda­jąc obo­jęt­ność.

I Do­uleur wy­szedł z kuch­ni. W przed­po­ko­ju umie­ścił ka­pe­lusz na koł­ku i po­dą­żył na pierw­sze pię­tro. Po za­pa­le­niu lam­py, ro­ze­brał się szyb­ko. Ale przed wej­ściem pod koł­drę, chciał jesz­cze wyj­rzeć przez szy­by okna. Zga­sił lam­pę i od­sło­nił fi­ran­ki. Ogród był czar­ny. Drze­wa, zle­wa­ły się z nie­bem. Na par­te­rze kwia­tów nie znać było na ga­zo­nach. Tyl­ko z fir­ma­men­tu gwiaz­dy przy­glą­da­ły się usy­pia­ją­cej zie­mi. I rzekł pół­gło­sem:

– Wczo­raj by­łem szczę­śli­wym. Dziś dwo­je zie­lo­nych oczu o szał mię przy­pra­wia. Czu­ję, że sta­łem się za­zdro­sny. Cier­pię, cier­pię, cier­pię…

I Ka­rol Do­uleur opu­ścił fi­ran­ki. Nie za­pa­la­jąc lam­py, po­cią­gnął koł­drę ku so­bie i wszedł do łóż­ka. Le­żąc na brzu­chu, z gło­wą na dło­niach, usi­łu­jąc od­pę­dzić łka­nie, któ­re czuł w krta­ni, szep­tał do po­dusz­ki:

– Ona mię zdra­dza! Może na­wet w tej chwi­li ze swym ko­chan­kiem…

Urwał.

We­szła Zor­że­ta.II.

Ka­rol Do­uleur nie spał tej nocy.

Nie wie­dzieć cze­mu, ki­ne­ma­to­gra­ficz­nie prze­su­wa­ły się przed nim, w ja­kiemś de­lir­jum, całe epi­zo­dy z jego ży­cia. W ten spo­sób zno­wu w naj­mniej­szych szcze­gó­łach ob­co­wał z tem, co był już daw­no prze­żył. Do­szło do tego, że pew­na sce­na, się­ga­ją­ca jesz­cze jego ka­wa­ler­skich cza­sów, tak go po­ru­szy­ła, że się zu­peł­nie obu­dził wsku­tek ży­wo­ści wskrze­szo­ne­go wy­obra­że­nia. Je­że­li chciał za­mknąć po­wie­ki, oczy po­zo­sta­wa­ły prze­ję­te temi wspo­mnie­nia­mi… pod­czas gdy do uszu do­pły­wa­ła mu krew pa­lą­ca. I mimo tych walk, sce­na tkwi­ła mu w my­ślach.

W jed­nym z za­kąt­ków ta­ra­sy ka­wiar­ni de Paix, w peł­ni słoń­ca, Leon sie­dzi przy nim. On opo­wia­da przy­ja­cie­lo­wi o za­mie­rzo­nem mał­żeń­stwie. Leon, bar­dzo sta­now­czy, za­rzu­ca: "Źle ro­bisz, że się że­nisz, je­steś jesz­cze za mło­dy, wie­rzaj mo­je­mu do­świad­cze­niu". On od­pie­ra, za­pa­la­jąc się, z głę­bo­kiem prze­ko­na­niem: "Za mło­dy, za mło­dy? Osza­la­łeś! Mam 22 lat. Szczy­cę się zna­jo­mo­ścią ko­biet, a na­de­wszyst­ko Zor­że­ty, któ­ra, jak wiesz, jest moją me­tre­są od lat dwóch. Zresz­tą, czyż mał­żeń­stwo nie sta­no­wi po­tęż­nej po­mo­cy dla li­te­ra­ta? To mi da przy­szłość… " Po­draż­nio­ny, Leon od­po­wia­da: "Ko­chasz, mózg prze­to masz za­ję­ty. Gło­wę two­ją mgła ota­cza, wzrok uległ za­ćmie­niu; ale gdy opa­ry ro­zej­dą się, gdy mi­łość two­ja sta­nie się zwię­dłym li­ściem, wte­dy słoń­ce praw­dy na­peł­ni cię swo­jem ży­wem świa­tłem. Nie­ste­ty! Może to bę­dzie już za­póź­no! W ja­kim wie­ku jest two­ja ko­chan­ka?" Zdzi­wio­ny, ale nie chcąc nic ukry­wać wo­bec przy­ja­cie­la, uj­mu­je go za ra­mię i od­pie­ra: "Żor­że­ta jest jesz­cze mło­da, ma do­pie­ro 29 lat. Je­st­to uczci­wa dziew­czy­na, do­świad­czo­na licz­ne­mi prze­ciw­no­ścia­mi. Po­słu­chaj ra­czej! – Po opusz­cze­niu klasz­to­ru wy­szła za­mąż za pew­ne­go su­kien­ni­ka, wy­da­na przez ro­dzi­ców, pro­win­cjo­na­li­stów, pra­gną­cych uj­rzeć ją co­prę­dzej szczę­śli­wą, ale do­wie­dzia­ła się od męża w wie­czór we­sel­ny, że on ko­chał od lat dzie­się­ciu ko­bie­tę, z któ­rą miał syna. "Oże­ni­łem się z pa­nią, bo mi było po­trze­ba pie­nię­dzy – rzekł do niej – bę­dziesz pani no­si­ła moje na­zwi­sko, ale nic wię­cej". Afront był nie­ule­czal­ny.

Ro­dzi­ce, chcąc bądź co bądź unik­nąć skan­da­lu, za­le­ca­li cór­ce cier­pli­wość. Ona też była cier­pli­wa przez całe dwa lata, w cią­gu któ­rych po­zna­ła naj­strasz­niej­sze męki tor­tur mo­ral­nych. Jej mąż pra­wie co wie­czór wra­cał pi­ja­ny. Na­stę­po­wa­ły strasz­ne sce­ny. Gdy oto, pew­ne­go dnia, bę­dąc w do­brym hu­mo­rze, pod­nie­co­ny za­pew­ne al­ko­ho­lem, cie­ka­wy może jej dzie­wic­twa, czło­wiek ten za­pra­gnął wejść w swo­je pra­wa mę­żow­skie, Zor­że­ta z god­no­ścią od­pa­li­ła ten… opóź­nio­ny afekt i opar­ła się z całą sta­now­czo­ścią. Opór ten zi­ry­to­wał bru­ta­la, któ­ry usi­ło­wał w ero­tycz­nem opil­stwie za­bić no­żem bied­ną ko­bie­tę. Żor­że­ta ma do­tąd na ra­mie­niu ślad głęb­szej rany. Szczę­ściem są­sie­dzi zbie­gli się na jej krzy­ki. Skon­sta­to­wa­nie fak­tu, sąd i roz­wód. Po­sag za­prze­pasz­czo­ny. Wró­ci­ła do ro­dzi­ców. Ale oni – jak to na par­ty­ku­la­rzu – co­dzien­nie wy­ma­wia­li cór­ce, że po­wró­ci­ła do domu, że po­hań­bi­ła ro­dzi­nę roz­wo­dem i jęli jej wy­ma­wiać ten ka­wa­łek chle­ba, jaki spo­ży­wa­ła u nich. Znu­żo­na, zmal­tre­to­wa­na, ucie­kła do Pa­ry­ża. Tu, za­raz na­za­jutrz po przy­by­ciu, przez nad­zwy­czaj­ne szczę­ście, otrzy­ma­ła po­waż­ne miej­sce. Bę­dąc jed­nak sama, bie­dacz­ka nu­dzi­ła się. Wkrót­ce po­tem, u mat­ki jed­nej za­przy­jaź­nio­nej ze sobą urzęd­nicz­ki, spo­tka­ła pew­ne­go mło­de­go, bo­ga­te­go i przy­stoj­ne­go bru­ne­ta. Chło­piec ten upar­cie jął się do niej za­le­cać i zła­mał opór dzie­wi­czy, przy­rze­ka­jąc, że ją po­ślu­bi. Za­ufa­ła i ustą­pi­ła. Upły­nę­ło trzy lata. Owo­cem – dwo­je ży­ją­cych, jed­no mar­twe. Mat­ka mło­de­go czło­wie­ka nie chcia­ła wi­dzieć ko­chan­ki syna i aże­by cza­sem się nie za­ga­lo­po­wał, wy­szu­ka­ła mu na­rze­czo­ną. Od­waż­na, Żor­że­ta wró­ci­ła do swe­go za­wo­du. Ko­chan­ko­wie wi­dy­wa­li się kie­dy nie­kie­dy wie­czo­ra­mi i każ­de wra­ca­ło do sie­bie. Zmę­czo­ny ukry­wa­niem swo­ich mi­ło­stek, prze­śla­do­wa­ny cią­głe­mi wy­mów­ka­mi, ko­cha­nek zgo­dził się pew­ne­go dnia po­ślu­bić cór­kę bo­ga­te­go kup­ca, któ­ry ukar­to­wał ten zwią­zek z jego mat­ką. Na­za­jutrz po ślu­bie, mło­dy la­da­co, z bi­le­ta­mi ban­ko­we­mi, po­szedł zło­żyć wi­zy­tę swo­jej przy­ja­ciół­ce. Chciał się z nią tar­go­wać. Sce­na była okrop­na. Żor­że­ta wy­rzu­ci­ła za drzwi uko­cha­ne­go, któ­re­mu od­da­ła się cał­ko­wi­cie. Zroz­pa­czo­na, ukry­wa­jąc hań­bę, znie­wo­lo­na jed­nak obo­wiąz­ka­mi swe­mi jako mat­ka, bied­na dziew­czy­na po­dwo­iła wy­sił­ki, aże­by bądź co bądź oprzeć się nę­dzy. Pra­ca noc­na zwięk­szy­ła jej do­cho­dy, aż do dnia, w któ­rym sama zła­ma­na, utra­ci­ła dziec­ko, któ­re umar­ło na szkar­la­ty­nę. Jak ci opi­sać ból tej mat­ki? Pra­gnąc uśpić nie­na­wiść i smu­tek Żor­że­ta za­czę­ła pić eter. Zro­bi­ło się jej go­rzej, gdyż strasz­nie osła­bła, czu­ła się hi­ste­rycz­ką i le­ża­ła przez dwa mie­sią­ce. Po­zna­łem ją wła­śnie, gdy wsta­ła po tej okrop­nej new­ro­zie, z jej bla­dej cery. Jej wiel­kie, czar­ne oczy, po­ły­sku­ją­ce w or­bi­tach, po­rwa­ły mię. Sta­ła się moją me­tre­są, gdy jej po­przy­sią­głem wszyst­ko, co ogni­sty amant przy­się­ga tej, któ­rą po­ry­wa. Te­raz, gdy ta prze­szłość za­mar­ła, do­brze po­cho­wa­na, gdy zdro­wie wró­ci­ło, ty wy­ma­gasz ode­mnie, aże­bym ją po­rzu­cił? Czy nie chcesz… do­pusz­czać, aże­by ona za­słu­gi­wa­ła na szczę­ście?" Na­gle, nie­spo­koj­nie, zlek­ka po­ru­szo­ny, Leon rze­cze: "Jak­kol­wiek roz­wód zo­stał ogło­szo­ny, mąż jed­nak żyje i dla­te­go nie bę­dziesz mógł jej za­ślu­bić w ko­ście­le!" On na to po­mię­sza­ny: "Na­tu­ral­nie". Twarz mu się za­my­śla, ręce za­ci­ska­ją. Leon woła: "A więc nie, nie będę świad­kiem tej głu­po­ty! Twój sen­ty­men­ta­lizm jest za­nad­to dzie­cin­ny! Okrut­nie brak ci ener­gji. Wie­rzaj, za pięć lat sro­dze po­ża­łu­jesz tej ma­ło­dusz­no­ści". On wy­gła­sza swój naj­wyż­szy apel do przy­ja­cie­la: "Po­myśl, dro­gi Leo – nie… że ta nie­szczę­śli­wa… " Leon jed­nak, któ­ry już po­wstał, prze­ry­wa mu cierp­ko i ener­gicz­nie: "Nikt się nie żeni z me­tre­są. – Za­ślu­bia się dzie­wi­cę… przed Bo­giem… to ślub je­dy­ny. Inne związ­ki, to związ­ki sza­leń­ców, po­etów bez mó­zgu!" I Leon, bar­dzo czer­wo­ny, że­gna­jąc go z gnie­wem, któ­ry dru­zgo­cze jed­nem bru­tal­nem sło­wem całą ra­dość mi­nio­ną i dłu­go­let­nią przy­jaźń, od­da­la się wiel­kie­mi kro­ka­mi.

* * *

Inny ob­raz sen­ny prze­wi­nął mu się zno­wu przed oczy­ma:

* * *

Dzień jego ślu­bu. Ra­nek słot­ny. Nie­bo sie­je ka­pu­śniacz­kiem. Ro­dzi­ce żony nie przy­je­cha­li z pro­win­cji. Jego mat­ka, któ­ra dała ze­zwo­le­nie na to mał­żeń­stwo przed re­jen­tem, nie przyj­dzie. Nie przyj­dzie też i jego sio­stra. Jego oj­ciec wbrew obiet­ni­com, da­nym swo­jej żo­nie, na­pi­sał, że się zja­wi. On cze­ka nań. Trzej przy­ja­cie­le, jako świad­ko­wie, przy­by­wa­ją. Uści­ski dło­ni. Mi­nu­ty pły­ną. Na­gle, przy­no­szą mu dwie de­pe­sze. Jed­ną od ojca, któ­ry nie umie się z domu wy­mknąć, dru­ga od jed­ne­go z przy­ja­ciół, któ­ry ża­łu­je bar­dzo, ale przy­być nie może. Po­szu­ki­wa­nia no­we­go świad­ka. Wy­naj­mu­je go się przy bra­mie. Ślub się od­by­wa, bar­dzo smut­ny, w re­fe­ra­cie ad­junk­ta. – Wy­jazd w dwóch po­wo­zach do Van­tie­ra, re­stau­ra­to­ra z Cli­chy. Deszcz leje. Ci­cha uczta, oży­wio­na je­dy­nie przy de­se­rze, dzię­ki tan­cer­kom. Na­stęp­nie roz­sta­nie z przy­ja­ciół­mi. Zwią­zek za­war­ty praw­nie, lecz nie bło­go­sła­wio­ny. Wie­czo­rem – loża w te­atrze. W nocy – noc zwy­czaj­na. Jed­nak­że, wca­le nie do­zna­li uczu­cia żalu.

Ka­rol Do­uleur uniósł się na po­sła­niu i mo­no­lo­gu­je:

– Co to za ba­nal­ność, ten ślub cały! Z przy­ja­ciół owych ani śla­du. A no tak! Leon, wier­ny swe­mu sło­wu, nie przy­cho­dzi. Bo i ta cała ce­re­mon­ja taka po­sęp­na była. Wstrzą­sam się na samo jej wspo­mnie­nie. I to ma być ślub? Czy istot­nie je­stem żo­na­ty? Bez udzia­łu ko­ścio­ła, czy je­stem le­gal­ny w tym ożen­ku? No tak. Zresz­tą, poco o tem my­śleć? Czy chcę pojść do roz­wo­du? Nie! Pie­kiel­na dziew­czy­na, któ­ra bu­dzi we mnie trwo­gę z po­wo­du tych dni smut­nych. Trze­ba za­snąć. Spij­my. 1 trzy­ma­jąc po­dusz­kę, zły, za­nu­rzył w niej gło­wę.

Da­rem­nie jed­nak; przez całą tę noc nie spał, zdję­ty czemś w ro­dza­ju de­li­rium. Cała kal­war­ja prze­szło­ści, aż do tej ostat­niej tak do­tkli­wie przej­mu­ją­cej go chwi­li, wy­stę­po­wa­ła przed nim wraz z tem wszyst­kiem, co już prze­cier­piał. Go­dzi­ny upły­wa­ły wol­no, jed­na za dru­gą, jak tru­ci­zna, co się de­sty­lu­je w re­tor­cie kro­pla po kro­pli, a go­rącz­ki, wid­ma, wy­obra­że­nia trwa­ły okrut­ne, po­mi­mo ca­łe­go wy­sił­ku woli, aże­by je od­pę­dzić.

Tak się w ży­ciu czę­sto zda­rza, że w ma­rze­niach sen­nych przy­po­mi­na­ją się czło­wie­ko­wi mi­nio­ne tro­ski, iżby go ostrzec nie­ja­ko przed moż­li­wo­ścią dal­szych utra­pień, ale z na­dej­ściem dnia, czar­ne mo­tyl­ki zni­ka­ją, oczy olśnie­wa ja­sność bły­sko­tli­wa, mózg ogar­nia­ją nowe wra­że­nia z ze­wnątrz i tak całe ży­cie prze­bie­ga bez żad­ne­go ra­chun­ku.

Czło­wiek jest tyl­ko czło­wie­kiem.

III..

Na­za­jutrz z rana, gdy w ga­bi­ne­cie ro­bo­ta szła pi­sa­rzo­wi nie­spo­ro, Le­osia za­stu­ka­ła do drzwi i wrę­czy­ła mu dwa li­sty.

– Dzię­ku­ję… – rzekł – i pro­szę o kawę. Po­czem, oglą­da­jąc ko­per­ty, szep­nął:

– Oho, pi­smo ko­bie­ce!

I zła­mał pie­cząt­kę. Prze­rzu­ca­jąc szyb­ko ar­kusz za­pi­sa­ne­go pa­pie­ru dla zna­le­zie­nia pod­pi­su, za­wo­łał nie­spo­koj­nie:

– Ona! – I czy­tał: "Pa­nie Ka­ro­lu Do­uleur!

"Prze­bacz mi ten list, ko­cha­ny Pa­nie, ale to, co przy­ję­łam wczo­raj, po­dwój­nie za­słu­gu­je na prze­ba­cze­nie. Pra­gnę być zro­zu­mia­ną: czy to książ­ka, któ­rą czy­ta­łam w chwi­li pań­skie­go wej­ścia, czy ra­czej może ta dziew­czyn­ka, cie­ka­wa i spryt­na, tkwią­ca do­tąd we mnie i po­mi­mo lat 24-ch lu­bią­ca do­ty­kać za­wsze tego, co jej nie wol­no, dość, że sta­łam się "naj­nie­mo­ral­niej­szą" w świe­cie. Nie twier­dzę sta­now­czo, ale wiem, iż roz­są­dek wró­cił mi do­pie­ro po ro­zej­ściu się z Pa­nem. Z chwi­lą, gdy zna­la­złam się w Pa­ry­żu, ogar­nę­łam całą nie­go­dzi­wość mego po­stęp­ku.

"Otóż, ze­chciej Pan za­po­mnieć o mi­ło­snej lek­ko­myśl­no­ści osza­la­łej Ali­dy. Ja ze swej stro­ny, mo­gła­bym być dość po­waż­ną, aże­by ko­chać Pana w ci­szy, al­bo­wiem już od­daw­na – mogę to Panu wy­znać dzi­siaj, gdy wszyst­ko się już skoń­czy­ło – tak już od dłu­gich mie­się­cy po­wierz­chow­ność Pań­ska wmie­sza­ła się do wszyst­kich mo­ich my­śli, uka­zu­jąc mi się na­wet w chwi­lach naj­bar­dziej po­uf­nych.

"Czy pan nie je­steś żo­na­ty?

"Bez­wa­run­ko­wo po­wi­nien pan zo­stać wier­nym swej od­da­nej Żor­że­cie, któ­ra – jak Pan wiesz – ubó­stwia Pana.

"Zresz­tą, ko­chać mię, czy­liż nie by­ło­by dla Pana li tyl­ko cier­pie­niem? Je­stem fan­tast­ką nie­sły­cha­nie "wietrz­ną" i jak­że mo­gła­bym uszczę­śli­wić czło­wie­ka, któ­ry­by mię ubó­stwiał? Mój te­raź­niej­szy przy­ja­ciel jest mi naj­zu­peł­niej obo­jęt­nym, a ro­dzą­ca się mi­łość, któ­rą uczu­łam dla Pana, ty­czy­ła się może o wie­le wię­cej pi­sa­rza, niż Pana sa­me­go i kto wie na­wet, czy pew­ne­go dnia nie stał­byś się Pan za­zdro­snym o swo­je dru­gie ja? Tak więc, ba­sta, nie­praw­daż, nic z na­szej schadz­ki!

"Chcia­ła­bym, o ile w tych dniach przy­ja­dę do Pań­stwa, zna­leść tyl­ko przy­ja­ciół, a więc bez po­trze­by oba­wia­nia się po­bu­dek, któ­re nie­za­wod­nie spo­wo­do­wa­ły­by wy­buch. Do tego sza­leń­stwa nie mo­że­my do­pu­ścić za żad­ną cenę!…

"Pro­si­ła­bym tak­że ko­cha­ne­go Pana, aże­byś po­darł ten list kom­pro­mi­tu­ją­cy, któ­ry za­wie­ra bar­dzo do­nio­słe wy­zna­nie i bez ura­zy po­daj mi Pan rękę z całą życz­li­wo­ścią, Ali­da".

Ka­rol Do­uleur za­trząsł się z gnie­wu.

– Okrut­na! – rzekł. I wsu­nąw­szy do we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki list, prze­siąk­nię­ty sub­tel­ną per­fu­mą, po­grą­żył się w dłu­giej za­du­mie.

– Nie pój­dę! – za­wo­łał ener­gicz­nie.

Ale nie­ba­wem wo­ko­ło biur­ka po­kój za­ro­ił się zie­lo­ne­mi pla­ma­mi, któ­re tań­czy­ły fa­ran­do­lę, ośle­pia­ją­cą mu oczy. W tych dja­blich sko­kach prze­wa­ża­ły uro­cze spoj­rze­nia pani Fol­let, utkwio­ne w jego oczach, drwią­ce i chy­tre, a w głę­bi ich zie­lo­nej wody czy­tał osza­ła­mia­ją­cą żar­to­bli­wość, żar­to­bli­wość peł­ną cza­ru, któ­ra w wil­ję tego dnia rzu­ci­ła go w jej ob­ję­cia. Na chwi­lę uka­za­ła się jej sub­tel­na głów­ka, po­czem roz­ta­pia­ła się i ni­kła w fali blond wło­sów, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie jej drob­ne ząb­ki, po­ły­sku­ją­ce w ró­ża­nych ustach, po­żą­dli­wych i od­da­ją­cych się do­bro­wol­nie. Te­raz znów jej całe cia­ło w peł­ni jej wzro­stu pły­nę­ło po toni, w któ­rej błysz­cza­ły jak dro­gie ka­mie­nie jej kształ­ty. Ale i one z całą swo­ją, sub­tel­no­ścią zni­kły nie­ba­wem, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie uśmiech nad jej bia­łe­mi ząb­ka­mi i kar­min jej buzi przy­lep­nej.

Drzwi ga­bi­ne­tu otwo­rzo­no ła­god­nie. Żor­że­ta sta­nę­ła, pa­trząc w nie­go.

– Jak­że ci się pra­cu­je, naj­droż­szy? – spy­ta­ła mło­da ko­bie­ta ser­decz­nie.

Ka­rol Do­uleur za­sko­czo­ny w swych wał­kach we­wnętrz­nych, od­parł to­nem oschłym:

– Wiesz, że nie lu­bię, aże­by mi prze­szka­dza­no.

– Nie wi­dzia­łam cię już tak daw­no. Po­myśl, że to po­łu­dnie.

Pi­sarz, jak gdy­by się obu­dził.

– Już po­łu­dnie? – za­py­tał.

– Tak, tak… – śnia­da­nie na sto­le.

Ka­rol Do­uleur, z oczy­ma jesz­cze za­mglo­ne­mi, wstał i po­ca­ło­wał żonę.

– Czyś aby nie sła­by? – spy­ta­ła po ma­cie­rzyń­sku Żor­że­ta.

– Tak­że py­ta­nie!

– Bo je­steś jak­by stra­pio­ny, jak­by za­fra­so­wa­ny. – Na­wet głos ci się zmie­nił.

– Ależ nic mi nie jest, uspo­kój się… Tyl­ko z po­wie­ścią nie mogę dojść do ładu i to mię gry­zie-

Mał­żon­ko­wie prze­szli do ja­dal­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: