Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykański spisek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Amerykański spisek - ebook

Jest 20 listopada 1958 roku. Howard Hughes, zdeprawowany milioner, poszukuje brudów mogących zaszkodzić klanowi Kennedych. Tylko to może mu pomóc w pozbyciu się prześladujących go wezwań sądowych w sprawie antymonopolowego podziału TWA. Taką kartę przetargową ma dostarczyć Pete Bondurant. Były gliniarz jest specjalistą od brudnej roboty, który swoimi dokonaniami stworzył legendę brutalnego zabójcy. Nie zawaha się przed niczym, nawet gdy na drodze stanie mu dawny znajomy: Kemper Boyd. Ten niebezpieczny i ambitny agent pracuje na trzech etatach w FBI, CIA i dla samego Edgara Hoovera. Jego zadaniem jest infiltrowanie Kennedych z ramienia FBI na wypadek, gdyby JFK wygrał wybory i zasiadł w Białym Domu. Jedocześnie wraz z gorliwym prawnikiem, Robertem Kennedym, zwalcza mafię... Taki jest początek całej, wielowątkowej historii. A jej koniec przypadnie na pamiętny dzień 22 listopada 1963 roku. Wtedy wielu z jej bohaterów znajdzie się w jednym miejscu w Dallas…

„Amerykański spisek jest genialny”. The Times

„Amerykański spisek jest jak jazda kolejką górską, a naszym przewodnikiem jest Sułtan Brudów. Ellroy to najbardziej oryginalny twórca powieści kryminalnych naszych czasów”. Spectator

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-447-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ameryka nigdy nie była niewinna. Ciupcialiśmy dziewice na tylnych siedzeniach samochodów bez żadnych wyrzutów sumienia. Nie da się przypisać naszego upadku żadnemu szczególnemu wydarzeniu ani zbiegowi okoliczności. Nie można stracić czegoś, czego nie miało się od urodzenia.

Nostalgia masowego rynku sprawia, że zaczyna się tęsknić za przeszłością, która nigdy nie istniała. Hagiografia uświęca hulaszczych polityków, a ich wykalkulowanym gestom dodaje doniosłego znaczenia. W toku naszej opowieści prawda o tym, co się wydarzyło, zlewa się ze spóźnionymi refleksjami. Tylko pozornie można między nimi wytyczyć prostą granicę.

Wielką trójzasadą Camelotu było: Dobrze wyglądać, Komuś dowalić, Kogoś przelecieć. Jack Kennedy był mitycznym głównym bohaterem szczególnie sprośnej części naszej historii. Wypowiadał się jak nuworysz i miał światową fryzurę. Był jak Bill Clinton, tyle że niepoddany ocenie coraz bardziej wszechobecnych mediów i bez paru wałeczków tłuszczu.

Zabili go w najlepszym momencie dla zapewnienia mu świętości. Wokół płomienia jego wiecznej chwały wciąż krążą kłamstwa. Nadszedł czas na wyjęcie jego urny i rzucenie światła na kilku ludzi, którzy towarzyszyli Jackowi w drodze na szczyt i ułatwili mu upadek.

Byli twardymi gliniarzami, mistrzami szantażu i najemnikami. Zakładali podsłuchy i zabawiali się w gejowskich lokalach. Gdyby choć jedna sekunda z ich życia zboczyła z kursu, historia Ameryki nie istniałaby w znanej nam wersji.

Nadszedł czas na odmitologizowanie tamtej ery i stworzenie nowego mitu o pucybucie i milionerze. Nadszedł czas na przyjęcie do wiadomości, że istnieli źli ludzie, którzy potajemnie zapłacili za zdefiniowanie swoich czasów.

Ta opowieść jest dla nich.1 Pete Bondurant

(Beverly Hills, 22 listopada 1958)

Zawsze dawał sobie w żyłę w świetle telewizora.

Paru meksyków wymachiwało giwerami. Dowódca podżegał ich i wyjmował sobie wszy z brody. Biało-czarne zdjęcia; dureń z CBS w panterce. Prezenter wiadomości mówił: „Klątwa rzucona na Kubę – rebelianci Fidela Castro przeciwko regularnej armii Fulgencia Batisty”.

Howard Hughes odnalazł żyłę i wstrzyknął kodeinę. Pete obserwował z ukrycia – Hughes zostawił uchylone drzwi sypialni.

Narkotyk zaczął działać. Twarz Wielkiego Howarda się rozluźniła. Na zewnątrz klekotały wózki obsługi hotelowej. Hughes wytarł szprycę i zmienił program. Miejsce wiadomości zajęła dobranocka z Howdym Doodym – jak to w Beverly Hills.

Pete wyszedł na patio – stąd widać było basen, dobry punkt obserwacyjny. Parszywa pogoda: żadnych gwiazdeczek w bikini.

Nerwowo spojrzał na zegarek. W południe miał do wykonania rozwodową chałturę – mąż pił samotnie w czasie lunchu, a potem dymał jakąś młodą cipę. Musi wziąć porządną lampę błyskową: inaczej zdjęcia wyjdą zamazane, jakby się na nich pieprzyły pająki. Co do Hughesa, trzeba dowiedzieć się, kto rozpowiadał o wezwaniach do sądu w sprawie antymonopolowego podziału TWA, i przekupić go, żeby opowiadał, iż Wielki Howard odleciał na Marsa.

Sprytny Howard ujął to następująco: „Nie zamierzam z nimi walczyć, Pete. Po prostu będę nieuchwytny i przez to podbiję ceny do poziomu, kiedy sam będę chciał sprzedać. Mam dość TWA, ale nie pozbędę się go za mniej niż pięćset milionów dolarów”. Powiedział to, wydymając wargi – Lord Fauntleroy, starzejący się ćpun.

Koło basenu kręciła się Ava Gardner. Pete pomachał jej; zbyła go chłodnym gestem. Kiedyś załatwił jej aborcję w zamian za weekend z Hughesem. Pete – człowiek renesansu: alfons, diler, najemny zbir.

Hughes i on znają się baaardzo długo.

Czerwiec 1952. Los Angeles. Zastępca szeryfa hrabstwa Pete Bondurant – dowódca nocnego patrolu w okręgu San Dimas. Ta jedna gówniana noc: zgwałcona Murzynka, gablota pełna wrzeszczących pijaczków.

Wkurzył go tamten śmieć: „Znam cię, twardzielu. Zabijasz niewinne kobiety i własną…”.

Zatłukł go gołymi pięściami.

Szeryf wyciszył to. Naoczny świadek doniósł do FBI. Agent z LA, któremu przydzielono sprawę, nazwał tego śmiecia „ofiarą nieprzestrzegania praw człowieka”.

Dobrało się do niego dwóch federalnych: Kemper Boyd i Ward J. Littell. Howard Hughes zobaczył w gazecie jego zdjęcie i wyczuł wielki potencjał. Wygłuszył sprawę i zaproponował mu pracę: „załatwiacz spraw”, alfons, dostawca narkotyków.

Howard ożenił się z Jean Peters i dał jej willę obok swojej. A do obowiązków Pete’a dołożył rolę „podwórzowego burka”, dodając największą na świecie darmową budę: dom obok.

Sam o małżeństwie mówił: „Uważam, że to cudowna instytucja, Pete, ale wspólne mieszkanie jest stresujące. Wyjaśniaj to od czasu do czasu Jean, dobrze? A jeśli poczuje się samotna, szepnij, że zawsze o niej myślę, nawet gdy jestem bardzo zajęty”.

Pete zapalił cygaro. Nadciągnęły chmury – plażowicze zadygotali. Zaterkotał interkom – Hughes wzywał.

Wszedł do sypialni. W telewizji leciał Kapitan Kangur przy mocno ściszonym dźwięku.

Biało-czarne smugi światła – i Wielki Howard w głębokim cieniu.

– Sir?

– „Howard”, gdy jesteśmy sami. Wiesz przecież.

– Dzisiaj czuję się jak podwładny…

– Rozumiem, że masz ochotę pobrykać z tą swoją panną, Gail Hendee… Powiedz, czy dobrze się jej żyje w twojej wartowni?

– Owszem. Ona, tak jak ty, podejrzliwie podchodzi do wspólnego mieszkania i twierdzi, że dwadzieścia cztery pokoje dla dwóch osób upraszczają wiele spraw.

– Podobają mi się niezależne kobiety.

– Przecież wiem, że nie.

Hughes wyklepał poduszki.

– Masz rację. Ale podoba mi się idea niezależności kobiet, którą zawsze starałem się wykorzystać w moich filmach. I jestem pewien, że panna Hendee jest równie cudowną partnerką w wymuszaniu, jak i w łóżku. A jeśli chodzi o TWA…

Pete przysunął krzesło.

– Ci, którym zależy na procesie, nie znajdą cię. Przekupiłem wszystkich pracowników tego hotelu i umieściłem pewnego aktora w twoim bungalowie dwie przecznice stąd. Wygląda i ubiera się jak ty, bez przerwy odwiedzają go panienki dla podtrzymania mitu, że wciąż sypiasz z kobietami. Sprawdzam wszystkich, którzy chcą się tu zatrudnić, żeby być pewnym, że Departament Sprawiedliwości nie wetknie nam kapusia. Wszyscy tutejsi kierownicy zmiany grają na giełdzie i co miesiąc daję im po dwadzieścia akcji Hughes Tool Company. Tak długo, jak zostaniesz tutaj, nie będziesz musiał pojawiać się w sądzie.

Hughes skubał szlafrok – lekko drżały mu ręce.

– Jesteś bardzo okrutnym człowiekiem.

– Nie, jestem twoim okrutnym człowiekiem i dlatego pozwalasz mi na odszczekiwanie się.

– Jesteś „moim człowiekiem”, ale wciąż siedzi w tobie coś z tandetnego prywatnego detektywa.

– Dlatego, że mnie przytłaczasz. Dlatego, że ja też nie przepadam za wspólnym mieszkaniem.

– Pomimo tego, ile ci płacę?

– Nie, z powodu tego.

– Możesz jaśniej?

– Mogę. Ja mam dom w Holmby Hills, ale ty masz akt jego własności. Mam nowego pontiaka, ale ty masz na niego papiery. Mam…

– To nic nie znaczy.

– Howard, chcesz czegoś ode mnie. Powiedz, o co chodzi, i zrobię to.

Hughes nacisnął guzik pilota i Kapitan Kangur zniknął z ekranu.

– Kupiłem magazyn „Cicho sza!”. Powody nabycia tego ordynarnego szmatławca były dwa. Po pierwsze, układam się z J. Edgarem Hooverem i chcę, żeby nasza przyjaźń okrzepła. Obaj uwielbiamy typ hollywoodzkich plotek, których dostarcza „Cicho sza!”, więc posiadanie tego magazynu może być przyjemnością, a jednocześnie przebiegłym politycznym posunięciem. Po drugie, chodzi o samą politykę. Szczerze mówiąc o to, bym mógł obsmarować polityków, których nie lubię; takich rozwiązłych playboyów jak senator John Kennedy, który może wystartować w wyborach prezydenckich w sześćdziesiątym roku przeciw mojemu dobremu przyjacielowi Dickowi Nixonowi. Pewnie wiesz, że w latach dwudziestych rywalizowaliśmy z ojcem Kennedy’ego w interesach i tak naprawdę nienawidzę całej tej rodziny…

– Wiem – wtrącił Pete.

– A ja wiem, że pracowałeś dla „Cicho sza!” jako „weryfikator informacji”, dlatego zrozumiesz ten aspekt interesu. To coś w rodzaju szantażu, w sam raz dla ciebie…

Pete strzelał palcami.

– „Weryfikacja informacji” polegała na tym, że radziłem: „Nie podawaj naszego pisma do sądu, bo zrobię ci krzywdę”. Jeśli chcesz, żebym pomagał ci w taki sposób, to nie ma sprawy.

– To dobrze. Od tego zaczniemy.

– Howard, powiedz krótko. Znam tam ludzi, wystarczy, że mi powiesz, kto odchodzi, a kto zostaje.

Hughes wzdrygnął się – ale tylko trochę.

– Recepcjonistką była Murzynka z łupieżem, więc ją wylałem. Ten pismak, tak zwany „tropiciel skandali”, sam zrezygnował i chcę, żebyś znalazł mi nowego. Sol Maltzman zostaje. Wszystkie swoje artykuły wypuszcza pod pseudonimem, więc jestem skłonny go zostawić, mimo że to komunista z czarnej listy należący do tylu organizacji lewicowych, że…

– Ale kogoś tam musisz mieć. Sol robi dobrą robotę, a gdyby sprawy potoczyły się gorzej, może zastąpić go Gail – od paru lat pisuje trochę dla „Cicho sza!”. Od kwestii prawnych masz swojego Dicka Steisela, a do czarnej roboty mogę załatwić Freda Turentine’a. Znajdę ci też dobrego tropiciela skandali. Muszę tylko trochę poniuchać i popytać, to kwestia czasu.

– Ufam ci. Jak zwykle świetnie sobie poradzisz.

Pete wciąż strzelał palcami. Bolały go stawy – niechybny znak, że będzie padać. Hughes spytał:

– Musisz to robić?

– To przez te moje ręce się spotkaliśmy, szefie. Po prostu daję ci znać, że wciąż są na miejscu.

Salon „budy podwórzowego burka” miał wymiary 25 na 24 metry. Ściany hallu były ze złociście nakrapianego marmuru. Dziewięć sypialni. Chłodnie. A dywany Hughes kazał czyścić co miesiąc – czarnuch przeszedł po nich tylko raz. Kamery monitorujące, zamontowane na dachu i półpiętrze, filowały prosto na sypialnię pani Hughes.

Pete znalazł Gail w kuchni. Jej wspaniałe kształty i długie brązowe włosy wciąż na niego działały.

– Zazwyczaj słyszy się, jak ktoś wchodzi do domu, ale nasze drzwi wejściowe są pół kilometra stąd – powiedziała.

– Mieszkamy tu od roku, a ciebie wciąż się żarty trzymają.

– Do mieszkania w Tadż Mahal człowiek długo się przyzwyczaja…

Pete usiadł okrakiem na krześle przy niej.

– Coś nerwowa jesteś.

Gail odsunęła od niego swoje krzesło.

– Hm… jak na szantażystkę przystało. Jak się nazywa dzisiejszy facet?

– Walter P. Kinnard. Ma czterdzieści siedem lat i zdradza żonę od zawsze. Ma też dzieci, za którymi szaleje, a żona mówi, że ugiąłby się pod groźbą pokazania tych zdjęć im właśnie. To pijaczek, a podrywa zawsze w porze lunchu.

Gail się przeżegnała – trochę na żarty, trochę na poważnie.

– A gdzie?

– Spotkasz się z nim w Dale’s Secret Harbor. Metę ma parę przecznic stamtąd, tam popycha swoją sekretarkę, ale ty nalegaj na pójście do Ambasadora. Jesteś w mieście na konferencji i masz elegancki pokój z barkiem.

Gail zadrżała. Poranne dreszcze – pewny znak, że jest roztrzęsiona.

Pete wcisnął jej klucz.

– Wynająłem sąsiedni pokój, więc możesz się zamknąć, żeby wyglądało to wiarygodnie. Naoliwiłem zamek w drzwiach łączących pokoje, tak że nie powinno być hałasu.

Gail zapaliła papierosa. Ręce jej nie drżały – dobry znak.

– Opowiedz mi o czymś innym. Czego chciał Howard Samotnik?

– Kupił „Cicho sza!”. Chce, żebym znalazł mu pismaka, żeby mógł położyć łapę na hollywoodzkich plotkach, do spółki z tym swoim kumplem J. Edgarem Hooverem. Chce obsmarowywać swych politycznych wrogów, jak tego twojego dawnego kochasia, Johna Kennedy’ego…

Gail uśmiechnęła się ciepło.

– Parę weekendów nie oznacza zaraz, że był moim kochasiem.

– Ten lubieżny uśmiech oznacza co innego…

– Kiedyś zabrał mnie samolotem do Acapulco. To przez ten jego gest w stylu Howarda Samotnika jesteś taki zazdrosny.

– Bo to było podczas jego miesiąca miodowego!

– I co z tego? Ożenił się z przyczyn politycznych, a te nie pomagają w łóżku. Na Boga, taki podglądacz i nie wie!

Pete wyciągnął nagle gnata i sprawdził magazynek – sam nie wiedział czemu.

– Nie uważasz, że nasze życie jest dziwne? – rzuciła Gail.

Do centrum pojechali osobnymi wozami. Gail usiadła przy barze; Pete zajął pobliski stolik i zamówił drinka. Restauracja była zatłoczona – Dale’s nieźle musiała zarabiać na lunchach. Pete wybrał idealne miejsce – kiedyś zgasił papierosa na właścicielu.

Kręciło się tu mnóstwo kobiet: głównie personel biurowy. Gail wyróżniała się, i to bardzo, wręcz niesamowicie. Pete pożerał orzeszki – zapomniał o śniadaniu.

Kinnard się spóźniał. Bystre oko Pete’a prześwietliło salę. Obok telefonów stał Jack Whalen – czołowy bukmacher Los Angeles. Dwa stoliki dalej siedzieli policjanci. Szeptali: „Bondurant… Jasne, ten od Cressmeyerowej”.

Duch Ruth Mildred Cressmeyer siedział przy barze: smutna, podstarzała, trzęsąca się kobieta.

Pete wszedł na Ścieżkę Pamięci.

Koniec 1949. Miał dwie dobre fuchy: ochroniarz pokerowych graczy i aborcyjny naganiacz. Doktorem od skrobanek był jego młodszy brat, Frank.

Pete zaciągnął się do amerykańskich marines, żeby załapać się na zieloną kartę. Frank został z rodziną w Quebecu i poszedł do szkoły medycznej.

Pete przyjechał tu wcześniej, Frank po nim. „Nie paplaj po francusku, mów po angielsku. Pozbądź się akcentu i ruszaj na Amerykę…”

Frank dotarł do LA z żądzą wielkich pieniędzy. Zdał końcowe egzaminy i rozpuścił wici: aborcje i morfina na sprzedaż. Frank kochał aktoreczki i karty. Kochał zbirów. I kochał czwartkowego pokera u Mickeya Cohena.

Zaprzyjaźnił się ze złodziejem o nazwisku Huey Cressmeyer. Mama Hueya prowadziła pokątny gabinet ginekologiczny dla Murzynek. Dziewczyna Hueya zaszła w ciążę i poprosiła Franka i mamę Hueya o pomoc. A Hueyowi odbiło i zwinął pieniądze z czwartkowego pokera – Pete’a nie było akurat na służbie, złapał grypę.

Mickey załatwił Pete’owi tę robotę. Dostał cynk: Huey ukrywa się w melinie w El Segundo. W domu należącym do Jacka Dragna. A Mickey nienawidził Jacka Dragna. Podwoił więc cenę i kazał zabić wszystkich tam obecnych.

14 grudnia 1949 – pochmurno i zimno.

Pete oświetlił dziuplę koktajlem Mołotowa. Tylnymi drzwiami wybiegły cztery postacie w płomieniach. Pete zastrzelił je i zostawił, żeby spłonęły.

Według dokumentów byli to:

Hubert John Cressmeyer, lat 24

Ruth Mildred Cressmeyer, lat 56

Linda Jane Camrose, lat 20, w czwartym miesiącu ciąży

François Bondurant, lat 27, lekarz, imigrant z Kanady.

Oficjalnie sprawcy nie wykryto. Ale zaczęły krążyć plotki.

Ktoś zadzwonił do jego ojca w Quebecu i doniósł o tym. Stary wykręcił do Pete’a i błagał, żeby zaprzeczył… Musiał się zająknąć albo jakoś inaczej wydać. Nazajutrz stary razem z żoną nawdychał się spalin.

Starucha przy barze wyglądała jak jakiś pieprzony sobowtór Ruth Mildred.

Czas się wlókł. Postawił starej drinka. Walter P. Kinnard wszedł i usiadł obok Gail.

Zaczęła się poezja.

Gail kiwnęła na barmana. Szybki Walter wolał gwizdnąć. Joe podskoczył z shakerem do martini – stały bywalec miał coś do powiedzenia.

Bezradna Gail szukała w torebce zapałek. Usłużny Walter już z uśmiechem podawał zapalniczkę. To nic, że tył jego kołnierzyka był obsypany łupieżem.

Gail się uśmiechnęła. Seksowny Walt również. Nosił białe skarpetki do trzyczęściowego garnituru w prążki.

Siedzieli, gawędząc nad martini. Pete obserwował przedłóżkową rozgrzewkę. Gail napiła się dla kurażu – była wyraźnie zdenerwowana. Dotknęła ramienia Waltera. Widać było jej poczucie winy – gdyby nie pieniądze, rzuciłaby to.

Pete przeszedł do Ambasadora, do swojego pokoju. Miejsce było idealne: od pokoju Gail oddzielały go drzwi. Założył film do aparatu i podłączył lampę błyskową. Naoliwił zawiasy drzwi łączących pokoje. Nastawił obiektyw na zbliżenie.

Minęło dziesięć minut. Nasłuchiwał odgłosów z sąsiedniego pokoju. Umówione hasło: „Cholera, gdzie te klucze?” Gail wypowiedziała trochę za głośno.

Pete przylgnął do ściany. Usłyszał lament Samotnego Walta: żona i dzieci nie wiedzą, że mężczyzna ma pewne potrzeby. Pytanie Gail: To czemu masz aż siedmioro dzieci? I odpowiedź Walta: Bo one trzymają żonę w domu, a to właściwe miejsce dla kobiety.

Głosy ucichły. Buty spadły na podłogę. Gail kopnęła wysokim obcasem w ścianę – to był jej sygnał „jeszcze trzy minuty”. Pete się zaśmiał – pokój za trzydzieści dolarów za noc ze ścianami cienkimi jak z papieru. Zgrzyt zamków błyskawicznych. Skrzypienie sprężyn. Sekundy mijały – tik, tik, tik. Walter P. Kinnard zaczął stękać – Pete zerknął na zegarek: 14:44.

Poczekał do 15:00. Otworzył drzwi na oścież – naoliwione zawiasy nawet nie skrzypnęły.

Gail i Walter P. Kinnard pieprzyli się. W pozycji misjonarskiej, z głowami blisko siebie – dowód niewierności nadający się do sądu. Walt dogadzał sobie. Gail udawała ekstazę i ogryzała skórki przy paznokciach.

Pete zrobił zbliżenie i zaczął trzaskać zdjęcia.

Raz, dwa, trzy – flesz strzelał jak karabin maszynowy. Cały pokój zalał się blaskiem.

Walter zawył i próbował się skulić. Gail sturlała się z łóżka i pobiegła do łazienki. Został seksowny i goły jak święty turecki Walt: 175 cm wzrostu, prawie 100 kg wagi, tłusty.

Pete odłożył aparat i złapał Walta za kark. Powoli i przyjaźnie rzekł:

– Twoja żona chce rozwodu. Życzy sobie ośmiuset dolarów miesięcznie, dom, tego dwuletniego buicka i opłat za ortodontę dla twojego syna Timmy’ego. Dasz jej wszystko, czego żąda, albo znajdę cię i zabiję.

Na ustach Kinnarda pojawiły się banieczki śliny. Pete podziwiał ich kolor: mieniły się na niebiesko i czerwono.

Para wyleciała spod drzwi od łazienki – Gail zawsze po takiej robocie brała szybki prysznic.

Pete upuścił Walta na podłogę. Jego ręka trzęsła się z wysiłku: sto kilo, nieźle. Kinnard zebrał ubranie i wytoczył się z pokoju. Pete widział, jak idzie korytarzem, próbując włożyć spodnie.

Gail wyszła w chmurze pary. Jej „ja już tak nie mogę” nie było niczym nowym.

Walter P. Kinnard nie lubił się procesować. Notowania Pete’a podskoczyły: żony – 23, mężowie – 0. Pani Kinnard zapłaciła mu od razu pięć kawałków i obiecała dożywotnio 25% z alimentów.

Kolejne trzy dni: czas dla Howarda Hughesa.

Sprawa TWA nie dawała Wielkiemu Howardowi spokoju. Pete przyśpieszył działania. Zapłacił dziwkom, by powiedziały prasie, że Hughes ukrywa się w różnych miejscach. Bombardował zaangażowanych w proces telefonami: Hughes był w Bangkoku, Maracaibo, Seulu. W Biltmore umieścił drugiego sobowtóra: wielce męskiego weterana filmów pornograficznych. Pops był prawdziwym ogierem – Pete wysłał do niego Barbarę Payton. Zachlana Babs naprawdę myślała, że ten stary dureń to Hughes. Rozpowiadała na prawo i lewo, że Mały Howard urósł o piętnaście centymetrów.

J. Edgar Hoover z łatwością mógł przesunąć termin sprawy. Hughes odmówił proszenia go o pomoc.

– Jeszcze nie teraz, Pete. Najpierw moja przyjaźń z panem Hooverem musi dojrzeć. Kluczem do tego może być „Cicho sza!”, ale najpierw znajdź mi nowego faceta od skandali. Wiesz, jak bardzo pan Hoover lubi ekscytujące wieści…

Pete puścił w obieg wiadomość: nowe „Cicho sza!” poszukuje tropiciela skandali. Zainteresowani – dzwonić do Pete’a B. I ślęczał przy telefonie. A dzwonili sami frajerzy. Pete mówił: „Daj mi jakiś smakowity kąsek, to pogadamy”. Tamci przynudzali, że Pat Nixon właśnie urodziła dziecko Nat King Cole’a. Albo że Lawrence Welk dupczył męskie prostytutki. Gorący duet: Patti Page i Francis, muł, który mówi. Eisenhower miał kolorowych przodków. Rin Tin Tin zrobił dziecko Lassie. A Jezus Chrystus prowadził murzyński burdel w Watts. Coraz gorzej. Pete policzył: dziewiętnastu chętnych – same zera. Wtedy zadzwonił telefon – dwudziesty z kolei. Pete słyszał trzaski – prawdopodobnie międzymiastowa.

– Kto mówi?

– Pete? Tu Jimmy.

HOFFA.

– Jimmy, co u ciebie?

– Zimno. Jak w całym Chicago. Dzwonię od kumpla, grzejnik nawalił. Jesteś pewien, że twój telefon nie jest na podsłuchu?

– Jestem. Freddy Turentine co miesiąc sprawdza wszystkie telefony pana Hughesa.

– To mogę mówić?

– Możesz.

Hoffa się rozluźnił. Pete trzymał słuchawkę na odległość ramienia i słyszał go baaardzo dobrze.

– Komisja McClellana siedzi na mnie jak muchy na gównie. Ten sprytny sukinsyn Bobby Kennedy przekonał pół kraju, że Teamsters są gorsi od cholernych komuchów, szczuje mnie i moich ludzi wezwaniami do sądu, detektywi skaczą po całym moim związku jak…

– Jimmy…

– …pchły po kundlu. Najpierw wykopał Dave’a Becka, a teraz chce mnie. Bobby Kennedy to wielka kupa psiego gówna. Buduję ośrodek wypoczynkowy Słoneczna Dolina na Florydzie, a Bobby usiłuje wytropić, skąd są te trzy miliony, które wybuliłem. Myśli, że wziąłem je z Funduszu Emerytalnego Stanów Środkowych…

– Jimmy…

– …i myśli, że może wykorzystać mnie w wyborach swojego brata dupka na prezydenta. Myśli, że James Riddle Hoffa będzie jakąś pieprzoną polityczną odskocznią. Myśli, że się zegnę i nadstawię tyłka jak jakiś cholerny pedał. Myśli…

– Jimmy…

– …że jestem jakimś pierdołą jak on i jego brat. Myśli, że im się ze mną uda jak z Dave’em Beckiem. I jakby tego było mało, mam jeszcze ten postój taksówek w Miami. Pracują tam nawiedzeni kubańscy uchodźcy i nic, tylko debatują o pieprzonym Castro kontra pieprzony Batista, jak, jak te, no…

Hoffa dostał zadyszki. Pete spytał szybko:

– Czego chcesz?

Jimmy złapał trochę powietrza.

– Mam dla ciebie robotę w Miami.

– Ile?

– Dziesięć tysięcy.

– Biorę – odrzekł Pete.

Zarezerwował sobie nocny lot. Na fałszywe nazwisko, pierwszą klasą w Hughes Aircraft. Wylądował o 8.00.

W Miami narastał upał. Taksówką dotarł do należącej do Teamstersów wypożyczalni aut po nowego caddy eldo. Jimmy już zadziałał – nie musiał zostawiać depozytu ani dokumentów. Pod deską rozdzielczą była notatka: „Jedź na postój taksówek przy Flagler i Czterdziestej Szóstej Północno-Wschodniej. Pogadaj z Fulem Machadem”. I wskazówki, jak dojechać: wiaduktami do dróg zaznaczonych na mapce.

Pete ruszył. Krajobraz szybko znikał. Domy robiły się coraz mniejsze. Białe kwartały przeszły w posiadanie białej nędzy, czarnych i meksyków. Flagler było ulicą tanich domów i marnych wystaw.

Biuro postoju taksówek pokrywała sztukateria w tygrysie pręgi. Taksówki też pomalowano w ten wzór. Kubańcy w tygrysich koszulkach obżerali się pączkami i popijali tanie wino. Szyld głosił: Taxi-Tygrys. Se Habla Espanol.

Pete zaparkował wprost przed wejściem. Faceci w tygrysach podeszli do niego i zatrajkotali. Rozprostował swoje metr dziewięćdziesiąt pięć. Koszula wyszła mu ze spodni. Zobaczyli jego spluwę i odsunęli się.

Wszedł do dyspozytorni. Niezła tapeta: ściana od podłogi do sufitu wyklejona zdjęciami tygrysów. Jak w „National Geographic” – Pete prawie zaryczał.

Dyspozytor pomachał do niego. Jego twarz pokrywały blizny po nożu. Pete przysunął sobie krzesło. Brzydkogęby rzekł:

– Jestem Fulo Machado. Zrobiła mi to tajna policja Batisty, więc napatrz się i zaraz zapomnij, jasne?

– Nieźle mówisz po angielsku.

– Pracowałem w Nacional Hotel w Hawanie. Uczył mnie amerykański krupier. Okazało się, że był maricónem i próbował mnie zdemoralizować.

– Co mu zrobiłeś?

– Ten maricón miał chatę na świńskiej farmie pod Hawaną, sprowadzał tam młodych Kubańczyków, żeby ich demoralizować. Znalazłem go tam z innym maricónem i zaciukałem ich maczetą. Wymiotłem całą paszę z koryt i zostawiłem drzwi otwarte na oścież. To w „National Geographic” pisali, że głodne świnie nie potrafią się oprzeć rozkładającym się zwłokom…

– Fulo, podobasz mi się – przyznał Pete.

– Poczekaj z tą oceną. Jestem impulsywny, kiedy mam do czynienia z wrogami Jezusa Chrystusa i Fidela Castro.

– Czy ktoś od Jimmy’ego zostawił dla mnie kopertę? – spytał Pete.

Fulo podał ją niechętnie. Pete rozdarł ją niecierpliwie. Jasne – krótka notka i zdjęcie. „Anton Gretzler, Hibiscus 114, Lake Weir, Floryda (niedaleko Słonecznej Doliny). OL4-8812”. Na fotce wysoki facet, tak gruby, że właściwie nie powinien żyć.

– Jimmy musi ci ufać – rzekł Pete.

– Owszem. Sponsorował moją zieloną kartę, więc wie, że będę lojalny.

– Co to za miejsce ta Słoneczna Dolina?

– Coś jak ogródki działkowe. Jimmy dużo ich sprzedaje członkom Teamsters.

– A na kim, według ciebie, więcej się dzisiaj wyciągnie: na Jezusie czy Castro? – spytał nagle Pete.

– Powiedziałbym, że fifty-fifty.

Pete zameldował się w Eden Rock i zadzwonił z automatu do Antona Gretzlera. Grubas zgodził się na spotkanie o 15.00 niedaleko Słonecznej Doliny.

Pete zdrzemnął się i wyjechał wcześnie. Słoneczna Dolina była paskudnym miejscem: trzy drogi gruntowe wyżłobione na mokradłach czterdzieści metrów od międzystanowej. I rzeczywiście były to ogródki działkowe – domy wielkości pudełek od zapałek, tanie elewacje. Granicę stanowiły mokradła – Pete widział aligatory wygrzewające się w słońcu. Było gorąco i wilgotno. Wściekły upał wysuszył zieleń.

Pete oparł się o samochód i przeciągnął. Autostradą przejeżdżała ciężarówka, z silnika parowało; facet siedzący obok kierowcy coś krzyczał. Pete odwrócił się, gdy frajerzy go mijali.

Lekki wiatr wzniecał tumany kurzu. Drogi dojazdowej nie było widać. Duży sedan skręcił z międzystanowej i jechał na oślep. Pete czekał. Samochód stanął. Wysiadł gruby Anton Gretzler. Pete podszedł do niego. Gretzler spytał:

– Pan Peterson?

– To ja. Pan Gretzler?

Gruby wyciągnął rękę. Pete go zignorował.

– Coś się stało? Mówił pan, że chce obejrzeć działki.

Pete poprowadził grubasa na polankę na mokradłach. Gretzler szybko załapał: tylko spokojnie. Oczy aligatorów wystawały z wody.

Pete rzekł:

– Zobacz mój wózek. Czy wyglądam jak jakiś związkowy dupek, który chce kupić składany domek?

– No… nie.

– Nie uważasz więc, że robisz Jimmy’ego na szaro, pokazując mi te gówniane działki?

– No…

– Jimmy mówił mi, że ma tu ładne domki, które niedługo będą gotowe. Miałeś zaczekać i je pokazać Teamstersom…

– No tak… Myślałem tylko, że…

– Jimmy mówi, że jesteś narwany i nie powinien z tobą pracować. Mówi, że rozgłaszasz, że pożyczył sobie pieniądze z Funduszu Emerytalnego Teamsters i trochę ich sprzeniewierzył. Mówi, że gadałeś o Funduszu, jakbyś był tu kimś.

Gretzler się wzdrygnął. Pete chwycił go za nadgarstek i ścisnął – kości trzasnęły i wyszły przez skórę. Gretzler próbował krzyknąć, ale się zakrztusił.

– Czy komisja McClellana cię wezwała?

Gretzler, przerażony, przytaknął.

– Rozmawiałeś z Robertem Kennedym albo jego detektywami?

Gretzler pokręcił głową, bliski zrobienia ze strachu w portki.

Pete sprawdził autostradę. Żadnych aut, żadnych świadków.

– PROSZĘ – szepnął Gretzler.

Pete rozwalił mu łeb.3 Ward J. Littell

(Chicago, 30 listopada 1958)

Robota na czarno – klasyczna dla FBI metoda ścigania komuchów. Littell otworzył zamek linijką. Ręce mu się pociły – włamania do mieszkań i domów zawsze są ryzykowne. Sąsiedzi mogą usłyszeć. Hałas na korytarzu zagłuszał kroki każdego nadchodzącego.

Zamknął za sobą drzwi. Zobaczył salon: liche meble, regały na książki, plakaty związków zawodowych. Typowe mieszkanie członka Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych – dokumenty są pewnie w kredensie. I były. Tak jak standardowe fotki na ścianach: posępne stare ujęcia „Uwolnić Rosenbergów”.

Żałosne.

Przez miesiące inwigilował Mortona Katzenbacha. Słyszał mnóstwo lewicowych wyzwisk. I wiedział jedno: Morty nie stanowił żadnego zagrożenia dla Ameryki. Komuchy spotykały się przy straganie z pączkami Morty’ego. Ich „zdrada” polegała na karmieniu strajkujących robotników fabryki samochodów.

Littell wyjął swojego minoxa i pstrykał „dokumentację”. Zużył trzy rolki filmu na listy składek – na wszystkich widniało 50 dolców miesięcznie. To była męcząca, gówniana robota. Automatycznie przypomniała mu się stara śpiewka. Masz czterdzieści pięć lat. Jesteś ekspertem od podsłuchów. Byłeś w jezuickim seminarium, masz dyplom ukończenia prawa, brakuje ci dwóch lat i dwóch miesięcy do emerytury. Masz grubą eks żonę, której płacisz alimenty, i córkę w Notre Dame. Jeśli zdasz egzamin przed Illinois Bar i opuścisz FBI, twoje zarobki brutto przez parę lat spokojnie zrekompensują utraconą pensję.

Przejrzał dwie listy „wydatków politycznych”. Morty notował swoim okrągłym pismem: Zwykłe, Czekoladowe, Z lukrem.

Usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły się trzy metry od niego.

Faye Katzenbach wtargała zakupy. Spostrzegła go i pokręciła głową, jakby zobaczyła najsmutniejszą rzecz pod słońcem.

– Więc teraz jesteście zwykłymi złodziejaszkami?

Littell, wybiegając, potrącił lampę.

W biurze panował nocny spokój – zaledwie paru agentów przeglądało doniesienia. Littell znalazł na swoim biurku notatkę.

Dzwonił K. Boyd. Będzie w mieście w drodze na Florydę. Pump Room o 19:00?

Kemper… no jasne!

Chick Leahy podszedł, machając płachtami papieru.

– Potrzebuję kompletnej teczki Katzenbacha ze zdjęciami – do jedenastego grudnia. Pan Tolson przyjeżdża na inspekcję i chce przyjrzeć się KPSZ.

– Załatwione.

– Świetnie. Z pełną dokumentacją?

– Z częściową. Pani Katzenbach złapała mnie, nim skończyłem.

– O Boże. Czy…?

– Nie, nie zadzwoniła do Wydziału Policji w Chicago, bo wiedziała, kim jestem i co robiłem. Panie Leahy, połowa komuchów na świecie zna termin „robota na czarno”…

Leahy westchnął.

– Wyrzuć to z siebie, Ward. Mam zamiar ci odmówić, ale lepiej się poczujesz, jeśli to powiesz.

– No dobrze. Wolę zadania dotyczące mafii. Chciałbym dołączyć do programu PRZESTĘPCZOŚCI STOP.

– Niestety – odrzekł Leahy. – Nasza lista PS jest pełna. Oceniam, że jako agent specjalny najlepiej nadajesz się do indoktrynacji politycznej, a to też ważne zadania. Pan Hoover uważa, że komuniści są bardziej niebezpieczni niż mafia, i muszę przyznać, że się z nim zgadzam.

Patrzyli na siebie. Littell spasował – Leahy mógłby tak stać cały dzień.

Leahy wrócił do swojego biura. Littell zatrzasnął drzwi swojego i zabrał się za robotę. Kodeks cywilny musiał jednak poczekać – myśli powędrowały w stronę Kempera Boyda.

Koniec 1953: robią obławę na porywacza w LA. Tamten wyjmuje broń; on trzęsie się tak, że upuszcza swoją. Ci z Wydziału Policji Los Angeles śmieją się z niego. Kemper tak pisze raport, żeby on okazał się bohaterem.

Protestują przeciwko przyznaniu renty po Tomie Agee – pan Hoover chce ją dać puszczalskiej żonie Toma. Kemper przekonuje go, by pieniądze przekazać jego cudem uratowanej córce; Helen ma teraz przyzwoite zabezpieczenie.

Aresztują Wielkiego Pete’a Bonduranta. On popełnia gafę: podśmiewa się z Pete’a po francusku. Bondurant zrywa kajdanki i rzuca mu się do gardła. On ucieka. Wielki Pete wybucha śmiechem. Kemper przekupuje Bonduranta, żeby milczał – za dodatkową porcję jedzenia w celi.

Kemper nigdy nie osądzał jego tchórzostwa. Mówił: „Obaj wstąpiliśmy do Biura, by uniknąć udziału w wojnie, więc kto kogo ma osądzać?”. I Kemper nauczył go, jak się włamywać – niezłe antidotum na strach. Mówił: „Jesteś moim gliniarskim spowiednikiem. Odwzajemnię ci się i będę słuchał twojej spowiedzi, ale ponieważ moje tajemnice są gorsze niż twoje, zawsze ja na tym lepiej wyjdę…”.

Littell zamknął książkę. Kodeks cywilny był śmiertelnie nudny.

Pump Room był zatłoczony. Od jeziora wiał wiatr – ludzie się chowali. Littell zarezerwował stolik z tyłu. Maître d’ przyjął zamówienie na drinki: dwa martini, bez dodatków. Restauracja była czarowna: tętniła kolorowymi kelnerami i barwnym tłumem.

Dotarły drinki. Littell zamówił je, żeby wznieść szybki toast. Boyd wkroczył przez hotelowe drzwi.

Littell się zaśmiał.

– Nie mów, że tu mieszkasz.

– Mój samolot odlatuje przed drugą w nocy, potrzebuję kawałka miejsca, żeby rozprostować nogi. Witaj, Ward.

– Cześć, Kemper. To jakieś pożegnanie?

Boyd podniósł szklaneczkę.

– Za moją córkę Claire, twoją córkę Susan i Helen Agee. Niech im się wiedzie na studiach i niech będą lepszymi prawnikami niż ich ojcowie.

Zadźwięczało szkło.

– Z których żaden nie praktykował prawa!

– Ty byłeś przecież urzędnikiem. I słyszałem, że pisałeś nakazy deportacji, które były rozpatrywane.

– Nie jesteśmy więc tacy ostatni. Szczególnie ty. Jak tu trafiłeś?

– Mój nowy pracodawca zarezerwował mi pokój w Midway, ale postanowiłem zaszaleć i pokryć różnicę z własnej kieszeni. A różnica między Skyliner Motel a Ambassador-East jest znacząca.

Littell się uśmiechnął.

– Cóż to za nowy pracodawca? Pracujesz w jakimś biznesie?

– Nie, to coś lepszego. Powiem ci po paru drinkach, gdy już będziesz skłonny do bluźnierstw i rzucisz „kurwa, Jezu Chryste”.

– To rzucę od razu. Dajmy sobie spokój z towarzyskimi pogawędkami, więc powiem to „kurwa” teraz.

Boyd sączył martini.

– Za szybko. Ale mam nowiny z frontu krnąbrnych córek. To powinno cię pocieszyć.

– Niech zgadnę. Claire przenosi się z Tulane do Notre Dame.

– Nie. Helen kończy Tulane semestr wcześniej. Przyjęli ją na Wydział Prawa w Chicago i przeprowadza się tu w przyszłym miesiącu.

– Jezu Chryste!

– Wiedziałem, że się ucieszysz.

– Helen to odważna dziewczyna. Będzie cholernie dobrym prawnikiem.

– Zgadza się. I będzie cholernie dobrą żoną pod warunkiem, że nie damy nią pomiatać jakiemuś dupkowi w jej wieku.

– To musi być taki, co…

– Zaakceptuje jej blizny?

– Tak.

Boyd mrugnął.

– Uważaj, ona ma dwadzieścia jeden lat. Wiesz, jak byście we dwójkę rozzłościli Margaret…

Littell dopił drinka.

– I moją córkę także. À propos, Susan mówi, że Margaret spędza weekendy z jakimś facetem w Charlevoix. Ale nie poślubi go, dopóki ma moją książeczkę czekową.

– Jesteś jej szatanem. Grzechem młodości, przez który zaszła w ciążę. A w kontekście religijnych pojęć, które tak lubisz, wasze małżeństwo było czyśćcem.

– Nie, to moja praca jest czyśćcem. Dzisiaj robiłem rewizję mieszkania komucha i sfotografowałem całą stronę książki rachunkowej poświęconej pączkom. Naprawdę nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam…

Dotarły świeże drinki. Kelner się ukłonił – Kemper jakoś zawsze potrafił wzbudzić szacunek.

Littell dokończył:

– Ale coś tam zobaczyłem między czekoladowymi i z polewą…

– Co?

– Ten Hoover nienawidzi lewicowców, bo ich filozofia opiera się na ludzkiej słabości, podczas gdy jego własna oparta jest na upierdliwej moralności, która nie uznaje takich rzeczy.

Boyd podniósł swoją szklaneczkę.

– Nigdy mnie nie zawodzisz.

– Kemper…

Wokół przemykali kelnerzy. Świece rzucały złoty blask. Wniesiono płonące lody – starsza kobieta aż zapiszczała.

– Kemper…

– Hoover chce, bym infiltrował Komisję McClellana. Nienawidzi Bobby’ego i Jacka Kennedych i boi się, że ich tatuś kupi niedługo Jackowi Biały Dom na parę lat. Teraz, żeby oswoić obu braci, udaję emeryta FBI, który ma wykonać jakieś bliżej nieokreślone zadanie. Pochodziłem wokół pracy detektywa dla Komisji i dziś usłyszałem, że Bobby mnie zatrudni. Za parę godzin lecę do Miami, żeby odszukać zaginionego świadka.

Littell wyjąkał:

– Kurwa, Jezu Chryste.

Na co Boyd:

– Nigdy mnie nie zawodzisz.

– Jak rozumiem, bierzesz dwie pensje?

– Wiesz, że kocham pieniądze.

– Wiem, a braci lubisz?

– Lubię. Bobby to mały mściwy buldog, a Jack jest czarujący i nie tak mądry, jak mu się wydaje. Bobby jest silniejszy i tak jak ty nienawidzi zorganizowanej przestępczości.

Littell pokręcił głową.

– Nie ma czegoś takiego, czego ty byś nienawidził.

– Nie mogę sobie na to pozwolić.

– Nigdy nie rozumiałem twojej lojalności.

– Powiedzmy, że nie da się jej zrozumieć.

ZAŁĄCZNIK DO AKT: 2.12.1958. Oficjalny stenogram FBI rozmowy telefonicznej: „Nagrane na polecenie dyrektora/Zaklasyfikowane jako tajne 1-A: tylko do wiadomości dyrektora”. Rozmawiają: dyrektor Hoover, agent specjalny Kemper Boyd.

JEH: Pan Boyd?

KB: Dzień dobry, sir.

JEH: Tak, to dobry dzień. Czy dzwoni pan z bezpiecznego aparatu?

KB: Tak, z automatu. Połączenie może być kiepskie, bo dzwonię z Miami.

JEH: Młodszy Brat dał już panu pracę?

KB: Młodszy Brat nie traci czasu.

JEH: Proszę zinterpretować fakt, że tak szybko pana zatrudnił. Jeśli to konieczne, z nazwiskami.

KB: Młodszy Brat na początku był podejrzliwy, ale myślę, że z czasem to się zmieni. Wpadłem na Starszego Brata w gabinecie Sally Lefferts i okoliczności zmusiły nas do prywatnej rozmowy. Poszliśmy na drinka i zaprzyjaźniliśmy się. Starszego Brata, jak wielu czarujących mężczyzn, łatwo oczarować. Dobrze nam poszło i jestem pewien, że szepnął słówko Młodszemu.

JEH: Proszę opisać te „okoliczności”, o których pan wspomniał.

KB: Odkryliśmy, że obaj interesujemy się skomplikowanymi i prowokującymi kobietami, i poszliśmy podyskutować o tym do baru Mayflower. Starszy Brat potwierdził, że zamierza startować w 1960, a Młodszy Brat zacznie przygotowywać kampanię, kiedy w kwietniu zakończy się mandat Komisji McClellana…

JEH: Proszę kontynuować.

KB: Rozmawialiśmy ze Starszym Bratem o polityce. Opisałem siebie jako dziwacznego liberała według standardów Biura, które Starszy Brat…

JEH: Nie ma pan politycznych przekonań, które wpływałyby na efektywność działania w takich sytuacjach jak ta. Proszę kontynuować.

KB: Starszy Brat uznał moje rzekome przekonania polityczne za interesujące i jakby się otworzył. Powiedział, że uważa nienawiść Młodszego Brata do pana H. za cokolwiek niestosowną, choć usprawiedliwioną. Starszy Brat z ojcem nalegali, żeby Młodszy Brat ustąpił i zaproponował panu H. jakiś układ w zamian za wyczyszczenie jego organizacji, ale Młodszy Brat odmówił. Według mnie to pan H. legalnie nic nie może zrobić. Starszy Brat zgadza się z tym, tak jak wielu detektywów Komisji. Myślę, że Młodszy Brat jest niesłychanie zaangażowany i kompetentny. Czuję, że może pokonać pana H., ale nie w najbliższej przyszłości. Uważam, że potrzeba na to wielu lat i najprawdopodobniej wielu oskarżeń. To na pewno nie stanie się podczas trwania mandatu Komisji.

JEH: Sądzi pan, że Komisja przekaże piłeczkę wielkim ławom przysięgłych w chwili wygaśnięcia jej mandatu?

KB: Tak. Myślę, że bracia potrzebują lat, by czerpać jakieś polityczne zyski z pana H. Sądzę też, że gwałtowna reakcja mogłaby zablokować i ugodzić Starszego Brata. Kandydaci demokratów nie mogą sobie pozwolić na antyzwiązkowy wizerunek.

JEH: Pańskie wnioski brzmią zupełnie sensownie.

KB: Dziękuję, sir.

JEH: Czy Starszy Brat wymieniał moje nazwisko?

KB: Tak. Wie o pańskiej bogatej dokumentacji dotyczącej polityków i gwiazd filmowych, które uważa pan za wywrotowe, i obawia się, że ma pan akta także na jego temat. Powidziałem mu, że pańskie akta dotyczące jego rodziny liczą prawie tysiąc stron.

JEH: Dobrze. Straciłby pan wiarygodność, gdyby nie był pan tak szczery. O czym jeszcze dyskutowaliście ze Starszym Bratem?

KB: Głównie o kobietach. Starszy Brat wspomniał, że wybiera się do Los Angeles 9 grudnia. Dałem mu numer telefonu pewnej rozwiązłej kobiety o nazwisku Darleen Shoftel i nalegałem, by do niej zadzwonił.

JEH: Myśli pan, że to zrobił?

KB: Nie, sir. Ale myślę, że to zrobi.

JEH: Proszę opisać swoje dotychczasowe obowiązki w pracy dla Komisji.

KB: Poszukiwałem wezwanego świadka o nazwisku Anton Gretzler tu, na Florydzie. Młodszy Brat chciał, bym wręczył mu ponowne wezwanie. Jest pewien aspekt, o którym powinniśmy porozmawiać, bo to zniknięcie Gretzlera może wiązać się z pańskim przyjacielem.

JEH: Proszę kontynuować.

KB: Gretzler był partnerem pana H. w domniemanym oszustwie w Słonecznej Dolinie. On…

JEH: Powiedział pan „był”. Przypuszcza pan, że nie żyje?

KB: Jestem tego pewien.

JEH: Proszę kontynuować.

KB: Zniknął po południu 26 listopada. Powiedział sekretarce, że idzie na spotkanie z „potencjalnym kupcem” w Słonecznej Dolinie, i już nie wrócił. Policjanci z Lake Weir odkryli jego wóz na pobliskich mokradłach, ale nie znaleźli ciała. Poszukali świadków i natrafili na faceta, który przejeżdżał drogą międzystanową obok Doliny w tym samym czasie, kiedy „potencjalny kupiec” miał się spotkać z Gretzlerem. Powiedział, że widział mężczyznę parkującego na drodze dojazdowej. Że ten mężczyzna odwrócił twarz, kiedy go mijał, więc raczej go nie rozpozna. Ale go opisał. 190 albo 195 centymetrów wzrostu, „duży”, 110 kilo wagi. Ciemne włosy, 35–40 lat. Myślę, że to…

JEH: Pański stary kumpel Peter Bondurant. On jest wyjątkowo postawny i figuruje na liście znanych współpracowników pana H., którą panu dałem.

KB: Właśnie, sir. Sprawdziłem na lotnisku i w wypożyczalni aut w Los Angeles i Miami. Okazało się, że są rachunki na Hughes Aircraft – jestem pewien, że to Bondurant. Wiem, że 26 listopada był na Florydzie, i raczej jestem pewny, że pan H. wynajął go, aby zabił Gretzlera. Wiem, że pan i Howard Hughes jesteście przyjaciółmi, więc pomyślałem, że najpierw powiem o tym panu, a później Młodszemu Bratu.

JEH: Absolutnie niech pan nie informuje o tym Młodszego Brata. Wynik pańskiego dochodzenia będzie następujący: Gretzler zaginął, prawdopodobnie nie żyje. Nie ma motywu, nie ma świadków. Pete Bondurant jest nieoceniony dla Howarda Hughesa, który z kolei jest wartościowym przyjacielem Biura. Pan Hughes nabył właśnie magazyn skandali, by móc rozpowszechniać polityczne informacje korzystne dla Biura, a ja nie chcę go drażnić. Rozumie pan?

KB: Tak, sir.

JEH: Chcę, żeby poleciał pan do Los Angeles z ramienia Biura i zaskoczył Pete’a Bonduranta podejrzeniami. Niech będzie panu dłużny. I wie, że może mu pan zaszkodzić. Gotowość do pokojowych negocjacji zachowajmy na potem. A kiedy pozwolą panu na to obowiązki wobec Komisji, niech pan wróci na Florydę i skończy to, co zostało do zrobienia w sprawie Gretzlera.

KB: Przenocuję tutaj i polecę do LA jutro wieczorem.

JEH: Dobrze. Kiedy będzie pan w Los Angeles, proszę założyć podsłuch w domu tej Darleen Shoftel. Jeśli Starszy Brat skontaktuje się z nią, chcę o tym wiedzieć.

KB: Ona się nie zgodzi, więc będę musiał załatwić to po cichu. Czy mogę wziąć ze sobą Warda Littella? On jest specem od podsłuchów.

JEH: Dobrze. To mi przypomniało, że Littell bardzo chciał kiedyś brać udział w programie PRZESTĘPCZOŚCI STOP. Myśli pan, że przeniesienie go tam będzie właściwą nagrodą za tę robotę?

KB: Będzie zachwycony.

JEH: Dobrze, ale pozwoli pan, że ja go o tym poinformuję. Do widzenia, panie Boyd. Udzielam panu pochwały za dobrze wykonane zadanie.

KB: Dziękuję, sir. Do widzenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: