Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykański zabójca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Amerykański zabójca - ebook

Mitch Rapp jest beztroskim młodym studentem, gdy spotyka go wielka tragedia. Pewnego grudniowego wieczoru w zamachu terrorystycznym nad Lockerbie ginie dwieście siedemdziesiąt niewinnych osób, w tym dziewczyna Mitcha. Tysiące członków rodzin i przyjaciół ofiar pogrąża się w żałobie. Mitch Rapp również do nich należy, jednak zamiast rozpaczać, postanawia działać… i szuka zemsty.

Po miesiącach intensywnego treningu trafia do CIA i wyjeżdża do Libanu na misję mającą na celu odbicie dwóch amerykańskich zakładników. Nie ma jednak pojęcia, że wróg jest świadomy jego istnienia i zastawił na niego pułapkę. Czy łowca stanie się ofiarą…?

Na podstawie książki powstał hollywoodzki film w reżyserii Michaela Cuesty (reżyser m.in. seriali Homeland, Dexter i Czystej krwi), z Dylanem O’Brienem i Michaelem Keatonem w rolach głównych. Pierwsze wydanie (Amerykański zabójca) ukazało się w Polsce nakładem oficyny Buchmann.

Vince Flynn (ur. 6. kwietnia 1966 – zm. 19. czerwca 2013) - amerykański autor thrillerów politycznych, znany głównie z serii książek o agencie CIA Mitchu Rappie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-922-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Pisanie to z konieczności czynność, którą wykonuje się w samotności. Na szczęście moja żona, przepiękna, spokojna Skandynawka z północnej Minnesoty, doskonale to rozumie. Lyso, jesteś niesamowitą partnerką. Rok w rok znosisz napięcie związane ze zbliżaniem się terminu oddania kolejnej książki. Nawet kiedy fizycznie jestem blisko, myślami wędruję daleko, splatając wątki i planując bieg akcji. Żadne podziękowania nie będą wystarczające.

Dla odmiany wydawanie książek nie ma nic wspólnego z samotnością. To dynamiczny, ekscytujący biznes, w którym na każdym kroku podejmuje się decyzje mogące doprowadzić do sukcesu lub klęski przedsięwzięcia. Mam to niezwykłe szczęście, że otaczają mnie najlepsi z najlepszych w tej branży. Od Sloan Harris i Kristin Keene w ICM, poprzez Emily Bestler, Sarah Branham, Kate Cetrulo, Jeanne Lee, Al Madocs, Davida Browna i Judith Curr w Atrii, Louise Burke’a i Anthony’ego Zicccardi w Pocket Books, po Michaela Sellecka i Carolyn Reidy w Simon&Schuster, razem z ich całą armią handlowców… Wszyscy jesteście genialni. Wydaliście dwanaście moich książek – większość w najbardziej niespokojnych czasach w historii branży wydawniczej – i z każdą radziliście sobie lepiej niż z poprzednią.

Dziękuję Lorenzo DiBonaventurze i Nickowi Wechslerowi za to, że wciąż pchają głaz pod górę; nie mam pojęcia, jak to robicie. Dziękuję memu przyjacielowi Robowi Richerowi, który pomógł mi poznać smak Bejrutu z początku lat dziewięćdziesiątych, Edowi Schoppmanowi za dostarczenie sprzętu, dr Jodi Bakkegard za doprowadzenie mnie do stanu używalności, a także tym wszystkim, którzy woleli pozostać w cieniu. Tych, o których zapomniałem, z całego serca proszę o wybaczenie.

Dziękuję też Tobie, czytelniku. Od piętnastu lat chciałem opowiedzieć tę historię. W jaki sposób Mitch Rapp stał się Mitchem Rappem? Praca nad tą powieścią okazała się jednym z najbardziej ekscytujących zadań w mojej karierze pisarskiej. Dziękuję za wsparcie i życzę miłej lektury.Preludium

Bejrut, Liban

Mitch Rapp przyglądał się swojemu odbiciu w zakurzonym, popękanym lustrze i zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Ręce mu się nie trzęsły ani nie były spocone. Nie denerwował się, po prostu na chłodno oceniał swoje siły oraz szanse na sukces. Jeszcze raz powtórzył cały plan od początku do końca i ponownie doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej grożą mu ciężkie pobicie, tortury, a nawet śmierć; jednak nawet w obliczu takiej perspektywy nie mógł się zdobyć na to, żeby po prostu odejść, co natychmiast sprowadzało go na ścieżkę rozważań dotyczących jego zdrowia psychicznego. Kto dobrowolnie zdecydowałby się na coś takiego? Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że odpowiedzi na to pytanie musiałby poszukać ktoś inny.

Wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych z bezczynności – wszyscy, z wyjątkiem Rappa. Niewielka organizacja o nazwie Islamski Dżihad porwała z ulic Bejrutu jego dwóch kolegów. Był to odłam Hezbollahu specjalizujący się właśnie w uprowadzeniach, a także w torturach i zamachach samobójczych. Bojownicy z pewnością rozpoczęli już przesłuchania nowych więźniów. Zadając niewyobrażalny ból, będą zdzierać kolejne warstwy, aż w końcu osiągną cel.

Tak wyglądała brutalna prawda, a jeżeli jego koledzy łudzili się, że będzie inaczej, to wyłącznie dlatego, że świadomie albo nieświadomie przyjęli wygodny sposób myślenia. Po całym dniu patrzenia na bezczynność ludzi, którzy twierdzili, że zajmą się sytuacją, Rapp postanowił poszukać rozwiązania na własną rękę. Urzędnicy w Waszyngtonie być może uznali, iż najlepiej będzie pozostawić sprawy własnemu biegowi, ale on uważał inaczej. Zbyt wiele już przeszedł, by pozwolić sobie na zdemaskowanie, a dodatkowo dręczyły go takie drobnostki jak honor i lojalność. Wiele przeszedł z tymi ludźmi. Jednego szanował, podziwiał i lubił, drugiego szanował, podziwiał i nienawidził. Odczuwał naglącą potrzebę zrobienia czegoś, czegokolwiek, żeby im pomóc. Ci durnie w Waszyngtonie mogli bez mrugnięcia okiem wpisać ich w koszty prowadzenia działań wojennych, ale dla tych, którzy siedzieli w okopach, sprawa była bardziej osobista. Żołnierze niechętnie pozostawiali kolegów na pewną śmierć z ręki nieprzyjaciela, bo w głębi serca obawiali się, że któregoś dnia znajdą się w tym samym położeniu i wówczas z pewnością będą mieli nadzieję, że ojczyzna uczyni wszystko, aby ich uwolnić.

Uważnie studiował swoje popękane odbicie: czarne, gęste, nieuczesane włosy i brodę, oliwkową skórę, oczy tak ciemne, że niemal czarne. Bez wzbudzania podejrzeń mógł wmieszać się między nieprzyjaciół, ale niewykluczone, że to się zmieni, jeśli szybko czegoś nie zrobi. Wrócił myślami do swego szkolenia i do wszystkiego, co poświęcił. Jeżeli zostanie zdemaskowany, jego kariera operacyjna dobiegnie końca. Posadzą go za jakimś biurkiem w Waszyngtonie i będzie tam gnił przez kolejnych dwadzieścia pięć lat. Codziennie będzie się budził i zasypiał z myślą, że powinien był coś zrobić. Cokolwiek. Wykastruje się psychicznie i do końca życia będzie podawał w wątpliwość swoją męskość. Zadrżał na tę myśl. Może i był odrobinę stuknięty, ale przeczytał wystarczająco wiele greckich tragedii, by zdawać sobie sprawę, że takie samoudręczenie prędzej czy później zaprowadzi go do domu wariatów. Nie ma mowy, pomyślał. Wolę odejść z fasonem.

Skinął głową, wziął głęboki wdech, podszedł do okna, ostrożnie odchylił złachmanioną zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj bojownicy Islamskiego Dżihadu wciąż stali po drugiej stronie ulicy. Rapp tu i ówdzie wspomniał mimochodem o swoich zamiarach; ci dwaj pojawili się jakąś godzinę po tym, jak wcisnął siódmy studolarowy banknot w chciwie wyciągniętą rękę przekupnia. Przyszło mu do głowy, żeby jednego zabić, a drugiego przesłuchać, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wieści rozchodzą się lotem błyskawicy i zanim zdołałby wykorzystać zdobyte informacje, jego koledzy albo już by nie żyli, albo przeniesiono by ich w inne miejsce. Pokręcił głową. Nic z tego. Mógł działać tylko w jeden sposób i powinien czym prędzej wziąć się do roboty.

Pospiesznie nagryzmolił krótką notkę, zostawił ją na biurku w kącie, po czym zgarnął okulary przeciwsłoneczne, mapę i gruby zwitek banknotów i skierował się do drzwi. Winda była zepsuta, więc zszedł schodami z trzeciego piętra. Nowy recepcjonista był cholernie zdenerwowany, co oznaczało, że niedawno ktoś musiał go wypytywać. Rapp wyszedł w oślepiający blask dnia, osłonił mapą twarz przed słońcem i rozejrzał się po ulicy. Udając, że nie widzi obserwującej go dwójki, rozłożył mapę, studiował ją przez chwilę, po czym skręcił w prawo i ruszył na wschód.

Mniej więcej w połowie drogi do najbliższej przecznicy jego mózg zaczął wysyłać jeszcze silniejsze niż do tej pory sygnały alarmowe. Musiał użyć całej siły woli, by przezwyciężyć odruchy wpojone mu przez szkolenie i miliony lat ewolucji. Nieco dalej na ulicy stał znajomy czarny samochód. Pozornie nie zwracając na niego uwagi, skręcił w wąski zaułek. Trzydzieści kroków przed nim, oparty o ścianę przy wejściu do sklepiku, czekał mocno zbudowany mężczyzna. Cały ciężar jego ciała spoczywał na wyprostowanej prawej nodze, lewą zgiął w kolanie, stopę oparł o ścianę. Palił papierosa. Zarówno jego sylwetka, jak i strój, składający się z zakurzonych czarnych spodni i białej koszuli z plamami potu pod pachami, wydawały się jakby znajome.

Poza nim na ulicy nie było nikogo. Mieszkańcy, doświadczeni przez krwawą wojnę domową, nauczyli się doskonale wyczuwać niebezpieczeństwo i bardzo słusznie postanowili zaczekać w domach na koniec przedstawienia. Kroki, które Rapp cały czas słyszał za plecami, nagle przyspieszyły. Rozbrzmiewały tak głośno, jakby znajdowali się w pustej katedrze. Zawarczał silnik – z pewnością czarnego bmw, które dostrzegł niedawno. Tamci zbliżali się coraz szybciej. Mózg Rappa w błyskawicznym tempie analizował prawdopodobne scenariusze, szukając ratunku przed nadciągającą katastrofą.

Tamci byli już naprawdę blisko. Rapp czuł ich tuż za plecami. Potężny gość z przodu rzucił na ziemię niedopałek, odepchnął się od ściany i odwrócił twarzą w jego stronę. Uczynił to znacznie płynniej i sprawniej, niż można by oczekiwać po kimś jego postury. Rapp zanotował ten fakt w pamięci. Mężczyzna uśmiechnął się i wyjął z kieszeni krótką skórzaną pałkę. Udając zaskoczenie, Rapp wypuścił mapę w ręki i odwrócił się, jakby zamierzał rzucić się do ucieczki. Tamci dwaj byli tam, gdzie się spodziewał. Stali z wyciągniętymi pistoletami, jeden celował w jego pierś, drugi w głowę.

Z rykiem silnika zajechało czarne bmw, zahamowało gwałtownie, otworzyły się drzwi po stronie pasażera i bagażnik. Wiedział, co zaraz nastąpi. Zamknął oczy i zacisnął zęby; ułamek sekundy później skórzana pałka spadła na tył jego głowy. Runął naprzód, prosto w ramiona ludzi z pistoletami. Ugięli się pod jego ciężarem, ten, który go uderzył, złapał go wpół i szarpnął do tyłu. Zza paska spodni wyszarpnięto mu berettę, został zaciągnięty do samochodu. Wepchnięto go głową naprzód do bagażnika, po czym klapa zatrzasnęła się z hukiem. Silnik zawył, tylne koła zabuksowały w żwirze i piachu, złapały asfalt i samochód gwałtownie ruszył. Rapp powoli otworzył oczy; tak jak się spodziewał, otaczała go ciemność. Z tyłu głowy czuł pulsujący ból, ale dało się wytrzymać. Nie bał się, nie miał żadnych wątpliwości. Z lekkim uśmiechem po raz kolejny powtarzał w głowie swój plan. Rozsiewane ziarenka dezinformacji błyskawicznie wydały oczekiwany plon. Ludzie, którzy go pojmali, nie zdawali sobie sprawy ani z jego prawdziwych planów, ani, co ważniejsze, z tego, co już niebawem miało ich spotkać z jego ręki.Część I

1

Południowa Wirginia
(Rok wcześniej)

Mitch Rapp zdjął opaskę z oczu i podniósł oparcie fotela. Brązowy ford taurus kołysał się na wyboistej szutrowej drodze, ciągnąc za sobą dwie smugi kurzu i pyłu, wzbijające się spiralnie w gorące sierpniowe powietrze. Opaska stanowiła zabezpieczenie na wypadek, gdyby zawiódł, czego ani przez chwilę nie brał pod uwagę. Spojrzał przez szybę na gęsty sosnowy las ciągnący się po obu stronach drogi. Nawet w jasny dzień wzrok sięgał najwyżej dziesięć metrów w głąb gęstwiny. W dzieciństwie lubił las i czuł się w nim jak w domu, tego dnia jednak ów widok sprawiał na nim znacznie groźniejsze wrażenie.

Ogarnęły go niedobre przeczucia, kierując jego myśli w rejony, w które nie miał najmniejszej ochoty ich posyłać. Przynajmniej nie dzisiaj. Ze zmarszczonym czołem zastanawiał się, ilu ludzi straciło życie w tym lesie; bynajmniej nie miał na myśli tych, którzy przed wielu laty polegli tu w trakcie wojny secesyjnej. Musiał być całkiem uczciwy wobec siebie. Słowo „śmierć” stanowiło wygodne niedomówienie, przecież ludzie umierali w wyniku wypadków, chorób… Nie mógł sobie pozwolić na taką ogólnikowość. Zastanawiał się nad tym, ilu ludzi zostało tu zamordowanych. Prowadzono ich do lasu, strzelano im w tył głowy, ciała wrzucano do dołów i natychmiast zasypywano. W taki właśnie świat miał za chwilę wkroczyć i ani trochę go to nie niepokoiło.

A jednak błysk wątpliwości przedarł się przez zasłonę zdecydowania i sprawił, że pojawiło się drobne wahanie. Czym prędzej zepchnął je w najdalszy zakamarek podświadomości. Nie czas ani miejsce na rozterki. Już ma to za sobą. Od dnia, kiedy w jego życiu pojawiła się ta tajemnicza kobieta, zastanawiał się nad tym setki razy, analizując sprawę z każdej strony. Może to dziwne, ale wiedział, czym to się skończy już wtedy, kiedy po raz pierwszy spojrzała na niego swoimi przenikliwymi oczami, które wzbudzały zaniepokojenie.

Nigdy jej tego nie powiedział, ale czekał, aż ktoś się pojawi. Nie przyznał również, iż mógł tylko w jeden sposób poradzić sobie z bólem po stracie ukochanej osoby: planując zemstę. Że co wieczór przed zaśnięciem myślał o anonimowych ludziach, których działania doprowadziły do katastrofy maszyny linii Pan Am lot numer 103, że wyobrażał sobie, jak leci tym samolotem w odległe miejsce, bardzo podobne do otaczającego go teraz lasu. Wydawało mu się to całkowicie logiczne. Wrogów trzeba zabijać, a on z rozkoszą podjąłby się tego zadania. Zdawał sobie sprawę z tego, co nastąpi. Miał zostać wyszkolony, przekuty i przemodelowany w niezwykle precyzyjną broń, żeby potem wyruszyć na łowy. Zwierzyną będą ci wszyscy anonimowi ludzie, którzy odpowiadają za śmierć niewinnych cywilów w tamtą zimną grudniową noc.

Samochód zwolnił. Rapp spojrzał w przód i ujrzał zardzewiałą metalową bramę zamkniętą na gruby łańcuch i kłódkę. Nieufnie zmarszczył gęste brwi. Siedząca za kierownicą kobieta zerknęła na niego i powiedziała:

– Pewnie oczekiwałeś czegoś trochę bardziej nowoczesnego?

Bez słowa skinął głową. Irene Kennedy zatrzymała samochód.

– Nigdy nie należy sądzić po pozorach.

Otworzyła drzwi, wysiadła i ruszyła w kierunku bramy. Chwilę później usłyszała, jak otwierają się drzwi po stronie pasażera, i uśmiechnęła się. Choć bez szkolenia, podjął właściwą decyzję. Gdy tylko się spotkali, zorientowała się, że jest inny. Prześledziła całe jego życie i przez wiele miesięcy obserwowała go dyskretnie. Była doskonała w tym, co robiła: metodyczna, zorganizowana i cierpliwa. A na dodatek miała pamięć fotograficzną.

Tkwiła w tym po uszy od dzieciństwa. Ojciec pracował dla Departamentu Stanu, w związku z czym większość wykształcenia zdobyła za granicą, w krajach, gdzie Amerykanie niekoniecznie cieszyli się sympatią. Już jako pięciolatka musiała pamiętać o zachowaniu czujności. Podczas gdy rodzice innych dzieci martwili się o to, żeby ich pociechy nie wyszły na ulicę, gdzie mógł potrącić je samochód, jej obawiali się, że córeczka któregoś dnia znajdzie bombę pod ich samochodem. Wpojono jej, żeby zawsze i wszędzie zwracała uwagę na otoczenie.

Kiedy wreszcie stanęła twarzą w twarz z Rappem i mu się przedstawiła, długo przyglądał się jej w milczeniu, a potem zapytał, dlaczego go śledzi. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i był zupełnie zielony. Jeżeli Kennedy w ogóle miała jakąś słabą stronę, to była nią improwizacja. Lubiła planować wszystko z wyprzedzeniem. Ponieważ sama była tak dokładna, nie przewidziała, iż kompletny żółtodziób zorientuje się, że jest obserwowany. To był pierwszy taki przypadek w jej karierze, w trakcie której rekrutowała dziesiątki ludzi. Swoim pytaniem zaskoczył ją tak bardzo, że aż zaczęła się jąkać, nie mogąc znaleźć właściwej odpowiedzi, a to przecież on powinien być zdezorientowany i zagubiony. Tak było napisane w scenariuszu.

Później, w pokoju motelowym na przedmieściach Syracuze, szczegółowo przeanalizowała minione osiem miesięcy, szukając miejsca, w którym popełniła błąd. Po trzech godzinach i siedemnastu stronach notatek wciąż nie mogła go znaleźć. Z irytacją, a także z niechętnym podziwem, musiała w końcu uznać, iż Rappa cechuje zupełnie wyjątkowa spostrzegawczość. Przełożyła jego teczkę na wierzch sterty i podjęła śmiałą decyzję. Zamiast korzystać z tych samych ludzi co zawsze, skontaktowała się z firmą prowadzoną przez emerytowanych szpiegów. Byli to starzy przyjaciele jej ojca, specjalizujący się w realizacji zleceń bez pozostawiania jakichkolwiek śladów na papierze. Poprosiła ich, żeby przyjrzeli się Rappowi, na wypadek gdyby coś uszło jej uwagi. Dwa tygodnie później przedstawili jej raport, przy którego lekturze poczuła ciarki na plecach.

Natychmiast zaniosła go swojemu szefowi, Thomasowi Stansfieldowi. W połowie lektury domyślił się, co od niej usłyszy. Jakiś czas potem zamknął grubą na pięć centymetrów biografię młodego Mitcha Rappa i poprosił ją o zabranie głosu. Przedstawiła swoją propozycję zwięźle i konkretnie, Stansfield natomiast nie omieszkał zwrócić jej uwagi na potencjalne zagrożenia i oczywiste niebezpieczeństwa związane z pominięciem wstępnego etapu szkolenia. Odparła, że przecież czasy się zmieniają. Sam wielokrotnie to powtarzał. Nie mogą bezczynnie czekać na rozwój wydarzeń. W coraz bardziej skomplikowanym świecie potrzebują broni bardziej precyzyjnej od najnowszych sterowanych bomb i pocisków samonaprowadzających. Dysponujący wieloletnim doświadczeniem operacyjnym Stansfield także zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś taki powinien cieszyć się jak największą niezależnością, a do tego byłoby doskonale, gdyby nie miał żadnej oficjalnej historii.

Kennedy przedstawiła jeszcze osiem argumentów przemawiających za tym, iż właśnie ten młody człowiek będzie najlepszym kandydatem. Jej logice trudno było cokolwiek zarzucić, jeszcze bardziej oczywisty był prosty fakt, że przecież musieli od czegoś zacząć. Zdaniem Stansfielda powinni byli zabrać się do tego z pięć lat temu, toteż ciężko westchnął, splótł dłonie i wyraził zgodę. Polecił jej pominąć wstępną fazę szkolenia i zabrać Rappa prosto do jedynego znanego im człowieka, który był na tyle szalony, aby podjąć się zadania przerobienia kompletnego żółtodzioba na kogoś, kogo potrzebowali. Jeżeli Rapp przetrwa sześć miesięcy w rękach Stana Hurleya, to może oznaczać, że istotnie jest narzędziem, którego szukają. Zanim wyszła, nakazał jej zniszczyć wszystkie ślady świadczące o tym, że kiedykolwiek interesowali się Mitchem Rappem.

Kennedy otworzyła bramę, wjechała samochodem i poprosiła Rappa, żeby zamknął za nimi. Zrobił to, po czym wrócił do wozu. Sto metrów dalej Kennedy mocno zwolniła, by ominąć ogromną dziurę na środku drogi.

– Dlaczego nigdzie nie ma żadnych zabezpieczeń? – zapytał.

– Te wszystkie ultranowoczesne systemy przede wszystkim niepotrzebnie przyciągają uwagę, a poza tym powodują mnóstwo fałszywych alarmów, co wymaga utrzymywania licznej załogi. Nam chodzi o coś wręcz przeciwnego.

– A psy?

Podobał jej się jego sposób myślenia. Jakby na sygnał, zza zakrętu wypadły dwa psy. Pędziły prosto na nich, więc Kennedy zatrzymała samochód. Z obnażonymi zębami okrążyły nieruchomy pojazd, a następnie pognały w kierunku, z którego przed chwilą nadbiegły. Samochód ponownie ruszył naprzód.

– Ten człowiek, który będzie cię szkolił…

– Raczej wariat, który będzie próbował mnie zabić – przerwał jej bez cienia uśmiechu na twarzy.

– Tego nie powiedziałam. Raczej będzie się starał wywrzeć wrażenie, że próbuje cię zabić.

– Od razu poczułem się lepiej – rzucił z przekąsem. – Dlaczego wciąż o nim mówisz?

– Bo chcę cię przygotować.

Zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział.

– Wydaje mi się, że jestem przygotowany. Na tyle, na ile można być przygotowanym na coś takiego.

Tym razem ona się zastanowiła.

– Sprawy czysto fizyczne są oczywiste. Jesteś w dobrej formie, co jest bardzo ważne, ale musisz wiedzieć, że będziesz zmuszany do rzeczy, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrażałeś. To gra, której celem jest zmuszenie cię do rezygnacji. Żeby wytrwać, bardziej niż siły fizycznej będziesz potrzebował odporności psychicznej.

Rapp był odmiennego zdania, ale nie uznał za stosowne jej o tym poinformować. Uważał, że po to, żeby być najlepszym, trzeba mieć obie te rzeczy. Znał tę grę. W sierpniowe, wilgotne upały w Wirginii wielokrotnie uczestniczył w wyczerpujących treningach futbolu i lacrosse; wytrzymywał wyłącznie dzięki temu, że bardzo chciał grać. Teraz miał znacznie silniejszą motywację. Bardziej osobistą.

– Pamiętaj tylko, że tu nie chodzi o sprawy osobiste – powiedziała Kennedy, jakby czytając w jego myślach.

Uśmiechnął się w duchu. Mylisz się, pomyślał. Chodzi przede wszystkim o sprawy osobiste. Także tym razem nie uznał jednak za stosowne się sprzeciwić.

– Wiem o tym – odparł od niechcenia. – A co z innymi?

Jeżeli cokolwiek go niepokoiło, to właśnie ta sprawa. Pozostali rekruci przebywali tu od dwóch dni. Rapp nie lubił mieć zaległości już na starcie. Zapewne zaczęli się ze sobą zżywać i mogą potraktować go jak obcego. Nie rozumiał powodu opóźnienia, lecz Kennedy nie spieszyła się z wyjaśnieniami.

– Jest ich sześciu.

Miała przed oczami ich twarze, znała na pamięć życiorysy. Wszyscy służyli wcześniej w wojsku, wszyscy – przynajmniej na papierze – dysponowali podobnymi kwalifikacjami jak Rapp. Wszyscy mieli śniadą cerę, byli sprawni fizycznie, zdolni do przemocy, wszyscy lepiej lub gorzej poradzili sobie z testami psychologicznymi. Byli uzdolnieni językowo, a jeśli chodziło o umiejętność rozróżniania dobra i zła, to wyniki testów lokowały ich bardzo blisko cienkiej granicy oddzielającej doskonałych stróżów prawa i zawodowych przestępców.

Minęli kolejny zakręt i ich oczom ukazał się rozległy widok. Biegnąca dalej prosto jak strzelił droga prowadziła środkiem wypielęgnowanego trawnika wielkości boiska futbolowego. Kończyła się przed pomalowaną na biało stodołą i piętrowym domem otoczonym werandą. Rapp nie spodziewał się czegoś takiego. To miejsce przypominało sielankowy obrazek z widokówki; nie brakowało nawet bujanych foteli na werandzie.

Z domu wyszedł mężczyzna z filiżanką kawy w jednej ręce i papierosem w drugiej. Rapp obserwował go. Mężczyzna, idąc przez werandę, rozejrzał się, pozornie od niechcenia. Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi, ale Rapp wiedział, że ludzie dzielą się na zwierzynę i na myśliwych, i było dla niego oczywiste, że tamten sprawdza, co dzieje się na flankach. Zatrzymał się u szczytu schodków prowadzących na werandę i przyjrzał im się zza lotniczych ciemnych okularów. Rapp uśmiechnął się na myśl, że to właśnie jest człowiek, który spróbuje go złamać. Od dłuższego czasu z utęsknieniem czekał na to wyzwanie.

2

Przez upstrzoną rozgniecionymi owadami przednią szybę Rapp przyglądał się twardzielowi, przed którym go ostrzegano. Nawet z tej odległości wyraźnie widział grymas niezadowolenia na jego twarzy. Mężczyzna miał średniej długości, zaczesane na bok, brązowe włosy i wąsy jak Tom Selleck. Ubrany był w odrobinę przyciasne, sprane oliwkowe szorty i białą bawełnianą koszulkę w serek. Zanim samochód całkiem znieruchomiał, Rapp zdążył jeszcze zauważyć czarne, znoszone wojskowe buty i białe getry podciągnięte do samych kolan. Pod ciemnobrązową skórą wszędzie, nawet na policzkach, grały mięśnie i ścięgna. Rapp był niezmiernie ciekaw oczu ukrytych za ciemnymi okularami. Zważywszy na to, jaki miał plan, powinien już wkrótce je zobaczyć.

– Ile on ma lat?

– Nie wiem – przyznała Kennedy, zaciągając hamulec ręczny. – Na pewno jest starszy, niż wygląda, choć na twoim miejscu nie poruszałabym tego tematu. Nie lubi o tym mówić. – Rozpięła pas. – Zaczekaj chwilę.

Wysiadła z wozu i bez pośpiechu ruszyła w kierunku werandy. Miała na sobie czarne spodnie i białą bluzkę. Ze względu na upał, a także na to, że od kwatery głównej dzieliło ich ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, marynarkę od żakietu zostawiła na tylnym siedzeniu. W kaburze na prawym biodrze tkwiła beretta kalibru 9 mm – bardziej po to, żeby uniknąć docinków ze strony człowieka stojącego na werandzie niż z obawy przed jakimś niebezpieczeństwem. Podniosła wzrok na mężczyznę, odgarnęła za ucho kosmyk kasztanowych włosów i powiedziała:

– Wuju Stanie, masz taką minę, jakbyś nieszczególnie ucieszył się na mój widok.

Stan Hurley spojrzał na nią i poczuł coś jakby wyrzuty sumienia. Ta ślicznotka, jako jedna z nielicznych ludzi na świecie, potrafiła dowolnie manipulować jego uczuciami. Znał Irene dłużej niż ona siebie. Patrzył, jak dorasta, przywoził jej świąteczne prezenty z rozmaitych egzotycznych miejsc, większość wolnego czasu spędzał z jej rodziną. A potem, niespełna dziesięć lat temu, pogodne dni dobiegły końca, kiedy przed bramę amerykańskiej ambasady w Bejrucie zajechała furgonetka załadowana ponad toną materiałów wybuchowych. Wśród sześćdziesięciu trzech ofiar zamachu znajdował się także jej ojciec. Hurley był wtedy daleko, wyciskał informacje z jednego ze swoich informatorów i niewiele brakowało, żeby zaliczył kulkę w łeb. Tego kwietniowego dnia CIA straciła ośmiu wartościowych ludzi i od tamtej pory wciąż nie mogła wyrównać rachunków.

Hurley doskonale zdawał sobie sprawę, że praktycznie nie jest w stanie panować nad uczuciami, kiedy więc rozmawiał z kimś, kogo lubił, starał się być jak najbardziej rzeczowy i lakoniczny.

– Dzień dobry, Irene.

Kennedy już od kilku miesięcy obawiała się tej chwili i starała się do niej przygotować. Normalnie Hurley objąłby ją i zapytał, jak miewa się matka, ale nie dzisiaj. W pewnym sensie wykiwała go, a Stan Hurley bardzo tego nie lubił, szczególnie jeśli chodziło o coś ważnego. Chłód w jego głosie był aż nadto słyszalny, lecz postanowiła nie zwracać na to uwagi.

– Jak się miewasz?

Zignorował pytanie.

– Kto jest w samochodzie?

– Nowy rekrut. Thomas powiedział mi, że cię uprzedził.

Mówiła o ich szefie. Nie widziała oczu Hurleya, ukrytych za polaryzacyjnymi szkłami okularów lotniczych, mogła więc tylko śledzić ruchy jego głowy. Była teraz skierowana w jej stronę.

– Tak, powiedział mi, co zamierzasz – odparł z dezaprobatą.

– Nie pochwalasz mojej decyzji? – zapytała, założywszy ręce.

– Zdecydowanie nie.

– Dlaczego?

– Bo nie prowadzę szkoleń dla harcerzy.

– Nigdy nie twierdziłam, że to robisz – odparła z przekąsem.

– Skoro tak, to dlaczego zawracasz mi głowę jakimś maminsynkowatym studenciną, który nie potrafi odróżnić karabinu od strzelby?

Zwykle spokojna i opanowana, pozwoliła sobie na okazanie odrobiny irytacji. Doskonale wiedziała, jaką władzę ma nad Hurleyem; wyraz zniecierpliwienia na jej twarzy miał znacznie większą siłę rażenia od bezpośredniego ataku.

Hurley natychmiast zauważył, że Irene nie jest z niego zadowolona, i ani trochę mu się to nie spodobało. Tak samo było z jego córkami. Jeśli któryś z synów spojrzał na niego koso, natychmiast dostawał w tyłek; dziewczyny potrafiły przedrzeć się przez wszystkie linie obrony. Przedrzeć się i zasiać wątpliwości. Tym razem jednak był przekonany, że słuszność jest po jego stronie.

– Proszę, nie rób z tego sprawy osobistej. Siedzę w tym biznesie od dawna i naprawdę wiem, co robię. Nie podoba mi się, że załatwiasz sprawy za moimi plecami, a potem zjawiasz się nagle i zostawiasz mi jakiegoś nieopierzonego podrzutka.

Stała bez słowa, nie zmieniając ani odrobinę wyrazu twarzy. Hurley zaciągnął się papierosem.

– Jeżeli chcesz oszczędzić nam wszystkim kłopotów, wróć do samochodu i odwieź tego młokosa tam, gdzie go znalazłaś.

Sama się zdziwiła, jak bardzo poczuła się dotknięta. Pracowała nad tą sprawą ponad rok; wszystkie jej analizy, a także głębokie wewnętrzne przekonanie przemawiały za tym, że Rapp jest tym człowiekiem, którego szukali, lecz oto została potraktowana jak idiotka niemająca najmniejszego pojęcia o tym, co zamierzają osiągnąć. Powoli wspięła się po stopniach na werandę i stanęła twarzą w twarz z Hurleyem.

Weteran cofnął się o krok, najwyraźniej zmieszany obecnością kogoś, komu nie mógł ręcznie wytłumaczyć, że naruszył jego przestrzeń osobistą.

– Irene, mam dzisiaj jeszcze mnóstwo roboty, więc im szybciej zrobisz to, co powiedziałem, tym lepiej będzie dla nas wszystkich.

Irene wyprostowała się i wycedziła:

– Wujku Stanie, czy kiedykolwiek okazałam ci brak szacunku?

– Tu nie o to chodzi…

– Właśnie o to. Co takiego zrobiłam, że zasłużyłam sobie, żebyś traktował mnie w taki sposób?

Przysunęła się jeszcze bliżej. Hurley przestąpił z nogi na nogę.

– Przecież wiesz, jak bardzo cię cenię… – odparł z nieszczęśliwą miną.

– W takim razie dlaczego traktujesz mnie jak smarkulę?

– Naprawdę nie uważam, że jesteś niekompetentna, ale…

– Ale powinnam zająć się moimi analizami, a rekrutację i szkolenie zostawić tobie?

Odchrząknął, po czym odparł:

– Sądzę, że tak byłoby najlepiej.

Oparła dłonie na biodrach i wysunęła brodę do przodu.

– Bądź tak miły i zdejmij okulary, proszę.

– Dlaczego? – zapytał z zaskoczeniem.

– Dlatego że znam twoją piętę achillesową i chcę widzieć twoje uwodzicielskie oczy, kiedy będę ci mówiła coś, co ktoś powinien powiedzieć już dawno temu.

Próbował zbyć ją uśmiechem, ale ona twardo obstawała przy swoim. Rad nierad, spełnił jej życzenie.

– Szanuję cię – oświadczyła. – Jesteś jedyną osobą na świecie, której bez wahania powierzyłabym życie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie ma nikogo, kto potrafiłby lepiej wyszkolić tych rekrutów… Ale jest jeden problem.

– Jaki?

– Cierpisz na krótkowzroczność.

– Serio?

– Tak. Wątpię, czy do końca rozumiesz, kogo tak naprawdę szukamy.

Prychnął z irytacją, jakby powiedziała coś niedorzecznego.

– To prawda, a ty jesteś zbyt uparty, żeby to sobie uświadomić.

– A czy ty myślisz, że Specjalna Grupa Operacyjna pewnego dnia spadła z nieba? Jak ci się wydaje, kto wyszkolił tych wszystkich chłopaków? Kto ich wyselekcjonował? Kto przerobił ich na niezawodne maszyny do zabijania, którymi są teraz?

– Ty, ale dobrze wiesz, że nie o tym mówię. Mam na myśli nasz trzeci cel.

Zmarszczył brwi. Zadała celny cios. Przyszło mu do głowy, że być może Irene działa na bezpośrednie polecenie Stansfielda.

– Myślisz, że to łatwe? A może ty chcesz się tym zająć?

Pokręciła głową i uśmiechnęła się.

– Wiesz co? Jak na takiego twardziela jesteś zaskakująco delikatny. Zachowałeś się teraz jak któryś z tych urzędasów w Langley, którzy kierują swoimi sekcjami, jakby byli południowoamerykańskimi dyktatorami.

Odjęło mu mowę. Poczuł się tak, jakby rąbnęła go cegłą w żołądek.

– Zbudowałeś kult jednostki – ciągnęła bezlitośnie. – Każdy rekrut ma przypominać ciebie sprzed dwudziestu albo trzydziestu lat.

– I co w tym złego?

– Nic, dopóki mówimy o celach numer jeden i dwa. – Wyprostowała jeden palec. – Wpoić rekrutom umiejętności, które pozwolą im na bezwzględne i skuteczne działanie w każdych warunkach… – Wyprostowała drugi. – Stworzyć wszechstronnie wyszkolony, mobilny oddział operacyjny uderzenia taktycznego. Jeśli jednak chodzi o trzeci… – Pokręciła głową. – Jesteśmy wciąż w punkcie wyjścia.

Hurleyowi ani trochę nie podobało się to, co słyszał, ale nie był idiotą. Dobrze wiedział, jakie otrzymał zadanie, i doskonale zdawał sobie sprawę, że jak na razie nie zanotował żadnego postępu w najdelikatniejszej z powierzonych mu kwestii. Nie byłby jednak sobą, gdyby się poddał bez walki.

– Mogę każdego nauczyć zabijania. To łatwe. Wystarczy wycelować broń, nacisnąć spust i… oczywiście pod warunkiem, że umiesz celować… bam! kawałek ołowiu uderza w ciało, przebija skórę i mięśnie, trafia w jakiś ważny narząd, i po sprawie. Jeśli ktoś ma wystarczająco duże jaja, mogę go nauczyć, jak wbić nóż w pachę i przekłuć serce jak balon. Do licha, znam chyba z tysiąc sposobów wysyłania ludzi na tamten świat. Mogę uczyć technik walki wręcz tak długo, aż…

– Ale? – wtrąciła, żeby szybciej skierować go w stronę, w którą i tak zmierzał.

– Ale zmienić człowieka w to, na czym nam zależy… – Tym razem on pokręcił głową. – To nie takie proste.

Irene westchnęła. Na to właśnie czekała.

– Wcale nie twierdzę, że to proste – powiedziała, musnąwszy palcami jego rękę. – Właśnie dlatego musisz nam zaufać i pozwolić, żebyśmy zajęli się naszą robotą. Przywiozłam ci podarunek, Stan. Teraz jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy, bo sądzisz, że pod twoje skrzydła mogą trafiać wyłącznie ludzie po starannej wstępnej selekcji. W normalnych warunkach przyznałabym ci rację, ale tym razem jest inaczej. Musisz nam zaufać i na chwilę zapomnieć o żelaznych zasadach. Tam, w samochodzie, siedzi człowiek, którego szukałeś. Bez złych nawyków, które musiałbyś miesiącami wybijać mu z głowy. Bez wyniesionych z wojska przyzwyczajeń, przez które w każdym cywilnym otoczeniu rzucałby się w oczy niczym palma na pustyni.

Hurley zerknął na samochód.

– Wszystkie nasze testy zdał tak dobrze, że zabrakło skali, żeby go ocenić. Ty masz go teraz ukształtować.

Ze zmarszczonymi brwiami Hurley wpatrywał się w niewyraźną sylwetkę, w nieociosaną bryłę węgla, którą Kennedy zamierzała cisnąć mu w objęcia.

– Ale najpierw musisz przełknąć dumę i przyznać, że mała dziewczynka, którą brałeś na kolana, dorosła i być może lepiej od ciebie radzi sobie z wyszukiwaniem talentów.

Szach i mat, przemknęło Hurleyowi przez głowę. Już nie uwolnię się od tego dupka. Dopiero za kilka dni, kiedy przekonam go, żeby sam zrezygnował.

– W porządku – odparł zrezygnowanym tonem. – Ale niech nie liczy na żadne przywileje. Pracuje tak jak wszyscy albo do widzenia.

– Nie oczekuję dla niego żadnych przywilejów, ale… – Wycelowała palec w jego twarz. – Będę bardzo niezadowolona, jeśli się dowiem, że sam go wyróżniasz, obdarzając swoją słynną troską i opieką.

Po krótkim namyśle skinął głową.

– W porządku. Niech będzie po twojemu, ale uprzedzam: jeżeli znajdę jakikolwiek słaby punkt…

– Wiem, wiem – przerwała mu, pozbawiając go satysfakcji z ostatniego słowa. – Wtedy pożałuje, że cię poznał. – Osiągnęła maksimum tego, co mogła. Reszta należała do Rappa: musiał udowodnić temu staremu draniowi to, co już udowodnił jej. – Muszę wracać na Farmę, mam tam coś do roboty. Wpadnę na kolację. – Odwróciła się i ruszyła z powrotem do samochodu, ale na odchodnym rzuciła przez ramię: – Lepiej, żeby nie wyglądał na bardziej zużytego niż pozostała szóstka, bo będziesz miał do czynienia z wyjątkowo niezadowoloną bratanicą!

3

Rapp, z przewieszoną przez ramię wielką torbą do lacrosse, odprowadził wzrokiem samochód Kennedy. Czuł się odrobinę jak w surrealistycznym śnie. Sytuacja przywiodła mu na myśl wspomnienia z dzieciństwa, kiedy matka odwoziła go na letnie obozy. Jak wtedy, tak teraz zjawił się tu z własnej woli; różnica polegała na tym, że w jego oczach nie było dziś łez. Wówczas był małym chłopcem, lękającym się nieznanego; w tej chwili był dwudziestotrzyletnim mężczyzną gotowym zmierzyć się z całym światem.

Obserwując oddalający się samochód, czuł na barkach ciężar swojej decyzji. Drzwi się zamykały. Spośród wielu ścieżek wybrał jedną z najrzadziej uczęszczanych. Była bardziej zdradziecka i zarośnięta, niż sobie wyobrażał, lecz mimo to czuł się niezwyciężony i zdolny oszukać śmierć. Z pewnością będą robili wszystko, żeby zmusić go do rezygnacji, lecz on wierzył, że da sobie radę. Do tej pory w życiu z niczego nie zrezygnował, a przecież jeszcze nigdy nie pragnął niczego tak mocno jak teraz. Znał zasady. Wiedział, że będą mocno ciągnęli i szarpali za łańcuch, który założono mu na szyję, i że będzie musiał wiele znieść. Liczyła się jednak tylko nagroda czekająca u kresu tej drogi. Był gotów na wszystko, byle tylko dostać szansę.

Poczuł na sobie ciężkie spojrzenie. Odwrócił się, położył torbę na ziemi i obserwował zbliżającego się mężczyznę z wąsami i w okularach lotniczych. Tamten stanął tak blisko, że zasłonił sobą cały widok, a w nozdrza Rappa uderzyła ostra, kwaśna woń kawy i papierosów. Najchętniej cofnąłby się o krok, ale to mogło zostać uznane za okazanie słabości, nie poruszył się więc, tylko oddychał przez usta.

– Lepiej dobrze się przyjrzyj temu samochodowi – wycedził Hurley.

Rapp posłusznie odwrócił głowę, przechylił się nieco i spojrzał na brązowego forda, który właśnie znikał za zakrętem.

– Ona już tu nie wróci – poinformował go Hurley złowieszczym tonem.

Rapp skinął głową.

– Stój prosto i patrz przed siebie!

Rapp bez słowa wpatrywał się w swoje odbicie w okularach.

– Nie mam pojęcia, w jaki sposób ją zbajerowałeś. Nie mam pojęcia, w jaki sposób wmówiłeś jej, że uda ci się przejść moją selekcję, ale obiecuję ci, że przez wszystkie dni, jakie tu spędzisz, będziesz przeklinał ją za to, że pojawiła się w twoim życiu. Naturalnie będziesz to robił po cichu, bo jeżeli usłyszę choćby jedno obelżywe słowo pod jej adresem, załatwię cię tak, jak nawet sobie nie wyobrażasz. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Tak.

– Tak! – ryknął Hurley z wściekłością. – Tak! Czy ja może wyglądam jak któryś z twoich pedałkowatych profesorków?

– Nie – odparł Rapp bez mrugnięcia.

– Nie! – zawył Hurley z nabrzmiałymi żyłami na szyi. – Masz mówić tak, proszę pana, i nie, proszę pana, albo wepchnę ci but tak głęboko w dupę, że sznurowadła wyjdą ci nosem!

Krople śliny padały mu obficie na twarz, lecz Rapp nie zwracał na nie uwagi. Spodziewał się czegoś takiego. W pobliżu nie było nikogo, postanowił więc skorzystać ze sposobności. Lepsza mogła się już nie nadarzyć.

– Czy mogę coś powiedzieć, proszę pana?

– No tak. – Hurley westchnął ciężko. – Powinienem był się domyślić. – Oparł dłonie na biodrach. – W porządku, szczawiku. Dam ci tę jedną, jedyną szansę, bo pewnie zamierzasz powiedzieć, że popełniłeś błąd i chcesz wracać do domu. Jeżeli o mnie chodzi, to nie ma z tym problemu. Ba, sam cię odwiozę.

Rapp z uśmiechem pokręcił głową.

– Cholera… – mruknął Hurley z dezaprobatą. – Naprawdę wydaje ci się, że dasz radę?

– Tak jest, proszę pana.

– I naprawdę zamierzasz marnować mój czas?

– Na to wygląda, proszę pana. Chciałbym jednak zaproponować rozwiązanie, które pomoże nam trochę przyspieszyć.

– Przyspieszyć?

– Tak jest, proszę pana. Jestem pewien, że stając z kimś twarzą w twarz, potrafi pan określić najdalej w ciągu dwudziestu sekund, czy ten ktoś da sobie radę, czy nie, prawda?

– Oczywiście.

– W takim razie, ponieważ nie chcę marnować pańskiego czasu, proponuję, żebyśmy od razu przeszli do rzeczy.

Na twarzy Hurleya po raz pierwszy pojawił się uśmiech.

– Chcesz się ze mną zmierzyć?

– Tak jest, proszę pana. Żeby nie tracić czasu.

Hurley roześmiał się głośno.

– I naprawdę wydaje ci się, że masz jakieś szanse?

– Jeśli wierzyć temu, co słyszałem, to nie mam żadnych.

– W takim razie dlaczego tak ci się spieszy, żeby dostać w tyłek?

– Prędzej czy później to i tak musiałoby nastąpić. Wolę, żeby to było prędzej.

– A niby dlaczego?

– Żebyśmy mogli się zająć ważniejszymi sprawami.

– Na przykład jakimi?

– Na przykład nauką zabijania terrorystów.

Hurley cofnął się o krok i zmierzył rekruta uważnym spojrzeniem. Chłopak miał około metra osiemdziesięciu pięciu wzrostu i był w świetnej formie, ale tego należało oczekiwać po dwudziestotrzylatku. Miał gęste kruczoczarne włosy i ciemną karnację. Wyglądał dokładnie tak jak trzeba. Hurley zaczął rozumieć, o czym mówiła Irene. Bardziej rozbawiony niż zaniepokojony skinął głową.

– W porządku, możemy spróbować. Widzisz tę stodołę?

Rapp skinął głową.

– Znajdziesz tam jedną wolną pryczę. Jest twoja, dopóki ze mną wytrzymasz. Wrzuć rzeczy do szafki, przebierz się w krótkie spodenki i koszulkę. Jeżeli za dwie minuty nie pojawisz się na macie, odeślę cię do domu.

Rapp uznał to za rozkaz. Chwycił torbę i popędził w kierunku stodoły. Hurley odprowadził go wzrokiem, zerknął na zegarek, podszedł do werandy i postawił kubek z kawą na wyszorowanych do białości deskach, po czym rozpiął rozporek i odlał się w krzaki.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: