Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anielka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anielka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Au­tor do­ko­ny­wa prze­glą­du osób,

moc­no wierz­cie, że mu z tym bę­dzie le­piej

Aniel­ka jest pięk­ną dziew­czyn­ką, a przy tym ani ubo­gą, ani sie­ro­tą. Po­sia­da wszel­kie wa­run­ki szczę­ścia: ma ro­dzi­ców, uczo­ną gu­wer­nant­kę, wła­sne­go psa i - miesz­ka na wsi.

A wieś, szcze­gól­niej pod­czas lata, jest naj­sto­sow­niej­szym miej­scem po­by­tu dla dzie­ci. Są one tam zdro­we, swo­bod­ne i le­piej ba­wią się niż w mie­ście. Na ob­sza­rze kil­ku­set mor­gów spo­ty­ka­ją wiel­ką roz­ma­itość wi­do­ków, na­pa­wa­ją­cych wra­że­nia­mi pro­sty­mi i spo­koj­ny­mi mło­de ich du­sze. Tam nie­bo nie jest próż­nią mię­dzy do­ma­mi, ale sa­mo­ist­nym skle­pie­niem, któ­re do­bry Bóg roz­cią­gnął nad świa­tem i oparł na fa­li­stym polu. Tam są łąki pach­ną­ce, prze­zro­czy­ste i chłod­ne stru­mie­nie, w któ­rych pły­wa ob­fi­tość ma­łych ry­bek. Łany ja­sno­zie­lo­nych kło­sów żyta ko­ły­sze wiatr jak nie­stru­dzo­na niań­ka, śpie­wa­jąc pół­gło­sem: "aa… a!… aa… a!…" – ba­wiąc ich pą­so­wy­mi ma­ków­ka­mi i nie­bie­skim cha­brem.

Mię­dzy ła­na­mi wi­dać ścież­kę, po któ­rej idzie z wol­na dzie­cię, odzia­ne w sza­rą płach­tę, z cie­pły­mi dwo­jacz­ka­mi dla ojca. Da­lej go­ści­niec, gdzie znu­dzo­ny dłu­gim wy­po­czyn­kiem pia­sek nie­kie­dy zry­wa się w kłę­bach i uda­je po­dróż­ne­go, aby tu­ma­nić lu­dzi w polu. Da­lej za­go­ny ziem­nia­ków, gdzie drze­mie pierz­chli­wy za­jąc. Sza­re pła­ty ugo­rów, na któ­rych pasą się za­my­ślo­ne i strzy­gą­ce usza­mi sta­da ro­ga­te­go by­dła, a da­lej – już na gra­ni­cy świa­ta – lasy, ciem­ne i su­ro­we z wierz­chu, ha­ła­śli­we i we­so­łe we wnę­trzu… Przy go­ściń­cu wieś cią­gnie się we dwa po­gię­te sze­re­gi, o parę staj – dwór oto­czo­ny wiel­kim ogro­dem, sze­ro­ki, do­stat­ni. W jed­nym skrzy­dle dwo­ru Aniel­ka uczy się pod okiem gu­wer­nant­ki, a w oszklo­nym gan­ku od ogro­du jej bra­ci­szek Jó­zio bawi sie obok mat­ki. Jemu jesz­cze wol­no ba­wić się w go­dzi­nach po­wszech­nej pra­cy, bo on mały, ma do­pie­ro lat sie­dem.

Ład­na jest wieś, w któ­rej miesz­ka Aniel­ka. Ład­na, gdy nad po­la­mi skow­ron­ki świer­go­czą, gdy od łąk do­la­tu­je ci­che dźwię­cze­nie ostrzo­nych kos, gdy na go­ściń­cu bie­ga­ją z krzy­kiem opa­lo­ne dzie­ci, gdy we dwo­rze po skoń­czo­nych lek­cjach mat­ka z Aniel­ką i Jó­ziem wyj­dzie do ogro­du, aby ze wzgó­rza pa­trzeć na pola, łąki, stru­mie­nie, go­ści­niec i las od­le­gły. Może po­wie­dzą so­bie z uczu­ciem spra­wie­dli­wej dumy: wszyst­ko, co stąd wzrok obej­mie, oży­wia myśl i wola na­sze­go ojca – to na­sze! Gdy­by nie on, nie by­ło­by tu ani tak pięk­nie, ani tak do­stat­nio!… A może żad­na z nich nie wej­dzie na wzgó­rek, skąd wi­dać całą ma­jęt­ność, aby nie przy­po­mi­nać so­bie, że lasu wkrót­ce już nie sta­nie, bo go sprze­da­no, że na łą­kach jest mało ko­sia­rzy, by­dło nie ma co jeść na ugo­rach i pola są źle ob­sia­ne.

Tu i ów­dzie mię­dzy dwor­skim zbo­żem tuła się by­dlę wło­ściań­skie; do nie­pil­no­wa­ne­go lasu wjeż­dża­ją obce fury. Sto­do­ły pu­ste, w spi­chrzu le­d­wie parę gar­ści ziar­na leży na spróch­nia­łej pod­ło­dze. Kil­ka koni for­nal­skich rżą w staj­ni nad pu­stym żło­bem, pa­rob­cy wa­łę­sa­ją się po dzie­dziń­cu, a w kuch­ni krzyk. Je­den z for­na­li woła, że już nie bę­dzie jadł ka­szy na wie­cze­rzę, bo ją miał dziś dwa razy, inny wy­rze­ka, że chleb jest pe­łen ości i mniej­szy, niż być po­wi­nien. Gdzie klucz­ni­ca, żeby uspo­ko­iła swa­ry w kuch­ni? Po­dob­no jest w mia­stecz­ku, le­czy się na ból zę­bów, a może – szu­ka no­we­go obo­wiąz­ku. Gdzie eko­nom czy rząd­ca, aby doj­rze­li ro­bót w polu i nie po­zwa­la­li krzyw­dzić dwor­skich ob­sza­rów? Rząd­cy już od roku nie ma, a eko­nom wy­je­chał za wła­sny­mi in­te­re­sa­mi. A gdzie pan tego ma­jąt­ku?…

O tym naj­mniej wia­do­mo. On bywa go­ściem w domu, na­wet wów­czas, gdy jego są­sie­dzi całe dnie prze­pę­dza­ją w polu. Ostat­ni raz wy­je­chał dzie­sięć dni temu koń­czyć in­te­re­sa. Nie­daw­no sprze­dał las i wziął trzy ty­sią­ce ru­bli za­dat­ku. Ale na le­sie cią­żą ser­wi­tu­ty, któ­re wy­pa­da znieść na św. Jan. Je­że­li ser­wi­tu­tów nie znio­są, pań lasu nie sprze­da i bę­dzie mu­siał ustą­pić z ma­jąt­ku, co praw­da, bar­dzo odłu­żo­ne­go. Niem­cy za­war­li z nim taki układ, któ­ry on pół roku temu śmie­jąc się pod­pi­sał, pew­ny, że… ja­koś to będz ie!…

Bo­daj to – do­bre przy­sło­wia!… Ale Aniel­ka nie zna się jesz­cze ani na przy­sło­wiach, ani na in­te­re­sach.

Obec­nie po­je­chał dzie­dzic koń­czyć spra­wę lasu z ko­mi­sją wło­ściań­ską. I skoń­czył po­myśl­nie, gdyż na św. Jan ma przy­je­chać ko­mi­sarz i asy­sto­wać przy­osta­tecz­nej ugo­dzie z wło­ścia­na­mi.

Po­dob­no chło­pi zde­cy­do­wa­li się wziąć po trzy mor­gi na osa­dę za zrze­cze­nie się swo­ich praw – i - wszyst­ko pój­dzie do­brze. Z tego po­wo­du dzie­dzic, pań Jan, nie śpie­szył się z po­wro­tem do domu. Dziś już nic w go­spo­dar­stwie nie po­pra­wi, bo to czer­wiec. Weź­mie się do­pie­ro po ukoń­cze­niu in­te­re­su le­śne­go. Tym­cza­sem musi się zo­ba­czyć z krew­nym, któ­ry wy­jeż­dża za gra­ni­cę, i udzie­lić rad przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry się żeni.

Dzie­dzic był czło­wie­kiem lek­kie­go ser­ca, przy­najm­niej tak na­zy­wa­li go rol­ni­cy pe­dan­ci. Naj­waż­niej­szy in­te­res opu­ścił on dla roz­ryw­ki w to­wa­rzy­stwie lu­dzi do­bre­go tonu, a już dla unik­nię­cia przy­kro­ści Bóg wie cze­go by się nie wy­rzekł. Ja­kiś głos we­wnętrz­ny szep­tał mu, że wszyst­ko zro­bi się bez jego udzia­łu; od dzie­ciń­stwa zaś miał to prze­ko­na­nie, że lu­dzie jego sta­no­wi­ska nie mogą nu­rzać się w pra­cy i po­zio­mych kło­po­tach. Ba­wić się, błysz­czeć do­brym to­nem, dow­cip­ko­wać i utrzy­my­wać ary­sto­kra­tycz­ne sto­sun­ki – oto były cele jego ży­cia. In­nych nie znał, i z tego może po­wo­du w cią­gu kil­ku­na­stu lat stop­niał mu w rę­kach na­przód ma­ją­tek wła­sny, a obec­nie – po­sag żony.

Kie­dyś (gdy się ure­gu­lu­je za­chwia­ne spo­łe­czeń­stwo) miał na­dzie­ję od­zy­skać wszyst­ko. Ja­kim spo­so­bem? Gdy­by go o to za­py­ta­no, uśmiech­nął­by się tyl­ko i skie­ro­wał­by roz­mo­wę na inny przed­miot. Lu­dzie jego sfe­ry ro­zu­mie­li wi­dać ten spo­sób; inni nie zro­zu­mie­li­by go. Po co więc wda­wać się z nimi w ga­wę­dy?

Nie­kie­dy w sta­dle, gdzie mąż jest isto­tą, któ­ra, dzię­ki wy­cho­wa­niu i sto­sun­kom póź­niej­szym nig­dy nie do­tknę­ła sto­pą zie­mi, tra­fia się żona ener­gicz­na i roz­sąd­na. Tu, na nie­szczę­ście, nie było ani jed­ne­go, ani dru­gie­go.

Pani Ja­no­wa, mat­ka Aniel­ki, za cza­sów kwit­ną­cej mło­do­ści od­zna­cza­ła się nie­po­spo­li­tym wdzię­kiem, sło­dy­czą cha­rak­te­ru i to­wa­rzy­ski­mi za­le­ta­mi. Umia­ła ubie­rać się, przyj­mo­wać go­ści, grać, tań­czyć i mó­wić po fran­cu­sku czę­ściej niż ro­do­wi­tym ję­zy­kiem. Przez kil­ka lat po za­mąż­pój­ściu ba­wi­ła się jak anioł, a mąż za nią prze­pa­dał. Póź­niej, gdy mąż ochło­nął nie­co w sa­kra­men­tal­nej mi­ło­ści, sta­ła się wzo­ro­wą żoną i po ca­łych dniach sie­dzia­ła w domu, nu­dząc się w spo­sób, o ile moż­na, ła­twy, a bez­wa­run­ko­wo cno­tli­wy. W koń­cu za­czę­ła cho­ro­wać i od trzech mia­no­wi­cie lat oto­czy­ła się le­kar­stwa­mi.

Pan tym­cza­sem jeź­dził – niby So­wi­zdrzał – jak mówi lud. Nie­kie­dy wpa­dał do domu i pro­sił żonę o pod­pi­sa­nie ja­kie­goś pa­pie­ru. Ta skar­ży­ła się przed nim na sa­mot­ność i brak wy­gód, ale gdy mąż obie­cał, że od św. Jana wszyst­ko zmie­ni się na do­bre, uspa­ka­ja­ła się i pod­pi­sy­wa­ła, co chciał.

Lu­dzie wiej­scy zna­li ją tyl­ko z ko­ścio­ła; w kuch­ni nie wi­dzia­no jej nig­dy.

Świa­tem jej był dwór i nie­kie­dy park. Le­kar­stwa, wy­strze­ga­nie się szko­dli­wych wpły­wów kli­ma­tycz­nych, wspo­mnie­nia za­ba­wy i nudy obec­ne wy­peł­nia­ły jej ży­cie, któ­re zno­si­ła ra­czej z apa­tią niż z re­zy­gna­cją. Po­ło­że­nia nie ro­zu­mia­ła, o moż­li­wej stra­cie ma­jąt­ku nie my­śla­ła nig­dy. Gdy do­szło do tego, że mąż po­czął za­sta­wiać jej klej­no­ty, pła­ka­ła i ro­bi­ła mu wy­mów­ki. Po­mi­mo to dzi­wi­ła się, że nie ma tej służ­by, co nie­gdyś, i wy­po­wia­da­ła ży­cze­nia swo­je jak za naj­lep­szych cza­sów: "Kup mi to" – "przy­wieź owo" – "przyj­mij tego…" – a gdy mąż woli jej nie speł­nił, nie uno­si­ła się gnie­wem ani nie­po­ko­iła oba­wą złej przy­szło­ści. "Jaś nie chce mi tego zro­bić!" – my­śla­ła nie przy­pusz­cza­jąc na­wet, aby Jaś nie mógł cze­goś zro­bić, jako kan­dy­dat na ban­kru­ta.

Pod bez­po­śred­nim wpły­wem mat­ki cho­wał się Jó­zio. Do czwar­te­go roku ży­cia kar­mio­no go sa­giem, man­ną i cu­krem; nie po­zwa­la­no mu wy­cho­dzić zbyt czę­sto na dwór, aby się nie zgrzał lub nie za­zię­bił; nie da­wa­no mu bie­gać, aby so­bie cze­go nie zła­mał. Sys­tem ten zro­bił dzie­cia­ka wą­tłym; a po­nie­waż w owym cza­sie jego mama po­czę­ła le­czyć się, więc i jego le­czo­no. W cią­gu trzech lat na­stęp­nych chło­piec na­uczył się tro­chę po fran­cu­sku, po­znał w siód­mym roku ży­cia dużo le­karstw, był uwa­ża­ny i sam uwa­żał się za cho­re­go. Dziec­ko, z na­tu­ry nie naj­gor­sze i nie naj­bar­dziej tępe, zro­bi­ło się two­rem nud­nym, bo­jaź­li­wym, nie­ru­cha­wym i wy­glą­da­ło na idio­tę. Jó­zio albo mil­czał, albo mó­wił o swych cho­ro­bach jak doj­rza­ły hi­po­kon­dryk. Na ob­cych ro­bił dziw­ne wra­że­nie, ale w domu przy­zwy­cza­jo­no się do nie­go.

Star­sza sio­stra jego, Aniel­ka, mia­ła lat trzy­na­ście. Przy­szła na świat jesz­cze w tej epo­ce, kie­dy mama ba­wi­ła się.

Od­da­no ją więc pod do­zór nia­niek i pia­stu­nek, z któ­rych żad­na nie słu­ży­ła we dwo­rze dłu­żej roku. Z ja­kie­go po­wo­du? O tym po­dob­no tyl­ko dzie­dzic wie­dział.

Że zaś bony, a póź­niej gu­wer­nant­ki mało zaj­mo­wa­ły się edu­ka­cją Aniel­ki, dziec­ko więc samo się wy­cho­wy­wa­ło. Aniel­ka bie­ga­ła po wiel­kim ogro­dzie, wła­zi­ła na drze­wa, ba­wi­ła się z psa­mi, a nie­kie­dy z fol­warcz­ny­mi dzieć­mi, na co jej jed­nak nie po­zwa­la­no. Cza­sem wpa­da­ła do staj­ni i jeź­dzi­ła kon­no jak chłop­czyk, co bar­dzo mar­twi­ło jej prze­wod­nicz­ki, oso­by dziw­nie skrom­ne i z tego za­pew­ne ty­tu­łu cie­szą­ce się życz­li­wo­ścią dzie­dzi­ca.

Lecz teo­re­tycz­ne na­uki dziew­czę­cia były strasz­nie za­nie­dba­ne, po­dob­nież tak zwa­ne "uło­że­nie". Nic tych rze­czy nie umia­ła, gdyż nikt jej nie uczył.

Ta­kie oko­licz­no­ści utwo­rzy­ły z Aniel­ki isto­tę nie­co szcze­gól­ną, lecz sym­pa­tycz­ną. Po ro­dzi­cach odzie­dzi­czy­ła pięk­ność i wraż­li­wość. Wiek ro­bił ją żywą jak iskra; swo­bo­da zbli­ży­ła ją do na­tu­ry, któ­rą Aniel­ka ko­cha­ła i poj­mo­wa­ła. Za­cho­wa­nie się jej było peł­ne nie­spo­dzia­nek. Każ­de sil­niej­sze wra­że­nie ob­ja­wia­ło się w niej jak w dziec­ku: śmie­chem, pła­czem, sko­ka­mi lub śpie­wa­niem. Rze­czy pięk­ne lub tyl­ko ład­ne za­chwy­ca­ły ją; czyjś smu­tek i kło­pot mógł ją po­bu­dzić do aktu po­świę­ce­nia. Gdy zaś mia­ła czas za­sta­no­wić się nad czym, zda­nia jej przy­po­mi­na­ły oso­bę zu­peł­nie roz­wi­nię­tą, nie­co sen­ty­men­tal­ną, za­wsze szla­chet­ną. Na­resz­cie pew­ne­go dnia zro­bio­no od­kry­cie, że Aniel­ka umie bar­dzo mało, pra­wie nic, więc – spro­wa­dzo­no jej mą­drą gu­wer­nant­kę, pan­nę Wa­len­ty­nę. Była to oso­ba w grun­cie rze­czy do­bra, dość umie­ją­ca, ale na swój spo­sób zba­kie­ro­wa­na. Nie­ład­na, sta­ra pan­na, tro­chę de­mo­krat­ka, tro­chę fi­lo­zof­ka, tro­chę hi­sto­rycz­ka i wiel­ka pe­dant­ka. Kto ją wi­dział przy lek­cji, mógł są­dzić, że pa­trzy na mu­mię. Pod zim­ną jed­nak­że po­wło­ką kwa­si­ło się dużo roz­ma­itych uczuć, któ­re z pan­ny Wa­len­ty­ny mo­gły zro­bić w da­nym ra­zie po­moc­ni­cę męż­nej Ju­dy­ty, w in­nym – ofia­rę nie­su­mien­no­ści ja­kie­goś przed­sta­wi­cie­la płci mę­skiej. Jed­no i dru­gie w mi­nia­tu­rze. Taką jest do­raź­na cha­rak­te­ry­sty­ka głów­nych dzia­ła­czy ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia. Wszy­scy oni stą­pa­ją po pod­mi­no­wa­nym grun­cie, któ­ry w ję­zy­ku po­spo­li­tym zwie się: ban­kruc­twem.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Czy­tel­nik bli­żej po­zna­je bo­ha­ter­kę,

jej gu­wer­nant­kę, a tak­że pie­ska – imie­niem Ka­ruś

Kto­kol­wiek spo­ży­wał pa­pie­ro­we owo­ce z drze­wa wie­dzy o złym, do­brym i nud­nym, ten nie za­po­mniał chy­ba cy­wi­li­za­cyj­nej czyn­no­ści zwa­nej wy­da­wa­niem lek­cji. Bez wiel­kie­go tru­du mo­że­my uprzy­tom­nić so­bie męt­ne chwi­le, w cza­sie któ­rych po­przed­nik nasz, we­dle szkol­ne­go spi­su uczniów, bą­kał albo py­tlo­wał za­da­ną lek­cję. Pa­mię­ta­my cha­os, jaki wy­peł­niał na­szą isto­tę od ku­rzu na po­de­szwach aż do po­ma­dy na wło­sach, go­rącz­ko­we ocze­ki­wa­nie wła­snej ko­lei i py­ta­nia na­tręt­nie ci­sną­ce się do my­śli: "A może mnie nie wy­rwie?… może go­dzi­na wy­bi­je?… może go in­spek­tor wy­wo­ła?… może sta­nie się co dziw­ne­go?…" Tym­cza­sem spo­tnia­ły nasz po­przed­nik wy­po­wia­dał ostat­nie wy­ra­zy lek­cji i sia­dał, przy­pa­tru­jąc się z wiel­ką uwa­gą piąt­ce, trój­ce lub jed­no­st­ce, któ­rą obok jego na­zwi­ska ry­so­wał w swo­im ka­ta­lo­gu pro­fe­sor. Po­tem – czu­li­śmy we­wnątrz ja­kąś nie­zmier­ną ci­szę, wśród któ­rej, z ło­sko­tem ka­mie­nia ude­rza­ją­ce­go w szy­bę, wy­wo­ła­no na­sze na­zwi­sko.

Od­tąd nie czu­li­śmy, nie wi­dzie­li i nie my­śle­li nic, za­słu­cha­ni w wart­ki po­tok wy­ra­zów, któ­ry wy­pły­wał nam z oko­lic prze­ły­ku, ob­ra­cał ję­zyk, Po­ty­kał się o zęby i po­kru­szyw­szy ko­lum­nę po­wie­trza tu­dzież wła­dze umy­sło­we znu­dzo­ne­go pro­fe­so­ra, kry­sta­li­zo­wał się osta­tecz­nie w "no­te­sie", przy­bie­ra­jąc tam for­mę mniej lub wię­cej opła­ka­ne­go stop­nia. Bło­gie za­do­wo­le­nie we­wnętrz­ne by­wa­ło zwy­kle na­gro­dą tej pra­cy, ja­ką­śmy (we­dle jed­no­zgod­nej opi­nii osób star­szych) wy­ko­na­li dla do­bra na­szej przy­szło­ści, na któ­rą – pią­ta de­kli­na­cja ła­ciń­ska, sło­wa: sein, ha­ben i wer­den, tu­dzież fał­szy­wie po­da­ne na­zwi­ska kró­lów egip­skich – sta­now­czy wpływ wy­wrzeć mia­ły.

Tak rze­czy sto­ją w szko­łach, gdzie z po­wo­du na­tło­ku uczniów in­kwi­zy­cje pe­da­go­gicz­ne od­by­wa­ją się krót­ko i nie­czę­sto. W edu­ka­cji zaś pry­wat­nej, przy któ­rej uczeń wciąż musi wy­da­wać lek­cje, miej­sce trwo­gi i go­rącz­ko­wej nie­pew­no­ści zaj­mu­je trwa­ją­ce kil­ka go­dzin ogłu­pie­nie, a po­tem – wy­buch ukon­ten­to­wa­nia, jak­by nas z ukro­pu do­by­to.

Chwi­la po­dob­na zbli­ża się wła­śnie dla Aniel­ki, wy­po­wia­da­ją­cej przed gu­wer­nant­ką swo­ją, pan­ną Wa­len­ty­ną, ostat­nią po­po­łu­dnio­wą lek­cję – je­ogra­fii. Dziew­czyn­ka stoi na środ­ku po­ko­ju, oparł­szy zło­żo­ne jak do mo­dli­twy ręce na czar­nym, la­kie­ro­wa­nym sto­le. Ciem­ne wło­sy jej w po­wo­dzi czerw­co­we­go słoń­ca błysz­czą jak zło­ty­mi nić­mi prze­tka­ne. Ma­chi­nal­nie prze­stę­pu­je z nóż­ki na nóż­kę i błą­dzi oczy­ma po drzwiach, pro­wa­dzą­cych do po­ko­ju mat­ki, po su­fi­cie lub sto­le, za­rzu­co­nym ma­te­ria­ła­mi i na­rzę­dzia­mi oświa­ty.

– Mo­de­na – trzy­dzie­ści ty­się­cy miesz­kań­ców. Dla ochro­ny od upa­łów ma okry­te chod­ni­ki… Reg­gio, wy­ma­wiaj: Re­dżio…

– Ależ Reg­gio mó­wić nie po­trze­ba, a tym bar­dziej do­da­wać: wy­ma­wiaj. Je­steś strasz­nie roz­trze­pa­na, moja Aniel­ciu, a masz już lat trzy­na­ście.

Upo­mnie­nie to wy­szło z wą­skich ust pan­ny Wa­len­ty­ny, oso­by, któ­ra cie­szy­ła się sza­ry­mi wło­sa­mi, sza­rą twa­rzą, sza­ry­mi oczy­ma i ciem­no­po­pie­la­tą suk­nią w bia­łe kro­pecz­ki.

– Re­dżio… – po­wtó­rzy­ła Aniel­ka i za­cię­ła się. Na bia­łą twarz jej wy­stą­pił sil­niej­szy ru­mie­niec, sza­fi­ro­we oczy nie­spo­koj­nie prze­bie­ga­ły ze sto­łu na su­fit. Aby wyjść z kło­po­tu, szep­nę­ła ci­cho:

– Reg­gio – wy­ma­wiaj Re­dżio… – A po­tem po­wtó­rzy­ła gło­śno: – Re­dżio… – pięt­na­ście ty­się­cy miesz­kań­ców.

I wes­tchnąw­szy jak tra­garz, któ­ry usta­wił na­resz­cie wiel­ki ku­fer w lo­ka­lu trze­cie­go pię­tra, mó­wi­ła da­lej:

– Nie­da­le­ko tego mia­sta wi­dać roz­wa­li­ny zam­ku Ca­nos­sa…

– Ka­no­sa! – po­pra­wi­ła ją dama po­pie­la­te­go ko­lo­ru.

Po­wtór­nie zbi­ta z tro­pu dziew­czyn­ka zno­wu za­ru­mie­ni­ła się, za­wa­ha­ła, póź­niej po­wtó­rzy­ła raz już wy­po­wie­dzia­ny fra­zes: "nie­da­le­ko tego mia­sta…" i koń­czy­ła: – …na po­dwó­rzu któ­re­go ce­sarz Hen­ryk

IV w kor­nej po­sta­ci przez trzy dni bła­gał Grze­go­rza VII, pa­pie­ża, o zdję­cie klą­twy, 1077 roku… Car­ra­ra…

– Ależ nie Car­ra­ra, tyl­ko Ka­ra­ra…

– Ka­ra­ra… Ka­ra­ra nie opo­dal od mo­rza, łomy mar­mu­ru, słyn­ne­go z bia­ło­ści…

Skoń­czy­ła, dy­gnę­ła i usia­dła na krze­śle my­śląc: "Boże! ja­kie to nud­ne…"

Uczo­na dama, z któ­rej nio­bów cie­ka­wie wy­zie­rał za­ku­rzo­ny pod­kład wło­sie­nia, wzię­ła do ręki pió­ro i po głę­bo­kim na­my­śle na­pi­sa­ła w dzien­nicz­ku:

"Je­ogra­fia – dość do­brze".

Aniel­ka sie­dzia­ła z gło­wą po­chy­lo­ną, niby nie pa­trząc na dzien­nik. Mimo to sza­fi­ro­we oczy jej zro­bi­ły się pra­wie czar­ne, kąty ust po­chy­li­ły się na dół…

"I ba­wić się nie po­zwa­la­ją, i pi­szą tyl­ko: dość do­brze – po­my­śla­ła. – Nie­dłu­go już słoń­ce zaj­dzie…"

Dama przy­gar­nę­ła do sie­bie książ­kę.

– Bę­dzie stąd – rze­kła – od "Wiel­kie księ­stwo to­skań­skie (sta­ro­żyt­na Etru­ria)…" aż do…

Prze­wró­ci­ła dwie kart­ki:

– Aż do: "we­szły w skład kró­le­stwa wło­skie­go…"

I nad­gry­zio­nym pa­znok­ciem zro­bi­ła w ozna­czo­nym miej­scu kre­skę.

Po­tem od­chrząk­nę­ła i gło­sem ła­god­nym mó­wi­ła:

– C w ję­zy­ku ła­ciń­skim i od nie­go po­cho­dzą­cych przed a, o, u wy­ma­wia się jak k. Po­wta­rza­łam to nie­raz. Wy­cho­wa­nie two­je, Aniel­ciu, jest bar­dzo za­nie­dba­ne; a masz już lat trzy­na­ście… Mu­sisz wie­le pra­co­wać, aby do­ści­gnąć inne pa­nien­ki bę­dą­ce w two­im wie­ku. Aniel­ka wy­słu­cha­ła upo­mnie­nia jed­nym uchem. W chwi­lę póź­niej Doj­rza­ła ukrad­kiem na zie­lo­ne ga­łąz­ki lipy, sze­lesz­czą­cej w otwar­tym oknie i - wy­cią­gnę­ła rękę do książ­ki z za­mia­rem zło­że­nia jej.

– Jesz­cze nie czas! – rze­kła na­uczy­ciel­ka.

Dziew­czyn­ka, prze­ko­naw­szy się, że ze­gar wska­zu­je dwie mi­nu­ty do pią­tej, usia­dła. Oczy jej zno­wu przy­bra­ły ko­lor sza­fi­ro­wy, a póź­niej nie­bie­ski – usta pięk­nie wy­kro­jo­ne od­chy­li­ły się. Każ­dy jej mu­skuł drżał. Po wie­lo­go­dzin­nych lek­cjach chcia­ła już wy­biec do ogro­du, a tu jesz­cze dwie mi­nu­ty do pią­tej!…

Od sno­pów świa­tła ścia­ny po­ma­rań­czo­we­go po­ko­ju lśni­ły się jak me­ta­lo­we, bia­ła po­ściel sto­ją­ce­go w ką­cie łó­żecz­ka Aniel­ki ra­zi­ła oczy, lu­ster­ko na sto­li­ku błysz­cza­ło jak gwiaz­da. Z lipy pach­niał miód, a z dzie­dziń­ca do­la­ty­wa­ło pia­nie krzy­kli­wych ko­gu­tów. Świer­got pta­ków mie­szał się z brzę­kiem psz­czół i ci­chym szem­ra­niem sta­rych drzew ogro­du. "Ach! ta go­dzi­na nig­dy chy­ba nie wy­bi­je" – my­śla­ła Aniel­ka, czu­jąc na twa­rzy po­wiew cie­płe­go wia­tru. Zda­wa­ło się, że ją na­peł­nia­ją dresz­cze świa­tła – zie­ją­ce­go z nie­skoń­czo­no­ści. Pan­na Wa­len­ty­na tym­cza­sem, oparł­szy się na po­rę­czy krze­sła, splo­tła ży­la­ste ręce na pier­siach i ma­chi­nal­nie pa­trzy­ła w ten punkt swej po­pie­la­tej gar­de­ro­by, któ­ry wie­śnia­cy na­zy­wa­ją po­doł­kiem. W oschłej, zmę­czo­nej wy­obraź­ni wi­dzia­ła się prze­ło­żo­ną pen­sji zło­żo­nej ze stu pa­nien ubra­nych sza­ro, któ­re na­le­ża­ło utrzy­mać w kar­bach po­rząd­ku aż do ude­rze­nia dzwon­ka. Ma­rzy­ła, że ciż­ba istot mło­dych, chcą­cych wy­bie­gnąć na ogród, tło­czy ją ze wszyst­kich stron; ona zaś opie­ra się ży­wym fa­lom pier­si i rąk ze spo­ko­jem i siłą gra­ni­tu. Ta wal­ka drę­czy­ła ją, lecz za­ra­zem na­peł­nia­ła du­szę nie­wy­mow­ną sło­dy­czą. Pan­na Wa­len­ty­na czu­ła, że ocze­ku­jąc na dzwo­nek, wbrew wła­snej chę­ci i po­ry­wom mło­do­ści aż stu dziew­czy­nek, słu­cha po­tęż­niej­sze­go nad wszyst­ko gło­su – obo­wiąz­ku. Jesz­cze mi­nu­ta…

Za oknem sły­chać ci­che skom­le­nie psa, któ­ry zwy­kle o tej po­rze ba­wił się z Aniel­ką. Dziew­czyn­ka tar­ła nie­spo­koj­nie rącz­ki, spo­glą­da­jąc to na ze­gar, to na wy­dę­tą przez wiatr fi­ran­kę, ale – sie­dzia­ła.

Na­resz­cie – za­mknię­ty w wy­so­kiej, ciem­no­żół­tej szaf­ce ze­gar po­ka­zu­ją­cy dnie, go­dzi­ny i se­kun­dy wy­dzwo­nił na­przód cien­ko i pręd­ko czte­ry kwa­dran­se, po­tem gru­bo i po­wo­li – go­dzi­nę pią­tą.

– Mo­żesz zło­żyć książ­ki – rze­kła na­uczy­ciel­ka i po­wstaw­szy z krze­sła, wy­so­ka, nie­co po­chy­lo­na, ocię­ża­łym kro­kiem zbli­ży­ła się do ko­mo­dy i wzię­ła z niej szklan­kę zim­nej kawy przy­kry­tej spodkiem, na któ­rym ro­iły się mu­chy, cie­ka­we i głod­ne.

Aniel­ka w jed­nej chwi­li zmie­ni­ła się do nie­po­zna­nia. Fi­glar­ny uśmiech od­sło­nił jej bia­łe i drob­ne ząb­ki, oczy przy­bra­ły ciem­no­zie­lo­na­wą bar­wę i zda­wa­ły się sy­pać iskry. Obie­gła parę razy stół nie wie­dząc, co pier­wej czy­nić; po­tem sko­czy­ła do drzwi mat­czy­ne­go po­ko­ju, lecz wnet po­wró­ci­ła do ksią­żek i po­chy­la­jąc na bok głów­kę z od­cie­niem proś­by w gło­sie, spy­ta­ła:

– Czy mogę pu­ścić tu Ka­ru­ska?…

– Po­nie­waż ro­dzi­ce po­zwa­la­ją ci ba­wić się z nim, więc i ja nie bro­nię – od­par­ła dama.

Aniel­ka nie słu­cha­jąc do­koń­cze­nia za­wo­ła­ła:

– Ka­ruś, tu!…

I w do­dat­ku – gwizd­nę­ła.

Tyl­ko nie­zwy­kłej mocy cha­rak­te­ru przy­pi­sać na­le­ży to, że pan­na Wa­len­ty­na, usły­szaw­szy gwizd­nię­cie Aniel­ki, nie upu­ści­ła z rąk kawy wraz z jej na­le­ży­to­ścia­mi. Na mi­zer­nej twa­rzy uczo­nej oso­by za­ja­śniał wy­raz wiel­kie­go obu­rze­nia. Lecz nim po­łknę­ła buł­kę, aby w swo­ich or­ga­nach mow­nych zro­bić do­syć miej­sce na dłu­gą pre­lek­cją o przy­zwo­ito­ści, pies, nie cze­ka­jąc aż mu drzwi otwo­rzą, sko­czył do po­ko­ju oknem.

– Je­steś roz­piesz­czo­na, je­steś – dzi­ka dziew­czy­na! – rze­kła dama uro­czy­ście i na znak naj­wyż­szej go­ry­czy prze­łknę­ła po­dwój­ną dozę kawy, wy­da­jąc przy tym szmer po­dob­ny do gul­go­ta­nia.

– Ka­ru­sek… zbyt­ni­ku ja­kiś… kto sły­szał, aże­by wska­ki­wać do po­ko­ju oknem? – zgro­mi­ła go Aniel­ka.

Ale pies nie miał cza­su słu­chać upo­mnień. Sko­czył jej na­przód do ust, póź­niej tar­gnął za su­kien­kę, ob­li­zał jej po­wa­la­ne atra­men­tem pal­ce i na­resz­cie schwy­cił za gu­zi­czek wy­so­kie­go bu­ci­ka. Skom­lał przy tym i szcze­kał, aż na­resz­cie upadł na wznak i wy­ta­rzał się po zie­mi wy­wie­sza­jąc ję­zyk. Był to pies bar­dzo ży­we­go tem­pe­ra­men­tu, miał bia­łą sierść, a na le­wym oku czar­ną łat­kę.

Pan­na Wa­len­ty­na nie mó­wi­ła już nic, po­grą­żo­na w przyj­mo­wa­niu po­sił­ku i gorz­kiej za­du­mie.

"Ży­cie moje – my­śla­ła sza­now­na pan­na – po­dob­ne jest do tej kawy. Kawa i śmie­tan­ka – cier­pie­nie i pra­ca, oto jego treść; a jak szkla­ne na­czy­nie nie po­zwa­la roz­le­wać się pły­no­wi, tak moje pa­no­wa­nie nad sobą ha­mu­je wy­bu­chy roz­pa­czy. Le­d­wiem ukoń­czy­ła lek­cję, a już mam psa… Szka­rad­ne zwie­rzę, któ­re pchły roz­no­si po ca­łym domu… Ale – pchaj­my da­lej na­szą tacz­kę bo­le­ści i obo­wiąz­ków."

W tej chwi­li przy­szło jej na myśl, że w ka­wie jest cu­kier. Czy­by i jej ży­cie mia­ło kie­dy zo­stać osło­dzo­ne? Czym?… chy­ba ja­kimś cie­plej­szym uczu­ciem? W nie­zbyt ży­wej wy­obraź­ni pan­ny Wa­len­ty­ny owo "cie­plej­sze uczu­cie" wy­ro­bi­ło so­bie pe­wien sym­bol, co praw­da, zmie­nia­ją­cy się z bie­giem cza­su. Nie­gdyś (gdy wy­je­cha­ła pierw­szy raz na wieś) miał on for­mę mło­de­go i pięk­ne­go wła­ści­cie­la dóbr ziem­skich.

Gdy wró­ci­ła do mia­sta, pięk­ny wła­ści­ciel dóbr ustą­pił miej­sca brzyd­kie­mu wpraw­dzie, lecz – po­waż­nie my­ślą­ce­mu le­ka­rzo­wi. Póź­niej było wie­le in­nych sym­bo­lów, w któ­rych z tego po­wo­du za­tar­ły się ce­chy in­dy­wi­du­al­ne, i - po­wsta­ła idea czy­sta. Idea owa mu­sia­ła mieć ko­niecz­nie wię­cej niż śred­ni wiek, nie­zbyt dłu­gą bro­dę, uro­czy­sty tu­żu­rek i peł­ne god­no­ści sto­ją­ce koł­nie­rzy­ki. Nie­uję­te wi­dzia­dło to uka­zy­wa­ło się za­zwy­czaj pan­nie Wa­len­ty­nie oto­czo­ne mnó­stwem sza­ro ubra­nych uczen­nic, sta­no­wią­cych pen­sją wyż­szą dla płci żeń­skiej – i sto­sem na­uko­wych pod­ręcz­ni­ków. Bez peł­nie­nia trud­nych, lecz pięk­nych obo­wiąz­ków na­uczy­ciel­skich, ży­cie, choć­by na­wet ocu­kro­wa­ne cie­płym uczu­ciem, nie mia­ło już dla pan­ny Wa­len­ty­ny żąd­ne­go po­wa­bu. Tym­cza­sem Aniel­ka bie­ga­ła do­ko­ła sto­łu, za nią war­kocz wło­sów i ogo­nek jej krót­kiej bla­do­ró­żo­wej su­kien­ki, a za nimi pies.

Aniel­ka skła­da­ła i po­rząd­ko­wa­ła książ­ki, a pies pod­ska­ki­wał i chwy­tał dziew­czyn­kę za rę­ka­wy lub pu­ka­ją­ce bu­ci­ki, upo­mi­na­jąc się o na­leż­ne mu piesz­czo­ty.

Skrzy­pie­nie szu­fla­dy obu­dzi­ło na­uczy­ciel­kę z ma­rzeń. Spoj­rza­ła na stół i za­wo­ła­ła:

– Co ty ro­bisz, Aniel­ciu?

– Skła­dam książ­ki. Czy mogę pójść do mamy? – spy­ta­ła za­mknąw­szy sto­lik.

– Idź­my! – rze­kła pan­na Wa­len­ty­na, pod­no­sząc się z fo­te­lu.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

w któ­rym jest mowa o me­dy­cy­nie,

o ce­lach ży­cia ludz­kie­go i wie­lu in­nych rze­czach

Mi­nąw­szy dwa po­ko­je: per­ło­wy, ma­ją­cy po­zór szpi­tal­nej celi, i ja­sno­nie­bie­ski, któ­ry mógł być nie­gdyś sy­pial­nią mło­de­go mał­żeń­stwa, lecz obec­nie zo­stał czymś nie­zde­cy­do­wa­nym, Aniel­ka i we­so­ły to­wa­rzysz jej Ka­ruś wbie­gli do szkla­nej al­ta­ny, ze wszech stron gę­sto po­ro­słej dzi­kim wi­nem. W al­ta­nie tej na wy­so­kim stoł­ku sie­dział z lal­ką w ręku mi­zer­ny chłop­czyk w ber­nar­dyń­skim ha­bi­cie, a przy nim, obok sto­li­ka za­peł­nio­ne­go flasz­ka­mi i szklan­ka­mi, dama w śred­nim wie­ku, z uwa­gą czy­ta­ją­ca książ­kę. Dama ubra­na była bia­ło, mia­ła sza­fi­ro­we oczy wy­bla­kłe, wło­sy ciem­ne i na twa­rzy szczu­płej, o pięk­nych ry­sach, cho­ro­bli­we ru­mień­ce. Zda­wa­ła się być wkli­no­wa­na w ogrom­ny fo­tel, wy­ło­żo­ny mięk­ki­mi po­dusz­ka­mi ciem­no­zie­lo­ne­go ko­lo­ru. Do tej damy przy­pa­dła Aniel­ka i po­czę­ła ca­ło­wać jej twarz, szy­ję, chu­de i prze­zro­czy­ste ręce i ko­la­na.

– Ah! com­me tu m'as ef­frayé, An­géli­que! – za­wo­ła­ła dama, skła­da­jąc książ­kę i ca­łu­jąc dziew­czyn­kę w ró­żo­we usta. – Już, dzię­ki Bogu, skoń­czy­łaś lek­cje?…

Zda­je mi się, żeś tro­chę zmi­ze­mia­ła od obia­du. N'es tu pas ma­la­de? Ten pies wy­wró­ci sto­lik albo Jó­zia. Jo­seph, mon en­fant, est-ce que le chien t'a ef­frayé?

– Non! – od­parł ma­lec w ha­bi­cie ber­nar­dyń­skim, pa­trząc oso­wia­łym wzro­kiem na sio­strę.

– Jak się masz, Jó­ziu?… Daj­że mi buzi! – za­wo­ła­ła Aniel­ka, chwy­ta­jąc bra­cisz­ka za szy­ję.

– Do­uce­ment! do­uce­ment!… wiesz prze­cie, że nie moż­na mną trząść, bo ja je­stem osła­bio­ny! – ode­zwał się Jó­zio gło­sem ża­ło­snym.

Po­tem wy­dłu­żył bla­de usta na kształt ryj­ka i za­sła­nia­jąc się rącz­ka­mi od gwał­tow­nych uści­sków sio­stry, po­ca­ło­wał ja bar­dzo ostroż­nie.

– Jak mama ślicz­nie dziś wy­glą­da!… musi mama być bar­dzo zdro­wa?… Patrz, Jó­ziu, twe­mu chłop­czy­ko­wi za­gię­ła się kurt­ka do góry – mó­wi­ła Aniel­ka.

– En véri­té, czu­ję się dziś le­piej. Zja­dłam po obie­dzie kil­ka ły­że­czek eks­trak­tu sło­do­we­go i wy­pi­łam fi­li­żan­kę mle­ka. Çe chien fera du dégât par­to­ut, wy­pędź go, moja dro­ga.

– Idź, Karo! – za­wo­ła­ła Aniel­ka, wy­pę­dza­jąc do ogro­du pie­ska, któ­ry, ob­wą­chaw­szy sto­ją­ce w ką­cie wa­zo­ny i bla­sza­ną po­le­wacz­kę do kwia­tów, miał obec­nie chęć za­jąć się jed­nym z pan­to­fli cho­rej mamy. W tej chwi­li we­szła pan­na Wa­len­ty­na.

– Bon­jo­ur, ma­de­mo­isel­le! – po­wi­ta­ła ja pani domu. – Cóż to, już skoń­czy­li­ście lek­cje? Jak­że tam po­szło? Jo­seph, mon en­fant, pren­dras tu du lait?

– Non, ma­man! – od­parł chło­piec ki­wa­jąc gło­wą na­uczy­ciel­ce.

W tej chwi­li wy­pę­dzo­ny pies za­sko­wy­czał i po­czął dra­pać we drzwi.

– Po­zna­ję z fi­zjo­gno­mii, że czy­ta pani coś zaj­mu­ją­ce­go. Czy nie Du­ma­nia Go­łu­chow­skie­go, któ­re pani re­ko­men­do­wa­łam? – za­py­ta­ła Wa­len­ty­na.

– An­géli­que! ouvre la por­te a cet­te pau­vre bete!… jego krzyk roz­dzie­ra mi ser­ce… Czy­tam coś lep­sze­go ani­że­li Du­ma­nia – czy­tam dzieł­ko Ra­spa­ila, któ­re­go mi ksiądz dzie­kan był ła­skaw po­ży­czyć – od­par­ła cho­ra. – Zo­staw, Aniel­ciu, drzwi otwar­te, niech tro­chę po­wie­trza wej­dzie. Nie uwie­rzy pani, ja­kie cu­dow­ne ku­ra­cje wy­ko­ny­wał ten czło­wiek swo­imi środ­ka­mi. Je­stem za­chwy­co­na, i zda­je mi się, żem była zdrow­sza już po prze­czy­ta­niu paru roz­dzia­łów. Cóż do­pie­ro bę­dzie, gdy za­cznę to wszyst­ko sto­so­wać! Jo­seph, mon en­fant, n'as-tu pas fro­id?

– Non, ma­man!

– Czy to jed­nak bę­dzie do­brze le­czyć się bez po­ra­dy dok­to­ra? – za­uwa­ży­ła pan­na Wa­len­ty­na.

– Może cię wy­nieść, Jó­ziu, przed ga­nek? – py­ta­ła Aniel­ka bra­ta. -

Zo­ba­czył­byś ptasz­ki, zo­ba­czył­byś, jak Ka­ru­sek goni mo­ty­le…

– Wiesz prze­cie, że ja nie mogę wy­cho­dzić na dwór, bo je­stem osła­bio­ny – od­parł chłop­czy­na.

Nie­szczę­sne osła­bie­nie było tor­tu­rą bied­ne­go dziec­ka. O nim tyl­ko my­ślał i z tego po­wo­du ofia­ro­wa­ny był św. Fran­cisz­ko­wi, któ­re­go ha­bit no­sił, nie li­cząc le­karstw, ja­ki­mi cią­gle go fe­to­wa­no. Tym­cza­sem pani domu roz­ma­wia­ła z gu­wer­nant­ką o le­ka­rzach. – Co oni umie­ją, co oni wie­dzą! – bia­da­ła cho­ra. – Le­czą mnie już trzy lata bez naj­mniej­sze­go skut­ku. Obec­nie po­rzu­ci­łam ich i będę się le­czyć sama, chy­ba że Ja­sie­czek za­wie­zie mnie do Cha­łu­biń­skie­go. O! czu­ję, że on by mi po­mógł… Ale Ja­sie­czek nie my­śli o tym, w domu bywa rzad­ko; gdy chcę je­chać, mówi, że in­te­re­sa w tej chwi­li nie po­zwa­la­ją – wszyst­ko koń­czy się na obiet­ni­cach. An­géli­que, chas­se çe chien, bo jest nie­po­rząd­ny!

Nie­słusz­nie skom­pro­mi­to­wa­ny Ka­ru­sek uległ wy­pę­dze­niu i los swój przy­jął z re­zy­gna­cją wyż­szą nad wszel­kie po­chwa­ły. Nie prze­szko­dzi­ło mu to jed­nak w chwi­lę póź­niej sko­wy­czyć i dra­pać we drzwi, a na­stęp­nie go­nić po­waż­nie cho­dzą­ce ko­gu­ty.

Aniel­ka tym­cza­sem usa­do­wi­ła le­piej Jó­zia, któ­ry się krzy­wić za­czął, przy­nio­sła mat­ce cie­pły szal i an­giel­ską gra­ma­ty­kę na­uczy­ciel­ce. Po­tem wy­bie­gła do kuch­ni, aby spro­wa­dzić mle­ko dla Jó­zia i ob­sta­lo­wać ko­tle­cik dla mat­ki; wpię­ła so­bie w war­kocz kwia­tek i wró­ci­ła do szkla­nej al­ta­ny z dużą, tęgo zbu­do­wa­ną klucz­ni­cą, pa­nią Ki­wal­ską. Była to dama w wie­ku moc­no śred­nim, ubra­na w weł­nia­ną suk­nią w pasy pą­so­we i czar­ne. Wor­ko­wa­ty sta­nik ga­lo­wej sza­ty szczę­śli­wie uwy­dat­niał bo­gac­twa jej po­pier­sia. Klucz­ni­cą wdzięcz­nie dy­gnę­ła pani domu, przy czym roz­le­gło się skrzy­pie­nie pod­ło­gi, i ski­nę­ła gło­wą nie pa­trzą­cej na­wet na nią gu­wer­nant­ce. Pan­na Wa­len­ty­na nie cier­pia­ła Ki­wal­skiej od cza­su, kie­dy prze­cho­dząc raz koło kuch­ni, usły­sza­ła klucz­ni­cę do­wo­dzą­cą, że Jej, pan­nie Wa­len­ty­nie, gwał­tem męża po­trze­ba.

– Cóż, moja Ki­wal­siu, wró­ci­łaś z mia­sta? A co tam sły­chać?… Czy ci fel­czer po­mógł na zęby?…

– Ach, sły­chać i bar­dzo wie­le, mó­wię ła­sce pani. Go­spo­dy­ni księ­dza dzie­ka­na strasz­nie cho­ra, już jej nogi spu­chły; bra­ła Prze­naj­święt­sze Sa­kra­men­ta – od­po­wie­dzia­ła klucz­ni­ca, po­chy­la­jąc się i bi­jąc w pier­si przy ostat­nich sło­wach.

– Cóż jej to jest?

– Tego nie wiem, ale ksiądz dzie­kan, mó­wię ła­sce pani, to taki cho­dzi jak kre­da bia­ły. Do mnie ani pary z gęby nie pu­ścił, tyl­ko ręką mach­nął. Ale z oczu, mó­wię ła­sce pani, to mu pa­trzy­ło, jak­by chciał po­wie­dzieć: "Oj, moja Ki­wal­siu, że­byś też ty do mnie zgo­dzi­ła się!… Bo sta­ra pa­trzy z prze­pro­sze­niem na księ­żą obo­rę, a te szel­my bez do­zo­ru gło­dem mię za­mo­rzą".

Cho­ra dama wstrzą­snę­ła gło­wą, jak­by przy­pusz­cza­jąc, że Ki­wal­sia po­lu­je na miej­sce ko­na­ją­cej, a klucz­ni­ca wciąż pra­wi­ła da­lej.

– Aniel­ciu – ode­zwa­ła się w tej chwi­li na­uczy­ciel­ka, któ­rą draż­ni­ło ga­dul­stwo klucz­ni­cy i na­iw­ność jej pani – weź hi­sto­rią wie­ków śred­nich i pójdź­my do ogro­du.

– Hi­sto­rią?… – za­py­ta­ła prze­stra­szo­na dziew­czyn­ka. Ale, przy­wy­kła do po­słu­szeń­stwa, na­tych­miast wy­szła do swe­go po­ko­ju i po upły­wie kil­ku mi­nut wró­ci­ła, nio­sąc książ­kę w ręku, a w kie­sze­ni parę su­char­ków dla wró­bli.

– No, idź­cie so­bie, idź­cie – rze­kła mama – a ja tu po­sie­dzę z Ki­wal­sia. Czy pana cza­sem nie spo­tka­łaś w mia­stecz­ku, bo miał być u ko­mi­sa­rza na ja­kimś ze­bra­niu? Jo­seph, mon en­fant, veux-tu al­ler au jar­din?

– Non – od­parł chłop­czy­na.

Pan­na Wa­len­ty­na i Aniel­ka wy­szły, a Ki­wal­ska usiadł­szy na sto­łecz­ku ba­wi­ła w dal­szym cią­gu pa­nią opo­wia­da­niem no­wi­nek. Do­no­śny głos jej, któ­ry sły­chać było z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków, stop­nio­wo osłabł i w koń­cu zu­peł­nie przy­cich­nął.

Ogród był wiel­ki, daw­ny i z trzech stron w pod­ko­wę ota­czał dom. Tu żyły w do­stat­ku, sę­dzi­wych lat do­cze­kaw­szy, kasz­ta­ny ro­dzą­ce bia­ły kwiat, uło­żo­ny w pi­ra­mid­kę, a w je­sie­ni kol­cza­ste owo­ce; klo­ny z li­ść­mi po­dob­ny­mi do ka­czej łapy; aka­cje z list­ka­mi uło­żo­ny­mi jak zęby gę­ste­go grze­bie­nia i pasz­czę­ko­wa­ty­mi kwia­ta­mi, któ­re wy­da­ją woń słod­ką, przy­nę­ca­ją­cą psz­czo­ły. Wzdłuż pło­tu sie­dzia­ły lipy peł­ne wró­bli pil­nu­ją­cych pól i sto­dół, wy­chu­dłe to­po­le wło­skie i sze­ro­ko roz­ga­łę­zio­ne u dołu, a ostre u szczy­tu smut­ne świer­ki. Bzy wło­skie za­sy­pa­ne si­ny­mi ki­ta­mi, bzy le­kar­skie, któ­rych moc­no: pach­ną­cy kwiat uży­wa się na wzbu­dze­nie po­tów, tar­ni­na ro­dzą­ca czar­ne i cierp­kie ja­go­dy w je­sie­ni, dzi­kie róże, głóg drzew­ny, ulu­bio­ny przez kwi­czo­ły ja­ło­wiec, roz­sy­pa­ne po ca­łym ogro­dzie, za­peł­nia­ły wol­ne od drzew miej­sca, to­cząc mię­dzy sobą dłu­gą i ci­chą wal­kę o soki z zie­mi i wę­giel z po­wie­trza. Cza­sa­mi któ­ry z nich ob­umie­rał, a wów­czas po­ja­wia­ły sie przy nim krót­ko ży­ją­ce, lecz nie­bez­piecz­ne w za­pa­sach tra­wy i ziel­ska.

Śro­dek par­ku zaj­mo­wa­ła sa­dzaw­ka, oto­czo­na fan­ta­stycz­nie wy­ro­sły­mi wierz­ba­mi.

W zi­mie wy­glą­da­ły one jak po­ła­ma­ne, upa­da­ją­ce, cho­re pnie; w nocy przy­bie­ra­ły po­sta­ci wi­dzia­deł roz­kra­czo­nych, gar­ba­tych, bez­gło­wych, wie­lo­ra­mien­nych, któ­re tyl­ko na wi­dok czło­wie­ka ka­mie­nia­ły w po­twor­nych ru­chach, uda­jąc rze­czy mar­twe. W cie­płych mie­sią­cach roku, stra­szy­dła te odzie­wa­ły się de­li­kat­ny­mi ga­łąz­ka­mi tu­dzież li­ściem drob­nym o zie­lo­nym wierz­chu i ja­snym spo­dzie, a w ich dziu­plach, ma­ją­cych for­mę paszcz, gnieź­dzi­ły się pta­ki.

Przez ten ogród, któ­ry co chwi­lę zmie­niał for­my i bar­wy, chwiał się, pach­niał, błysz­czał i szem­rał, za­peł­nio­ny skrzy­dla­ty­mi isto­ta­mi naj­roz­ma­it­szych ga­tun­ków, szły te­raz Aniel­ka i jej gu­wer­nant­ka ście­ży­ną nie­rów­ną, po­wo­li za­ra­sta­ją­cą ziel­skiem. Dziew­czyn­kę upa­ja­ło oto­cze­nie. Od­dy­cha­ła pręd­ko i głę­bo­ko, chcia­ła oglą­dać każ­dą ga­łąz­kę, le­cieć za każ­dym pta­kiem albo mo­ty­lem i wszyst­ko ogar­nąć uści­skiem. Lecz pan­na Wa­len­ty­na była chłod­na. Stą­pa­ła drob­ny­mi kro­ka­mi, pa­trząc na nosy swych bu­ci­ków i przy­ci­ska­jąc do zwię­dłej pier­si gra­ma­ty­kę an­giel­ską.

– Do­wie­dzia­łaś się dziś z je­ogra­fii, gdzie leży Ca­nos­sa – rze­kła pan­na Wa­len­ty­na do Aniel­ki – a te­raz masz spo­sob­ność do­wie­dzieć się, za co Hen­ryk IV prze­pra­szał Grze­go­rza VII. Prze­czy­tasz o tym w dzie­jach Grze­go­rza VII, zwa­ne­go też Hil­de­bran­dem, w roz­dzia­le: Niem­cy i Wło­chy.

Pro­po­zy­cja czy­ta­nia w ta­kim miej­scu obu­rzy­ła Aniel­kę. Chcia­ła wes­tchnąć, lecz po­wstrzy­ma­ła się i rze­kła ze zło­śli­wą in­ten­cją:

– Pani bę­dziesz się w ogro­dzie uczy­ła… po an­giel­sku?

– Tak.

– Więc i ja będę się uczy­ła po an­giel­sku?

– Pier­wej mu­sisz grun­tow­nie po­znać ję­zyk fran­cu­ski i nie­miec­ki.

– Ach!… A jak już, pro­szę pani, po­znam fran­cu­ski, nie­miec­ki i an­giel­ski, to… co będę ro­bić?…

– Bę­dziesz mo­gła czy­ty­wać książ­ki w tych ję­zy­kach.

– A jak już wszyst­kie prze­czy­tam?

Pan­na. Wa­len­ty­na spoj­rza­ła na szczyt to­po­li i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ży­cie czło­wie­ka – od­par­ła – nie wy­star­cza na od­czy­ta­nie ty­sią­cz­nej czę­ści ksią­żek, ja­kie są w jed­nej li­te­ra­tu­rze. A cóż do­pie­ro mó­wić o trzech, naj­bo­gat­szych!

Aniel­kę tym ra­zem ogar­nę­ła nie­wy­mow­na tę­sk­no­ta.

– Więc nic, tyl­ko uczyć się i czy­tać!… – szep­nę­ła mimo woli.

– A cóż byś ty chcia­ła ro­bić w cią­gu ży­cia? Czy nad na­ukę po­tra­fi­ła­byś zna­leźć ja­kieś szla­chet­niej­sze za­ję­cie?

– Co ja bym chcia­ła ro­bić? – spy­ta­ła Aniel­ka. – Czy te­raz, czy – jak uro­snę?…

A wi­dząc, że pan­na Wa­len­ty­na nie ra­czy jej ob­ja­śnić, mó­wi­ła da­lej:

– Te­raz chcia­ła­bym umieć to co pani… Już bym się wte­dy nie uczy­ła – oho!

Ale póź­niej – mia­ła­bym dużo do ro­bo­ty. Za­pła­ci­ła­bym pa­rob­kom pen­sje, żeby się tak nie marsz­czy­li jak dziś, kie­dy mi się kła­nia­ją. Po­tem – ka­za­ła­bym opa­trzyć te rany na drze­wach, bo mó­wił mi ogrod­nik, że nie­dłu­go u nas wszyst­ko po­schnie i spróch­nie­je. Na­tu­ral­nie – wy­pę­dzi­ła­bym tak­że lo­ka­ja za to, że strze­la pta­ki nad wodą i wy­pa­la szczu­rom oczy… Nie­go­dzi­wiec!…

Aniel­ka wstrzą­snę­ła się.

– Po­tem – za­wio­zła­bym mamę i Jó­zia do War­sza­wy. Nie!… To zro­bi­ła­bym naj­pier­wej, a pani – da­ła­bym w pre­zen­cie cały po­kój ksią­żek… cha!… cha!…

I chcia­ła uści­snąć pan­nę Wa­len­ty­nę, któ­ra od­su­nę­ła się od niej.

– Ża­łu­ję cię! – od­par­ła su­cho na­uczy­ciel­ka. – Masz do­pie­ro lat trzy­na­ście, a ple­ciesz jak pro­win­cjo­nal­na ak­tor­ka o rze­czach, któ­rych cię nikt nie uczy, i za­nie­dbu­jesz te, któ­re do cie­bie na­le­żą. Je­steś za mą­dra na swój wiek i dla­te­go nig­dy nie za­pa­mię­tasz je­ogra­fii.

Aniel­ka za­wsty­dzi­ła się. Czy ona jest rze­czy­wi­ście za mą­dra, czy też pan­na Wa­len­ty­na…

W le­wym ką­cie ogro­du był wzgó­rek, na nim duży kasz­tan i ław­ka ka­mien­na. W tej chwi­li wła­śnie we­szły tu Aniel­ka z pan­ną Wa­len­ty­ną i usia­dły.

– Daj mi książ­kę – rze­kła gu­wer­nant­ka – znaj­dę ci hi­sto­rią Grze­go­rza. Aha! mamy zno­wu psią wi­zy­tę…

Istot­nie Ka­ru­sek wbie­gał na wzgó­rze, moc­no za­do­wo­lo­ny. W otwar­tym py­sku niósł odro­bi­nę pie­rza, któ­re praw­do­po­dob­nie zdo­był w po­go­ni za ko­gu­tem.

– Pani zu­peł­nie nie lubi psów? – spy­ta­ła na­gle Aniel­ka, głasz­cząc Ka­ru­sia.

– Nie.

– Ani pta­ków?

– Nie – od­par­ła roz­draż­nio­na na­uczy­ciel­ka.

– Ani ogro­du?… Woli pani czy­tać książ­kę, ani­że­li spa­ce­ro­wać mię­dzy drze­wa­mi? Praw­da. W po­ko­ju pani nie ma do­nicz­ki ani ptasz­ka. Daw­niej przy­la­ty­wa­ły tam wró­ble, któ­rym da­wa­ły­śmy jeść, i Ka­ru­sek też wbie­gał po scho­dach, choć był mały i gru­by. Kar­mi­łam go wte­dy buł­ką owi­nię­tą w gał­ga­nek i uma­cza­ną w mle­ku. On ją ssał, a ra­zem z nim ko­tek tej na­uczy­ciel­ki, któ­ra była przed pa­nią. Ach, co oni do­ka­zy­wa­li!… jak go­ni­li pa­pie­rek, któ­ry cią­gnę­łam za nit­kę po pod­ło­dze! Ale pani nie lubi Ka­ru­ska ani ma­łych kot­ków, ani…

Aniel­ka umil­kła, gdyż pan­na Wa­len­ty­na wsta­ła na­gle z ław­ki i pa­trząc na dziew­czyn­kę z góry po­czę­ła mó­wić roz­draż­nio­na:

– Co to­bie za py­ta­nia cho­dzą po nie­doj­rza­łej gło­wie?… Co to­bie do tego, że ja nie nie lu­bię?… Na­tu­ral­nie, że nie lu­bię… Ani ko­tów, bo mi je strze­la­no albo wie­sza­no, ani psów, bo mnie gry­zły, ani pta­ków, bo mi ich nie było wol­no trzy­mać… I kwia­tów nie chcę… Al­boż jest na świe­cie grząd­ka zie­mi, któ­ra by na­le­ża­ła do mnie? Ja prze­cież nie po­cho­dzę z ja­śnie pa­nów! Spa­ce­ry tak­że mi zbrzy­dły, bom na nich mu­sia­ła być stró­żem i nie­wol­ni­cą dzie­ci – złych…

O, ja­kaś ty cie­ka­wa, moja Aniel­ciu!… jak cie­bie in­te­re­su­ją cu­dze gu­sta!

Nie­spo­dzie­wa­ny ten wy­buch zło­ści czy też tkli­wo­ści wzru­szył Aniel­kę. Schwy­ci­ła gu­wer­nant­kę za chu­dą, drżą­cą rękę, pra­gnąc przy­ci­snąć ją do ust.

Ale pan­na Wa­len­ty­na szarp­nę­ła się gwał­tow­nie i od­sko­czy­ła w tył.

– Więc pani gnie­wa się na mnie? – spy­ta­ła zmie­sza­na dziew­czyn­ka.

– Tyś nic temu nie win­na, że cię źle wy­cho­wa­no… – od­par­ła gu­wer­nant­ka i szyb­ko ode­szła ku do­mo­wi.

Aniel­ka ob­ra­zi­ła się i usia­dła na ław­ce pod kasz­ta­nem. Przy niej legł Ka­ruś.

"Za­baw­na so­bie ta pan­na Wa­len­ty­na! – my­śla­ła dziew­czyn­ka – za wszyst­ko gnie­wa się. Sama nic nie lubi i nie chce, aże­by u nas byłe do­brze. Co by jej szko­dzi­ło, gdy­by ten ogród był pięk­niej­szy?… Albo żeby pa­rob­cy nie marsz­czy­li się?… Prze­cież sam Pań Bóg ka­zał wszyst­ko ko­chać… A daw­noż to mó­wił ksiądz dzie­kan, że le­piej za­sa­dzie jed­no drze­wo albo po­cie­szyć jed­ne­go bie­da­ka ani­że­li wszyst­kie ro­zu­my po­zja­dać…"

Póź­niej przy­po­mnia­ła so­bie, że jesz­cze parę lat temu było u nich le­piej. I lu­dzie we­sel­si, i do­by­tek pięk­niej­szy, i ogród ład­niej utrzy­ma­ny. Jak­że pręd­ko zmie­nia­ją się rze­czy na tym świe­cie, sko­ro na­wet trzy­na­sto­let­nie pa­nien­ki umie­ją to oce­nić!…

Wtem z od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków do­le­ciał Aniel­kę cien­ki gło­sik dzie­cię­cy:

– Malu!… malu!… ma­luś­ki!… – któ­re­mu od­po­wie­dzia­ło we­so­łe chrzą­ka­nie pro­się­cia.

Ka­ru­sek pod­niósł uszy. Aniel­ka, za­po­mniaw­szy o swych me­dy­ta­cjach, jed­nym sko­kiem sta­nę­ła na ław­ce i ro­zej­rza­ła sie.

Za ogro­dze­niem par­ku cią­gnął się go­ści­niec do mia­stecz­ka. Z da­le­ka wi­dać było furę oto­czo­ną tu­ma­nem ku­rzu, w któ­re­go kłę­bach iskrzy­ły się pro­mie­nie słoń­ca. Bli­żej – szło dwu ubo­gich Żyd­ków.

Je­den niósł ja­kiś duży przed­miot w sza­rej płach­cie, dru­gi ki­wa­ją­ce się buty na la­sce. Jesz­cze bli­żej mię­dzy ko­na­ra­mi drzew i dy­go­czą­cy­mi li­ść­mi, tuż na­prze­ciw bia­łych ko­mi­nów dwo­ru, sta­ła cha­ta wło­ścia­ni­na Gaj­dy, a przy niej dziew­czyn­ka w gru­bej ko­szu­li.

Sie­dzia­ła ona na zie­mi i okru­cha­mi chle­ba kar­mi­ła spo­re pro­siąt­ko. Po­tem wzię­ła cią­gle chrzą­ka­ją­ce pro­się na ko­la­na i ba­wi­ła się nim jak pie­skiem. Na Aniel­kę szcze­gól­na ta gru­pa wy­wie­ra­ła taki wpływ, jak że­la­zo na ma­gnes. Ze­sko­czy­ła z ław­ki, ze­szła ze wzgór­ka, ale po chwi­li – za­trzy­ma­ła się. Gaj­dę, wła­ści­cie­la cha­ty, bar­dzo nie lu­bił oj­ciec Aniel­ki. Wie­śniak ten był nie­gdyś jego pa­rob­kiem i miesz­kał w domu, któ­re­go póź­niej stał się po­sia­da­czem, nie­praw­nym – jak mó­wił oj­ciec. Za to nie bra­no go nig­dy na ro­bo­tę do dwo­ru, a że Gaj­da miał mało grun­tu, więc czę­sto na te­ry­to­riach swe­go nie­gdyś chle­bo­daw­cy do­pusz­czał się nad­użyć.

Od kil­ku­na­stu lat oj­ciec Aniel­ki i Gaj­da pa­so­wa­li się z sobą. Znie­cier­pli­wio­ny dzie­dzic chciał już ku­pić grunt Gaj­dy, byle po­zbyć się nie­wy­god­ne­go są­sia­da; ale wie­śniak ani słu­chał po­dob­nych pro­po­zy­cji. Nie było pra­wie mie­sią­ca, żeby Gaj­dzie nie za­ję­to kro­wy, ko­nia albo świ­ni do dwo­ru. On wów­czas cho­dził ze skar­gą do gmi­ny, od­bie­rał by­dlę na mocy wy­ro­ku albo wy­ku­py­wał je. Dzie­dzic mó­wił, że Gaj­da pła­cił pie­niędz­mi wzię­ty­mi za drze­wo kra­dzio­ne w dwor­skich la­sach.

Aniel­ka wie­le sły­sza­ła o tych sto­sun­kach (bo o czym nie sły­sza­ła?), bała się Gaj­dy i nie lu­bi­ła jego cha­ty. Mimo to po­cią­gał ją wi­dok dziew­czy­ny, ba­wią­cej się z po­gar­dza­nym przez wszyst­kich pro­siąt­kiem. Zda­wa­ło się Aniel­ce, że dziec­ko musi być bied­ne i do­bre, a zresz­tą – coś cią­gnę­ło ją tam. Od­gar­nia­jąc ga­łę­zie krza­ków Aniel­ka po­wo­li zbli­ży­ła się do pło­tu zbu­do­wa­ne­go na kształt pa­li­sa­dy. Był on sta­ry, ob­ro­sły ciem­no­zie­lo­nym mchem i po­pie­la­tym, ła­two roz­cie­ra­ją­cym się w pal­cach po­ro­stem. Co kil­ka­na­ście kro­ków sta­ły tę­gie, za­ostrzo­ne słu­py, utrzy­mu­ją­ce za po­mo­cą dłu­gich po­zio­mych ra­mion rzę­dy rów­nież ostro za­koń­czo­nych łat, któ­re, zmę­czo­ne dłu­go­let­nią służ­bą, ca­łym cię­ża­rem chy­li­ły się na­przód albo wy­wra­ca­ły w tył. Gdzie­nieg­dzie bra­kło już łat; w in­nych miej­scach ja­śniej­szy ko­lor i mniej sta­ran­ne ob­ro­bie­nie zda­wa­ły się opo­wia­dać, że płot na­pra­wia­no w now­szych cza­sach, ale już z mniej­szym na­kła­dem.

Za­po­mi­na­jąc o swych trzy­na­stu la­tach i sta­no­wi­sku mło­dej dzie­dzicz­ki Aniel­ka przez je­den z szer­szych otwo­rów wy­do­sta­ła się na go­ści­niec i po­de­szła do dziew­czy­ny w gru­bej ko­szu­li. Ubo­gie dziec­ko w pierw­szej chwi­li prze­stra­szy­ło się ład­nie ubra­nej pa­nien­ki ze dwo­ru. Otwo­rzy­ło sze­ro­ko usta i pod­nio­sło się z zie­mi, jak­by chcąc ucie­kać. Wte­dy Aniel­ka wy­do­by­ła su­cha­rek z kie­sze­ni i uka­zu­jąc go dziew­czyn­ce za­wo­ła­ła:

– Nie bój się mnie! Ja ci prze­cież nic złe­go nie zro­bię. Wi­dzisz oto, com dla cie­bie przy­nio­sła. Po­kosz­tuj no!

I wło­ży­ła dziec­ku do ust ka­wa­łek olu­kro­wa­ne­go cia­sta. Dziew­czy­na zja­dła, nie spusz­cza­jąc z Aniel­ki zdzi­wio­nych oczu.

– Masz jesz­cze. Sma­ku­je ci – co?…

– Do­bre – od­po­wie­dzia­ło dziec­ko.

Aniel­ka usia­dła na prze­wró­co­nym pniu, obok niej przy­kuc­nę­ła na pia­sku dziew­czy­na.

– Jak ci na imię? – spy­ta­ła, głasz­cząc ja po tłu­stych, ja­sno­żół­ta­wych wło­sach.

– Mag­da.

– Masz, Mag­dziu, jedz jesz­cze su­cha­rek. A to pro­się czy two­je? – do­da­ła, pa­trząc na pro­sia­ka, któ­re­go Ka­ruś chciał za ogon schwy­tać i któ­ry od­wró­cił się do nie­go ry­jem, po­kwi­ku­jąc w spo­sób oka­zu­ją­cy mało uf­no­ści.

– Ta­tu­lo­we – od­par­ła już nie­co ośmie­lo­na dziew­czy­na. – Żeby go choć pies nie za­gryzł…

– Ka­ru­sek, do nogi!… To ty za­wsze ba­wisz się z pro­siąt­kiem?

– A już­ci. Ja­łoś­ka już uro­sła, a Kaś­ka tego roku umar­ła… Malu! malu!… I on woli być ze mną, bo tak­że nie ma z kim cho­dzić. Ma­cio­rę dzie­dzic ka­za­li za­strze­lić, a dro­biazg ta­tu­lo sprze­da­li. Ino ten ostał.

– A za co ma­cio­rę za­strze­li­li?

– Bo zdy­bał ją dzie­dzic w szko­dzie.

– Wy­ście tyl­ko jed­ną mie­li?

– A skąd­by wię­cej? Ta­tu­lo prze­cie chłop, to u nas do­byt­ku nie może być wie­le…

To mó­wiąc gła­ska­ła pro­sia­ka, któ­ry po­ło­żył się obok niej.

– I bar­dzo ci było żal ma­cio­ry?

– O i jak! a jesz­cze le­piej, kiej mnie ta­tuś zbi­li…

– Zbił cię?

– I nie tak zbi­li, ino mnie wzię­li za łeb i kop­nę­li parę razy nogą.

Dziec­ko opo­wia­da­ło to bar­dzo spo­koj­nie. Aniel­ka aż po­bla­dła. Zda­wa­ło się jej, ze Ka­ru­sek zo­stał za­bi­ty i że ją samą ska­to­wa­no tak okrut­nie.

Uczu­ła po­trze­bę wy­na­gro­dze­nia tych krzywd bied­nej, ale czym? Gdy­by mia­ła ma­ją­tek, po­da­ro­wa­ła­by jej ma­cio­rę, spra­wi­ła pięk­ną su­kien­kę, lecz dziś – cóż jej da? Wte­dy spo­strze­gła, że Mag­da pil­nie przy­pa­tru­je się sza­fi­ro­wej wstą­żecz­ce, któ­rą mia­ła na szyi. Nie na­my­śla­jąc się więc, zdję­ła szyb­ko wstąż­kę i za­wią­za­ła ją przy ko­szu­li ma­łej.

– Te­raz bę­dziesz ubra­na tak jak ja – rze­kła.

Mag­da ro­ze­śmia­ła się na cały głos, wy­obra­ża­jąc so­bie, że już po­sia­da nie tyl­ko sza­fi­ro­wą wstąż­kę, ale ró­żo­wą su­kien­kę, bia­łe poń­czo­chy i wy­so­kie bu­ci­ki.

– A to jesz­cze so­bie zjedz – mó­wi­ła Aniel­ka, da­jąc jej dru­gi su­cha­rek.

– Zjem aż ju­tro, bo to słod­kie.

– A za to, że cię zbi­li…

Uca­ło­wa­ła ją.

Po­ca­łu­nek prze­cie, któ­ry Aniel­ka uwa­ża­ła za naj­wyż­szą na­gro­dę, naj­mniej od­dzia­łał na Mag­dę. Ści­ska­ła ona su­cha­rek i co chwi­lę spo­glą­da­ła na sza­fi­ro­wą wstąż­kę my­śląc, że jest cał­kiem po­dob­na do wiel­kiej damy. Tym­cza­sem na za­krę­cie dro­gi roz­legł sie tur­kot i pod­niósł się ob­łok ku­rzu. Ele­ganc­ki ko­czyk nad­jeż­dżał pę­dem. Nim Aniel­ka zo­rien­to­wa­ła się, co to może zna­czyć, kocz sta­nął na­prze­ciw cha­ty.

– Oj­czul­ku! – za­wo­ła­ła Aniel­ka, bie­gnąć do po­wo­zu.

Ale oj­ciec spo­strzegł ją pier­wej jesz­cze i dla­te­go nie po­ca­ło­wał jej, tyl­ko za­wo­łał su­ro­wo:

– Pan­na Anie­la na go­ściń­cu!… Win­szu­ję… Co ty tu ro­bisz?…

Aniel­ka prze­stra­szo­na mil­cza­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: