Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antarktyczna podróż sir Ernesta Shacketona - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Antarktyczna podróż sir Ernesta Shacketona - ebook

Wrzesień, 1914. Ernest Shackleton i 22 śmiałków rusza na podbój Antarktydy z zamiarem połączenia mórz Rossa i Wedella śladem ludzkich stóp. Po 6 tygodniach zmagań z oceanem trójmasztowiec Endurance zostaje uwięziony w paku lodowym na kolejnych 10 miesięcy. Dryfująca, niezdolna do samodzielnej żeglugi brygantyna zostaje zmiażdżona przez krę zostawiając rozbitków na pastwę antarktycznej zimy. Shackleton podejmuje szaleńczą próbę przebicia się do Południowej Georgii wpierw pieszo, następnie w szalupie ratunkowej. Alfred Lansing na podstawie dokumentów, dzienników i rozmów z uczestnikami odtwarza przebieg wyprawy dzień po dniu dając świadectwo ludzkiej determinacji i bohaterstwa, które i wówczas i dzisiaj jest prawie niemożliwe do powtórzenia.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62827-20-6
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wielbiciele zimowych krajobrazów zakochają się w hipnotycznych zdjęciach lodowców, a amatorów wielkiej przygody porwie historia dramatycznych wypadków, jakie spotkały ekipę nieustraszonego odkrywcy Ernesta Shackletona. Świetny dokument! Nie tyko dlatego, że dzięki zachowanym z wyprawy fotografiom pozwala nam przenieść się w czasie i przeżyć z załogą statku „Endurance” ich podróż od nowa. Choć akcja filmu rozgrywa się niemal sto lat temu, przesłanie jest ponadczasowe: gdy cel wyprawy okazał się nieosiągalny, zamiast kapitulować, Ernest Shackleton po prostu wyznaczył sobie nowy. Śladami odkrywcy, drodzy widzowie!

Karolina Pasternak,

„Przekrój”

Solidny kawał dokumentalnego kina. Z dramaturgią dreszczowca i starannością godną archiwistów BBC autorom filmu udało się zrekonstruować akcję ratunkową wyprawy, która przeszła do legendy XX wieku. Lekcja historii i skarbnica wiedzy o największym irlandzkim odkrywcy, podróżniku i badaczu Antarktydy.

Janusz Wróblewski,

„Polityka”

Autentyczne zdjęcia i filmy nakręcone podczas sławnej i nieszczęsnej wyprawy Shackletona wbijają w fotel. Zrobiło mi się bardzo, bardzo zimno… Bartosz Węglarczyk,

„Gazeta Wyborcza”

Miałem zaszczyt stąpać śladami sir Ernesta Shackletona w Punta Arenas w Chile. Piłem herbatę w domu, w którym On się zatrzymał. Przeszedłem też drogę od Morza Weddella do bieguna południowego. Podczas tej wyprawy często o Nim myślałem, a jego wyprawy i doświadczenia stanowiły fundament, na którym opierały się moje przygotowania.

Marek Kamiński,

pierwszy zdobywca dwóch biegunów w jednym roku

Mam problem z książką Alfreda Lansinga, bo nie potrafię jej sklasyfikować. To dużo więcej niż relacja z ekstremalnej wyprawy. Reportażowa skrupulatność, śledcza dociekliwość, szacunek dla bohatera. Język, kiedy trzeba, surowy i ascetyczny, a kiedy trzeba – barwny i ujmujący. Nie sposób się od tej lektury oderwać.

Marcin Kowalski,

„Gazeta Wyborcza”

Nie musisz być pasjonatem antarktycznych wy-praw, aby lektura „Antarktycznej podróży sir Ernesta Shackletona” sprawiła ci przyjemność. Alfred Lansing historię o autentycznej wyprawie opowiada jak najlepszą powieść przygodową. Jedyne co przeszkadza to fakt, że z historii wiemy, jak ona się skończy.

Robert Ziębiński,

„Newsweek”

Alfred Lansing drobiazgowo odtwarza losy jednej z najsłynniejszych antarktycznych wypraw, na czele której stał jeden z ostatnich wielkich odkrywców – sir Ernest Shackleton. Podążając tropem wspomnień i pamiętników załogi statku „Endurance”, wydobywa to, co ekspedycję Shackletona uczyniło wyjątkową: przekucie klęski w zwycięstwo – nad groźnym lodem, najburzliwszymi z wód, straszliwym zimnem, nocami bez końca. Miesiącami uwięzieni w lodowej pułapce ludzie nigdy nie stracili nadziei. Nie mogło być inaczej: wszak „Endurance” znaczy „wytrwałość”.

Małgorzata Sadowska,

„Przekrój”Trawers Antarktydy – ostatnia wielka podróż na Ziemi – była marzeniem sir Ernesta Shackletona. Jego wytrwałość, odwaga i determinacja sprawiły, że wyprawa na Antarktydę stała się rzeczywistością.

Mimo problemów organizacyjnych i finansowych, a w końcu politycznych w przededniu I wojny światowej, Shackleton wyruszył ze swoimi współtowarzyszami na pokładzie „Endurance”, aby zrealizować śmiały plan trawersu Antarktydy od brzegu Morza Weddella do Zatoki McMurdo, czyli przejścia na nartach prawie 3000 kilometrów.

Nazwa statku „Endurance”, nawiązująca do motta rodziny Shackletona „Zwyciężymy wytrwałością”, okazała się prorocza.

Dzieje tej wyprawy, odtworzone zarówno z dzienników wyprawy, jak i samych jej uczestników oraz ich bezpośrednich relacji, są niezwykłym przykładem drogi, która mimo że nie osiągnęła celu, stała się inspiracją i przykładem tego, że nawet w beznadziejnych sytuacjach trzeba mieć nadzieję i walczyć do końca, a zwyciężyć znaczy przeżyć.

Samą metodę dowodzenia wyprawą przez sir Ernesta, rekrutację jej uczestników, a także rozwiązywanie problemów – od tych drobnych, wydawałoby się niewiele znaczących, do najważniejszych, dotyczących przeżycia – można traktować jako niezwykłą lekcję przywództwa, która wciąż jest aktualna i z której doświadczeń można korzystać nie tylko na polu podróży czy wypraw, ale również przy zarządzaniu projektami i ryzykiem, planowaniu osiągania celów czy w końcu poradzenia sobie w sytuacjach beznadziejnych.

Pozostaje jeszcze kwestia odpowiedzialności. W przypadku tej wyprawy odpowiedzialności za życie innych ludzi. Ta największa odpowiedzialność, jakiej może doświadczyć człowiek, przez kilkanaście miesięcy spoczywała na barkach Shackletona.

I w końcu Wiara. To Shackleton po jednej ze swoich wypraw polarnych napisał: „Zobaczyliśmy Boga w jego Chwale, zeszliśmy na samo dno duszy człowieka”. Fakt tak częstego odwoływania się do Boga czy wręcz powierzania swojego losu Bogu przez sir Ernesta i innych członków wyprawy udokumentowany w książce jest bardzo znamienny i warto o tym głębiej pomyśleć.

Miałem zaszczyt stąpać śladami sir Ernesta Shackletona w Punta Arenas w Chile. Piłem herbatę w domu, w którym On się zatrzymał. Przeszedłem też drogę od Morza Weddella do bieguna południowego. Podczas tej wyprawy często o Nim myślałem, a jego wyprawy i doświadczenia stanowiły fundament, na którym opierały się moje przygotowania.

„Na kierownika – naukowca weź Scotta, jeśli chodzi o szybką i sprawną podróż – Amundsena, ale kiedy znajdujesz się w beznadziejnej sytuacji, z której zdaje się nie być wyjścia, klęknij i módl się o Shackletona”.

Warto przeczytać tę książkę, aby przekonać się o tym, jak prawdziwe są to słowa.

Marek Kamiński

Marek Kamiński (ur. 1964) – polski polarnik, podróżnik, żeglarz, autor książek, fotograf, przedsiębiorca. Pierwszy i jedyny człowiek na świecie, który zdobył oba bieguny Ziemi w ciągu jednego roku bez pomocy z zewnątrz: 23 maja 1995 roku wraz z Wojciechem Moskalem dotarł na biegun północny, a 27 grudnia 1995 roku zdobył samotnie biegun południowy.Historia ta jest prawdziwa.

Uczyniono wszystko, żeby przedstawić wypadki dokładnie tak, jak się w rzeczywistości zdarzyły, i odnotować możliwie jak najwierniej reakcje ludzi biorących w nich udział.

Korzystałem w tym celu z udostępnionego mi wielkodusznie bogactwa materiałów, przede wszystkim z niezwykle dokładnych dzienników dosłownie każdego członka wyprawy, który dziennik taki spisywał. Zdumiewa dokładność tych notatek, biorąc pod uwagę warunki, w jakich powstawały. Zawierały one w istocie o wiele więcej informacji, niż byłem w stanie uwzględnić w tej książce.

Zapiski owe stanowią nader dziwny zbiór dokumentów, okopconych dymem z tranu wielorybiego, pomarszczonych, gdyż przemokły i suszono je potem. Niektóre z nich spisane zostały w księgach buchalteryjnych odpowiednio dużym charakterem pisma. Inne prowadzono w malutkich notatnikach drobniutkim pismem.

Oprócz udostępnienia mi tych notatek niemal wszyscy żyjący jeszcze członkowie wyprawy zgodzili się na przeprowadzenie ze mną długich rozmów, trwających całe godziny, a nawet dni, z taką uprzejmością i gotowością, że trudno mi wprost wyrazić wdzięczność. Ta sama pełna cierpliwości uczynność cechowała autorów licznych listów, w których wyjaśnili wiele wątpliwości, jakie się nasuwały.

Większość osób, które przeżyły tę zdumiewającą przygodę, współpracowała ze mną cierpliwie i z godnym uwagi obiektywizmem. Staraliśmy się na kartach tej książki odtworzyć wierny obraz minionych wydarzeń. Współpraca z wszystkimi tymi ludźmi była dla mnie wielkim zaszczytem.

Muszę jednak zastrzec, że nie ponoszą oni żadnej odpowiedzialności za produkt ostateczny. Jeżeli do historii tej wkradły się jakieś niedokładności czy też błędy w interpretacji wydarzeń, należy obciążyć nimi wyłącznie moją osobę i żadną miarą nie powinno się ich przypisywać ludziom, którzy brali udział w tej wyprawie.

Nazwiska wszystkich, którzy dopomogli w powstaniu niniejszej książki, znajdują się w zakończeniu.Sir Ernest Shackleton kierownik wyprawy

Frank Wild jego zastępca

Frank Worsley kapitan statku

Lionel Greenstreet pierwszy oficer

Hubert T. Hudson nawigator

Thomas Crean drugi oficer

Alfred Cheetham trzeci oficer

Louis Rickenson pierwszy mechanik

A.J. Kerr drugi mechanik

Dr Aleksander H. Macklin lekarz

Dr James A. McIlroy lekarz

James M. Wordie geolog

Leonard D.A. Hussey meteorolog

Reginald W. James fizyk

Robert S. Clark biolog

James Francis (Frank) Hurley oficjalny fotograf wyprawy

George E. Marston oficjalny rysownik wyprawy

Thomas H. Orde-Lees ekspert silnikowy (później magazynier)

Harry McNeish cieśla

Charles J. Green kucharz

Walter How marynarz

William Bakewell marynarz

Timothy McCarthy marynarz

Thomas McLeod marynarz

John Vincent marynarz

Ernest Holness palacz

William Stevenson palacz

Perce Blackboro pasażer na gapę (później steward)ozkaz opuszczenia statku wydano o piątej po południu Większość załogi zresztą nie potrzebowała żadnego rozkazu, każdy już wiedział, że statek jest stracony i nadeszła chwila, kiedy dalsze próby ratunku stały się bezcelowe. Ludzie walczyli nieustępliwie przez trzy dni i przegrali. Swoją porażkę przyjęli niemal obojętnie. Po prostu byli zanadto zmęczeni, żeby się nią przejmować.

Frank Wild, zastępca dowódcy, przeszedł po wybrzuszonym pokładzie na dziób statku, do pomieszczeń dla załogi. Leżało tam na niskich kojach dwóch marynarzy, Walter How i William Bakewell. Obaj byli całkowicie wyczerpani trwającą blisko trzy dni pracą przy pompach, nie mogli jednak zasnąć z powodu odgłosów, jakie rozlegały się na statku.

Był on miażdżony. Nie od razu – powoli, stopniowo. Burty gniótł napór dziesięciu milionów ton lodu. Statek ginął, jęcząc w agonii. Wręgi i poszycie, potężne bale, niektóre grube prawie na stopę, trzeszczały, gdy śmiertelny ucisk wzrastał. A kiedy belki nie mogły już dłużej wytrzymać naporu, pękały z hukiem przypominającym wystrzał armatni.

Większa część belek dziobówki uległa zniszczeniu już wcześniej w ciągu dnia, a sam pokład wybrzuszył się i wyginał powoli w górę i w dół, w miarę jak nacisk wzrastał albo słabnął.

Wild wsadził głowę do kubryku. Mówił spokojnie:

– Statek ma dość, chłopcy. Myślę, że pora się zabierać.

How i Bakewell dźwignęli się z pryczy, wzięli worki, w których mieli trochę swoich gratów, i wyszli za Wildem na pokład.

Potem Wild zszedł do ciasnej maszynowni. Kerr, drugi mechanik, stał u podnóża trapu i czekał. Był tam również Rickenson, główny mechanik. Znajdowali się na dole już prawie siedemdziesiąt dwie godziny, trzymając kotły pod parą, żeby umożliwić działanie pomp maszynowni. Przez cały ten czas, chociaż nie mogli obserwować ruchu lodów, zdawali sobie sprawę, co dzieje się ze statkiem. Kadłub – chociaż miał z 60 centymetrów grubości – co pewien czas uginał się pod naciskiem na dobrych 15 centymetrów. Wtedy ściśnięte stalowe płyty podłogi wyginały się, zgrzytając na spojeniach, i nagle ich brzegi zaskakiwały na siebie z ostrym metalicznym trzaskiem.

Wild nie zwlekał.

– Wygaście palenisko – powiedział. – Ze statkiem koniec!

Kerr przyjął to z uczuciem ulgi.

Wild skierował się teraz na rufę, do wału napędowego śruby. Tam McNeish, stary cieśla okrętowy, oraz marynarz McLeod uszczelniali za pomocą kawałków koca gródź, skleconą dzień przedtem przez McNeisha. Zbudowano ją, żeby powstrzymać wodę wlewającą się do wnętrza statku w miejscu, gdzie ster i belka sterowa zostały oderwane przez lód. Ale w tej chwili woda sięgała już prawie poziomu desek podłogi i przybierała szybko, tak szybko, że gródź nie mogła jej już powstrzymać, a pompy wypompować. Kiedy nacisk zelżał na chwilę, słychać było szum wody wlewającej się do środka i wypełniającej luk. Wild dał znak tym dwóm, żeby dali spokój. Potem wspiął się po trapie na główny pokład.

Clark, Hussey, James i Wordie, którzy tam pracowali przy pompach, postanowili przerwać robotę, zdając sobie sprawę, że ich wysiłki są daremne. Siedzieli teraz, jedni na workach z zapasami, inni po prostu na pokładzie, opierając się o nadburcie. Na ich twarzach widniały wyraźne ślady ostatnich trzech dni harówki przy pompach.

Bliżej dzioba poganiacze psów przywiązali do lewej burty szerokie pasy płótna, tworząc coś w rodzaju pochylni wiodącej na lód przy statku. Brali z boksów czterdzieści dziewięć psów husky i spuszczali po kolei na dół, gdzie czekali już na nie inni. Normalnie doprowadziłoby to psy do wściekłości, teraz jednak, jakby w jakiś sposób wyczuwały, że dzieje się coś bardzo niezwykłego. Nie gryzły się i żaden nie próbował ucieczki.

Być może wpłynęła na to również postawa ludzi. Pracowali z rozważnym pośpiechem, nie odzywając się prawie do siebie. W żadnym razie nie było widać żadnych oznak paniki. Rzeczywiście, oprócz ruchu lodów i odgłosów, jakie wydawał statek, cała scena tchnęła względnym spokojem. Temperatura wynosiła −22 stopnie, wiała lekka południowa bryza. W górze zmierzchające niebo było czyste.

Ale gdzieś z daleka, z południa, nadciągał ku nim sztorm. Chociaż prawdopodobnie mógł dotrzeć do nich dopiero po upływie dwóch dni, jego nadejście zapowiadały poruszenia lodów, ciągnących się tak daleko, jak tylko wzrok mógł sięgnąć, i dalej, na setki kilometrów¹. Ławica kry lodowej była tak olbrzymia i tak gęsta, że chociaż sztorm jeszcze do nich nie dotarł, odległy jego podmuch ścinał już kry w zbitą masę. Cała powierzchnia lodu była jednym kłębiącym się chaosem. Wyglądała jak olbrzymia łamigłówka, której cząstki rozrzucone w nieskończonej przestrzeni zgarniane były i kruszone przez jakąś niewidzialną, a przemożną siłę.

Robiło to tym większe wrażenie, że ruch lodów odbywał się powoli, jakby z namysłem. Kiedy dwie grube kry zetknęły się, ich brzegi napierały na siebie. Potem, gdy żadna z nich nie chciała ustąpić, obie unosiły się wolno w górę, często drżąc jakby z wysiłku. Niekiedy zamierały nagle w bezruchu, jak gdyby ta niewidzialna gniotąca lód siła z jakichś tajemniczych powodów przestała się nimi nagle zajmować. Częściej jednak zdarzało się, że dwie kry – grube na trzy lub więcej metrów – unosiły się w dalszym ciągu coraz wyżej, dopóki jedna z nich albo obie nie załamały się i nie runęły, tworząc ciężkie zwały.

Słychać było odgłosy spowodowane ruchem lodów – zwykłe dźwięki, trzaski i zgrzyty kry, a od czasu do czasu rozlegał się grzmot, gdy runął jakiś ciężki blok. Prócz tego ściskany ze wszystkich stron lód zdawał się dysponować niewyczerpanym niemal repertuarem innych dziwacznych dźwięków. Niekiedy słychać było hałas, jakby gigantyczny pociąg o zgrzytliwych osiach wekslowano brutalnie po torach z ciągłym szczękiem i trzaskiem zderzaków. Jednocześnie ryczała syrena wielkiego parowca, a głos jej mieszał się z pianiem kogutów, grzmotem odległego przyboju, cichym pulsowaniem dalekiej maszyny parowej i jękliwymi zawodzeniami starej kobiety. W rzadkich momentach spokoju, kiedy ruch lodów ustawał na chwilę, przestworzem niosło się stłumione bicie w bębny. W tym bezmiarze lodów nigdzie ruch nie był większy ani napór bardziej intensywny niż w najbliższym sąsiedztwie atakowanego przez kry statku. Jego sytuacja nie mogła już być gorsza. Jedna kra wbita była mocno w część dziobową prawej burty, a druga trzymała statek z tej samej strony przy rufie. Trzecia parła prostopadle w poszycie burty ze strony przeciwnej. Lód starał się więc przełamać statek dokładnie w połowie jego długości. Coraz częściej kadłub wyginał się cały ku lewej burcie.

Z przodu, gdzie koncentrował się największy napór, lód zatapiał statek. Piętrzył się coraz wyżej i wyżej po burtach, w miarę jak statek odpierał kolejne ataki, aż wreszcie sięgnął nadburcia, a później zwalił się na pokład, przygniatając kadłub miażdżącym ciężarem, który spychał dziób coraz niżej. Tak uwięziony statek coraz bardziej zdany był na łaskę brył lodowych wpartych w jego boki.

Statek różnie reagował na każdy kolejny nacisk. Niekiedy po prostu drżał krótko, niby ludzka istota na skutek nagłego bólu. Innym razem wstrząsały nim serie konwulsyjnych drgań, którym towarzyszył przejmujący skrzyp. Wówczas jego trzy maszty chwiały się gwałtownie w tył i w przód, a olinowanie napinało się jak struny. Ale najgorsze dla ludzi były te momenty, kiedy statek przypominał jakąś olbrzymią żywą istotę, duszoną i starającą się złapać oddech, broniącą się przed dławiącym uciskiem.

W czasie tych ostatnich godzin cała załoga bardziej niż czym innym wstrząśnięta była niemal do granic przerażenia zachowaniem statku, które przypominało agonię olbrzymiej bestii.

O siódmej po południu cały potrzebny sprzęt przeniesiony został na lód, a skład urządzono na solidnej krze, niedaleko za prawą burtą. Łodzie ratunkowe spuszczone zostały jeszcze poprzedniej nocy. Znalazłszy się już za burtą, na lodzie, przeważająca część załogi odczuła niezmierną ulgę, oddaliwszy się od skazanego na zagładę statku. Chyba niewielu tylko, o ile w ogóle znalazłby się ktoś taki, powróciłoby dobrowolnie na pokład.

Jednakże paru nieszczęśników otrzymało rozkaz powrotu, żeby odszukać różne przedmioty. Jednym z nich był Aleksander Macklin, krępy, młody chirurg, który był również kierowcą psiego zaprzęgu. Uwiązał właśnie swoje psy w obozie na krze, kiedy kazano mu pójść razem z Wildem, żeby zabrać z przedniej ładowni trochę tarcic.

Obaj dotarli już do statku, kiedy od strony obozu doleciała głośna wrzawa. Kra, na której rozpięto namioty, pękła. Wild i Macklin pobiegli z powrotem. Zaprzęgnięto psy i przewieziono spiesznie namioty, zapasy, sanie i cały sprzęt na inną krę położoną o 90 metrów dalej od statku.

Kiedy zakończono przeprowadzkę, wydawało się, że statek lada chwila pójdzie na dno, więc obaj mężczyźni pospieszyli, żeby dostać się na pokład. Torowali sobie drogę wśród bloków lodowych zalegających dziobówkę, a potem unieśli pokrywę wejścia do forpiku. Trap został wyrwany z uchwytów i przechylił się na bok. Żeby dostać się na dół, musieli opuszczać się na rękach w ciemność.

Trudno było opisać hałas panujący wewnątrz kadłuba. Na pół puste kabiny niby olbrzymie pudło rezonansowe wyolbrzymiały każdy trzask łamanych sworzni i pękających belek. W miejscu gdzie stali, boki statku dzieliło od siebie niespełna metr i słyszeli doskonale, jak lód szturmuje od zewnątrz, żeby wedrzeć się do środka.

Poczekali chwilę, aż oczy ich przywykną do półmroku; to, co ujrzeli, było przerażające. Pilarsy były wgniecione, a pokładówki nad głową mogły puścić lada chwila. Wyglądało to tak, jak gdyby statek ujęty w jakieś olbrzymie imadło, które zaciskało się z wolna, nie był już w stanie wytrzymać dłużej nacisku.

Tarcice, po które tu przyszli, zmagazynowano w ciasnych wnękach bocznych w samym dziobie statku. Żeby się do nich dostać, musieli przepełznąć poza gródź poprzeczną. Widzieli, że sama gródź wybrzuszyła się, jakby miała prysnąć lada chwila, co spowodowałoby zawalenie się na nich całej dziobówki.

Macklin zawahał się przez ułamek sekundy i Wild, wyczuwając jego wahanie, zawołał do niego, przekrzykując hałas, żeby został tam, gdzie stoi. Potem dał nurka przez otwór i w kilka minut później zaczął podawać Macklinowi deski.

Obaj pracowali gorączkowo, ale i tak wydawało im się, że trwa to nieskończenie długo. Macklin był przekonany, że nigdy nie uda im się wydobyć w porę ostatniej deski. Wreszcie jednak głowa Wilda pojawiła się znowu w otworze. Wypchnęli tarcicę na pokład, wygramolili się sami i stali długą chwilę bez słowa, rozkoszując się niezwykłym poczuciem bezpieczeństwa. Później Macklin przyznał w swoim dzienniku:

Nie sądzę, żebym kiedykolwiek doznawał tak straszliwie obezwładniającego uczucia strachu, jak wtedy, gdy tkwiłem w luku tego miażdżonego statku.

W godzinę po opuszczeniu statku przez ostatniego człowieka lód wdarł się do wnętrza kadłuba. Najpierw przeniknęły ostre odłamki, otwierając rany, przez które przedostały się całe bloki i bryły. Wszystko od śródokręcia aż do dzioba skryło się teraz pod wodą. Cała ściana pokładówki od strony prawej burty została zgnieciona przez lód z taką siłą, że kilka pustych baniek po gazolinie leżących na pokładzie przebiło ją i przeleciało aż na środek, pchając przed sobą wielki oprawny w ramę obraz. Dziwnym zbiegiem okoliczności szkło nie pękło.

Później, kiedy uporządkowano już obóz, kilku ludzi wróciło, żeby obejrzeć szczątki będące niegdyś ich statkiem. Nie było ich jednak wielu. Większość załogi tkwiła w namiotach, przemarznięta i zmęczona; nie obchodził ich na razie nawet własny los.

Powszechnego uczucia ulgi po opuszczeniu statku nie podzielał jeden tylko człowiek. Był to mocno zbudowany mężczyzna o szerokiej twarzy i grubym nosie, w jego mowie pobrzmiewały ślady irlandzkiego akcentu. Gdy opróżniano statek, kiedy wyładowywano sprzęt, psy i ludzi, trzymał się, w miarę możliwości, na uboczu.

Nazwisko jego brzmiało sir Ernest Shackleton, a dwudziestu siedmiu ludzi, którzy oto opuszczali tak niechwalebnie swój zwyciężony statek, byli to członkowie jego Imperialnej Transantarktycznej Wyprawy.

Działo się to 27 października 1915 roku. Statek nazywał się „Endurance”. Pozycja wynosiła 69°5' szerokości południowej, 51°30' długości zachodniej – głęboko w lodowym pustkowiu zdradzieckiego antarktycznego Morza Weddella, mniej więcej w połowie drogi między biegunem południowym a najbliższym, najbardziej na południe wysuniętym miejscem zamieszkanym przez ludzi, odległym o jakieś 2000 kilometrów.

Odpowiedzialność, jaka spoczywała w tej chwili na barkach Shackletona, stała się udziałem niewielu tylko ludzi. Chociaż z pewnością rozumiał, że ich sytuacja jest rozpaczliwa, nie mógł sobie wówczas wyobrażać, nawet w przybliżeniu, fizycznego i psychicznego napięcia, wyrzeczeń i cierpień, jakie ich czekają.

Byli, praktycznie biorąc, samotni na zamarzniętych morzach Antarktyki. Wkrótce miał minąć rok od chwili ich ostatniego kontaktu z cywilizacją. Nikt na świecie nie wiedział, że znaleźli się w niebezpieczeństwie, a tym bardziej gdzie byli obecnie. Nie mieli nadajnika radiowego, za pomocą którego mogliby wezwać pomoc, i było bardzo wątpliwe, czy ktokolwiek zdołałby do nich dotrzeć, gdyby nawet byli w stanie nadać SOS². Był rok 1915 i nie znano wówczas helikopterów, transporterów ani ciągników śnieżnych, nie było też odpowiednich samolotów.

Ich położenie było więc jasne i straszliwe w swej prostocie. Jeśli mieli w ogóle się uratować, musieli sami wydobyć się z matni.

Według oceny Shackletona szelf lodowy otaczający Półwysep Palmera – najbliższy znany ląd – znajdował się 293 kilometry na WSW od nich. Ale sam ląd, oddalony o 338 kilometrów, był niezamieszkany ani przez ludzi, ani przez zwierzęta; nie mogli tam oczekiwać poprawy położenia ani ratunku.

Najbliższym znanym miejscem, gdzie mogli przynajmniej znaleźć pożywienie i schronienie, była maleńka wyspa Paulet o średnicy niespełna dwóch i pół kilometra, leżąca w odległości 557 kilometrów na północny zachód; oddzielała ich od niej spiętrzona kra lodowa – pak. Tam właśnie w roku 1903, dwanaście lat wcześniej, spędziła zimę załoga szwedzkiego żaglowca „Antarktyka”, kiedy statek zgnieciony został przez lody Morza Weddella. Ci, którzy wreszcie wyratowali członków tej wyprawy, zostawili wówczas na wyspie Paulet skład z żywnością na użytek ewentualnych przyszłych rozbitków. Kaprys losu sprawił, że właśnie Shackletonowi powierzono wtedy zadanie zakupienia tych zapasów i teraz, po dwunastu latach, to on właśnie ich potrzebował.

¹ Wszystkie jednostki imperialne zostały na potrzeby wydania polskiego zamienione na metryczne. Zamiana ta może jednak budzić kontrowersje, gdyż autor podaje miary w celach orientacyjnych – i tak 100 jardów może oznaczać 91,44 metra, mniej niż 100 metrów lub około 90 metrów. Kilkaset jardów to rozpiętość między 27 a 91 metrów, stąd zamiana na „kilkaset metrów”.

² Sygnał wzywania pomocy w alfabecie Morse’a, wprowadzony do użytku w 1908 roku. Jego skrót bywa tłumaczony jakoSave Our Souls (Ocalcie nasze dusze) lub Save Our Ship (Ocalcie nasz statek).

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: