Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Apartament - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Apartament - ebook

Przerażający thriller o małżeństwie, którego życie zamienia się w koszmar.

Mrożąca krew w żyłach opowieść o rozpadzie małżeństwa w obliczu traumy.

Mark, Steph i ich córeczka mieszkają w słonecznym Kapsztadzie. Gdy uzbrojeni napastnicy włamują się do ich domu, rodzina przeżywa traumę, choć fizycznie wychodzą z napadu bez szwanku. Od tej pory nie potrafią już prowadzić normalnego życia, ich codziennością staje się strach.

Kiedy przyjaciółka sugeruje im krótkie wakacje, nie zastanawiają się długo. Przez stronę internetową zajmującą się wymianą domów znajdują urzekające mieszkanie w Paryżu. Mark i Steph nie mogą oprzeć się pragnieniu romantycznej ucieczki od codzienności.

Kiedy przylatują do Paryża, okazuje się, że nic nie jest takie, jak powinno być. Wkrótce stają się świadkami wstrząsającego wydarzenia. Ich małżeństwo stanie pod znakiem zapytania, gdy Mark pokaże swoje prawdziwe oblicze.

Przerażający horror i thriller psychologiczny w jednym, z mistrzowsko zbudowanym napięciem. R. L Stine

Porywająca, piekielnie przerażająca książka. Uwaga: paniczny strach prześladuje długo po zakończeniu lektury! Lauren Beukes, autorka Lśniących dziewczyn.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-765-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mark

Czuję, że wino uderzyło mi do głowy, kiedy wtaczam się do kuchni po kolejną butelkę. Osiągnąłem najprzyjemniejszą fazę nietrzeźwości, jest mi ciepło i przytulnie, nie gnębią mnie wspomnienia. Carla zanosi się swoim charakterystycznym śmiechem, chichotem wiccańskiej czarownicy, wystarczająco krzepiącym, by wszelkie duchy pochowały się po kątach. Przez jej żywiołowy rechot przebija się też do mnie z oddali cichy, niepewny śmiech Steph, dźwięk, którego nie słyszałem od tygodni. Od tamtej pory.

Usiłuję zignorować uciskające mnie w gardle skojarzenia, które budzi przestrzeń pod dolną półką w wąskiej spiżarni; chwytam następną paczkę chipsów i wycofuję się do kuchni. Chłopak Carli przyniósł drogie czerwone wino i wręczając mi je, oznajmił, że nie powinniśmy wypijać go dzisiaj, tylko zachować je na specjalną okazję. Jestem jednak pewien, że równie dobrze tą okazją może być dzisiejszy wieczór. Otwieram chipsy i wpycham sobie ich garść do ust, potem wyciągam rękę po stojące na zagraconym blacie wino, a wtedy na podwórku zapala się niedawno zainstalowany reflektor z czujnikiem ruchu. Mimowolnie spoglądam przez okno, a butelka wyślizguje mi się z dłoni, po czym ląduje w stercie brudnych naczyń, zrzucając sztućce z talerza leżącego na samym szczycie.

Ten hałas to dla mnie za dużo, narasta i wdziera mi się do uszu, gdy odłamki szkła i sztućce lądują na moich stopach i na podłodze wokół mnie, a ja nie mogę oderwać wzroku od okna i gapię się w światło, jakby mogło odstraszyć potwory.

Jednak trwa to dłużej niż kilka sekund, dużo dłużej, bo kiedy światło wydobywające z mroku pustkę w końcu gaśnie, otacza mnie cisza. Dopiero po chwili słyszę, że ktoś wchodzi przez kuchenne drzwi za mną.

– Mark? – odzywa się Steph. – Wszystko w porządku, kochanie?

Otrząsam się.

– Tak. Przepraszam, po prostu… upuściłem coś.

Steph sunie w moją stronę, stawiając gołe stopy na usianej odłamkami podłodze.

– Nie podchodź – mówię. – Skaleczysz się.

Ignoruje moją uwagę, zbliża się do mnie na palcach i wygląda w nicość za ciemnym oknem.

– Zobaczyłeś coś? – pyta łagodnie. – Kogoś?

– To pewnie kot.

– Na pewno dobrze się czujesz? – dopytuje, ściskając mnie za ramię.

– Wszystko w porządku – odpowiadam, ale wstydzę się swojej reakcji, więc chwytam wino i wyprowadzam ją między odłamkami szkła z powrotem do jadalni, jakby potrzebowała mojego przewodnictwa. Prawda jednak wygląda tak, że teraz, przy tej silnej młodej kobiecie, to ja jestem bezbronny i nieporadny jak ślepiec. – Wypijmy to, póki jeszcze możemy.

– Zabrzmiało złowrogo.

– Miałem na myśli: póki jeszcze jesteśmy w stanie je docenić.

– Ja bym naprawdę zostawił to wino na lepszą okazję – odzywa się ostatni „przyjaciel” Carli, którego imienia nie pamiętam. Stoi przy głośniku, podłącza do niego swój telefon i wybiera jakąś wpadającą w ucho, cyniczną piosenkę. – Ominie cię ten słynny posmak czekolady.

– Słynny posmak czekolady? – pyta Carla, która siedzi przy stole i świetnie udaje, że nie usłyszała katastrofy w kuchni. – Chyba przereklamowany. Ten duiwelsfontein to zdradliwe wino dla hipsterskich dyletantów. Bez obrazy, Damon, kochanie.

– Absolutnie, Carla, słońce.

Siadam i obserwuję Damona, który przemyka ukradkiem do swojego miejsca przy stole. Zastanawiam się, co ich łączy. Czy on wie, że jest ostatnim z długiego szeregu młodych kochanków Carli? Co ona w nim widzi? Co on w niej widzi? Musi być od niej co najmniej dwadzieścia pięć lat młodszy, ale przecież – zauważam – ja jestem dwadzieścia trzy lata starszy od Steph. Ciągle o tym zapominam. Nie czuję się, jakbym miał czterdzieści siedem lat. Nie czuję się jak facet w średnim wieku. Nie chcę nawet myśleć, jak ona mnie widzi: żałosny przywiędły facecik z brzuszkiem, poraniony nieudacznik. Jak jakiś pieprzony fetysz.

Steph stoi z tyłu i masuje mi kark, pochyla się nade mną, a jej włosy, pachnące ziołowym szamponem i przyprawami, których użyła do przygotowania kolacji, muskają moją twarz, ratując mnie przed wpadnięciem w tunel czarnych myśli.

– Zajrzę na górę, sprawdzę tylko, czy wszystko w porządku z Hayden – mówi.

– Na pewno wszystko dobrze. Mamy elektroniczną nianię. Usłyszelibyśmy.

– Tylko sprawdzę.

– Jasne. Dobrze. Dzięki.

– Jeśli nie obudził jej śmiech Carli, nic jej nie obudzi – odzywa się Damon do pleców Steph, jakby znał naszą córkę, jakby w ogóle ją kiedykolwiek widział. Carla uśmiecha się i przewraca oczami. Nie rozumiem jej.

Biorę łyk wina – w ogóle nie przypomina w smaku czekolady – i słucham leniwego głosu wokalistki, starając się powrócić do stanu miłego podchmielenia.

– Jak się czujesz? – pyta mnie Carla. – Mów prawdę.

Wzruszam ramionami, wzdychając, i spoglądam na Damona.

– Nie przejmuj się, wiem o wszystkim – mówi. – Bardzo mi przykro, naprawdę. To samo spotkało mojego brata.

Steph wraca, a jej spojrzenie mówi, że Hayden śpi spokojnie.

– Przestań, Damon – powstrzymuje go Carla, gdy Steph siada z nami, ale on brnie dalej.

– Ten kraj jest przeklęty, mówię wam. W innych miejscach tak się nie dzieje. Jak ludzie chcą coś ukraść, to nie muszą zaraz torturować i…

– Słuchaj – wchodzę mu w słowo. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Nie musisz go uciszać ze względu na mnie, Carla – mówi Steph. – Jestem już dużą dziewczynką.

– Faktycznie – przytakuję jej. – Steph świetnie sobie z tym poradziła.

Nie dodaję jednak, że lepiej ode mnie, tylko kładę pod stołem dłoń na udzie Steph, a ona chwyta moje palce.

– Ups, przepraszam – mówi łagodnie Damon. – To nie moja sprawa.

– Nie szkodzi. Po prostu, wiesz…

– Chciałem tylko powiedzieć, że rozumiem – dodaje. – To zdarza się tu zbyt często, zbyt wielu ludziom. Nie powinno tak być.

– Prawda.

– Damon, kochanie, możesz na chwilę przymknąć swoją empatyczną jadaczkę, kiedy mówi mój przyjaciel?

– Wyjdę na fajkę. Pomoże mi to zamknąć gębę. – Wstaje i kieruje się w stronę drzwi wejściowych, a ja bardzo chcę mu nie powiedzieć, żeby nie wychodził, żebyśmy wszyscy zostali bezpiecznie zamknięci w środku. Pod stołem Carla wciska bosą stopę w moją łydkę, po czym zsuwa ją w dół, na kostkę. Nie jestem pewien, co to znaczy. Zakładam, że woli to zrobić zamiast objąć mnie albo poklepać po plecach, bo wtedy musiałaby wstać. Muszę tak założyć, bo nie byłem z Carlą w łóżku od wieków. Steph siedzi obok mnie i niczego nie zauważa.

– Nie przeszkadza mu, że tak się do niego odzywasz? – pytam Carli.

Wzrusza ramionami.

– Przeżyje. Musi się nauczyć dobrych manier.

– Nie rozumiem cię.

Ignoruje moją uwagę.

– Poszedłeś w końcu do psychologa?

– Ja? – pytam.

– Wy oboje. Wszyscy. Takie zdarzenie powoduje też traumę u dzieci. Moglibyście wysłać Hayden na terapię sztuką.

– Nie stać nas – mówi Steph. – Nawet gdybyśmy uważali, że to coś pomoże.

– Ale policja chyba zaproponowała wam jakieś wsparcie psychologiczne, nie?

– Tak – mówię. Jasne. Dzień po napadzie posłusznie wykąpaliśmy się, założyliśmy nowe, tanie ciuchy, które kupiłem w supermarkecie, i udaliśmy się na komisariat w Woodstock. Gliny były wyjątkowo miłe i współczujące, ale staliśmy tam jak ufoludki pośród tłumu facetów z urazami głowy i pijanych kobiet, którzy czekali, aż ktoś na nich zwróci uwagę. Wprowadzono nas do małego pokoju na końcu długiego korytarza. Przez okno widać było cele po drugiej stronie dziedzińca, okna z potłuczonymi szybami zatkanymi fragmentami podartych ubrań, popękane ściany z łuszczącą się farbą, jakby sam budynek aż kipiał złością, zredukowany do własnych toksycznych odpadów. Psycholog policyjny był świetny, ciepły i pełen entuzjazmu, jeden z tych ludzi, którzy nie poddają się przerażającej rzeczywistości. Poświęcił nam mnóstwo czasu. Kiedy Hayden układała klocki na dywanie, a ja żałowałem, że nie przyniosłem płynu dezynfekującego do rąk, on wyjaśniał Steph technikę medytacji z wizualizacją oczyszczającą energię. Ja w tym czasie gapiłem się na obskurną małą kabinę prysznicową i plastikowy pojemnik z zabawkami, które czekały na następnych pacjentów. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, chociaż ten widok przyprawiał mnie o zimne poty. – Odniosłem wrażenie, że mieli gorsze przypadki traumy niż napad na jakąś rodzinę z klasy średniej.

– Jezu, Mark. Musisz bardziej się cenić.

– Cenić się? Po co?

Steph nic nie mówi, obraca tylko w niespokojnych palcach nóżkę kieliszka z winem. Carla gwałtownie pochyla się nade mną i kładzie dłoń na ramieniu Steph.

– Powinniście gdzieś wyjechać. Urządzić sobie wakacje. To wam dobrze zrobi, jestem pewna.

– Dokąd? – pyta Steph.

– W jakieś egzotyczne miejsce. Bali, Tajlandia. Albo romantyczne: Barcelona, greckie wyspy… Paryż.

– O Jezu, Paryż – piszczy Steph. – Boże, Mark, byłoby cudownie.

– Z dwulatką? Bardzo romantycznie.

Carla spuszcza wzrok na stół.

– Mogłabym… Nie, nie mogłabym. Nie chciałabym rozbudzać mojego nieistniejącego instynktu matczynego przy waszym dziecku.

– I tak nas nie stać na podróż. Chryste, nie stać nas nawet na naprawę samochodu, Steph.

Wzdycha i potakuje.

– Pewnie masz rację – mówi, a gasnąca iskra, która na chwilę pojawiła się w jej oku, rani mnie boleśnie. Zasługuje na spełnienie marzeń. Zasługuje na kogoś lepszego niż ja, na coś lepszego niż to, co mogę jej zaoferować. Czyli praktycznie nic. Wydałem wszystko to, co przez chwilę miałem.

– Wymyślimy jakiś plan – nalega Carla. – Musicie to zrobić. Oboje potrzebujecie…

Kiedy rozlega się wycie, jestem na nogach na środku pokoju, zanim w ogóle zrozumiem, co się stało. To tylko alarm samochodowy na zewnątrz, po prostu alarm, ale moje mięśnie ominęły myślący mózg i zanim zdążyłem przemówić sobie do rozsądku, otwarłem już na oścież drzwi wejściowe i wpatrzyłem się w ciemność, nasłuchując. Dym z papierosa Damona sprowadza mnie z powrotem na ziemię.

– Dżizas, Mark, dobrze się czujesz?

– Eee, tak, tylko sprawdzam, co to za alarm.

Ten zaś już ucichł – facet spod siedemnastki zapalił samochód i odjechał. Krzyczę w głąb mieszkania jakieś słowa mające uspokoić Steph.

– Człowieku, jesteś na skraju załamania – mówi Damon, wyciągając w moją stronę paczkę papierosów.

Biorę jednego, wiedząc, że pewnie jeszcze bardziej mnie nakręci. Nie palę, niedobrze mi od papierosów, ale może dzięki mdłościom skupię się na czymś innym niż tych przeklętych niewidzialnych potworach.

Podaje mi ogień, a ja zapalam i wydmuchuję dym na wiatr. Ciepła bryza od gór rozwiewa mi włosy.

– Napadli cię kiedyś?

– Nie, dzięki Bogu, ale pewnie nadejdzie i moja kolej. Większość moich znajomych przeżyła kiedyś napad. To może człowiekowi spieprzyć życie.

Potakuję, powoli wydmuchując dym. Psycholog na komisariacie zalecał zastąpienie negatywnej energii uwięzionej wewnątrz uzdrawiającym powietrzem. Kazał wydychać toksyczny lęk. Boję się pozbyć strachu, ma on swój cel – trzyma mnie w pogotowiu.

Gasimy niedopałki w donicy ze zwiędłą rośliną i wracamy do domu. Słyszę głos Steph:

– Zawsze chciałam zwiedzić Musée d’Orsay, ale nie mamy kasy. Po prostu.

– Na co? – pyta Damon, załapując się na końcówkę rozmowy.

– Carla uważa, że dobrze zrobiłyby nam zagraniczne wakacje, że wyleczyłoby to nas z traumy – odpowiadam. – Ale nie mamy pieniędzy.

– Hej, a może skorzystacie z wymiany domów? Zrobiliśmy tak w zeszłym roku z kumplami. Jest do tego strona w sieci. Jedzie się do czyjegoś domu, a ten ktoś wprowadza się do was. Zamieszkaliśmy w superchacie w Bostonie, a goście, którzy przyjechali do nas, też byli zachwyceni. Nic się za to nie płaci. Można też oszczędzać na jedzeniu – więc macie wakacje za darmo.

– Wpuścić obcych do własnego domu? – zastanawiam się głośno. – A co, jak zrobią nam syf, ukradną nasze rzeczy?

– Na tej stronie wszyscy użytkownicy są zarejestrowani i ludzie wystawiają sobie nawzajem opinie. Para z Ameryki, która tu przyjechała, była przedtem na wymianie osiem razy i wszyscy poprzedni właściciele dobrze ich ocenili jako gości. Dlatego wiesz, komu można zaufać.

Steph się uśmiecha.

– Brzmi nieźle, co, Mark?

Wtedy właśnie widzę, że ten facet wzbudza w niej nadzieję. Najlepsze, co mogę zrobić, to zdusić ją w zarodku.

– Jasne, to będzie całkiem za darmo – mówię. – Oprócz nieistotnych drobiazgów, jak bilety, wizy, transport, sto kaw w paryskich kawiarniach i Bóg tylko wie, na co jeszcze musielibyśmy wysupłać kasę w Paryżu.

W osłupieniu patrzę, jak na jej twarzy gaśnie entuzjazm. Jestem dobry w tłumieniu zapału młodych ludzi, robię to codziennie na uniwersytecie, to jedna z moich niewielu cenionych umiejętności. Steph przytakuje markotnie, a ja żałuję, że w ogóle się odezwałem. Ciągle nie doceniam siły swojego depresyjnego cynizmu. Zapominam, że jest młoda, pełna energii. Powinienem zachowywać przy niej większą ostrożność.

– Chociaż faktycznie brzmi to interesująco – dodaję bez specjalnego przekonania. – Najbardziej możliwy do realizacji pomysł ze wszystkich, jakie ostatnio słyszałem. – Usiłuję znowu wywołać na jej twarzy uśmiech, ale jest już za późno.

Później budzę się, stojąc w korytarzu, serce wali mi jak oszalałe i wciska się do gardła, lewa noga drży. Ściskam w dłoni telefon. Zegar na czerwonym wyświetlaczu budzika wskazuje 2.18. Wilczur w domu obok szczeka i przysięgam, że słyszę uderzenie – znowu? – po naszej stronie ogrodzenia oddzielającego nas od sąsiadów.

Powinienem wyjrzeć przez okno gabinetu, żeby sprawdzić, czy coś – ktoś – jest na dworze, ale myślę o działającym alarmie i biernym transponderze przeszukującym pokój. Nie chcę rozbrajać systemu, mogą czekać, aż właśnie to zrobię, tkwię więc w korytarzu pośrodku domu. Obracam się powoli, żeby podłoga nie skrzypiała za bardzo i nie obudziła Hayden, nasłuchuję i rozglądam się dokoła, jakbym miał słuch nietoperza, jakbym był Supermanem z rentgenem w oczach. Ale to złudzenie: jestem bezsilny i stoję nieruchomo.

Gdyby ktoś był na dole, na bocznej ścieżce, włączyłby się alarm, powtarzam sobie. Jesteśmy bezpieczni, staram się przekonać sam siebie. Pies się uspokaja, nie słyszę już żadnych innych hałasów, w końcu więc wracam do łóżka. Steph leży na plecach i z rezygnacją gapi się na sufit.

– Powinienem obejść gabinet, ale przez okna ze szprosami łatwo mogą się dostać do środka.

– Masz rację, lepiej nie wyłączać alarmu.

– Ale nie widzę, co dzieje się na zewnątrz.

– Wiązki alarmu wykryją wszystko.

– Mam nadzieję. – Odkładam telefon na stolik nocny. – Musisz pokochać nasze nocne rozmowy.

Nie odpowiada, a już na pewno się nie śmieje, bo niby czemu miałoby to ją bawić. Spoglądam na czerwone cyfry wyświetlacza na naszym budziku.

– Spróbuj jeszcze zasnąć. Za wcześnie, żeby się poddawać.

– A ty?

Nie mówię jej, że według mnie nie powinienem w ogóle zasypiać, że jedno z nas powinno stale czuwać, na wypadek gdyby wrócili. To by jej nie uspokoiło.

– Trochę się rozluźnię i zaraz przyjdę.

– Czasem nienawidzę tego domu.

– Wiem.

– Nie możesz nawet zastanowić się nad tą podróżą? Nie sądzisz, że byłoby super?

– Po prostu nie jest to możliwe. To luksus, na jaki nie możemy sobie pozwolić.

Steph siada w łóżku, poduszki szorujące o zagłówek wydają niski dźwięk.

– Uważam, że to nie żaden luksus. Według mnie to konieczność. Myślę, że to by nam pomogło, szczególnie tobie.

– Mnie?

– Tak, tobie. – Teraz się śmieje, ale to gorzki śmiech. – Sądzę, że wyjazd dałby ci inną perspektywę, trochę spokoju. Kto wie? Może nawet poczułbyś się szczęśliwy?

Nie czuję się komfortowo, wdając się w tę dyskusję, gdy tak stoję nad nią jak kat, siadam więc w nogach łóżka, odwracam się tyłem i patrzę na nią w lustrze toaletki.

– Nawet gdybyśmy mieli na to pieniądze, nie chciałbym jechać w podróż tylko dlatego, że twoim zdaniem niedomagam. Nie chcę być przypadkiem chorobowym, który zmusza cię do wyrzeczeń, do wydawania pieniędzy, których nie mamy, tylko po to, żebym poczuł się lepiej, żebym nie dostał załamania nerwowego. Nie dostanę. Czuję się dobrze. Poradzę sobie.

Steph nawet nie komentuje mojej autodiagnozy, zbyt dobrze mnie zna.

– Dużo nad tym myślałam i jestem pewna, że Hayden to nie zaszkodzi. Dużo lepiej już śpi. Carla mówi, że w Paryżu można wypożyczyć wózek dziecięcy i inne potrzebne rzeczy. Wszystkie dzieciaki jeżdżą tam w wózkach. Wyobraź sobie, że przechadzamy się po parku jak jakaś francuska rodzina.

Wiem, że nic z tego nie wyjdzie, ale patrzę w lustrze, jak uśmiecha się marzycielsko, i pamiętam, żeby tym razem nie przekłuć bańki jej szczęścia. Nie odbędziemy tej podróży, to tylko fantazja, dzięki której ona znowu się rozchmurza – na to mogę jej pozwolić.2

Steph

Kiedy Mark powiedział mi, że Carla wprasza się do nas na kolację, powinnam bardziej się wkurzyć. Zaproponował, że ją zniechęci – wie, że jedynymi ludźmi, których obecność mogę znieść po włamaniu, są moi rodzice – ale pomyślałam, że lepiej mieć to za sobą. I chyba już czas, żebym stawiła czoło światu. Przyjaciele usiłowali mnie wspierać, lecz ja naprawdę miałam dosyć słuchania wciąż tej samej gadki: „Dobrze, że przynajmniej Hayden wszystko przespała i że cię nie zgwałcili” i innych pieprzonych banałów. Mark powiedział, żebym się nie wygłupiała, ale ja jak zwykle spędziłam o wiele za dużo czasu, przygotowując tę kolację. Wyszorowałam wszystko jak neurotyczna pani domu z lat pięćdziesiątych, pryskając wszędzie zbyt drogimi dla nas produktami z Woolworths. Zawsze to robiłam, kiedy miała przyjść Carla.

Dobra, przyznam to: Carla mnie onieśmielała. Publikowana poetka, wykładowczyni, ma wszystko to, czego mi brakuje: jest pewna siebie, elegancka, charyzmatyczna i chuda jak szczapa. Osobiście uważam, że w jej pisaniu widać przede wszystkim samouwielbienie i w ogóle nie da się jej czytać, ale zdobyła wiele lokalnych i międzynarodowych nagród, a moje sukcesy pisarskie w tamtym okresie sprowadzały się do paru nieodpłatnych recenzji książkowych na nieznanej nikomu literackiej stronie internetowej. Podobnie jak wielu liberałów z jej pokolenia, na rękawie nosiła dowody swojego udziału w Walce i kiedy tylko się dało, wtrącała w rozmowach anegdoty o tym, jak zatrzymały ją służby bezpieczeństwa (chociaż trudno jest dziś znaleźć białą osobę w średnim wieku, oprócz moich rodziców, która przyznałaby, że podczas apartheidu siedziała z boku, biernie obserwując rzeczywistość). No i oczywiście dzieliła z Markiem wspomnienia, z których ja byłam wykluczona. On zaprzecza, że mieli romans, ale sama już nie wiem, co o tym sądzić.

Jestem niesprawiedliwa. Mogę nie lubić Carli, ale nie jest całkiem zła. Była dla nas wyjątkowo miła, kiedy Hayden nękały kolki, a Mark i ja byliśmy nienośni, bo przez wiele miesięcy nie przespaliśmy dobrze ani jednej nocy. Raz w tygodniu wpadała do nas i przynosiła nam musakę z soczewicy. Nigdy jej nie zjedliśmy, kolejne porcje stopniowo zapełniały naszą zamrażarkę i chyba nadal tam są.

Tamtego wieczoru posłusznie podałam kurczaka z rożna z Woolworths i pieczone ziemniaki, hojnie nakładałam potwornie drogi mus czekoladowy i uśmiechałam się jak gejsza, co jakiś czas wymykając się, żeby odpocząć chwilę w ciszy pod pretekstem sprawdzenia, czy z Hayden wszystko w porządku. Wyłączałam się, ale zachowywałam pozory, udając, że przysłuchuję się rozmowie, zdominowanej przez Carlę i tego faceta, z którym przyszła (zabawne, pamiętam ten wieczór bardzo dobrze, ale nie mogę sobie przypomnieć jego imienia). Zainteresowałam się, kiedy ktoś wspomniał o podróży za granicę: Carla niefrasobliwie rzuciła, że przydałby nam się krótki wyjazd. Zwykle Mark zgadzał się z tym, co mówiła Carla, głównie po to, by sprawić jej przyjemność, więc kiedy ją zgasił, na początku byłam zadowolona, ale potem… Paryż. Paryż.

Przez chwilę widziałam oczyma wyobraźni, jak spacerujemy po Polach Elizejskich, Mark trzyma w ramionach śpiącą Hayden, a mijający nas eleganccy Francuzi uśmiechają się z czułością. Wyobraziłam sobie, jak zatrzymujemy się na kawę i croissanta, siadamy pod parasolem przy stoliku czarującej kafejki na rogu, zobaczyłam, jak na kolację jemy zupę cebulową i naleśniki w uroczym bistro. Mój umysł wypełniał się kolejnymi stereotypowymi obrazkami. Ale nie chodziło tylko o to, jak bardzo atrakcyjny jest Paryż. Pociągał mnie pomysł wymiany domów. Od włamania atmosfera w naszym się zmieniła. W jakiś sposób zrobiło się ciemniej, jakby słońce nie mogło już znaleźć drogi do środka. Zainstalowane w pośpiechu zabezpieczenia nie pomagały: kraty antywłamaniowe tworzyły na podłodze podobne do palców cienie, a alarm pikał zawsze, kiedy ktoś otworzył drzwi, przez co cały czas byliśmy zdenerwowani. Chyba pomyślałam, że gdy ktoś inny znajdzie się w naszym domu – ktoś, kto nie jest nami – złe wibracje znikną.

Podczas gdy Mark i kochaś Carli wymieniali opinie o Jacobie Zumie, wyślizgnęłam się do kuchni, żeby zrobić kawę, zaskoczona i przerażona, kiedy podążyła za mną Carla. Podejrzewałam, że ma jakiś plan, i się nie myliłam.

– Mark potrzebuje pomocy – powiedziała, jak tylko znalazłyśmy się poza zasięgiem jego słuchu. – Musi iść do specjalisty. Terapeuty.

W jej głosie zabrzmiało oskarżenie, jakbym to ja go powstrzymywała. Jakby to wszystko było moją winą. Jakbym to ja ucierpiała tamtej nocy mniej, chociaż w rzeczywistości było odwrotnie. Podeszłam do zlewu, żeby nie mogła widzieć mojej twarzy, i zaczęłam niepotrzebnie płukać kawiarkę.

– Ty jesteś silna – ciągnęła. – Widać, że dobrze sobie radzisz. Mark jest wrażliwy, dopadł go zespół stresu pourazowego. Nie minęło dużo czasu, odkąd Zoë… No, wiesz. Takie coś mogło wyzwolić ukryte traumy…

Bla, bla, bla. Nie odpowiedziałam. Po prostu nasypywałam kawy do filtra, starając się opanować drżenie rąk.

Po jej wyjściu długo nie mogłam zasnąć, a kiedy ledwie zmrużyłam oko, zaraz obudził mnie Mark, wyślizgujący się z łóżka o 2.30. Nie było w tym nic niezwykłego. Od włamania najlżejszy dźwięk – ćma trzepocząca skrzydłami o żarówkę w łazience, dobiegające z dala szczekanie psa – sprawiał, że wyskakiwaliśmy z łóżka. Tępo patrząc na sufit w sypialni, czekałam, aż skończy swój obchód. Leżałam z zaschniętym gardłem, wyobrażając sobie najgorsze: wystrzał, cios w głowę, tupot stóp biegnących do łazienki. Wiedziałam z doświadczenia, że nie zasnę do świtu, poczekałam więc, aż Mark zacznie chrapać, wzięłam tani zastępczy laptop i poszłam do pokoju Hayden, jedynego miejsca w domu, gdzie czułam się naprawdę bezpiecznie. Jak zwykle jęki i skrzypienie domu, który stygł po gorącym, słonecznym dniu, do złudzenia przypominały drapanie śrubokręta w zamku albo kroki skradające się w korytarzu. Bezskutecznie przekonywałam samą siebie, że Mark dwa, a nawet trzy razy sprawdził zamki i alarm – cienie napastników na stałe zagościły w domu. Mijając łazienkę, zobaczyłam sylwetkę z ostrym nożem, która okazała się ręcznikiem przerzuconym przez drzwi. Beztrosko zapomniany kosz z brudną bielizną na górze schodów przypominał zgarbionego napastnika przyczajonego do skoku. Zanim dotarłam do bezpiecznego pokoju Hayden, serce waliło mi w piersi jak oszalałe.

Zawsze spała w poprzek łóżka ze skopaną w nogi kołdrą. Najpierw troskliwie ją przykryłam, a potem położyłam się obok niej, ustawiając laptop na kolanach. Może Mark nie chciał wyjeżdżać, ale ja nie miałam zamiaru odpuścić. Przyznawałam mu rację, nie było nas na to stać, ale nie dostrzegałam nic złego w spełnianiu marzeń. Znalazłam pełno stron z wymianą domów – przynajmniej w tym względzie przyjaciel Carli nie kłamał. Wybrałam jedną ze zdjęciem chaty w Alpach i zarejestrowałam się na darmowy, miesięczny okres próbny. Miałam wpisać trzy miejsca, do których chciałabym się udać, w kolejności od najbardziej do najmniej interesującego. „Bądź elastyczny!” – radzono na stronie z najczęściej zadawanymi pytaniami. Wpisałam Paryż, potem Irlandię (bo nie trzeba wyrabiać wizy) i Stany Zjednoczone. Żeby wjechać do większości krajów europejskich, trzeba mieć wizę, ale ja uparłam się na Paryż. Ziarno zostało zasiane. Kiedy wrzucałam najładniejsze zdjęcia naszego domu z tych, które zrobiliśmy, gdy chcieliśmy go rok temu sprzedać, czułam się, jakbym robiła coś zakazanego, jakbym pisała do kochanka.

Załadowałam zdjęcia i wysmażyłam taki opis, jaki – miałam nadzieję – zachęci potencjalnego paryżanina. „Komfortowy, zabytkowy dom w słonecznym Kapsztadzie!” Zabytek to może przesada, ale w końcu mieszkamy na ulicy z domami szeregowymi w stylu wiktoriańskim. Potem dodałam „bezpieczny”, ale zaraz z poczuciem winy skasowałam to określenie. Chociaż prawdę mówiąc, nie było to do końca kłamstwem. Następnego ranka po włamaniu tata przyjechał z Montagu wyposażony w spawarkę pikapem pełnym prętów zbrojeniowych. Nasze przesuwne okna zdobiły odtąd ciężkie, stalowe antywłamaniowe kraty. Mark mamrotał coś o estetyce, ale nie powstrzymał taty przed uczynieniem z naszego domu drugiego Alcatraz. Nie odważyłby się. Tego dnia unikał ojca, uciekając przed niemym oskarżeniem wiszącym w powietrzu: powinieneś był lepiej chronić swoją rodzinę, dupku.

Potem wyguglowałam loty. Air France miało w lutym specjalne taryfy, o ile zrobi się rezerwację w ciągu trzech dni. Kawałki puzzli same wskakiwały na swoje miejsca. Postanowiłam na początku nie kontaktować się z nikim na stronie z wymianą domów. Zostawię to losowi, poczekam, aż to do mnie ktoś pierwszy napisze. Zasnęłam głęboko na całą godzinę, zanim o szóstej obudziła mnie Hayden.

Nie chciałam ryzykować kłótni, nie powiedziałam więc Markowi o tym, że zarejestrowałam się na portalu. Przez kolejną trudną noc zrobił się drażliwy. Wyszedł do pracy, mówiąc tylko: „Zamknij za mną bramę”. Dałam Hayden owsiankę i posadziłam przed CBeebies. Nie byłam głodna, ale złapałam się na tym, że wyciągnęłam z lodówki na wpół opróżniony pojemnik z musem czekoladowym. Jadłam go łyżką wprost z opakowania, sprawdzając e-maile. Dwa z banku, z kolejnym ostrzeżeniem o wykorzystaniu limitu linii kredytowej, a ze strony z wymianą domów nic, oprócz wiadomości z podziękowaniem za rejestrację.

Zadzwoniła mama. Robiła to każdego ranka, żeby sprawdzić, co u nas słychać. Po wysłuchaniu jej zwyczajowych błagań, żebym przywiozła do niej na kilka dni Hayden, powiedziałam jej o pomyśle z wymianą domów. Od razu zareagowała entuzjastycznie, głównie dlatego, że bardzo chciała, byśmy wyjechali z Kapsztadu, który uważała teraz za wrogie, niebezpieczne miasto.

– A co Mark o tym sądzi?

– Nie jest zachwycony. Rzeczywiście nie stać nas teraz na wyjazd. – Starałam się nie rozwodzić nad tym, że gdybym poszła do pracy, prawdopodobnie nie mielibyśmy problemów finansowych.

– Musisz go przekonać. Możemy pożyczyć wam na samolot. Prawda, Jan?

Tata mruknął coś w odpowiedzi.

– Nie możemy wziąć od was pieniędzy, mamo.

Ich pensjonat nie przynosił kokosów. Odkąd kupili go dwa lata temu, ledwie wiązali koniec z końcem.

– Skądś je wytrzaśniemy. Najwyższy czas, żeby Mark postawił na pierwszym miejscu twoje potrzeby, córeczko.

– Wszystkim nam trudno, mamo. On bardzo się stara.

Wymamrotała jakąś niewyraźną odpowiedź, ale nie ciągnęła tematu. Nienawidzi konfrontacji.

– Jak idzie biznes? Macie jakieś rezerwacje?

– Mamy dwóch Duńczyków na tydzień. Gejów.

– Tata wie, że to geje?

– Och, Steffie! Nie żyje przecież w średniowieczu. Potem nie mamy nic aż do marca. – Zamilkła na chwilę. – Gdybyście się zdecydowali, możemy zająć się Hayden.

– Wzięlibyśmy ją ze sobą, mamo.

– Bardzo byśmy chcieli, żeby do nas przyjechała. Wiesz o tym.

Słuchałam, jak próbuje mnie przekonać, jednocześnie guglując „dziesięć rzeczy do zrobienia w Paryżu w lutym” i sprawdzając co chwilę pocztę. Nagle zobaczyłam e-mail z portalu z wymianą domów: „Hej, Stef198, Petit08 wysłał ci wiadomość. Kliknij, by zobaczyć więcej…”. Skończyłam w pośpiechu rozmowę i wyświetliłam treść: „Bonjour, Stephanie et Mark! Bardzo nam się podoba wasz dom. Obejrzyjcie nasz! Możemy przyjechać, kiedy tylko chcecie. À bientôt!!! Mal i Junie Petit”.

Kliknęłam w link, otworzyła się strona apartamentu Petitów z miniaturowym zdjęciem pary około trzydziestki. Przyciskali się do siebie, żeby zmieścić się na selfie, szczerzyli białe zęby, a okulary słoneczne zsunęli na czoła. Uosabiali marzenie twórców reklam: szczęśliwa blond para. Zamieścili sześć fotek, głównie domu z zewnątrz. Jedyne zdjęcie zrobione w środku ukazywało wolnostojącą wiktoriańską wannę z przewieszonym przez nią bordowym ręcznikiem. Lakoniczny podpis głosił: „Stylowy, luksusowy apartament w świetnym punkcie miasta kochanków!!! Dla dwóch lub trzech personnes”. Budynek był nieco zniszczony, ale elegancki i typowo francuski – z solidnymi drewnianymi drzwiami i wąskimi oknami ozdobionymi wygiętymi balustradkami. Nie było jeszcze żadnych opinii, ale co z tego. Nas też nikt jeszcze nie ocenił. Pewnie pierwszy raz korzystali z tej strony, tak jak my.

Bez wahania wklepałam odpowiedź: „Bonjour! Cieszę się, że Państwo do nas napisali”.3

Mark

Samochód za mną trąbi w momencie, kiedy zapala się zielone światło, wyrywając mnie z kolejnej wizji z zamaskowanymi mężczyznami wykrzykującymi rozkazy. Rozmyślnie się nie spieszę i powoli zwalniam ręczny. Typ w garniaku za mną ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, siedzi w kabriolecie Porsche i ze złością gestykuluje, a ja odgrywam rolę trzęsącego się staruszka. Kapsztad miał kiedyś opinię wyluzowanego miasta, ale teraz zdominowali go nerwowi sztywniacy z korporacji, którym wydaje się, że są w Los Angeles.

Facet siedzi mi na ogonie aż do świateł przy Buitengracht, czuję jego wzrok w lusterku wstecznym. Jeszcze do niedawna i ja bym się na niego gapił, ale dzisiaj ledwie mogę znieść szybkie zerknięcie; jeszcze jeden kopniak od życia i mogę zniknąć.

Jestem taki zmęczony. Jak na ironię Hayden śpi lepiej niż w poprzednich tygodniach. Przez całą noc budzi się tylko raz albo wcale, ale ja nadal nie mogę, albo nie pozwalam sobie, spać. Na zdrowy rozum zdaję sobie sprawę, że moje nocne czuwanie nie zwiększa naszego bezpieczeństwa. Mam świadomość, że nie robi to dobrze ani mnie, ani Steph, ani Hayden, kiedy nie mogę poświęcić im uwagi ani udzielić potrzebnej pomocy, bo jestem wykończony. Stałem się nerwowy, a wiem, że nie powinienem. Ale i tak nie mogę spać. Co będzie, jak wrócą? Jeśli nie zasnę, nie dorwą Steph.

Podłączam muzykę z iPoda, żeby odgonić czarne myśli. Włącza się I’m a Funny Old Bear, a ja przenoszę się w czasie do rozdania nagród na zakończenie pierwszej klasy Zoë. Tłoczę się z matkami i wyraźnie zagubionymi ojcami, których ojcowie nigdy nie pofatygowaliby się na taką nic nieznaczącą imprezę jak ta. Dzieci śpiewały piosenkę o Kubusiu Puchatku, kiedy dotarło do mnie: wyglądają na szczęśliwe. W jakiś sposób mojej córce udało się uniknąć nudnego, ponurego dzieciństwa zaniedbanego dziecka, które było moim udziałem. Ten prosty fakt powodował u mnie skurcze żołądka. Kiedy powtarzały refren, zacząłem płakać. To była jej ostatnia uroczystość rozdania nagród.

Tak naprawdę odczuwam nawet ulgę, rozdrapując starą, znajomą ranę, zamiast przeżywać ponownie ostatnią traumę. Znowu spoglądam w lusterko wsteczne, wyobrażam sobie, że z tyłu zapięta pasami siedzi Zoë. Ale oczywiście nie jeździłaby już na tylnym siedzeniu. Miałaby teraz czternaście lat, siedziałaby obok mnie, w fotelu pasażera. Jezu.

Dopiero po paru miesiącach mogłem się zmusić, żeby wyjąć z tylnego siedzenia jej fotelik dziecięcy. Zostały dwie dziury, tam gdzie fotelik przetarł materiał, i kolaż najróżniejszych plam z jedzenia, które rozsypywała i rozlewała w samochodzie.

– Dlaczego jesteś smutny, tato? – wyobrażam sobie, jak mówi.

– Nie jestem, kochanie… po prostu jestem zmęczony.

– Czy to przez tę nową dziewczynkę? Twoją Inną Córkę?

Facet w samochodzie za mną znowu trąbi, wyrywając mnie z zamyślenia. Nie tylko on, cały rząd samochodów z tyłu. Tym razem unoszę dłoń w przepraszającym geście i odjeżdżam. Znowu sprawdzam w lusterku, ale tylne siedzenie nadal jest puste. Włączam radio, żeby stłumić głosy.

Wciskam się w ciasne miejsce postojowe na podziemnym parkingu i skanuję wzrokiem windy na Melbourne City Campus. Zostałem zwolniony z Uniwersytetu Kapsztadzkiego z powodu redukcji etatów. „Wydział zostaje zreorganizowany. Wprowadzono nowy zakres badań, chcemy zwiększyć renomę i produktywność, Mark, i po prostu nie potrzebujemy dwóch specjalistów od literatury wiktoriańskiej. Maeve ma szczęście i zostaje tylko dlatego, że jest od ciebie starsza”. Zaproponowano mi dwie posady gdzie indziej. Wybrałem Melbourne City Campus, bo oferował dłuższe kursy, które bardziej przypominały te uniwersyteckie. Wtedy myślałem, że to ważne, ale lepiej bym zrobił, gdybym wziął pracę w CyberSmarts. Mógłbym prowadzić swoje przeładowane informacjami seminaria przez internet z własnego, wygodnego gabinetu i ucinać sobie drzemkę między e-mailami.

Witam się w sekretariacie z Lindi i idę korytarzem na szóstym piętrze, podążając za znakami prowadzącymi do Wydziału Komunikacji, Networkingu i Korespondencji, do mojej nory. Ten „kampus” to tak naprawdę kolejny anonimowy labirynt biur i sal wykładowych. Zaledwie trzy lata temu przeprowadzono tu remont, ale drzwi już wypadają z zawiasów, a wykładzina odstaje, więc codziennie rano muszę pchać drzwi ramieniem. Na jednej ze ścian wiszą trzy półki z rozrzuconymi niedbale teczkami i papierami. Ciągle jeszcze nie pofatygowałem się, żeby przynieść tu swoje książki. Wiem, że byłby to dowód jakiegoś zaangażowania z mojej strony. Dwadzieścia pięć lat tajemnej wiedzy dotyczącej literatury wiktoriańskiej (nie mówiąc o elżbietańskiej i wczesnomodernistycznej) nadal leży w pudłach w domu i pokrywa się kurzem.

Idę do kuchni, żeby napełnić butelkę wodą. Tak naprawdę mam ochotę na kawę, ale jest tu tylko tania rozpuszczalna, a ja ciągle jeszcze nie zebrałem się, żeby kupić sobie do pracy zaparzacz Bodum. Kiedy pochylam się nad kranem, z którego powoli leje się woda, czuję, że ktoś wciska się w wąską przestrzeń za moimi plecami. Kuchnia jest tak mała, że według niepisanego prawa może w niej przebywać tylko jedna osoba naraz. Czuję dłoń poklepującą mnie po ramieniu.

– Co słychać, Mark?

Odwracam się niezręcznie do Lindi, która blokuje mi teraz drogę ucieczki.

– W porządku, dzięki. Co u ciebie? – Mam nadzieję, że nie będzie drążyła.

Ale ona nie ma zamiaru zakończyć na tym konwersacji.

– Pytam poważnie, jak się czujesz? To straszne, co spotkało ciebie i twoją wspaniałą rodzinę. – Nawet nie poznała Steph ani Hayden. Nigdy bym ich tu nie przyprowadził.

– Dzięki. Radzimy sobie. – Nie chcę o tym rozmawiać. Moje wspaniałe rodziny zdają się iść w parze ze strasznymi wydarzeniami. Wyobrażam sobie, jak zachowałaby się Lindi, gdyby wiedziała o mojej pierwszej rodzinie. Po prostu stara się być miła, ale kiedy tak mnie sonduje, czuję się zapędzony w kozi róg i staję się uszczypliwy, a nie chcę obrazić jednej z niewielu życzliwych mi tutaj osób.

– Zależy mi na tym, żebyś czuł się dobrze – mówi.

– Hmmm, dzięki – mówię ponownie i ostentacyjnie odwracam się do zlewu, gdzie woda żałośnie przelewa się z mojej butelki.

W końcu Lindi pojmuje aluzję i się wycofuje.

Idąc do sali C12 z butelką w ręku, zauważam, jak bardzo się zgarbiłem. Prostuję plecy i wyrównuję ramiona, przygotowując się na atak studentów z kursu „Wstęp do literatury 1”. Wchodzę zamaszyście i wyduszam z siebie ociekające fałszywym entuzjazmem „Dzień dobry!”. Kiedy ustawiam projektor, rozmowy tylko nieznacznie cichną. Gdy zaczynam mówić, większość dzieciaków patrzy na mnie z mieszaniną niechęci i odrazy, jakbym był uwierającym w bucie kamykiem. Dzisiaj przerabiamy poezję wojenną, ale mógłbym omawiać cokolwiek. Kiedy byłem młody, pasjonowałem się tym zagadnieniem – pewnie miałem lepszych wykładowców niż ja sam – ale nie mogę znaleźć żadnego sposobu, żeby zainteresować nim studentów – gapią się na mnie, wkurzeni jak klienci, którzy dostali towar niezgodny z opisem. Zauważam drżenie w moim głosie, a im więcej mówię, tym bardziej się denerwuję.

W końcu jakimś cudem wybija dziesiąta. Kiedy wracam do swojego gabinetu, sprawdzam pocztę. Ignoruję e-maile z wydziału, otwieram wiadomość od Steph. Jej imię w skrzynce z wiadomościami przychodzącymi ciągle jeszcze wzbudza we mnie emocje.

Cześć, Mark,

nie powiedziałam Ci rano, bo chciałam Ci zrobić niespodziankę. Zarejestrowałam się na stronie z wymianą domów. Niżej znajdziesz opis ludzi, którzy odpowiedzieli – wyglądają na super parę i są b. francuscy!

Moi rodzice chętnie pożyczą nam kasę na bilety, więc nie masz wymówki!

Wiem, że po cichu też podoba Ci się ten pomysł – będziemy się świetnie bawić i dobrze nam to zrobi.

Kocham Cię,

S.

Zalewa mnie fala oburzenia. Jak mogła to zrobić, skoro powiedziałem już „nie”? Zarazem jednak czuję, że to pieprzone włamanie rozwala nasze małżeństwo, i muszę teraz szczególnie się postarać, żeby zyskać pozytywne nastawienie. Widzę, że Steph robi, co może, poza tym wie, że wygra ze mną tym swoim „Kocham Cię”.

Odwracam się na krześle i wyglądam przez okno, gapię się na klimatyzatory na dachu, srebrzące się działki i wyrastające za nimi góry, masywne w gorącym, czystym powietrzu. Paryż… Zna mnie, zawsze chciałem tam pojechać. Nie mogę jej winić za to, że jesteśmy w tak fatalnej sytuacji finansowej. Odwracam się z powrotem do ekranu i klikam w link, który mi wysłała. Wygląda jak klasyczny paryski budynek przy wąskiej uliczce zakończonej zadrzewionym placem. Dzielnica jest przyjemna, wydaje się położona blisko wszystkich atrakcji, ale spokojna. Niedaleko stamtąd do Montmartre’u, dzielnicy artystów, niedaleko tego dużego, białego kościoła.

W jakimś innym życiu byłby to świetny pomysł. Ale nie w tym, nie teraz. Nawet jeśli moglibyśmy przyjąć pieniądze na wycieczkę zagraniczną od rodziców Steph, ciąganie za sobą po obcym mieście Hayden nie wydaje mi się tak romantyczne. Wożenie w wózku grzecznej francuskiej dziewczynki po paryskim parku może być przyjemne, ale obydwoje wiemy, jaka robi się Hayden, kiedy musi siusiu, kiedy jest głodna, kiedy chce jej się spać, kiedy jej gorąco albo zimno. Zresztą nie tylko Hayden. Każda dwulatka tak się zachowuje. Steph po prostu nie myśli realistycznie.

Klikam w profil paryskich gospodarzy i oglądam sympatyczne młode małżeństwo o nazwisku Petit. Do opisu swojego apartamentu wrzucili różne linki do stron turystycznych. Czytam rozkład literackich spacerów po Paryżu i zanim się zorientuję, mija dwadzieścia minut. Wyobrażam sobie wędrówki po tych samych kocich łbach, po których chodzili Hemingway i Gauguin, Monet i Balzac, Foucault… i Woody Allen. To raczej nie to samo, co przechadzka po prefabrykowanej kostce wewnątrz centrum handlowego Canal Walk, rok powstania: około 2008. Steph trafiła w dziesiątkę – zawsze chciałem tam pojechać. Właśnie wymyśliłem, co zrobić, żeby ta wycieczka doszła do skutku.

Biorę telefon i wybieram numer rodziców Steph. Oddycham z ulgą, kiedy odbiera Rina. Nie przepadamy za sobą z Janem. Jest ode mnie starszy tylko o pięć lat i nie ma do mnie zaufania, jeśli chodzi o jego córkę, chociaż zawsze traktowałem ją z miłością i szacunkiem. Jako ojciec dziewczynek rozumiem go jednak – też bym siebie nienawidził.

– Jak mogłeś to zrobić, Mark?

Stało się to bardzo szybko. Dopiero co wróciłem z kawiarni na dole, gdzie zamówiłem dużą kawę. Rina musiała do niej zadzwonić od razu.

– Też chciałem zrobić ci niespodziankę. Pomyślałem, że to będzie…

– Dzwonię teraz do mamy. Powiem jej…

– Poczekaj, Steph. Przemyśl to. – Wstaję i zamykam drzwi mojego gabinetu, ale i tak muszę mówić przyciszonym głosem, żeby nie usłyszano mnie przez ściany z karton-gipsu. – Jeśli zastanowisz się przez chwilę, zrozumiesz, że to zły pomysł zabierać Hayden do Paryża. To byłaby dla niej męczarnia.

– Czasem jesteś dla niej taki zimny, Mark. Zastanawiam się, czy…

– Nie zaczynaj znowu. Proszę cię, kochanie. Wiesz, co czuję.

Bo kocham Hayden, jest dla mnie wszystkim. Bo, nawet mimo że to była wpadka – myślałem, że Steph bierze pigułki, a ona myślała, że miałem wazektomię – nigdy nie zapomnę, co czułem, kiedy Steph powiedziała mi, że jest w ciąży. Moja ogromna radość była zaskoczeniem dla nas obojga. Tym razem moje uczucia wyprzedziły wątpliwości, musiałem chwilę się zastanowić, dlaczego jestem taki szczęśliwy. Szaleńczo zakochałem się w Steph, stała się moim światłem. Dostałem drugą szansę, na którą nie miałem nadziei i na którą z pewnością nie zasługiwałem. Prezent od losu w postaci potomstwa wydawał się częścią mojego odkupienia. Oczywiście posiadanie innego dziecka wiązało się z poczuciem winy i smutkiem, ale pomagała mi świadomość, że Zoë bardzo kochałaby siostrę.

– Trudno ci to powiedzieć głośno, co? Że kochasz Hayden.

Myślę o tym, jak bardzo się różnią. Zoë, jasnowłosa iskierka, zawsze gotowa do zabawy, chętna podejmować wyzwania, jak jej matka, i mała, ciemna Hayden, marudna, potrzebująca wsparcia, podatna na koszmary senne. Zastanawiam się, jak dużo z tej ciemności odziedziczyła po mnie. Kiedy Zoë się urodziła, byłem innym człowiekiem, pełnym radości i pewności siebie, który zachęcał dziewczynkę do odkrywania świata, a z Hayden… W każdym razie kiedy Hayden ma jeden z tych swoich magicznych momentów, rozjaśnia świat wokół siebie i całe to bagno na chwilę znika. Oczywiście, że ją kocham, ale nie będę odpowiadał na docinki Steph, więc ciągnę:

– Twoi rodzice bardzo chcą ją zobaczyć, a ona uwielbia ich odwiedzać. To świetny pomysł. Poza tym skończyła już dwa lata, płaciłaby więc pełną cenę za bilet. Oszczędzimy twoim rodzicom tego wydatku.

Przerywam i czuję, że w końcu mnie usłyszała.

– Powinieneś uzgodnić to przedtem ze mną.

– Nigdy byś się nie zgodziła.

– Na to, żeby porzucić własną córkę i pojechać sobie na wakacje? Masz rację, nigdy.

– No właśnie.

– Kurwa, już mi się w ogóle odechciało jechać. Mówiłeś, że to głupi pomysł. Nie wiem, dlaczego nagle jesteś taki…

– Bilety są bezzwrotne.

– Co?! Kupiłeś już bilety?

– Szczerze mówiąc, kupiła je twoja matka. Nie chciała, żeby ten wyjazd w końcu nie doszedł do skutku. Uważa, że to dobrze zrobi nam obojgu, nam wszystkim. Zgadzam się z nią. Hayden odpocznie sobie na wakacjach u nich, a my w Paryżu.

– Nie chcę bez niej jechać, Mark.

– Ty nalegałaś na tę wycieczkę, Steph. Wiem, że bardzo chcesz jechać, a Rina przekonała mnie, że bardzo tego potrzebujemy.

Zdaję sobie sprawę, że to nie w porządku zrzucać winę na teściową, faktycznie bardzo nas wspiera.

– Pomyśl o tym w ten sposób: to będzie miesiąc miodowy, którego nigdy nie mieliśmy.

– Ty dupku – mówi, ale złość jej powoli mija. Pogodzi się z tym.4

Steph

Ciągle jeszcze mam poczucie winy i jestem zła na Marka, że z taką łatwością skłonił mnie, by zostawić Hayden u moich rodziców.

Dobra, przyznaję, jakaś część mnie ucieszyła się na myśl o kilkudniowej przerwie od codziennej rutyny, o spaniu do późna, o chodzeniu do restauracji, o zwiedzaniu muzeów bez ciągania wózka z dwulatką. Ale i tak paliło mnie pytanie: „Dlaczego tak naprawdę nie chcesz zabrać naszej córki, Mark?”. Wprawdzie nigdy nie był wobec niej obojętny, ale od włamania nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że traktował ją z dystansem.

Zaskoczyła mnie też zapewne jego nagła zmiana decyzji co do wyjazdu. Oczekiwanie na wycieczkę obudziło chyba coś, co leżało w nim uśpione od tamtej nocy, kiedy ci skurwiele włamali się do naszego domu. Zostawiłam mu przygotowania i rozmowy z Petitami. Codziennie wieczorem czytał mi w łóżku najśmieszniejsze wiadomości od nich, ewidentnie tłumaczone przez Google’a. Całkowicie poświęcił się planowaniu: zarezerwował wizytę w ambasadzie, wydrukował mapy i wyszukiwał na Trip Advisorze polecane tanie restauracje. Bardzo się starałam, żeby nie zrobić ani nie powiedzieć niczego, co mogłoby zepsuć mu humor. Nawet w domu atmosfera zelżała, jakby same pomieszczenia wiedziały, że wkrótce będą gościć nową parę mieszkańców, którzy nie są tacy przygnębieni. Wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsce. Spotkania w sprawie wizy poszły świetnie, a Mark dostał tydzień urlopu tuż przed początkiem nowego semestru w połowie lutego.

Carla nie jest moją najlepszą przyjaciółką, ale muszę przyznać, że też pomagała przy wyjeździe – zaofiarowała się przywitać Petitów i przekazać im klucze, kiedy przyjadą. Kilka dni przed odlotem wpadła do nas i wcisnęła mi plastikowy pokrowiec z ubraniem w środku. Kiedy rozsunęłam suwak, zobaczyłam kaszmirowy płaszcz w kolorze czekolady.

– Pożyczam ci go – powiedziała. – Powinien na ciebie pasować, na mnie jest za duży o parę rozmiarów.

Nawet mimo tej szpili byłam jej wdzięczna, że o mnie pomyślała. Płaszcz był piękny.

Nadal go mam.

Kiedy zbliżała się data podróży, zaczęłam panikować. Dwa dni spędziłam na przygotowywaniu domu i drukowaniu instrukcji obsługi wszystkiego, od alarmu po zmywarkę. Dzień przed wyjazdem kupiłam mleko, masło, chleb, bekon i świeżą kawę dla Petitów – tę drogą, pochodzącą ze sprawiedliwego handlu, której dla nas nigdy bym nie wybrała. Posłałam świeżą pościel, naszykowałam nowe ręczniki. Wymyłam ściany, zdezynfekowałam łazienkę i poukładałam rzeczy w szufladach, starając się nie myśleć o złodziejskich palcach w rękawiczkach, które przeczesały ich zawartość podczas włamania. Podłogi błyszczały, a wszystkie pomieszczenia wypełniał zapach olejku cedrowego. Przesadzałam, starając się zrekompensować im sąsiadów – hałaśliwych studentów i mieszkających pod mostem drogowym bezdomnych – oraz kraty w oknach, których nie było na zdjęciach w naszym ogłoszeniu. Zakrawa to na ironię losu, ale strasznie się przejmowałam, że złożą na nas skargę za umieszczenie na portalu wprowadzających w błąd fotografii.

Rano w dniu wyjazdu moi rodzice odebrali od nas Hayden. Kiedy pomagałam jej zapiąć pasy w foteliku, ogarnęła mnie pewność, że nigdy więcej już jej nie zobaczę. Zmuszałam się, by nie krzyczeć za rodzicami, żeby jej nie zabierali.

Mark objął mnie, gdy patrzyliśmy za odjeżdżającym samochodem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: