Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Arena 13 tom 3. Wojownik - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Arena 13 tom 3. Wojownik - ebook

 

 

FANTASTYKA NAJWYŻSZYCH LOTÓW!

Ostatni tom serii Arena 13 autora bestsellerowych Kronik Wardstone!

Genthajczycy szykują się do bitwy z potężnymi dżinami, potrzebują więc jak najwięcej informacji o świecie poza Barierą. Przywódca Genthai – Konnit wybiera Leifa do niebezpiecznej misji.

Tymczasem Kwin, dziewczyna, którą kocha, robi furorę na arenie jako pierwsza kobieta, biorąca udział w starciach. Pod nieobecność Leifa musi też stawić czoło krwiożerczemu Hobowi.

Czy Leif, Kwin oraz Ada podniosą się po stracie najbliższych i znajdą w sobie dość siły, by pokonać bestię?


"Po części futurystyczna dystopia, po części epickie rzymskie fantasy. Joseph Delaney daje nam coś kompletnie nowego: fascynującą trylogię fantasy." - "Financial Times"

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-626-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Math

Kiedy Math dostrzegł zachodni brzeg rzeki Medie, serce zabiło mu mocniej. Był już prawie w domu. Przed nim w dali leżała otaczająca Midgard Bariera, czarna masa chmur i mgły, wznosząca się od ziemi wysoko w niebo, zwijająca się, przelewająca i pulsująca niczym żywa istota.

Stworzyły ją dżiny po tym, jak dawno temu pokonały w wielkiej bitwie i zniszczyły imperium ludzi. Teraz ostatnich kilka tysięcy niedobitków zostało uwięzionych za Barierą: mogą wieść tam swoje krótkie, ulotne życie, dopóki nie spróbują przeprawić się na drugą stronę.

Wkrótce Math powróci za Barierę, wolny od zagrożenia ze strony tych, którzy go ścigali. Tak mu się w każdym razie wydaje.

Tymczasem Math obejrzał się, ku swojej zgrozie ujrzał jeźdźców, obserwujących go ze szczytu wzniesienia – ciemne sylwetki na tle czarnego nieba. W końcu go dogonili.

Policzył ich szybko. Trzynastu.

W istocie obserwowało go dwadzieścia sześć stworzeń. Zboczem w stronę Matha zmierzało trzynaście barsków i orli – binarnych dżinów, istot podwójnych. Każdy barsk dosiadał orla, stwora o potężnym łbie pokrytym ciemnymi łuskami i ociekającej srebrną śliną paszczy, pełnej podwójnych rzędów lekko wygiętych w tył zębów. Orle poruszały się na dwóch mocnych nogach, a ich wydłużone dłonie miały po cztery palce i przeciwstawny kciuk. Każdy palec kończył się morderczo ostrym szponem.

Ich jeźdźcy, barski, wyglądały jeszcze groźniej. Choć z kształtu mniej więcej przypominały ludzi, każdy miał cztery ręce: dwiema przytrzymywał się czarnych kościanych szpikulców wyrastających z opancerzonego karku orla, dwie pozostałe dzierżyły broń: włócznię i klingę.

Barski nosiły czarne zbroje i skórzane rękawice, głowy osłaniały stożkowatymi hełmami wyposażonymi w nosale. Tylko twarz pozostawała wystawiona na ciosy broni Matha: krótkiego miecza, łuku i tarczy – okrągła tarcza nie służyła bowiem wyłącznie do ochrony – krawędź miała ostrą jak brzytwa i mogła zadawać przeciwnikowi potworne rany.

Math miał świadomość, że jest w stanie pokonać jednego binarnego dżina, i to z trudem. W starciu z trzynastoma nie miał najmniejszych szans. Praktycznie już był martwy.

Od tygodni podróżował z powrotem do swej ojczyzny, Midgardu. Pod osłoną ciemności dotarł na południe, wiedząc, że ścigają go barskowie i orle, śmiertelnie groźni słudzy potężnego dżina asscka mieszkającego na północ od Wysokiego Muru. Wiedząc, że w końcu zginie.

Uczynił bowiem coś zakazanego wszystkim ludziom – odważył się przekroczyć Barierę. Kara za to była tylko jedna: śmierć.

Podczas rozpaczliwej ucieczki wykonał jeszcze jedno ważne zadanie: nakreślił mapę ukazującą trasę, którą podążył. Zamierzał oddać ją swojemu ludowi, Genthai. Pewnego dnia Genthajczycy mieli nadzieję wyrwać się poza Barierę, pokonać dżiny i odbić w walce cały świat dla ludzi. Jego mapa wskaże im drogę.

A teraz w końcu prześladowcy go doścignęli. Był tak blisko domu – ale nie dość blisko. Zginie na brzegu rzeki, widząc przed sobą Barierę otaczającą ojczyznę.

Wtedy jednak poczuł iskierkę nadziei. Szereg dżinów zatrzymał się; tylko jeden barsk na orlu pomknął zboczem w jego stronę.

Czyżby kierowało nimi poczucie honoru? Czy zamierzali z nim walczyć kolejno?

Math upuścił miecz i tarczę, nałożył strzałę na cięciwę, naciągnął łuk i sprężył się cały, wstrzymując oddech. Czekał spokojnie, aż zobaczy cel.

Zanim się to stało, dżin niemal się z nim zrównał.

Strzała pomknęła prosto i celnie i trafiła w oko po lewej stronie osłony nosa, wbijając się aż po upierzenie. Wraziła się głęboko w mózg i barsk runął do tyłu, spadając z wierzchowca. Konwulsyjnie wymachiwał czterema rękami, rozpaczliwie próbując chwycić drzewce.

Math odrzucił łuk i zdążył unieść miecz i tarczę, zanim dopadł go orl. W ostatniej chwili wojownik przeturlał się na bok, dwie masywne stopy przemknęły z grzmotem obok, a potem zawróciły, znów zmierzając ku niemu. Math zauważył, że barsk wciąż leży na ziemi, zwijając się w śmiertelnych drgawkach.

Jednak sam orl także był groźnym przeciwnikiem. Ciężki dinozaurzy łeb kołysał się z boku na bok, gdy stwór rozpędzony mknął ku niemu. Cienkie ręce i szponiaste dłonie sięgały ku ofierze, gotowe szarpać i rozdzierać ciało. Math zakrzywioną krawędzią tarczy odrąbał owe ręce tuż pod łokciami. Z kikutów bryznęła czarna krew, a orl wydał z siebie ogłuszający wrzask.

Math odskoczył od niego, wcześniej jednak dźgnął go w twarz mieczem. Broń wbiła się głęboko w grzbiet nosa, przecinając oboje oczu. Orl pobiegł chwiejnie naprzód, wciąż krwawiąc obficie z kikutów rąk, na oślep wpadł do rzeki i po paru sekundach, wciąż wrzeszcząc, odpłynął, porwany rwącym nurtem.

Bolesne krzyki słabły coraz bardziej, aż w końcu zapadła cisza. Math uniósł wzrok, patrząc na nieprzyjaciół. Bez wątpienia nie spodziewali się, że zwycięży. Zanim jednak Math stoczył swój pierwszy pojedynek na Arenie 13, był wojownikiem i doskonale władał mieczem i łukiem. Nie mógł dłużej liczyć na to, że będzie mu dane stawić czoło kolejnemu pojedynczemu barskowi. I rzeczywiście, stwory ruszyły w dół zbocza w dwóch kolumnach, otaczając go. Powoli zacieśniały krąg. Math zawirował na piętach, wciąż unosząc miecz i tarczę, ale uznał, że najprawdopodobniej zaatakują wszystkie naraz. Mógł liczyć najwyżej na to, że zrani któregoś z przeciwników.

Poruszając się, Math był świadom słabości lewej nogi, zranionej dawno temu na Arenie 13. Upośledzało to jego ruchy, a długi marsz jeszcze nadwerężył mięśnie.

I wtedy nagle zapadła ciemność. Chmura przesłoniła słońce, zbliżało się jednak południe i niebo było jasne. Skąd zatem ten mrok? Math nie śmiał oderwać wzroku od wrogów, zauważył jednak, że barskowie i orle już nie patrzą na niego. Spoglądały w górę na ciemną chmurę szybko opadającą ku nim.

Math także na nią zerknął i na moment ogarnął go strach. Wiedział, co to. Gęsta, czarna chmura mknęła niczym stado ptaków, choć w istocie była czymś znacznie groźniejszym.

Skrzydlate gungary to istoty stworzone przez dżiny i używane do pożerania i wchłaniania umysłów i tkanek nieprzyjaciół. Bez wątpienia te tutaj przybyły na wezwanie barsków i orli. Pomyślał, że wystarczy parę sekund, by został z niego zaledwie szkielet.

Odruchowo, świadom bezużyteczności tego gestu, Math uniósł tarczę nad głowę. Wokół siebie słyszał trzepot skrzydeł. Myślał, że mkną ku niemu, ale ku jego zdumieniu zaatakowały otaczających go wrogów. Dostrzegł szczęki i zęby ociekające krwią, uszy wypełniły mu wrzaski barsków i orli rozdzieranych na strzępy i pożeranych. Wiedział, że dżiny często walczą z innymi dżinami – te gungary musiały być wrogiem atakujących go prześladowców.

Math wciąż się bał, że potem zaatakują i jego; czekał, aż pierwsze zęby wbiją mu się w ciało. Bał się, ale pogodził z losem. Odetchnął głęboko, czekając na śmierć.

Nic się jednak nie stało.

Kucał tam, wciąż unosząc nad głową tarczę, i patrzył, jak ciemność znów ustępuje miejsca światłu. Gungary odlatywały, wzbijając się w niebo, pozostawiając go nietkniętym.

Math powiódł wzrokiem po ziemi dokoła. Wsiąkała w nią czarna krew; mimo łuskowatych pancerzy ciała barsków i orli zniknęły, rozszarpane i pożarte. Pozostały tylko zakrwawione nagie kości. Oczodoły każdego stwora zostały roztrzaskane, oczy wyrwane, mózgi pożarte.

Dlaczego gungary go oszczędziły?

Powiódł wzrokiem po ciemnym stadzie krążącym w górze. Nagle stwory utworzyły wyraźny kształt na tle jasnej szarości chmur. Natychmiast go rozpoznał. To była głowa wilka.

Gungary należały do dżina-lupiny – Handlowca, z którym Math podróżował, nim został zmuszony do ucieczki.

Handlowiec uratował mu życie.

Teraz może wrócić do domu i przekazać mapę swoim.

* * *

Math był wielkim bohaterem Areny 13. Piętnaście razy pokonał Hoba, nim musiał się wycofać z powodu obrażeń.

To już jednak przeszłość. Teraz czekała go przyszłość: miał poślubić kobietę o imieniu Shola, którą będzie kochał bardziej niż własne życie, urodzi im się syn, Leif. Matha czeka dwanaście lat szczęścia, zanim potworny dżin Hob zabije mu żonę, a jego samego doprowadzi do śmierci.

Ale syn Matha przeżyje i stanie do walki na Arenie 13.

Leif poszuka zemsty za to, co spotkało jego rodzinę.1 Śmiertelny gambit

Manewr Michalicka to najbardziej ryzykowna strategia dla ludzkich zawodników. Nieodmiennie prowadzi do śmierci bądź okaleczenia.

Podręcznik trigladiusa

Leif

To był ostatni wieczór sezonu na Arenie 13.

Gdzieś niedaleko ukryty basowy bęben wybijał miarowy rytm niczym pulsujące serce. Gdy wielki trzynastoramienny kandelabr zaczął sunąć w dół, Pyncheon, naczelny szeryf, wystąpił naprzód, zapowiadając pierwszą z walk wieczoru. Czarną szatę przepasał szeroką, czerwoną szarfą, w dłoni dzierżył długą, wąską, srebrną trąbkę.

W Kole wciąż sprawował najwyższą władzę, ale poza tym wiele się zmieniło. Choć Pyncheon nadal maszerował dumnie po arenie i pozostał członkiem powiększonego Dyrektoriatu Koła, obecnie władającego Gindeen, stracił wiele ze swej wcześniejszej władzy.

Pyncheon zawsze był człowiekiem aroganckim.

Uśmiechnąłem się do siebie, wyobrażając sobie niesmak, jaki z pewnością budziło w nim pierwsze starcie na dzisiejszych listach.

Rzędy wygodnych, obitych czerwoną skórą foteli wypełnił zbity tłum. Na widownię przybyło niemal tyle kobiet co mężczyzn.

Na galerii zapadła wyczekująca cisza. Słyszeliśmy teraz kroki zbliżające się do drzwi minos, którymi wchodzili zawodnicy walczący z jednym lakiem. Serce zatrzepotało mi w piersi na widok pierwszego zawodnika. To była Kwin.

Maszerowała pewnym siebie krokiem, zatrzymując się dopiero naprzeciw naczelnego szeryfa, po czym zajęła pozycję bojową za plecami swego laka. Laki nosiły pełną, metalową zbroję, były silne i szybkie, ich manewrami sterowały wzory umieszczone w umysłach. Można je powalić, tylko wbijając klingę w gniazdo na gardle, podtrzymywane przez żelazną obrożę. Cios ten wywoływał wurd „finisz”, który sprawiał, że lak natychmiast padał bez zmysłów na ziemię.

Widzowie zjawili się dziś, by być świadkami historycznego wydarzenia. W ustach zaschło mi z podniecenia i strachu.

Nie bałem się o siebie – już poprzedniego wieczoru stoczyłem swoją ostatnią walkę i zwyciężyłem. Dziś byłem tylko widzem. Obawiałem się o Kwin, choć jednocześnie radował mnie jej występ. Wiedziałem, ile to dla niej znaczy: jako pierwsza kobieta w dziejach miała stanąć do walki na Arenie 13.

Widownia eksplodowała podnieceniem: rozbrzmiewały szaleńcze wiwaty, ludzie zaczęli głośno tupać. Kwin uśmiechnęła się, spoglądając w górę. Wiedziała, gdzie będę siedział, i poszukała mnie wzrokiem. Pomachała do mnie, a ja odpowiedziałem entuzjastycznie tym samym. Cieszyłem się, że w końcu spełni swoje odwieczne marzenie o walce na Arenie 13.

A potem, gdy pierwsze ryki widzów zaczęły cichnąć, rozległ się nowy dźwięk, który przegnał uśmiech z twarzy Kwin.

Grupa mężczyzn w średnim wieku, zajmujących miejsca w pierwszym rzędzie, zaczęła buczeć. Część mieszkańców Gindeen wolała zachować dawne zwyczaje; ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli, było zrównanie pozycji kobiet i mężczyzn. Niektórzy twierdzili, że zagraża to ich fachowi, inni, że walka na Arenie 13 jest niestosowna i przeciwna niewieściej naturze.

Jednak kobiety z Gindeen także zjawiły się dziś licznie i zaczęły entuzjastycznie dopingować Kwin, skandując jej imię i zagłuszając buczenie. Odziane w kosztowne jedwabie, w większości pomalowały wargi tradycyjną czarną szminką – choć całkiem spora grupa zaczęła kopiować styl po raz pierwszy wprowadzony właśnie przez Kwin, która zaczerniała tylko górną wargę, dolną natomiast pokrywała jaskrawą czerwienią barwy świeżej krwi.

Teraz na arenę wmaszerował jej przeciwnik, niejaki Rubico. Przekroczył drugie, większe drzwi magus w towarzystwie trzech laków. Zarówno Kwin, jak i Rubico nosili przepisowe skórzane szorty i kaftany, wystawiające ciało na ciosy. Zranienie przeciwnika oznaczało zwycięstwo w pojedynku.

Kwin wyglądała przepięknie. Wiedziałem, że jej dusza musi śpiewać z radości.

Choć wcześniej kobietom nie wolno było walczyć na Arenie 13, odważna i samowolna Kwin stoczyła pojedynek na noże z jednym z laków w piwnicy swego ojca. Zwyciężyła, ale odniosła rany. Teraz włosy z jednej strony nosiła krótko przycięte, tak by odsłonić bliznę, bo traktowała ją jako odznakę honorową. Szczyciła się też trzynastką wytatuowaną na czole. Tamta walka dowiodła jej odwagi. Teraz, gdy niedawne zamieszanie polityczne postawiło na głowie wszystkie zwyczaje, mogła w końcu zapisać nowy rozdział w historii.

Po lewej miałem mojego przyjaciela Deinona, także ucznia. Wpatrywał się w arenę, wyraźnie zatroskany. On również przyjaźnił się z Kwin i bardzo mu na niej zależało, dla mnie jednak była kimś znacznie ważniejszym.

Pyncheon uniósł ręce i powiódł wzrokiem po galerii.

– Zaczynajmy! – huknął, kierując się w stronę drzwi mag.

Tam przystanął, uniósł do ust trąbkę, usłyszeliśmy wysoki, piskliwy dźwięk i drzwi z obu stron zatrzasnęły się z hukiem.

To był sygnał rozpoczęcia starcia. Przeciwnicy skoczyli ku sobie.

Przez moment serce podeszło mi do gardła. Gdy się zderzyli, znów poczułem słabą woń, niemal zupełnie zagłuszoną perfumami kobiet na widowni. To był odór krwi.

Deski w dole pokrywały niezliczone plamy, zarówno stare, jak i nowe. Tylko w tym sezonie na arenie zginęło czterech zawodników: trzech przypadkowo, czwarty w wyniku porachunku – te bowiem zawsze kończyły się śmiercią. Na deskach była także moja krew. Walczyłem z dżinem Hobem i pokonałem go, ale odciął mi lewe ucho.

Z czasem przywykało się do tej woni, przypominała nam jednak, że zawodnicy na Arenie 13 giną. Teraz znalazła się tam Kwin, a klingi mknęły ku jej ciału.

Usłyszeliśmy brzęk metalu o zbroje, błysnęły noże walczących laków. Ludzie tańczyli za ich plecami. Atak i odwrót, atak i odwrót. Tak to wyglądało. A potem Kwin posłała samotnego laka przeciwko trzem przeciwnikom.

Opuścił mnie strach i uśmiechnąłem się z satysfakcją. Kwin nacierała na trigladę Rubica, zmuszając ją do powolnego odwrotu. Nie było to łatwe zadanie: choć miał najwyżej trzydzieści lat, należał do grona weteranów areny i znajdował się w górnej jednej trzeciej zawodników magus, tych walczących z trzema lakami.

Przez pięć minut oboje mieli chronić się za plecami swoich laków. Potem odezwie się gong i po krótkiej przerwie zawodnicy wystąpią naprzód. Ta część pojedynku była o wiele niebezpieczniejsza, Kwin zostanie wówczas wystawiona nie tylko na ciosy Rubica, ale i jego triglady.

Miałem nadzieję, że wcześniej zwycięży.

Oblizując nerwowo wargi, zerknąłem na siedzącego po prawej Tyrona. Wpatrywał się w arenę, obserwując walkę córki. Nie mógł usiedzieć bez ruchu – wiercił się na krześle, bębniąc palcami o kolano. Był najlepszym zbrojmistrzem w Gindeen, a ja szkoliłem się w jego stajni wojowników. Tyron zastąpił też Pyncheona w roli przewodniczącego dyrektoratu Koła, stając się tym samym jedną z najważniejszych osobistości miasta.

Miejsce obok niego zajmowała Ada, która zawzorowała laka Kwin. Kiedyś najwyższa adeptka Akademii Imperialnej, stała się dwakroć narodzona: zmarła setki lat temu i odrodziła się w sztucznym ciele, z którego stworzone są wszystkie dżiny, wciąż zachowując błyskotliwy umysł wzorniczki. Była pierwszą kobietą wzorującą laka, który walczył na Arenie 13 – i zrobiła to tak wspaniale, że osiągnął świadomość. Nazwała go Thrym; walczyliśmy razem, by pokonać na arenie jedną z jaźni Hoba.

Lak broniący teraz Kwin nie był świadomy, liczyłem jednak na to, że Ada spisała się na tyle dobrze, by zapewnić dziewczynie zwycięstwo.

Stopniowo znów zaczynałem się denerwować, ogarniał mnie rosnący niepokój. W starciu nie chodziło o to, aby zabić przeciwnika, a jedynie przelać krew, ale wypadki się zdarzały. Zacisnąłem zęby, starając się przegonić tę myśl.

Nagle widzowie ryknęli z aprobatą, bo Kwin i jej lak zapędzili przeciwników aż pod ścianę areny. Triglada z trudem im się wymykała. Kobiety zaczęły wiwatować i tupać głośno, krzycząc z radości. Kwin poruszała się bardzo szybko; używała ulumu – wydawała rozkazy lakowi, bębniąc butami o deski areny, i ustawiła go idealnie, żeby mógł jak najskuteczniej użyć swych kling.

– Brawo, córko, brawo! – wykrzyknął Tyron, gdy usłyszeliśmy metaliczny zgrzyt oznaczający, że jeden z noży trafił w żelazną obrożę laka przeciwnika, niemal wbijając się w gniazdo na gardle.

Z pewnością lada moment Kwin zwycięży. Pięć minut niemal już upłynęło, wkrótce zadźwięczy gong, przerywając walkę, a wówczas zawodnicy przesuną się, by móc walczyć bezpośrednio ze sobą, z lakami za plecami. Będą wówczas całkowicie odsłonięci, oboje mogą odnieść ciężkie rany.

Tyron pochylał się naprzód, bębniąc palcami o poręcz, na jego twarzy dostrzegłem niepokój.

– Teraz Kwin! Zakończ to teraz! – rzucił.

Z początku nie chciał się zgodzić, by córka walczyła na arenie, Ada potrzebowała wielu tygodni, zanim go przekonała. Bez wątpienia w tej chwili żałował swej decyzji.

Z pierwszego rzędu galerii odpowiedziały szydercze okrzyki. Wydawała je grupa nadętych mężczyzn. Błysnęła czerwień i nagle lak Kwin jakby zalał się krwią.

Serce ścisnęło mi się ze strachu. Czyżby Rubico został ranny? A może to ona?

Oszołomieni widzowie zamilkli, potem jednak ciszę zakłócił ochrypły śmiech. Zerknąłem w stronę, z której dobiegał, i przekonałem się, że jeden z mężczyzn trzyma metalowy pojemnik ociekający czerwonym płynem.

To była farba, nie krew. Chlusnął nią w proteście przeciw kobiecie walczącej na arenie. Farba poważnie zaszkodziła lakowi Kwin, zalewając poziomą szczelinę w hełmie i oślepiając go.

Lak zachwiał się i cofnął, niemal zderzając się z dziewczyną. Nie widział dostatecznie dobrze, by móc się bronić.

Ktoś powinien przerwać walkę, pomyślałem. Nie może trwać dalej?! Wytężyłem słuch, czekając na trąbkę, ale Pyncheon nie zareagował – choć z pewnością oglądał starcie i wiedział, co się stało.

Za sekundę klinga przeciwnika wywoła finisz w umyśle laka Kwin, dziewczyna przegra i będzie musiała przyjąć rytualne cięcie oznaczające klęskę.

Tyron zerwał się z miejsca wzburzony.

Wszystko działo się tak szybko, że omal tego nie przeoczyłem. Kwin wyskoczyła przed swego laka i zanurkowała naprzód, wciąż trzymając noże. Przeturlała się między nogami triglady przeciwnika.

Na widok opadających kling gardło zacisnęła mi groza. Nie chciałem patrzeć, ale nie mogłem oderwać wzroku. To, co zrobiła Kwin, było dowodem niezwykłej odwagi, ale podjęła ogromne ryzyko.

Jakimś cudem uniknęła ciosów, a potem minęła laki przeciwnika, wciąż turlając się naprzód. Trzymanym w lewej dłoni ostrzem cięła nogi Rubica, raniąc go pod kolanem.

W sekundę później klinga wbiła się w gniazdo na gardle jej laka, wywołując finisz. Ale Kwin przelała już krew. Zwyciężyła w pierwszym starciu, choć naraziła własne życie.

Widownia zareagowała ogłuszającymi wiwatami. Ja też zerwałem się z fotela, klaszcząc i wrzeszcząc, ile sił w płucach. Z ulgą klepaliśmy się z Deinonem po plecach – ale Tyron pokręcił tylko głową, ocierając pot z czoła. Miałem wrażenie, że przez kilka minut postarzał się o dziesięć lat.

Pomocnicy szeryfa maszerowali już przejściem między siedzeniami, żeby aresztować grupę mężczyzn, którzy zaatakowali Kwin farbą. Miałem nadzieję, że zostaną surowo ukarani i nieprędko będą mieli prawo wejść na galerię.

* * *

Wróciliśmy do domu Tyrona na niewielkie przyjęcie, mające uczcić koniec sezonu. Obaj z Deinonem wciąż tam mieszkaliśmy, kontynuując szkolenie. Dom dzieliliśmy z samym Tyronem i jego dwiema córkami, Kwin i Teeną oraz synem Teeny, Albanem.

– Gratuluję ci, córko, zwycięstwa w pierwszym pojedynku na Arenie 13. – Tyron w toaście uniósł kieliszek. – Ale nie waż się nigdy więcej robić niczego podobnego! Już i tak mam dość siwych włosów na głowie!

Brzęknęło szkło, wokół stołu podniosły się okrzyki aprobaty i gratulacji. Jednak na twarzy Tyrona, mimo pozornej jowialności, widziałem napięcie. Zbrojmistrz już dawno osiwiał, golił włosy tak, że głowę pokrywała mu tylko krótka szczecina, zmarszczki wokół oczu pogłębiały się i schodziły ku policzkom.

Doskonale wiedziałem, co czuje. Kiedy Kwin przeturlała się między nogami laków, serce zaciążyło mi jak kamień. Myślałem już, że ją stracę.

Wykonała manewr Michalicka, popularnie zwany śmiertelnym gambitem. Nazwano go na cześć człowieka, który po raz pierwszy wykorzystał tę taktykę. Michalick jako jedyny przeżył i zwyciężył. Od tego czasu manewru próbowało pięciu innych zawodników. Czterej zginęli, rozsiekani na strzępy klingami laków przeciwnika, piąty na zawsze pozostał kaleką; kuśtykał teraz, wspierając się na lasce, nie mógł też poruszać lewą ręką.

Wiedziałem, że Kwin rozpaczliwie chciała wygrać w pierwszym starciu, ale nie powinna była tak bardzo się narażać. Zirytowało mnie, że wystawiła na szwank własne życie, ale jeszcze bardziej rozdrażnił mnie naczelny szeryf, Pyncheon. Powinien był przerwać pojedynek w chwili, gdy farba obryzgała głowę laka. Bez wątpienia chciał widzieć, jak Kwin przegrywa.

Tyron z pewnością zamieni z nim kilka słów, nagadał też na osobności córce. Ale Kwin, jak to Kwin, zawsze dostawała to, czego chciała. Nie ma mowy, żeby pozwoliła pokonać się w pierwszym pojedynku na Arenie 13.

Rozejrzałem się po pokoju. W przyjęciu uczestniczyło około trzydziestu osób: zbrojmistrzowie tacy jak Tyron, a wśród nich Brid o krzaczastych brwiach i chudy, niezgrabny Wode, bliscy koledzy mojego mistrza, prowadzący własne stajnie zawodników. Obaj narazili życie w nieudanej próbie zniszczenia wszystkich jaźni Hoba po tym, jak wraz z Thrymem pokonałem go na arenie.

Na szczęście temu jednemu zagrożeniu Kwin nie musiała dziś stawiać czoła. Hob, dżin mieszkający w cytadeli o trzynastu iglicach, stojącej na wzgórzu nad miastem, mógł odwiedzać Arenę 13, kiedy tylko zechciał, i rzucać wyzwanie walczącym. Zazwyczaj loteria decydowała o tym, który z zawodników stanie do pojedynku, Kwin zatem także mogła zostać wybrana. Ale ostatnio wiele się zmieniło. Zwykle nie wzywałem Thryma do walk na arenie, ustaliliśmy jednak, że gdyby pojawił się Hob, to ja stanąłbym do pojedynku. Thrym zawsze czekał na dole, gotów na tę możliwość.

Już raz wspólnie pokonaliśmy Hoba i mogliśmy to powtórzyć.

Po usunięciu Protektora, osadzonego na tym stanowisku przez dżiny żyjące za Barierą faktycznego władcy Midgardu, ludzie czekali w lęku. Niektórzy wierzyli, że hordy potwornych stworów przedrą się przez Barierę i wymordują nas wszystkich.

Stworzono milicję miejską, uzupełniającą armię Genthajczyków, nic się jednak nie wydarzyło.

Ludzie bali się też Hoba. Od stuleci żerował na mieście – choć od obalenia Protektora nikogo nie zabił, nie odwiedził też Koła, aby rzucić wyzwanie. Wcześniej sądziliśmy, że dżiny mianowały Protektora jedynym władcą. Dopiero po jego upadku okazało się, iż w Midgardzie panuje dwuwładza: drugim członkiem duumwiratu był właśnie Hob.

Zastanawiałem się, dlaczego nie interweniował. Niepokoiły mnie jego milczenie i nieobecność. Ludzie wierzyli, iż dysponuje straszliwą, niszczycielską bronią; wielu lękało się, że użyje jej przeciw Gindeen. Z początku zalęknieni mieszkańcy starali się jak najwięcej czasu spędzać w domach. Miasto jednak potrzebowało żywności i wkrótce farmerzy znów zaczęli dostarczać swe produkty i spędzać bydło do rzeźni. Życie powróciło na dawne utarte tory.

Przeczesałem wzrokiem pomieszczenie. Na przyjęciu zjawiło się kilku zawodników; z paroma walczyłem na arenie od czasu pokonania Hoba. Sezon ukończyłem w najwyższej trzeciej części stawki – nie najgorzej, zważywszy, iż odbyłem tak niewiele walk. Miałem nadzieję, że w przyszłym roku Tyron pozwoli mi walczyć dwa razy w tygodniu przez cały sezon; wówczas miałbym realną szansę zdobycia pierwszej pozycji w rankingach.

Mój ojciec, Math, był najlepszym wojownikiem z Areny 13. Pragnąłem dorównać jego osiągnięciom i, jeśli nadarzy się szansa, raz po raz pokonywać Hoba.

Przyglądałem się gościom Tyrona, kiedy dołączył do mnie Deinon.

– Jutro wcześnie rano ruszam w drogę, Leifie – oznajmił z uśmiechem. – Nie będę miał nawet czasu na śniadanie. Muszę pomóc na farmie.

– Tak szybko? – zdziwiłem się.

– Niestety nie mam wyboru. Rodzina potrzebuje dodatkowej pary rąk.

Na farmie jego rodziców źle się działo. W tym sezonie ojciec Deinona nie mógł zapłacić za szkolenie syna, ale Tyron w swej szlachetności zwolnił go z czesnego. Naprawdę wierzył w Deinona, który okazał się wielce obiecującym wzornikiem i używał wurdów w Nymie, by kształtować i ulepszać laki. Ja dysponowałem szybkością, świetnym refleksem i siłą – umiejętnościami przydatnymi na arenie; Deinon miał rozum – pewnego dnia stanie się świetnym zbrojmistrzem z własną stajnią zawodników.

– A ty co zrobisz, Leifie? – spytał teraz.

W zeszłym roku odwiedziłem Genthai, lecz nie planowałem tego powtórnie. Byłem w połowie Genthajczykiem, w połowie mieszkańcem miasta, coraz mocniej jednak ciągnęło mnie do rodaków ojca. Ci wojownicy mieszkający w lesie nie bali się Hoba: liczyli, że pewnego dnia przekroczą Barierę, pokonają dżiny i odzyskają dla ludzi cały świat. Wydawało się to beznadziejnym zadaniem, ale oni naprawdę sądzili, że im się uda. Od tego czasu część Genthajczyków opuściła lasy. Ich przywódca, Konnit, i wielu wojowników zajęli wschodnie skrzydło pałacu Protektora, gdzie spotykała się rządząca rada. Inni patrolowali okolice miasta. Z upływem czasu zagrożenie ze strony dżinów wydawało się coraz mniej prawdopodobne, lecz wojownicy nadal przygotowywali strategię obrony.

– Tyron poprosił, żebym został tutaj i kontynuował lżejsze szkolenie przez jesień i zimę. Według mnie to świetny pomysł i oznacza, że będę blisko Kwin – dodałem z uśmiechem.

– Szczęściarz! – zaśmiał się Deinon.

Faktycznie byłem szczęściarzem i to wielkim, bo miałem Kwin. Nie mogłem się już doczekać długiej zimy, gdy będę z nią spędzał więcej czasu. Szkolenie też wyglądało obiecująco: chciałem udoskonalić swe umiejętności, żeby być gotowym na kolejne starcia z Hobem. Dżin posiadał jeden umysł, lecz wiele jaźni; pokonanie jednej z nich na Arenie 13 nie tylko zmniejszało zagrożenie z jego strony, ale też niezmiennie mnie cieszyło. To przez Hoba umarli moi rodzice. Chciałem zranić go najmocniej, jak się da.

Obaj obejrzeliśmy się na Kwin. Rozmawiała właśnie z Adą, teraz niezależną zbrojmistrzynią, choć wciąż mieszkała tutaj i dzieliła z Tyronem sale treningowe. Na razie stajnia liczyła jedną osobę – Kwin – lecz Ada pomagała także w nauce Deinona.

Patrzyłem, jak dołącza do nich Teena, starsza córka Tyrona. Przez chwilę rozmawiały, po czym odeszły zamienić kilka słów z innymi gośćmi. Poczułem ukłucie zawodu: aż do jutra nie będę miał okazji, by pomówić sam na sam z Kwin.

Pocieszała mnie jednak myśl, że spędzimy razem całą jesień i zimę.

Niestety tak się nie stało.2 Niebezpieczne zaproszenie

Zacząłem się czuć, jakbym był częścią wyższej mocy, aspektem Nymy, bogini wszystkich wzorów, ruchu i tańca.

Świadectwo Matha

Leif

Następnego dnia wczesnym rankiem, wkrótce po tym, jak pożegnałem Deinona, w domu zjawił się gość.

Był to wojownik; przyniósł wezwanie od przywódcy Genthajczyków. Konnit chciał mnie widzieć, niezwłocznie. Śniadanie będzie musiało zaczekać.

Pomaszerowałem przez miasto do wschodniego skrzydła pałacu. Zastałem wodza samego. Siedział za długim stołem. Zająłem miejsce naprzeciwko.

Podczas gdy Tyron postarzał się przez ostatni rok, Konnit odmłodniał. Jego wąs miał barwę ciemnego brązu – identyczną jak długie włosy – twarz zdobiły pełne genthajskie tatuaże, cała postać promieniała zdecydowaniem i siłą.

Powitał mnie uśmiechem.

– Po pierwsze, Leifie, muszę ci pogratulować roli, jaką odegrałeś w doprowadzeniu negocjacji pomiędzy Genthai a Dyrektoriatem Miasta aż do udanego zakończenia, dzięki czemu stworzyliśmy wspólną rządzącą radę.

– Dziękuję, panie. – Skłoniłem się lekko.

– Chciałbym cię zaprosić, byś dołączył do niewielkiej wyprawy, którą planujemy. Zauważ słowo „zaprosić”. Nie rozkazuję ci. To będzie bardzo niebezpieczna misja. Nie byłoby cię tu wraz z innymi genthajskimi wojownikami co najmniej trzy miesiące, może dłużej. Nasz cel to przeprowadzenie zwiadu poza Barierą.

Spojrzałem ze zdumieniem na Konnita. Wszyscy uważali Barierę za przeszkodę nie do przebycia; nawet zbliżenie się do niej wystarczyło, by wpędzić niektórych w obłęd. Owa wysoka wirująca ściana z mgły więziła nas w Midgardzie. Tylko Handlowiec przekraczał ją bezkarnie – i czynił to statkiem. Co więcej, on nie był więźniem Bariery; jego dom leżał gdzieś poza nią.

– Sprawiasz wrażenie zdumionego, Leifie – zauważył Konnit.

– Bo jestem zdumiony! – odparłem. – Sądziłem, że nikt nie może opuścić Midgardu.

– Istnieje droga, ale jest niebezpieczna i nie każdy z niej wraca. Nawet kiedy znajdziesz się po drugiej stronie, ryzykujesz spotkanie z dżinami; nikt nigdy nie zapuścił się tak daleko. Tym razem jednak sprawy będą wyglądały inaczej. Ta ekspedycja zawędruje dalej.

– Czy popłyniemy morzem, panie? – spytałem.

Konnit pokręcił głową i uśmiechnął się.

– Nie, będziemy przemieszczać się lądem.

– Jak tam jest, panie? Za Barierą?

– Ukształtowanie terenu, flora i fauna wyglądają tak samo jak tutaj. Ale kto wie, co może czekać nas dalej. Do tej pory nasi wojownicy nie natknęli się na żadne dżiny, tym razem może być inaczej, choć mamy nadzieję, że dowiemy się o nich czegoś więcej i nie pozwolimy się wykryć. Chcemy także wytyczyć szlak, którym podąży nasza armia, kiedy nadejdzie czas do ataku.

– Czy strażnicy nie strzegą swych granic przed ludźmi uciekającymi z Midgardu? – spytałem.

– To całkiem możliwe, Leifie. Blisko Bariery nie ma straży, ale dalej – kto wie? Jednakże każda zebrana wiedza o dżinach pomoże nam je pokonać. Nawet Ada nic nie wie o ich obecnych kształtach; lęka się, że mogły poczynić ogromne postępy, zarówno mnożąc się, jak i rozwijając technologię. Musimy się tego dowiedzieć. Pomyśl też, Leifie, o czymś jeszcze: podobne informacje pomogą nam pokonać Hoba.

Myśli wirowały mi w głowie. Nie mogłem się już doczekać zimy – chciałem spędzić ją z Kwin i popracować nad umiejętnością walki. Jednakże nadarzała się okazja zbyt dobra, by móc z niej zrezygnować. Podobnie jak wszyscy zamknięci w jej wnętrzu, zawsze się zastanawiałem, co leży za Barierą. Teraz mogłem sam się przekonać. Oto przygoda, która do mnie przemawia – i może także przybliżyć chwilę unicestwienia Hoba i pomszczenia śmierci rodziców.

Gdzieś głęboko w moim wnętrzu podjąłem już decyzję, więc przemówiłem bez namysłu.

– Chciałbym dołączyć do wyprawy – oznajmiłem.

– Zatem bądź gotów jutro o świcie. Ruszysz na północ, a po drodze przejdziesz szkolenie w walce.

Te słowa mną wstrząsnęły. Zgodziłem się, ale nie przypuszczałem, że wyruszymy natychmiast! Ogarnęła mnie rozpacz. Liczyłem na więcej czasu z Kwin podczas przygotowań do wyprawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: