Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Armada - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Ebook
34,90 zł
Audiobook
48,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Armada - ebook

Najnowsza książka fenomenalnego autora sci-fi, którego Player One wkrótce będzie filmowany przez Stevena Spielberga.
Zack Lightman całe życie miał głowę w chmurach, marząc, by świat trochę bardziej przypominał filmy i gry komputerowe, które pożera. Niechby jakieś fantastyczne, przełomowe zdarzenie roztrzaskało wreszcie monotonię jego bezbarwnej egzystencji i porwało go na szlaki kosmicznej przygody…
W końcu co szkodzi sobie trochę pomarzyć. Ale Zack umie odróżnić rzeczywistość od fantazji. Wie, że tu, w realu, nadpobudliwi nastoletni gracze nie dostają misji zbawiania świata.
Aż pewnego dnia widzi latający spodek. Więcej: ten statek kosmitów jest jakby żywcem wzięty z gry, której oddaje się co wieczór – popularnego symulatora lotów „Armada”.
Nie, nie zbzikował. A jego umiejętności – wraz z umiejętnościami milionów podobnych mu graczy na świecie – będą potrzebne, by uratować planetę. Nareszcie jest jego upragniona szansa! Tylko gdzieś w tyle głowy czai się dziwna wątpliwość – podsycana przez pamięć opowieści sci-fi, z którymi wyrastał – czy coś w tym scenariuszu nie wydaje się zanadto… znajome?
Radosne przetworzenie i inteligentna destrukcja konwencji science-fiction, rozpędzony i zaskakujący thriller, klasyczna opowieść o dojrzewaniu i historia inwazji kosmitów, o jakiej jeszcze nie czytałeś – wszystko w jednej powieści, której nie daje się odłożyć na bok.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-545-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Akurat siedziałem w klasie, gapiąc się w okno i marząc o jakiejś przygodzie, gdy zobaczyłem latający talerz.

Zamrugałem i popatrzyłem jeszcze raz – ale był tam nadal, lśniący chromem dysk zygzakami przecinający niebo. Ledwo nadążałem wzrokiem za serią coraz szybszych, nieprawdopodobnie ostrych zakosów, które z człowieka, gdyby na pokładzie był jakiś człowiek, zrobiłyby marmoladę. Dysk pomknął w stronę linii widnokręgu, po czym momentalnie się nad nią zatrzymał. Na dłuższą chwilę zawisł bez ruchu nad widocznym tam pasem drzew, jakby przeczesywał niewidzialnym promieniem teren w dole, zaraz jednak się wzbił, kolejnymi skrętami i przyspieszeniami przecząc prawom fizyki.

Starałem się podejść do tego na luzie. Pozostać sceptykiem. Beształem się w duchu, bo umysł mam przecież ścisły, chociaż nie zawsze potwierdzają to moje oceny.

Wróciłem wzrokiem do dysku. Wciąż jeszcze nie potrafiłem określić, z czym mam do czynienia, wiedziałem jednak, jaką koncepcję odrzucić – nie był to meteoryt. Ani balon meteorologiczny, ani też obłok gazu bagiennego czy piorun kulisty. Wykluczone; niezidentyfikowany obiekt latający, który teraz na własne oczy oglądałem, był zdecydowanie zjawiskiem nie z tej ziemi.

Pomyślałem więc: Jasna cholera.

A zaraz potem: Nie wierzę, że w końcu do tego doszło.

Bo wiecie, już od przedszkola miałem nadzieję i liczyłem na to, że jakieś szokująco fantastyczne, rewolucyjne wydarzenie zburzy wreszcie bezkresną monotonię mojej edukacji. Spędziłem setki godzin, gapiąc się na wzorowo uporządkowany podmiejski krajobraz wokół mojej szkoły i marząc w głębi duszy o wybuchu epidemii zombi, o jakimś niezwykłym wypadku, który obdarzy mnie supermocami, lub przynajmniej o nagłym pojawieniu się bandy podróżujących w czasie karłów-kleptomanów.

Gdzieś tak jedna trzecia tych moich mrocznych marzeń wiązała się z niespodziewanym przybyciem istot z innego świata.

Rzecz jasna, nigdy nie wierzyłem, że coś takiego rzeczywiście się stanie. Nawet gdyby obcym faktycznie przyszło do głowy zajrzeć na naszą totalnie nieważną niebiesko-zieloną planetkę, żaden szanujący się kosmita nie wybrałby na miejsce pierwszego kontaktu mojego rodzinnego Beaverton w stanie Oregon – czyli amerykańskiej pipidówy. No, chyba że plan zniszczenia naszej cywilizacji zakładałby rozpoczęcie od miejsc najbardziej nieciekawych. Jeśli istniał jakiś jasny środek wszechświata, znajdowałem się na planecie od niego najdalszej. Ciociu Beru, podasz mi niebieskie mleko?

A oto działo się tu coś cudownego – i ten cud następował na moich oczach! W powietrzu unosił się cholerny latający talerz. Właśnie się na niego gapiłem.

I nabierałem pewności, że jest coraz bliżej.

Ukradkiem rzuciłem okiem przez ramię na siedzących za mną moich najlepszych kumpli, Cruza i Diehla. Obaj jednak właśnie dyskutowali o czymś szeptem i żaden nie patrzył w okno. Zawahałem się, czy nie spróbować przyciągnąć ich uwagi, ale obiekt mógł lada chwila zniknąć i nie chciałem czegoś takiego przegapić.

Wróciłem do niego wzrokiem w samą porę, by zobaczyć kolejny srebrny błysk: kosmiczny statek śmignął w bok, znieruchomiał nad jakimś miejscem, a potem znów śmignął dalej. Bezruch, ruch. Bezruch, ruch.

Zdecydowanie się zbliżał. Coraz dokładniej widziałem jego kształt. Przez chwilę leciał w przechyle, dzięki czemu po raz pierwszy zobaczyłem go wyraźniej i przekonałem się, że to wcale nie talerz. Pod tym kątem jego symetryczny kadłub przypominał ostrze obosiecznego topora, a dokładnie pośrodku, między długimi, ząbkowanymi skrzydłami, niby jakiś przepełniony ciemnością klejnot, lśnił w porannym słońcu czarny ośmiościan.

Poczułem się, jakby w mózgu zaiskrzyło mi od krótkiego spięcia, bo tak charakterystycznego statku z niczym nie mógłbym pomylić. W końcu przecież od kilku lat prawie co wieczór oglądałem go w siatce celownika. Patrzyłem na należącą do rasy Sobrukai glewię, jeden z modeli myśliwców, które pilotowali wredni obcy w Armadzie, mojej ulubionej grze wideo.

Było to oczywiście niemożliwe. To tak, jakby zobaczyć na niebie nad własną głową TIE fightera albo klingońskiego warbirda. Rasa Sobrukai i jej myśliwce typu Glewia były tworami fikcyjnymi, wymyślonymi na użytek gry. W rzeczywistości nie istniały – nie mogły istnieć. W rzeczywistości przecież gry wideo nie ożywały i nad naszymi miasteczkami nie latały wymyślone statki kosmiczne. Tak nieprawdopodobny kit sprzedawały tylko badziewne filmy z lat osiemdziesiątych, takie jak TRON, Gry wojenne czy Ostatni gwiezdny wojownik. Kino, za jakim szalał mój świętej pamięci ojciec.

Lśniący statek znowu przeleciał w przechyle i tym razem miałem okazję jeszcze lepiej mu się przyjrzeć – nie było cienia wątpliwości. Patrzyłem na glewię, na charakterystyczne dla tego myśliwca bruzdy wzdłuż kadłuba przypominające pociągnięcia szponów i dwa działka plazmowe, które wystawały mu z dziobu jak para kłów.

Istniało tylko jedno logiczne wyjaśnienie faktu, że coś takiego widzę. Jak nic miałem halucynacje. A wiedziałem, komu się one zdarzają w biały dzień, bez wspomagania narkotykami czy alkoholem. Tym, co mają nierówno pod sufitem, ot komu. Kolesiom, którym brakuje piątej klepki – i czwartej, i trzeciej.

Odkąd dawno temu wyczytałem coś w starych pamiętnikach ojca, zastanawiałem się, czy i on nie był takim kolesiem. To, co przeczytałem, sprawiało wrażenie, jakby pod koniec życia cierpiał na urojenia. Więcej: jakby przestał odróżniać gry wideo od świata rzeczywistego – i oto najwyraźniej miałem ten sam problem. Może było tak, jak się zawsze w duchu bałem: że też mam świra, że niedaleko padło jabłko od jabłoni.

A może ktoś mnie czymś nafaszerował? Nie, no skąd. Tego dnia rano w drodze samochodem do szkoły zjadłem tylko, czy raczej łyknąłem na zimno, małą tartę z truskawkowym nadzieniem, a jeszcze większą schizą niż majaczenie, że widzi się statek kosmiczny z gry wideo, byłoby zwalanie odpowiedzialności za to na lukrowane ciastko. Zwłaszcza kiedy się wie, że dużo prawdopodobniejszym winowajcą jest własne DNA.

Dotarło do mnie, że sam sobie jestem winien. Mogłem się przecież jakoś zabezpieczyć, tymczasem robiłem coś odwrotnego. Tak samo jak mój stary, przez całe życie oddawałem się niepohamowanemu eskapizmowi, świadomie pozwalając, żeby fantazje zdominowały moją rzeczywistość. I teraz, podobnie jak przede mną ojciec, płaciłem za swoją krótkowzroczność. Mój szalony pociąg właśnie wypadał z szyn. Niemal słyszałem Ozzy’ego z Crazy Train, jak wrzeszczy: All aboard! „Wsiadać, drzwi zamykać!”

Nie rób tego, zaklinałem sam siebie. Nie świruj akurat teraz, gdy do końca szkoły zostały ledwie dwa miesiące! To już ostatnia prosta, Lightman! Weź się w garść!

Za oknem glewia znowu dała susa w bok. Gdy śmignęła nad skupiskiem wysokich drzew, zobaczyłem, jak jej pęd wygina gałęzie. Potem przebiła się przez warstwę chmur tak szybko, że wybiła w nich idealnie okrągłą dziurę, ciągnąc za sobą kilka długich pasm kondensacji. Chwilę później statek ostatni raz zawisł w powietrzu, po czym srebrną smugą wyrwał prosto w górę, znikając mi z oczu tak samo nagle, jak się zjawił.

Przez jakiś czas siedziałem bez ruchu. Mogłem tylko wpatrywać się w puste niebo, na którym jeszcze przed chwilą unosił się statek. Potem rozejrzałem się po siedzących w pobliżu uczniach. Żaden nie patrzył w okna. O ile ta glewia naprawdę się pojawiła, nikt poza mną jej nie widział.

Odwróciłem się do okna i ponownie przyjrzałem pustemu niebu, błagając w duchu ten dziwny srebrny statek, by znów się pokazał. Zniknął jednak na dobre, a ja musiałem jakoś sobie z tym poradzić.

Widok glewii, nawet jeśli był to tylko wybryk wyobraźni, wywołał w moim umyśle przytłaczającą lawinę sprzecznych emocji i szczątkowych wspomnień – bez wyjątku łączących się z moim ojcem i starym pamiętnikiem, który znalazłem kiedyś w jego rzeczach.

Właściwie nie miałem nawet pewności, że to pamiętnik. Nigdy nie doczytałem go do końca. Za bardzo przejąłem się jego treścią i tym, jak wydawała się ona świadczyć o stanie psychicznym autora. Dlatego odłożyłem stary notatnik z powrotem na miejsce, w którym go znalazłem, i postarałem się zapomnieć o jego istnieniu – skutecznie, jak jeszcze chwilę temu sądziłem.

Teraz jednak wyglądało na to, że nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Nagły wewnętrzny przymus nakazywał mi wybiec ze szkoły, pojechać do domu i odnaleźć notatnik. Nie zajęłoby to wiele czasu. Od szkoły do domu miałem najwyżej kilka minut.

Popatrzyłem w stronę drzwi i ich strażnika, pana Saylesa, naszego leciwego nauczyciela matematyki. Siwowłosy, obcięty na jeża, w okularach o grubych szkłach w rogowej oprawie, miał na sobie swój stały jednolity ubiór: czarne mokasyny, czarne spodnie, białą koszulę z krótkim rękawem i czarny krawat zapinany na klips. Uczył w tej szkole już ponad czterdzieści pięć lat, a zdjęcia w starych kronikach z naszej biblioteki dowodziły, że przez cały ten czas pozostawał wierny swojemu stylowi retro. W tym roku pan S. miał wreszcie odejść na emeryturę – i dobrze, bo wyglądało na to, że do pracy przestał się przykładać jeszcze w zeszłym stuleciu. Dzisiaj przez pierwsze pięć minut zadawał nam lekcje, resztę czasu zostawił nam na ich odrobienie, a sam wyłączył aparat słuchowy i zabrał się do rozwiązywania krzyżówki. Ale i tak by mnie zobaczył, gdybym próbował się wyśliznąć.

Powędrowałem wzrokiem ku wiekowemu zegarowi, który tkwił w pomalowanym na limonkowo ceglanym murze nad staromodną tablicą. Z typową dla siebie bezwzględnością zawiadamiał mnie, że do dzwonka pozostały jeszcze trzydzieści dwie minuty. Miałem zero szans, żeby znieść jeszcze trzydzieści dwie minuty tej mordęgi. Po tym, co właśnie zobaczyłem, za sukces uznałbym wytrzymanie trzydziestu dwóch sekund.

Na lewo ode mnie Douglas Knotcher oddawał się akurat codziennemu gnębieniu Caseya Coxa, nieśmiałego chłopaczka, który oprócz trądziku miał też pecha siedzieć przed Knotcherem. Ten zwykle ograniczał się do obrzucania biedaka obelgami, ale tego dnia postanowił zachować się bardziej oldskulowo i bombardować go kulkami z przeżutych serwetek. Na swoim biurku zgromadził zapas wilgotnych pocisków, spiętrzony jak stos armatnich kul, i jeden po drugim wystrzeliwał je w potylicę Caseya. Włosy jego ofiary po wcześniejszych atakach były już mokre od jego śliny. Z końca klasy obserwowało to kilku kumpli Knotchera, rechocząc, ilekroć przywalił Caseyowi kolejną kulką, i jeszcze go dopingując. Zawsze gdy Knotcher dręczył w ten sposób Caseya, wkurzał mnie – co pewnie było jednym z powodów, dla których tak za tym przepadał. Wiedział, że nic na to nie poradzę. Rzuciłem okiem na pana Saylesa, ale nadal był pochłonięty krzyżówką i jak zwykle o niczym nie miał pojęcia – co Knotcher dzień w dzień wykorzystywał. Ja zaś dzień w dzień walczyłem z chęcią wybicia mu zębów.

Od czasu „incydentu”, który zdarzył się na początku liceum, przeważnie udawało nam się z Dougiem Knotcherem unikać się nawzajem. Aż do tego roku, kiedy okrutnym zrządzeniem losu wylądowaliśmy na tych samych zajęciach z matematyki. W dodatku w sąsiednich rzędach. Zupełnie jakby cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko mnie, żeby zmienić mój ostatni semestr w szkole w piekło, i to jak najkoszmarniejsze. Tłumaczyłoby to również, czemu na te same zajęcia trafiła też moja była dziewczyna, Ellen Adams. Siedziała o trzy rzędy w prawo ode mnie, dwa miejsca dalej, tuż poza zasięgiem mojego widzenia peryferyjnego.

Ellen była moją pierwszą miłością i razem straciliśmy dziewictwo. Od czasu, gdy rzuciła mnie dla jakiegoś zapaśnika z sąsiedniej szkoły, minęły prawie dwa lata, mimo to za każdym razem, gdy widziałem znajome piegi na jej nosie – lub zauważałem, jak odgarnia z oczu swoje rude loki – czułem, że serce na nowo mi pęka. Zwykle więc całe lekcje upływały mi na próbach zapomnienia, że Ellen jest ze mną w jednej sali. Zmuszony do wysiadywania między śmiertelnym wrogiem a byłą dziewczyną, widziałem w lekcji matmy – siódmej lekcji tego dnia – moje osobiste Kobayashi Maru, brutalny test nie do przejścia, zaprogramowany na sprawdzanie mojego hartu ducha.

Szczęśliwie los trochę złagodził mi ten koszmar, umieszczając na tych samych zajęciach dwóch moich najlepszych przyjaciół. Gdyby nie przydzielono tutaj Cruza i Diehla, pewnie bym pękł i odleciał w urojenia już w pierwszym tygodniu.

Znowu na nich popatrzyłem. Obaj, Diehl, który był wysoki i chudy, oraz niski i krępy Cruz, nosili to samo imię, Michael. Żeby uniknąć nieporozumień, od początku liceum zagajałem do nich po nazwisku. Mike’owie wciąż pogrążeni byli w tej samej cichej rozmowie, która zajmowała ich już wcześniej, zanim odleciałem i zacząłem widzieć niestworzone rzeczy – w dyspucie o „najfajniejszej broni białej w dziejach kina”. Spróbowałem znów skupić się na ich głosach.

– Żądło to właściwie nawet nie był miecz – mówił Diehl. – Bardziej fosforyzujący hobbicki nóż do smarowania, którym nakładało się dżem na bułeczki, lembasy i różne takie.

Cruz przewrócił oczami.

– „Widać fajkowe ziele stępiło twój umysł” – zacytował Sarumana. – Żądło to był miecz elficki, wykuty w Gondolinie w Pierwszej Erze! Przecinał prawie wszystko! A jego klinga lśniła tylko wtedy, gdy wykrywał obecność orków lub goblinów. A co wykrywa Mjolnir? Sztucznie archaiczny język i siwe włosy?

Bardzo chciałem im powiedzieć, co właśnie zobaczyłem, ale choć byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, za cholerę by mi nie uwierzyli. Uznaliby to za kolejny objaw braku równowagi psychicznej u ich kumpla Zacka.

Możliwe zresztą, że słusznie.

– Thor nie musi wykrywać wrogów, bo nie ucieka i nie kryje się w hobbiciej norce! – oświadczył szeptem Diehl. – Mjolnir ma w sobie dość mocy, by rozwalać góry, a może też eksplodować energią, tworzyć pola siłowe i przywoływać błyskawice. Ten młot po każdym rzucie zawsze wraca Thorowi do ręki, nawet jeśli wymaga to przebicia się przez całą planetę! I tylko Thor jest w stanie nim władać. – Usiadł prosto.

– Koleżko, Mjolnir to tandetna magiczna wersja szwajcarskiego scyzoryka! – stwierdził Cruz. – Gorsza nawet niż pierścień Green Lanterna! Raz na dwa tygodnie dodają temu młotkowi nową moc tylko po to, żeby wyciągnąć Thora z jakichś durnych opałów, które dla niego wymyślili – zadrwił. – Poza tym władała nim już cała kupa luda, łącznie z Wonder Woman w crossoverze! Sprawdź w Google’u! Cała twoja argumentacja jest do bani, Diehl!

Tak na marginesie, jeśli o mnie chodzi, wybrałbym pewnie Excalibura z filmu pod tym samym tytułem. Nie miałem jednak serca do tej dyskusji. Moją uwagę znów zwrócił Knotcher, który zajmował się właśnie posyłaniem Caseyowi kolejnej ogromnej zaślinionej kuli. Trafiła go w mokrą już potylicę, a potem spadła na podłogę, powiększając grząską stertę wystrzelonych wcześniej pocisków.

Casey pod wpływem uderzenia na chwilę zesztywniał, ale się nie odwrócił. Znów tylko skulił się na swoim krześle, podczas gdy jego dręczyciel szykował się do kolejnej ślinowej salwy. Zachowanie Knotchera w oczywisty sposób wiązało się z jego ojcem, brutalnym pijakiem, ale moim zdaniem żaden powód nie usprawiedliwiał sadystycznych praktyk chłopaka. Ja też miałem z tatą ewidentnie na pieńku, a mimo to nie rzucałem się do wyrywania muchom skrzydełek.

Z drugiej strony, fakt, miałem drobny problem z opanowywaniem gniewu i związaną z tym historię agresywnych zachowań, jedno i drugie dobrze udokumentowane w systemie szkolnictwa powszechnego. No i jeszcze, no tak, ta sprawa pod tytułem „Urojenie sobie statku kosmicznego obcych z ulubionej gry wideo”. Może więc jednak nie byłem najlepszym ekspertem od oceny stanu umysłowego innych.

Rozejrzałem się po klasie. Wszyscy wokół wpatrywali się teraz w Caseya, pewnie próbując zgadnąć, czy nadejdzie kiedyś dzień, w którym wreszcie postawi się Knotcherowi. Ale Casey popatrywał tylko od czasu do czasu na pana Saylesa. Ten zaś, nadal pochłonięty krzyżówką, był kompletnie nieświadomy emocjonalnego dramatu z życia nastolatków, jaki rozgrywał się w jego obecności.

Knotcher strzelił kolejną kulką, a Casey jeszcze bardziej skulił się na krześle, prawie jakby topniał w oczach.

Ja starałem się robić to, co robiłem przez cały semestr. Opanować gniew. Skupić się na czymś innym i pilnować swojego nosa. Ale nie dałem rady. Nie umiałem. Widok Knotchera dręczącego Caseya, podczas gdy reszta klasy tylko siedzi i na to patrzy, wzbudził we mnie nie tylko odrazę do samego siebie, ale i wstręt do całego naszego gatunku. Jeżeli gdzieś tam istniały inne cywilizacje, czemu miałyby chcieć kontaktu z ludzkością? Skoro sami siebie traktowaliśmy w ten sposób, ile serdeczności bylibyśmy w stanie okazać jakiejś rasie kosmitów z wyłupiastymi ślepiami?

Przed oczami znów stanął mi wyraźnie obraz glewii, jeszcze silniej naprężając moje i tak już napięte nerwy. Spróbowałem trzymać je na wodzy – tym razem przypominając sobie równanie Drake’a i paradoks Fermiego.

Wiedziałem, że prawdopodobnie gdzie indziej również istnieje życie. Biorąc jednak pod uwagę rozmiary i wiek wszechświata, wiedziałem też, jak astronomicznie nieprawdopodobne byłoby nawiązanie kontaktu z formami takiego życia, zwłaszcza w tym wąskim przedziale czasu, jaki sam miałem do dyspozycji. Pewnie więc na dobre utkwiliśmy tutaj, na trzeciej planecie od Słońca, na nie wiadomo jak długo. Śmiało krocząc, jak w Star Treku… tyle że ku wyginięciu.

Poczułem ostry ból szczęk i zorientowałem się, że zaciskam zęby – na tyle mocno, by naruszyć szkliwo na trzonowcach. Rozluźniłem szczęki, nie bez wysiłku. Potem obejrzałem się na Ellen, żeby sprawdzić, czy to wszystko widzi. Bezradnie wpatrywała się w Caseya, a jej oczy przepełniało współczucie. I właśnie to ostatecznie wytrąciło mnie z równowagi.

– Zack, co ty wyprawiasz? – dotarł do mnie spanikowany szept Diehla. – Siadaj!

Opuściłem na chwilę wzrok. Sam nie wiedząc kiedy, zdążyłem wstać od biurka. Nie odrywałem już teraz oczu od Knotchera i Caseya.

– Właśnie, nie mieszaj się! – szepnął zza mojego drugiego ramienia Cruz. – Facet, odpuść sobie.

Ale na oczy opadła mi już czerwona zasłona gniewu.

Kiedy stanąłem przy Knotcherze, nie zrobiłem tego, co chciałem, czyli nie złapałem go za kudły i nie grzmotnąłem jego głową z całej siły o biurko, w dodatku wielokrotnie. Zamiast tego schyliłem się i z podłogi za krzesłem Caseya zgarnąłem wilgotny stos szarych kulek. Oburącz zlepiłem je w jedną mokrą bryłę i z niezwykle satysfakcjonującym plaśnięciem rozpłaszczyłem Knotcherowi na łbie.

Knotcher zerwał się i okręcił na pięcie w stronę swojego napastnika, ale gdy zobaczył, że to ja się w niego wpatruję, znieruchomiał. Wytrzeszczył oczy i chyba lekko pobladł.

Reszta klasy wydała z siebie zbiorowe „Oooo!”. Wszyscy wiedzieli, do czego doszło między Knotcherem a mną na początku szkoły, i zelektryzowała ich możliwość powtórki. Matematyka na siódmej godzinie lekcyjnej nagle cholernie zyskała na atrakcyjności.

Knotcher podniósł rękę i zgarnął z głowy mokrą czapę z przeżutych serwetek. Ze złością rzucił nią przez salę, trafiając przy tym niechcący kilka osób. Zmierzyliśmy się wzrokiem. Zobaczyłem, że po lewym policzku Knotchera spływa strużka jego własnej śliny. Starł ją, nie odrywając ode mnie oczu.

– W końcu postanowiłeś wziąć w obronę swojego chłopaka, Lightman? – wymamrotał, kiepsko maskując niepewność w głosie.

Wyszczerzyłem zęby i zrobiłem nagły krok w jego stronę, biorąc prawą pięścią zamach. Osiągnąłem zamierzony efekt. Knotcher nie tyle się wzdrygnął, co szarpnął w tył, potykając się o własne krzesło i prawie przewracając na podłogę. Odzyskał jednak równowagę i znów stanął ze mną oko w oko, ale już z policzkami czerwonymi ze wstydu.

W klasie panowała śmiertelna cisza, jeśli nie liczyć nieustannego stukotu wskazówki zegara ściennego odliczającej sekundy.

Zrób to, zażądałem w myślach. Daj mi pretekst. Uderz.

Ale w oczach Knotchera widziałem rosnącą obawę, która brała górę nad złością. Może z moich własnych oczu wyczytał, że ledwie nad sobą panuję.

– Psychol – mruknął pod nosem. Potem odwrócił się i usiadł, pokazując mi przez ramię faka.

Zorientowałem się, że pięść mam wciąż uniesioną. Gdy ją opuściłem, wydało mi się, że cała klasa jak jeden mąż odetchnęła z ulgą. Popatrzyłem spod oka na Caseya, licząc, że podziękuje mi przynajmniej skinieniem głowy. On jednak nadal jeszcze kulił się za swoim biurkiem jak zbity pies i unikał mojego wzroku.

Ukradkiem znów obejrzałem się na Ellen. Tym razem patrzyła wprost na mnie, ale natychmiast odwróciła wzrok, nie chcąc spojrzeć mi w oczy. Rozejrzałem się po reszcie klasy. Jedynymi osobami, które nie unikały mojego wzroku, byli Cruz i Diehl, ale obaj mieli zmartwione miny.

Właśnie wtedy pan Sayles podniósł wreszcie oczy znad krzyżówki i zobaczył, że stoję nad Knotcherem jak kat nad dobrą duszą. Pogmerał przy aparacie słuchowym i włączył go. Przyjrzał się mnie, potem Knotcherowi i znowu mnie.

– Co to ma znaczyć, Lightman? – spytał, mierząc we mnie zakrzywionym paluchem. Kiedy nie odpowiedziałem, zmarszczył brwi. – Wracaj na miejsce. Ale już.

Tego nie mogłem zrobić. Gdybym został w klasie jeszcze chwilę, rozsadziłoby mi czaszkę. Wyszedłem więc, po drodze do drzwi przechodząc tuż przed biurkiem pana Saylesa. Przyglądał mi się z brwiami uniesionymi w wyrazie niedowierzania.

– Lepiej, żebyś szedł do dyrektora! – zawołał za mną.

Ja tymczasem pędziłem już do najbliższego wyjścia, zakłócając lekcje w kolejno mijanych pracowniach regularnym piskiem trampek na wypastowanej posadzce korytarza.

Minęła chyba cała wieczność, zanim w końcu wyrwałem się ze szkoły głównym wejściem. Biegnąc na parking dla uczniów, omiatałem wzrokiem niebo od jednego krańca horyzontu po drugi. Gdyby ktoś obserwował mnie z okien szkoły, wziąłby mnie za kompletnego świra, który śledzi właśnie mecz tenisowy olbrzymów widocznych tylko dla niego – może za Don Kichota, który mierzy wzrokiem parę wiatraków, zanim spuści im łomot.

Mój samochód stał z tyłu parkingu. Był to biały dodge omni z 1989 roku, kiedyś własność mojego ojca, o karoserii poznaczonej wgnieceniami, łuszczącym się lakierem i wielkimi płatami rdzy. Całe moje dzieciństwo stał zapomniany pod plandeką w naszym garażu, dopóki mama nie rzuciła mi kluczyków do niego w moje szesnaste urodziny. Przyjąłem prezent z mieszanymi uczuciami – nie tylko dlatego, że pordzewiały rzęch był brzydki jak noc i ledwo jeździł. Tak się złożyło, że to właśnie w tym aucie zostałem poczęty – w dodatku na tym samym parkingu, na którym teraz stałem. Ta niefortunna ciekawostka wypsnęła się matce przy okazji którychś walentynek, kiedy wypiła za dużo wina i na okrągło oglądała Nic nie mów. W przypadku mamy sentencja in vino veritas sprawdzała się w dwójnasób, gdy z winem łączył się jakiś film Camerona Crowe’a.

W każdym razie omni należało teraz do mnie. Życie zatacza chyba takie kręgi. A własna bryka to własna bryka, zwłaszcza dla kogoś jeszcze w szkole, a bez kasy. Starałem się więc po prostu nie wyobrażać sobie, co moi nastoletni staruszkowie wyprawiali na tylnym siedzeniu, kiedy z samochodowego kaseciaka dobiegał ich aksamitny głos Petera Gabriela.

Właśnie: magnetofon w tym aucie wciąż jeszcze był na chodzie. Miałem odpowiednią przejściówkę, tak że mogłem puszczać muzykę z telefonu, ale wolałem słuchać kaset ze starymi składankami ojca. Jego ulubione zespoły stały się też moimi faworytami: ZZ Top, AC/DC, Van Halen, Queen. Odpaliłem potężny (jeszcze jak) czterocylindrowy silnik omni, a z na pół zajeżdżonych głośników ryknął nagrany przez Power Station cover Get It On (Bang a Gong).

Zasuwałem do domu najszybciej, jak się dało, klucząc w labiryncie zacienionych podmiejskich uliczek z prędkością chyba dość niezdrową – zwłaszcza że przez większość trasy patrzyłem nie przed siebie, tylko w górę. Mimo późnego popołudnia było już widać – choć słabo – bliski pełni księżyc i przeczesując niebo, ciągle zatrzymywałem na nim wzrok. W efekcie podczas tej krótkiej jazdy do domu prawie przegapiłem dwa znaki stopu, a potem, kiedy z rozpędu przejechałem na czerwonym świetle, o mało nie staranował mnie jakiś SUV.

Wtedy włączyłem światła awaryjne i przez ostatnie kilometry praktycznie się wlokłem – cały czas wystawiając głowę za okno i nie mogąc oderwać oczu od nieba.3

Kiedy zajechałem pod na wpół opustoszały pawilon handlowy, siedzibę naszej Bazy, zaparkowałem o kilka miejsc od oczka w głowie mojego szefa Raya – czerwonego forda galaxie z 1964 roku, który żłopał benzynę jak smok, a na zderzaku miał wyblakłą naklejkę: KAPITANOWIE STATKÓW KOSMICZNYCH DZIAŁAJĄ IMPULSYWNIE. Reszta parkingu dla klientów jak zwykle była pusta, jeśli nie liczyć grupki samochodów pod THAI, niewymyślnie nazwaną tajską restauracją z drugiego końca pawilonu, w której zamawialiśmy z Rayem masę jedzenia na wynos. Przezwaliśmy ten lokal Thai Fighter, bo duża litera H w jego szyldzie miała okrągłe zgrubienie pośrodku poprzeczki, przez co przypominała nam myśliwiec Imperium typu TIE Fighter z podwójnym silnikiem jonowym.

Szyld nad wejściem do Starbase Ace był bardziej bajerancki. Zrobiony według projektu Raya, wyglądał tak, jakby z ceglanej fasady budynku wyrywała się prawdziwa baza kosmiczna. Kosztowało to Raya fortunę, ale wyglądało zarąbiście.

Gdy stanąłem w drzwiach, zainstalowany przez Raya dzwonek elektroniczny odegrał odgłos rozsuwania drzwi z pierwszego serialu Star Trek, co zabrzmiało tak, jakbym wkraczał na mostek Enterprise. Taki efekt przy wchodzeniu do pracy zawsze wywoływał u mnie uśmiech – nawet dzisiaj.

Już wewnątrz sklepu namierzyły mnie, obracając się w ślad za mną, dwie zabawkowe wieżyczki działek laserowych zamontowane na suficie i uaktywniane prymitywnymi czujnikami ruchu. Ray przykleił na ścianie koło nich ostrzeżenie: UWAGA! PRÓBY KRADZIEŻY KOŃCZĄ SIĘ ANIHILACJĄ PRZEZ NASZE TURBOLASERY!

Ray był tam, gdzie zwykle – za ladą, pochylony nad swoim Big Bootayem, wiekowym, ale podrasowanym pecetem do gier. Lewą ręką tańczył po klawiaturze, prawą klikał myszą.

– Witaj, Zacku, mój chłopaku, gotów do ataku! – huknął, nie odrywając oczu od gry. – Jak tam w szkole, koleżko?

– Bez sensacji – skłamałem, dołączając do niego za ladą. – A jak interes dzisiaj?

– Cisza i spokój, tak jak lubimy – oznajmił. – Zawinszujesz sobie funyuna?

Podsunął mi ogromną torbę niby to cebulowych krążków, więc wziąłem jeden z grzeczności. Raya najwyraźniej utrzymywała przy życiu dieta oparta na śmieciowym żarciu o dużej zawartości fruktozy i starych grach wideo. Trudno było nie kochać tego faceta.

Dawniej, kiedy jeszcze nie miałem samochodu, codziennie po szkole przyjeżdżałem na rowerze do Starbase Ace po to tylko, żeby pogadać z Rayem o starych grach wideo i dla zabicia czasu, póki mama nie skończy pracy w szpitalu. Ray albo rozpoznał we mnie bratnią duszę, albo tak miał dosyć ciągłego przesiadywania u niego dzieciaka bez opieki, w każdym razie w końcu zaproponował mi pracę. Byłem w siódmym niebie – a jeszcze nawet nie wiedziałem, że na swoim nowym stanowisku asystenta sprzedaży będę faktycznie pracował może z dziesięć procent czasu, bo pozostałe dziewięćdziesiąt będę spędzał z Rayem na grach wideo, sypaniu żartami i zajadaniu w pracy śmieciowego żarełka.

Ray przyznał się kiedyś, że prowadzi Starbase Ace „dla frajdy”. Po tym, jak zarobił kupę szmalu na akcjach firm informatycznych w czasach bańki internetowej, postanowił skorzystać z luksusu wcześniejszej emerytury, prowadząc własny przybytek dla maniaków komputerowych, gdzie mógł całymi dniami grać i rozmawiać o grach z klientami o podobnych zainteresowaniach. Mawiał, że nie zależy mu na tym, by sklep przynosił zyski – co było zdrowym podejściem, bo zyski rzadko się trafiały. Ray przepłacał za skupywane od ludzi używane gry, po czym natychmiast wystawiał je na sprzedaż w cenie poniżej kosztów nabycia. Wszystko szło u niego zawsze z rabatem, obniżką albo przeceną. Konsole, kontrolery do gier i inny sprzęt sprzedawał bez żadnej marży – żeby, jak to ujmował, „zagwarantować sobie lojalność klientów i promować branżę gier wideo”.

Ale podejście do klientów miał okropne. Jeśli akurat siedział nad jakąś grą, ludzie musieli czekać przed kasą. Uwielbiał przy nabijaniu towaru nabijać się też z gustu klienta, jeśli ten zdaniem Raya kupował grę słabą albo zbyt łatwą. Widziałem, że zarówno dzieciaki, jak i dorosłych Ray potrafił wypłoszyć ze sklepu swoją opinią na dowolny temat, od cheatów do gier po kręgi w zbożu. Chyba nie za bardzo się martwił, że chamskim zachowaniem doprowadzi interes do ruiny. Mnie to jednak obchodziło, więc nasza relacja pracownik – pracodawca wyglądała dość dziwnie, bo to ja go zwykle ochrzaniałem za nie dość uprzejmy stosunek do klientów.

Odszukałem w szufladzie i przypiąłem sobie mój identyfikator personelu Starbase Ace. Kilka lat temu Ray dla żartu wpisał na nim ksywkę, którą dla mnie wymyślił, więc na identyfikatorze stało jak byk: „Dzień dobry, jestem ZACK ATAK”. Nie mógł wiedzieć, że Zackiem Atakiem ochrzcili mnie też ludzie z klasy po „incydencie” z początku szkoły średniej.

Postałem jeszcze dłuższą chwilę, bo do niczego mi się nie paliło, ale w końcu przemogłem się i podszedłem do Smallberries, drugiego peceta naszego monstrualnego – ha, ha – działu sprzedaży. Kliknąłem parę razy myszą i otworzyłem wyszukiwarkę. Obejrzałem się, czy Ray nie patrzy, i wpisałem w nią słowa: „Beaverton, Oregon, UFO” i „latający talerz”.

Jedyne wyniki, jakie się wyświetliły, prowadziły do miejscowej restauracji UFO Pizza. Ani w lokalnej telewizji, ani na internetowych stronach gazet nikt nie wspominał, że niedawno zaobserwowano latający talerz. Jeżeli jeszcze ktoś poza mną widział tamten statek, dotąd tego nie zgłosił. A może wpłynęło gdzieś takie zgłoszenie, tylko nikt nie wziął go na serio?

Westchnąłem, zamknąłem okno wyszukiwarki i ponownie skierowałem wzrok na Raya. Jeśli miałbym powiedzieć komuś o tamtej glewii, to chyba tylko jemu. Ray najwyraźniej wierzył, że wszystko, co się na świecie dzieje, ma jakiś związek z Roswell, Strefą 51 lub Hangarem 18. Niejeden raz mówił mi o swoim przekonaniu, że do pierwszego kontaktu obcych z ludzkością doszło już dziesiątki lat temu i że nasi przywódcy tuszują ten fakt od tak dawna, bo „dwunogie lemingi” zamieszkujące Ziemię nadal nie są gotowe na przyjęcie prawdy.

Ale tuszowanie wizyt UFO czy uprowadzeń dokonywanych przez kosmitów to była jednak inna para kaloszy. Przy relacji o tym, że nad naszą mieściną przeleciał lotem koszącym wymyślony statek kosmiczny obcych z bestsellerowej gry wideo, najdziksze teorie spiskowe na temat Roswell wyglądały na małe piwo. Poza tym co, miałem podejść do mojego szefa i oznajmić mu całkiem serio, że widziałem, jak nad naszym miastem śmiga myśliwiec Sobrukai, kiedy Ray w tej akurat chwili toczył bój właśnie z tą fikcyjną rasą obcych?

Podszedłem, ale tylko po to, żeby lepiej widzieć jego ogromny monitor. Ray grał w to samo praktycznie non stop już ładnych kilka lat – w szalenie popularną pierwszoosobową strzelankę Terra Firma, wydaną przez firmę Chaos Terrain, która odpowiadała również za stworzenie Armady. Obie gry łączył wspólny wątek inwazji obcych, która miała nas czekać już wkrótce, kiedy to Ziemię zaatakują Sobrukai – wredne antropomorficzne, a zarazem mątwopodobne stwory z Tau Ceti V, napalone na unicestwienie ludzkości. Jak to zwykle w grach, powód miały z gatunku tych z dupy – bo zamarzyła im się nasza słodziuchna planetka klasy M, a dzielenie się czymkolwiek jakoś nie leżało w naturze głowonogów.

Jak prawie wszystkie rasy złych najeźdźców z kosmosu w dziejach fantastyki naukowej, Sobrukai byli wystarczająco zaawansowani technicznie, żeby konstruować ogromne statki bojowe zdolne do pokonywania międzygwiezdnych przestrzeni, a jednocześnie za mało kumaci, żeby po prostu zaadaptować do swoich potrzeb planetę pozbawioną form życia; zamiast tego woleli mozolić się z podbojem planety już zamieszkanej, i to przez kogo? – przez miliardy wymachujących bronią atomową małpoludów, z zasady niechętnych wszelkim intruzom. Z jakiegoś powodu Sobrukai uparli się właśnie na Ziemię, a przed jej zajęciem postanowili WYBIĆ WSZYSTKICH LUDZI. Szczęściem dla nas, podobnie jak wielu innych wymyślonych najeźdźców z kosmosu przed nimi, Sobrukai wyraźnie postanowili unicestwiać nas jak najwolniej i jak najmniej skutecznie. Zamiast zrobić to meteorytem, zabójczym wirusem czy kilkoma staromodnymi pociskami nuklearnymi dalekiego zasięgu, te mątwy postawiły na długotrwałą powietrzno-lądową batalię w stylu drugiej wojny światowej – jakimś cudem dopuszczając równocześnie do tego, by cały arsenał ich zaawansowanych rozwiązań z zakresu techniki zbrojeniowej, napędowej i komunikacyjnej trafił w ręce prymitywnych wrogów.

Tak w Armadzie, jak i w Terra Firma gracz wcielał się w postać rekruta sił Earth Defense Alliance – Sojuszu Obrony Ziemi – którego zadaniem jest odpieranie najeźdźców całą gamą naziemnych dronów bojowych. Każdy typ drona z arsenału EDA zaprojektowano tak, by był idealną przeciwwagą dla podobnego typu drona z arsenału wrogich kosmitów.

Fabuła Terra Firma koncentrowała się na lądowych starciach ludzi i Sobrukai, po tym jak drony obcych dotarły na Ziemię. Wydana rok później Armada była symulatorem walki w przestrzeni powietrznej i kosmicznej. Pozwalał on graczom zdalnie sterować globalnymi zasobami dronów obronnych całej ludzkości i wykorzystywać je przeciwko najeźdźcom Sobrukai zarówno w kosmosie, jak i nad zaatakowanymi ziemskimi miastami. Po wejściu na rynek Terra Firma i Armada stały się jednymi z najpopularniejszych gier sieciowych świata. Odkąd pojawiła się TF, grałem w nią jak nawiedzony – dopóki rok później Chaos Terrain nie wypuścił Armady, bo wtedy to przede wszystkim na jej punkcie zacząłem mieć obsesję. Ale w Terra Firma nadal grywałem po parę razy na tydzień z Cruzem i Diehlem – zwykle w rewanżu za to, że zgodzili się przejść ze mną jakąś misję w Armadzie.

Także Ray często żądał, żebym grał z nim w TF podczas pracy, więc mój talent do sterowania dronami lądowymi nie miał kiedy zardzewieć. A to było superważne, bo w grze Terra Firma rozmiary i siła dronów, którymi można było kierować podczas każdej misji, zależały od wskaźnika ogólnej sprawności bojowej gracza. Początkujący mieli prawo sterować tylko najmniejszymi i najtańszymi dronami bojowymi z arsenału EDA. Rozwijając umiejętności i awansując w randze, uzyskiwało się zgodę na obsługę coraz większych i coraz bardziej zaawansowanych dronów – opancerzonych poduszkowców typu Spartanin, okrętów podwodnych klasy Nautiloid, trzymetrowych sentineli (czyli takich jakby super-HONDT-ów o potężniejszej sile ognia), aż po największą i najbardziej imponującą machinę wojenną EDA, warmecha klasy Tytan – ogromnego człekokształtnego robota, jakby wyjętego ze starych japońskich anime.

Ray akurat sterował takim warmechem i był w opałach. Patrzyłem, jak osacza go horda wrogich pajęczaków. W końcu pod krzyżowym ogniem laserów mech Raya skapitulował i poleciał w tył, doszczętnie burząc duży blok mieszkalny. Zrobiłem kwaśną minę równocześnie z Rayem – w Terra Firma za jakiekolwiek niszczenie mienia podczas walki dronem, nawet niezamierzone, graczy spotykały kary. W stanowiącej tło tej gry opowieści o inwazji obcych powtarzało się mnóstwo oklepanych motywów, ale pojawiało się też sporo nowości. Choćby to, że Sobrukai swojej inwazji na Ziemię nie przeprowadzali osobiście, tylko wykorzystywali w tym celu drony. I że ludzkość, aby je odeprzeć, skonstruowała własny arsenał dronów. Tak więc wszystkie myśliwce, mechy, czołgi, okręty podwodne i jednostki naziemne po obu stronach były zdalnie sterowanymi machinami bojowymi – i każdą z nich kontrolował obcy bądź człowiek, który sam znajdował się z dala od pola walki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: