Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Assassin’s Creed: Ostatni potomkowie. Grobowiec chana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Assassin’s Creed: Ostatni potomkowie. Grobowiec chana - ebook

Druga część trylogii Assassin’s Creed® Last Descendants – Ostatni potomkowie

Owen i jego przyjaciele przegrali. Dokonali rzeczy niezwykłej, ale ostatecznie ponieśli porażkę. Kiedy odkryli, gdzie znajduje się pierwszy fragment starożytnego artefaktu – legendarnego Trójzębu Edenu – wydawało się, że mają go w garści. Poszukiwali go również członkowie Bractwa Asasynów i Zakonu Templariuszy, okazało się jednak, że ich wszystkich ubiegł jeszcze ktoś inny. Nić porozumienia między nastolatkami zaczęła się rwać – Owen wraz z przyjacielem Javierem wzięli stronę asasynów, pozostali zaś sprzymierzyli się z templariuszami. Do odszukania wciąż pozostały dwa fragmenty artefaktu i obie grupy zrobią teraz wszystko, by nie powtórzyć swoich błędów.

Koniec to dopiero początek

Podobno wnuk Czyngis-chana, Möngke-chan, został pochowany z jednym z fragmentów Trójzębu Edenu. Jego grobowca jak dotąd nie odnaleziono. Młodzi ludzie zaangażowani po obu stronach konfliktu rozpoczynają wyścig z czasem. Aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, będą musieli przenieść się w symulacji do rozdartych wojną średniowiecznych Chin i odnaleźć kolejny fragment artefaktu, nim zrobią to ich wrogowie.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-40-4
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Chiny – rok 1259 n.e.

Natalia wstrzymała oddech i czekała na eksplozję. Artylerzyści armii dynastii Song, rozmieszczeni na wysokich murach fortecy, wystrzelili właśnie kolejną salwę żeliwnych kul ze swoich grzmiących dział, fei yun pi-li pao. Rozżarzone do czerwoności pociski zakreśliły wysoki łuk na nocnym niebie i runęły na ordę wielkiego chana.

Natalia nakryła uszy dłońmi i schowała się za wałem wzniesionym przez dżurdżeńskich budowniczych. Choć po każdym ogłuszającym trafieniu ziemia drżała tak mocno, że drobiny piachu sypały jej się do oczu, umocnienia opierały się ostrzałowi. Na razie.

W gorącym i wilgotnym powietrzu, któremu lato nie dawało złapać tchu, po chwili zapanowała cisza, a gryzący, gęsty dym prochowy drażnił oczy i nos Natalii.

Nie, chwila, jego nos.

Oczy i nos Bajana, buriackiego wojownika z syberyjskich stepów i przodka Natalii. Doświadczanie pamięci genetycznej mężczyzny było najmniej dezorientującym aspektem tej symulacji. Kultura Bajana była Natalii całkowicie obca, a podbój Azji i Europy przez ordę budził w niej dogłębną odrazę. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że to wskutek tych najazdów w genach jej rodziny, pochodzącej z Rosji i Kazachstanu, znalazło się mongolskie DNA. Historia tych podbojów była więc w pewnym sensie historią pochodzenia Natalii.

Obok Bajana stał, trzęsąc się, młody wojownik. Wbijał wzrok w koronę wału, jakby się bał, że zaraz się na nich zawali. Wszyscy żołnierze chana znali już niszczycielską moc chińskiej broni, która pociskami z żelaza i ognia rozrywała mężczyzn i konie na strzępy.

Natalia poczuła, jak Bajan wychodzi w jej umyśle na pierwszy plan i wycofała się za kulisy, żeby nie przeszkadzać w odgrywaniu wspomnienia.

– Spokojnie – powiedział Bajan do chłopaka. – To tylko pokaz siły. Chcą nam dziś przypomnieć o porażce pod bramą Xin Dong.

Młody wojownik zacisnął usta i skinął głową.

– Przekonujący pokaz.

Sposób mówienia i wygląd chłopaka podpowiedział Bajanowi, że był to jeden z Tangutów wcielonych do armii siłą i prawdopodobnie nie miał jeszcze doświadczenia w walce. Nie wziął udziału w wielkich łowach, które zastępowały Mongołom ze stepowych plemion ćwiczenia wojskowe. Bajan przypomniał sobie, kiedy uczestniczył w nich pierwszy raz. Długa na osiemdziesiąt mil, budząca grozę kolumna piechurów i konnych parła w żelaznej dyscyplinie przed siebie. Lewa i prawa flanka wysuwały się powoli do przodu, aż utworzyły okrąg o promieniu wielu mil. Następnie pętlę metodycznie zaciskano, spychając przerażoną zwierzynę łowną do środka, gdzie szlachtowano ją na rozkaz wielkiego chana. Manewry te pochłonęły wiele miesięcy życia Bajana i przygotowały go do wojny.

Chłopak musiał znaleźć w sercu odwagę, bo w przeciwnym razie czekała go śmierć albo z ręki wroga, albo jako kara za tchórzostwo. Bajan odnotował w pamięci, by nakazać dziesiętnikowi arbanu, do którego należał młody Tangut, żeby zwrócił na niego szczególną uwagę.

– Jak się nazywasz? – spytał.

– Chen Lun.

Bajan zapytał chłopaka o nazwiska jego dowódców, po czym powiedział:

– Pierś do przodu, Chen Lun. Tak jak Ugedej-chan podbił cesarstwo Jin, Möngke-chan pokona dynastię Song. Zmażemy to miasto z powierzchni ziemi i zabijemy wszystkich, których w nim znajdziemy: mężczyzn, kobiety i dzieci.

Chen Lun skłonił głowę.

– Tak jest.

Bajan zostawił go samego sobie i ruszył wzdłuż umocnień, sprawdzając po drodze własnych ludzi. Ucieszyła go odważna i niezłomna postawa, z jaką znosili ostrzał, mimo że doskwierały im upał i choroba. Na zachód od obozu chana ku czarnemu nocnemu niebu wznosiła się góra, na której szczycie widać było odległe światła Miasta Rybaków. Nawet perska forteca asasynów, Alamut, nie opierała się oblężeniu tak skutecznie jak ten mały chiński fort. Jego obronność niewątpliwie wzmacniało położenie na otoczonym przez rzeki wzniesieniu o trzech stromych zboczach, ale swój wkład mieli też inżynierowie wojskowi służący dynastii Song.

Oprócz góry na niebie wznosił się jeszcze jeden cień. Tworzyła go platforma na Siodłowym Wzgórzu, wzniesiona przez budowniczych ordy z rozkazu chana. Bajan zakładał, że powstała po to, by w przyszłości ułatwić szturm na miasto albo zapewnić lepszy punkt obserwacyjny. Niektórzy uważali ją jednak za lekkomyślny wyraz pychy wielkiego chana. Czyż jednak można było mówić o pysze, kiedy okazywał ją człowiek będący uosobieniem boskiego gniewu, Cesarz Świata?

O umówionej godzinie Bajan wycofał się na wschód, do obozu na Lwim Wzgórzu, i dołączył do pozostałych dziewięciu setników swojego minganu w jurcie generała. Wewnątrz dużego, okrągłego, okutanego filcem namiotu było tak gorąco, że zapierało dech. Kilku spośród dowódców pokasływało, a inni mieli zapadnięte oczy i ledwo stali prosto, choć bardzo starali się ukryć, że coś im dolega. Bajan zastanawiał się, ilu wojowników stracą na skutek choroby, zanim ta kampania dobiegnie końca.

– Otrzymaliśmy nowe rozkazy – zaczął generał Köke. – Wang Dechen poprowadzi szturm na bramę Hu Guo. Dziś w nocy.

– Wang Dechen? – chciał się upewnić jeden z setników.

– Tak – odpowiedział Köke.

Wang Dechen był prawą ręką wielkiego chana i głównodowodzącym jego armii. Na czas oblężenia Miasta Rybaków dostał pod komendę cztery tumeny – oddziały liczące po dziesięć tysięcy zbrojnych. Jeśli zamierzał osobiście poprowadzić szturm, planowany atak musiał mieć kluczowe znaczenie.

Köke mówił dalej.

– Songowie nie będą się spodziewali kolejnego ataku tak szybko po naszej porażce pod bramą Xin Dong, a już z pewnością nie ataku pod osłoną nocy. Wang Dechen chce tylko w pełni sprawnych ludzi. Każdy z was zna stan swojego dżagunu.

– Mój jest gotowy. – Bajan otarł z brwi pot, który ściekał mu spod czapki i hełmu. – Wszyscy moi ludzie mogą walczyć.

Köke rozejrzał się po jurcie.

– A reszta?

Kilku zgłosiło pełną gotowość. Ci, których żołnierze bardziej ucierpieli z powodu choroby, zaoferowali niektóre ze swoich arbanów, najmniejszych oddziałów liczących po dziesięć osób. Köke przyjął wszystkich.

– Zbierzcie swoich ludzi i stawcie się za pół godziny przy południowym wale – powiedział. – Otrzymacie tam dalsze rozkazy.

Komendanci rozeszli się, a Bajan ruszył szybkim krokiem w stronę obozowiska. Maszerując w jego ciele, Natalia poczuła, jak na nowo ogarnia ją strach i przepełnia uczucie całkowitego wyczerpania. W ramach tej symulacji w Animusie brała już udział w czterech bitwach widzianych oczyma swojego przodka i potrzebowała wytchnienia od obrazów krwi i śmierci.

– Poddaję się – powiedziała, przepychając się w myślach przed Bajana. – Victorio, nie mogę już.

Nie wywołało to żadnej reakcji, a bitwa się zbliżała.

– Victorio?

Natalio, wszystko w porządku? – zapytał wewnątrz jej umysłu kobiecy głos z lekkimi śladami francuskiego akcentu.

– Nie. Chyba muszę zrobić sobie przerwę.

No wiesz, wszystkie neuroparametry są w normie, chociaż masz trochę podniesione tętno i ciśnienie krwi.

Serio? – miała ochotę jej odpowiedzieć. A jakie niby miałaby mieć ciśnienie, wiedząc, że za chwilę będzie walczyć w średniowiecznej bitwie?

– Naprawdę muszę zrobić sobie przerwę – powtórzyła Natalia, tym razem z naciskiem.

Jesteś pewna? Wiesz, jakie to będzie nieprzyjemne.

Bajan dotarł właśnie do obozu i Natalia wyczuła, jak wzbiera w nim podniecenie nadchodzącą walką.

– Jestem.

Chwila ciszy. Natalia była pewna, że tę ciszę wypełniała irytacja.

Jak sobie życzysz. Chwileczkę.

Natalia przygotowała się psychicznie na ból, który miał nadejść, podobnie jak Bajan wcześniej na ostrzał chińskiej artylerii. Tyle że eksplozja, która ją czekała, była zupełnie innej natury.

Przerywam symulację za trzy, dwa, jeden…

Świat otaczający Natalię, w tym wojskowy obóz Mongołów, gwiazdy na niebie, gorąca wilgoć oblepiająca jej skórę, zapach dymu i krwi, wszystko to rozpadło się na kawałki w psychicznej burzy, która przez kilka koszmarnych chwil wypalała jej umysł. Kiedy ból ustąpił, po jej niedawnych myślach został tylko popiół i znalazła się w pustce Korytarza Pamięci, swoistej sali przygotowań, obszaru przejściowego, który miał ułatwiać oswojenie się z symulacją. Natalia nie wyobrażała sobie, że mogłoby to być jeszcze trudniejsze.

Daj sobie chwilę. Odpręż się.

Natalia wiedziała, że nie odpręży się w pełni, póki nie wydostanie się z symulacji, ale podjęła wysiłek odzyskania władzy nad swoim umysłem poprzez oczyszczenie go ze wspomnień o Bajanie. Skupiła się na myślach o rodzicach i dziadkach, o życiu, które prowadziła, zanim znalazł ją Monroe i uwikłał w to diabelstwo. Od Victorii nauczyła się czepiać konkretnych wspomnień, takich jak dźwięk dzwonów prawosławnego kościoła, do którego uczęszczali dziadkowie, albo zapach gotującej się na wolnym ogniu zupy szczi i dochodzących obok na parze pierożków manti nadziewanych pikantnym farszem. Szczegóły te składały się na to, kim była, i pomagały jej odnaleźć siebie, kiedy zatracała się w cudzym życiu.

Po kilku chwilach tych rozmyślań wzięła głęboki oddech, przygotowała się na najgorsze i powiedziała:

– Mogę wychodzić.

Bardzo dobrze. Wyłączam zagłuszanie płata ciemieniowego za trzy, dwa, jeden…

Natalia odniosła wrażenie, jakby jej umysł, żołądek, skóra, całe ciało, wywróciło się na drugą stronę, a obnażone nerwy zostały wystawione na działanie powietrza. Nie krzyczała już jak kiedyś, ale wciąż pojękiwała, póki wrażenie nie minęło, a Victoria nie zdjęła jej z głowy kasku Animusa. Natalia stała pośrodku metalowego pierścienia zawieszonego na wysokości jej pasa, z którym łączyła ją uprząż oplatająca klatkę piersiową. Stopy miała przypięte do niewielkich platform umocowanych na przegubach, a ręce i dłonie do egzoszkieletu idealnie podążającego za najdrobniejszymi ruchami. W odróżnieniu od Animusa Monroego, ta konfiguracja umożliwiała pełen zakres ruchów podczas symulacji, bez ruszania się z miejsca. Victoria pomogła Natalii wydostać się z gęstwiny kabli i pasów.

– Pamiętaj, masz oddychać – powiedziała, wyprowadzając ją z pierścienia.

Natalia wyszła nieco chwiejnym krokiem. Specyficzny rodzaju ruchu albo jego duże natężenie powodowały, że opuszczała ten nowy model Animusa fizycznie wyczerpana. Ból stłumiła jednak fala mdłości. Natalia poczuła z tyłu języka smak żółci.

– Wiadro – powiedziała i zamknęła oczy. Trzymanie ich otwartych tylko pogarszało sprawę.

– Proszę – odpowiedziała Victoria.

Natalia odwróciła się w stronę, z której dochodził głos jej opiekunki. Uchyliła odrobinę prawą powiekę, tylko tyle, by dostrzec kontur wiadra przez mgłę swoich rzęs. Zwracała tak długo, aż nie zostało jej nic w żołądku i nie mogła złapać oddechu.

– Koniec? – spytała współczującym głosem Victoria, głaszcząc ją po włosach.

Dysząc, Natalia powlokła się w stronę rozkładanego łóżka ustawionego w kącie pokoju. Czuła się ociężała.

– Koniec.

Słyszała jak jeden z pracowników obsługi technicznej Abstergo wynosi chlupoczące wiadro i zrobiło jej się go żal, ale tylko na chwilę. W końcu nie on przeżywał to piekło, tylko ona.

Osłoniła oczy i spróbowała trochę je otworzyć.

– Jak długo byłam tym razem?

– Trzy godziny i jedenaście minut – odpowiedziała Victoria i usiadła obok niej.

– Wydawało się dłużej – stwierdziła Natalia.

Zawsze tak się wydawało.

– Chcesz się przespać?

Natalia otworzyła oczy trochę szerzej i odwróciła się w stronę Victorii. Obcięte na chłopczycę włosy opiekunki urosły od czasu, gdy Natalia wraz z pozostałymi zjawiła się w Aerie, ale wydatne zęby i szeroki uśmiech pozostały bez zmian.

– Chyba tak – powiedziała Natalia.

– Dobrze. W takim razie zdasz mi raport później.

Natalia wessała powietrze przez zęby i wyciągnęła się na łóżku. Badaczka wstała z krzesła na kółkach i podeszła do eleganckiej przeszklonej szafki. Wyjęła z niej bladoniebieski koc z polaru i okryła dziewczynę.

– Odpoczywaj. Wszystkim się zajmiemy.

Natalia skinęła głową, a przynajmniej tak jej się wydawało, bo natychmiast zmorzył ją sen, a oczy same zamknęły się z powrotem.

Kiedy się obudziła, była sama, ale miała pewność, że gdzieś na pewno jest ktoś, kto ją obserwuje. Pokój wypełniało łagodne światło. Usiadła i odniosła wrażenie, jakby miało rozsadzić jej czaszkę. Wiedziała już, że ból głowy potrwa co najmniej jeden dzień, choć i tak było już lepiej niż na początku. Jej koledzy też cierpieli. Victoria zapewniła ich wszystkich, że animusy, z których korzystają, zostały skalibrowane i oprogramowane zgodnie z ich osobistymi profilami neurologicznymi, więc z czasem bóle głowy powinny ustąpić.

Nie „na pewno miną”, tylko „powinny”.

Natalia potarła miejsce z tyłu głowy, gdzie zagłuszacz płata ciemieniowego bombardował jej mózg specjalnie dobranymi falami impulsów elektromagnetycznych. Fale te nie przeszkadzały jej ani trochę, póki przebywała w symulacji. Problemem było wchodzenie do Animusa i wychodzenie z niego, przez co reszta grupy spędzała w nim więcej czasu niż Natalia. Sean prawdopodobnie zamieszkałby w symulacji, gdyby mógł, dla niego było to wspaniałe doświadczenie.

Jeden z techników dał im kiedyś do zrozumienia, że istniała jeszcze inna, bardziej inwazyjna wersja Animusa, którego Abstergo nie odważyło się używać na dzieciach. Natalię to cieszyło. Tak jakby konieczność codziennego poddawania się tomografii komputerowej, rezonansowi funkcjonalnemu i działaniu zagłuszacza nie była dość inwazyjna.

Drzwi do pokoju rozsunęły się z sykiem i weszła przez nie Victoria ubrana w biały fartuch laboratoryjny. W rękach trzymała nieodłączny tablet, a w odpowiedzi na jej obecność światła w pokoju rozżarzyły się pełną mocą. Natalia zmrużyła oczy.

– Jak się czujesz? – spytała Victoria.

– Lepiej – odpowiedziała Natalia. – Ale wciąż mam wrażenie, jakby ktoś rozłupał mi tył głowy siekierą.

– Naprawdę? – zdziwiła się Victoria i zmarszczyła brwi. – Z czasem to się powinno poprawić.

Powinno.

– Czujesz się na siłach porozmawiać o symulacji?

Natalia rozejrzała się po pokoju. Ściany pokrywała gładka biała boazeria, a jedyne wyposażenie stanowiły nowoczesne szklane meble o zaokrąglonych krawędziach, ekrany komputerowe i pierścień Animusa, którego kształty przywodziły na myśl coś, co spoczywało tysiącami lat na dnie oceanu, formowane i polerowane przez wodę.

Natalia podniosła się z łóżka.

– Tak, możemy iść.

– Dobrze. – Victoria podała jej ramię i wskazała gestem w stronę otwartych drzwi. – Zapraszam.

Wyszły z sali mieszczącej Animusa na szeroki korytarz, po którego prawej stronie ciągnął się rząd drzwi, a po lewej przez szklaną ścianę widać było gęsty sosnowy las okalający Aerie. Sąsiedztwo drzew było jednym z aspektów tego miejsca, który naprawdę cieszył Natalię. Wystarczyło, aby wyszła na zewnątrz i odetchnęła ich zapachem, i od razu czuła się trochę lepiej.

Victoria poprowadziła ją korytarzem w stronę jednej z sal konferencyjnych. Wyszły ze skrzydła mieszczącego laboratoria i salę z Animusem do bardziej przestronnej części budynku, zalanej złocistym wieczornym światłem wpadającym przez szklany sufit oraz przeszklone ściany. Wszystkie pięć budynków Aerie zbudowano prawie identycznie, dlatego w niektórych miejscach odnosiło się wrażenie, jakby przebywało się we wnętrzu kalejdoskopu.

Kiedy weszły do sali konferencyjnej, Isaiah podniósł się z krzesła, żeby przywitać Natalię. Blond włosy miał zaczesane do tyłu, a w zielonych oczach iskrzyło zainteresowanie.

– Dzień dobry, Natalio. Miło cię widzieć. Jak rozumiem, twoja symulacja wciąż nie należy do najłatwiejszych.

– Można tak powiedzieć – odparła Natalia.

– Radzisz sobie?

– Jak na razie.

– Proszę. – Isaiah wskazał gestem jedno z krzeseł przy stole konferencyjnym, który wyglądał, jakby wycięto go z wielkiej bryły obsydianu. – Porozmawiajmy.

Natalia wybrała krzesło naprzeciw Isaiaha, a Victoria usiadła obok niej.

– Mongolscy chanowie często postępowali dość bezdusznie. – Isaiah usiadł z powrotem. – Szczególnie podczas najazdu na południe Chin.

Natalia starała się o tym nie rozmyślać, ale Mongołowie trzymali się pewnego wzorca wojny psychologicznej i terroru. Miastom, do których się zbliżali, obiecywali łaskę, o ile tylko ich przywódcy uznają absolutną zwierzchność wielkiego chana i zgodzą się płacić daninę. Jeśli lokalny władca przystał na te warunki, zwykle w ogóle nie dochodziło do rozlewu krwi. Odmowa zawsze skutkowała rzezią i zniszczeniem na taką skalę, że ich widok przyprawiał Natalię o mdłości.

– Rozumiem, dlaczego jest to dla ciebie bardzo nieprzyjemne – powiedział Isaiah.

– Wszyscy rozumiemy – dodała Victoria.

Isaiah splótł swoje dłonie o długich, cienkich palcach i oparł je o stół.

– Żałuję, że nie mamy innego sposobu, by zdobyć informacje, których nam potrzeba.

Natalia też żałowała.

– Chciałabyś zadzwonić do rodziców? – spytał Isaiah.

Natalia najchętniej wisiałaby na telefonie cały dzień, ale zwykle pozwalała sobie dzwonić do domu najwyżej raz na dwa albo trzy dni. Poza tym rodzice odwiedzali ją w każdy weekend. Nie zdradzała im jednak szczegółów swojego pobytu w Aerie. Nie chciała dokładać im zmartwień.

– Myślę, że sobie poradzę.

Victoria oparła dłoń na przedramieniu Natalii.

– Czy w takim razie możemy zadać ci kilka pytań na temat symulacji?

– Jasne – powiedziała, czując, że im szybciej będzie to miała z głowy, tym lepiej.

– Jak znosisz zagłuszanie płata ciemieniowego? – spytał Isaiah. – Doktor Bibeau donosi mi, że wciąż doskwierają ci bolesne skutki uboczne.

Natalia potwierdziła skinieniem głowy.

– To normalna reakcja – powiedział Isaiah. – Fale elektromagnetyczne tymczasowo wyciszają płat ciemieniowy, czyli część mózgu odpowiedzialną za orientację w czasie i przestrzeni. Pozwala to na dogłębniejszą i szybszą akceptację symulacji, ale może cię też silnie dezorientować.

Zawsze przedstawiał jej to samo wyjaśnienie, niemal słowo w słowo, jakby odbywali tę rozmowę pierwszy raz.

– Migreny nie są już takie okropne jak kiedyś – powiedziała Natalia, mając nadzieję, że popchnie to rozmowę do przodu.

– Cieszę się. – Isaiah pochylił głowę ułamek cala w lewą stronę. – Trafiłaś na jakiś ślad?

– Nie.

– Jesteś pewna?

Natalię irytował jego zwyczaj niedowierzania wszystkiemu, co mówiła.

– Myślę, że rozpoznałabym sztylet posiadający moc zniszczenia świata.

– Może tak – odparł Isaiah. – Może nie.

Zdawała sobie sprawę, że dyrektor się niecierpliwi, ale szczerze mówiąc, ona też traciła spokój. Była tu wyłącznie po to, by znaleźć Fragment Edenu. Tylko z tego powodu cała ich grupa znajdowała się w Aerie, a Owen i Javier nie wiadomo gdzie. Trzeba było znaleźć ten artefakt. Natalia jednak wciąż nie była pewna, czy rzeczywiście chce go znaleźć pierwsza.

– Wiemy, że Bajan miał z nim w swoim życiu styczność – powiedziała Victoria. – To tylko kwestia czasu.

– A co, jeśli natknął się na niego jako starzec? – spytała Natalia. – Być może jeszcze długa droga przede mną.

– Gdybyśmy mieli rdzeń Animusa Monroego i zapisane na nim wyniki poszukiwań, moglibyśmy zastosować bardziej precyzyjne podejście. – Oczy Isaiaha jakby rozbłysły, czemu towarzyszyło napięcie mięśni żuchwy. – Niestety, wciąż nie wiemy, gdzie się znajduje, więc na razie będziesz musiała poznawać życie Bajana dzień po dniu.

– Bitwa po bitwie – poprawiła go Natalia.

Ani Isaiah, ani Victoria nie wspominali od pewnego czasu o wzniesieniu pokoleniowym. Zdawali sobie sprawę, że Monroe znalazł w ich DNA coś wyjątkowego. Nie wiedzieli jednak, o co konkretnie chodziło.

– Możesz opisać bieżący stan rzeczy w symulacji? – spytał Isaiah.

Natalia opowiedziała mu o planowanym szturmie na szczyt i porażce Mongołów, która była czymś niespotykanym.

– Wszyscy są chorzy – powiedziała. – Na cholerę, malarię, czy coś w tym rodzaju.

Victoria wykonała palcami kilka ruchów po ekranie tabletu.

– Niektóre źródła podają, że Möngke-chan zmarł podczas tego oblężenia na chorobę zakaźną.

– Na razie jeszcze żyje – powiedziała Natalia.

Isaiah zabębnił palcami. Jego paznokcie stukały o obsydianowy stół.

– Możesz wrócić do Animusa dziś wieczorem?

Natalia zastanowiła się chwilę, pocierając skronie, zanim udzieliła odpowiedzi.

– Nie, na dziś mam dość.

Isaiah rzucił Victorii gniewne spojrzenie, a ona wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym potrząsnęła głową, tak jakby Natalii nie było w pokoju. Ale to nie miało znaczenia. Nie mogli jej zmusić i w żadnym razie nie zamierzała od razu tam wracać.

Isaiah zacisnął dłoń w pięść i stuknął o stół kłykciami, tylko raz.

– W porządku. – Podniósł się z krzesła. – Mam nadzieję, że w nocy dobrze się wyśpisz. A jutro…

– Jutro wyruszam na wojnę – odparła Natalia.Rozdział 2

Owen się nie bał. Zastanawiał się, czy to dobrze. Siedział obok Javiera na łóżku polowym, oparty o surową, zapyloną płytę gipsowo-kartonową, z której wykonane były ściany magazynu służącego Griffinowi za kryjówkę. Asasyn siedział plecami do nich, zwrócony ku ekranowi komputera, przez który komunikował się z przełożonym.

– Jesteś pewien, że to miejsce jest spalone? – spytał Griffin. Jego głos przywodził na myśl basowy pomruk silnika Diesla. Od ciemnej skóry ogolonej głowy odbłyskiwało światło pojedynczej żarówki zwisającej pośrodku pomieszczenia. – Zabezpieczyłem się.

– Jestem pewien – odpowiedział mężczyzna widoczny na monitorze. Już raz Owen widział tę wymizerowaną twarz okoloną przez gęste, siwiejące włosy i brodę. Gavin Banks, jeden z przywódców Bractwa Asasynów. – Rothenberg twierdzi, że templariusze prawdopodobnie wysłali już oddział szturmowy.

Javier zerknął na Owena. Miał zmrużone oczy i napięty kark. Sprawiał wrażenie, jakby niepokoił się bardziej niż Owen.

– Ufasz temu informatorowi? – spytał Griffin.

– Tak – odpowiedział Gavin. – Zatrzyj wszystkie ślady i natychmiast się wynoś.

Griffin skinął głową.

– Mam już nowe miejsce…

– Nie – przerwał mu Gavin. – Udajcie się do punktu zbornego alfa dwanaście. Będzie tam czekała Rebecca Crane. Przekaże wam dalsze instrukcje.

– Rebecca? – zamyślił się Griffin. – No dobrze.

– Powodzenia. Bez odbioru. – Ekran zgasł.

Owen zdążył wziąć jeden wdech, po czym Griffin wstał.

– Ubierzcie się i spakujcie do plecaków tyle, ile zmieścicie. Szybko.

Owen i Javier wymienili spojrzenia, po czym zeskoczyli z legowiska i popędzili do stalowych regałów zastawionych skrzynkami i kartonami. Już raz pakowali się w ten sposób, kiedy Griffin zabrał ich na Mount McGregor w poszukiwaniu pierwszego Fragmentu Edenu. Najpierw wciągnęli skórzane kurtki z kapturami, a potem zgarnęli z półek różne rodzaje broni: noże do rzucania, strzałki oraz poręczne granaty, które mogły razić wszystkim od trującego gazu po impulsy elektromagnetyczne zdolne strącić helikopter.

Owen przyglądał się, jak Griffin pakuje własny sprzęt, w tym rękawicę asasynów, której nie pozwalał mu nawet dotknąć. Kiedy skończyli przygotowywać plecaki, Griffin podszedł do komputera i otworzył panel sterowania.

– Przygotujcie się i pamiętajcie, co trenowaliśmy – zarządził.

Owen pomyślał, że nie ma szans, by kiedykolwiek zapomniał katorgę, którą Griffin fundował im przez ostatnie kilka tygodni, żeby wpoić im podstawy technik walki i swobodnego biegu.

Asasyn pokręcił głową na widok czegoś, co pojawiło się na ekranie.

– Będziemy mieli trzy minuty.

– Na co? – spytał Javier.

Griffin nie odpowiedział. Wpisał polecenie, wcisnął enter i pomaszerował w stronę roletowej bramy magazynu. Pociągnął za klamkę i rozklekotana metalowa żaluzja uniosła się ze zgrzytem.

Było już po zachodzie słońca, ale jeszcze niezupełnie ciemno. Pora, kiedy wszystko staje się własnym szarym cieniem, ale gdy po wytężeniu wzroku wciąż można dostrzec wiele szczegółów. Griffin poprowadził ich w stronę sąsiedniego magazynu, gdzie trzymał samochód. Zanim jednak zdążył otworzyć kłódkę, na samym końcu rzędu skrytek pojawiły się reflektory. Pojazd, do którego należały, zbliżał się bardzo szybko.

– Czy to…? – spytał Owen.

– Zostawiamy samochód – stwierdził Griffin i rzucił się biegiem w przeciwną stronę. – Ruchy!

Owen popędził za nim. Obok siebie miał Javiera, który dotrzymywał mu kroku. Przemknęli tak kilkaset metrów, po czym Griffin wybił się w górę i wspiął na dach magazynu. Owen zrobił to samo, wciąż trochę zdumiony zdolnościami, które nabył dzięki przeżyciu wspomnień swojego przodka asasyna. Usłyszał, że Javier wspina się za nim, po czym całą trójką bezszelestnie pobiegli wzdłuż dachu.

– Co ma się stać za trzy minuty? – spytał Javier.

– Za dwadzieścia trzy sekundy – sprostował Griffin.

Owen spojrzał przez ramię. Zobaczył światła samochodu zbliżającego się do ich niedawnej kryjówki. Po chwili zwrócił uwagę, że świateł jest więcej i wszystkie zdążają w to samo miejsce z różnych kierunków. Niektóre poruszały się po niebie.

– Nadlatuje helikopter – zauważył.

– Słyszę – odpowiedział Griffin. – Nie podnoś…

Ogłuszająca eksplozja omiotła kark Owena falą gorąca i uderzyła w uszy. Nagły błysk rozświetlił zarówno dach, po którym biegli, jak i całą okolicę, co pozwoliło Owenowi dostrzec tuzin sylwetek rozsypanych po dachach sąsiednich magazynów i skradających się powoli w ich kierunku. Miały na sobie czarne mundury oraz hełmy umożliwiające wykrywanie i śledzenie potencjalnych celów.

– Templariusze – wyszeptał Owen.

Cała trójka natychmiast przylgnęła do dachu.

– Wychodzi na to, że Rothenberg miał rację – stwierdził Griffin. – I są na nas przygotowani.

– Wysadziłeś własną kryjówkę? – spytał Javier.

W niebo wznosiła się kolumna gęstego dymu. Owen wyczuwał zapach palonego plastiku.

– Standardowa procedura – wyjaśnił Griffin. – Nie zostanie nic, co pomogłoby im wytropić Bractwo.

– Wystarczy, że wytropią nas – odparł Owen.

– Nie uda im się. Za mną. – Griffin prześlizgnął się na drugą stronę kalenicy dachu i zniknął z pola widzenia.

Owen i Javier zrobili to samo, a kiedy wszyscy troje dotarli na skraj dachu, zeskoczyli na ziemię, w uliczkę po przeciwnej stronie budynku. Wyglądało na to, że w mroku nikt się nie kryje.

Griffin podciągnął rękaw i poprawił rękawicę.

– Przygotujcie broń.

Owen uspokoił oddech, przeciągnął plecak na pierś i wyciągnął kilka noży do rzucania oraz granatów. Javier wydobył swoją kuszę pistoletową. Griffin uniósł przedramię nadgarstkiem do góry, po czym delikatnym gestem sprawił, że z rękawicy wystrzeliło ukryte elektryczne ostrze długości sześciu, może siedmiu cali. Natychmiast je schował, ale Owen zdążył wyczuć metaliczny zapach ozonu.

– Musimy się upewnić, że nikt nas nie śledzi, i udać się do punktu zbornego. – Griffin rozejrzał się w obie strony. – Oczy dookoła głowy. To nie są ćwiczenia.

Poprowadził ich truchtem w kierunku przeciwnym do miejsca wybuchu. Owen wyostrzył zmysły, tak jak się tego nauczył. W ten sam sposób, którym posługiwał się jego przodek. Objął wzrokiem ziemię pod swoimi stopami i owiewające go powietrze. Wsłuchał się w echa odbijające się od ścian po obu stronach uliczki. Trzymali się skraju drogi, mijając kolejne magazyny. Chwilę później dotarli do końca zabudowań. Trzy metry dalej stało ogrodzenie z drucianej siatki.

Zanim minęli ostatnie magazynowe boksy, Owen coś wyczuł.

Skupił się na fragmencie przestrzeni, do którego się zbliżali. Słuch, węch i dotyk podpowiedziały mu, że za rogiem czają się, niczym zęby wnyków, wrodzy agenci. Griffin i Javier nie dysponowali aż tak wyczulonymi zmysłami, ale wyglądało na to, że też zdali sobie sprawę z zagrożenia. Przystanęli. Nastała absolutna cisza. Owen przygotował dwa granaty EMP, a Javier załadował swoją pistoletową kuszę strzałkami. Griffin przykucnął w pozycji do walki i skinął głową.

Owen wyskoczył pierwszy, cisnął granaty w obie strony i przekoziołkował do przodu. Wybuchy były bezgłośne, ale ich skutki już nie. Agenci wyjąc przeraźliwie, upuścili broń i usiłowali zerwać z głów przepalone elektroniczne hełmy.

Było ich ośmiu, po czterech z każdej strony. Javier ruszył zza narożnika, strzelając bełtami z neurotoksyną, i jeden z agentów zwalił się na ziemię. Griffin wyeliminował najbliższego przeciwnika pchnięciem szemrzącego elektrycznego ostrza, które raziło ładunkiem silniejszym niż jakikolwiek paralizator, po czym rozprawił się z dwoma kolejnymi.

Kilka sekund po rozpoczęciu walki połowa templariuszy leżała na ziemi, zostało jednak jeszcze czterech. Owen wyciągnął granat dymny, żeby zapewnić osłonę Javierowi i Griffinowi, ale się zawahał. Trzęsła mu się dłoń. Wpatrywał się w rozdygotane palce, które nie potrafiły wyciągnąć zawleczki, i zaczynało do niego docierać, że jednak się boi, a jego ciało zrozumiało to wcześniej niż umysł.

– Owen! – krzyknął do niego Javier.

Właśnie odwracał głowę, kiedy otrzymał w plecy potężne uderzenie. Odebrało mu dech i zatoczył się kilka kroków, zanim udało mu się przekręcić twarzą do napastnika. Zobaczył przed sobą kobietę bez hełmu dzierżącą kawał pręta zbrojeniowego, który trzymała niczym kij baseballowy.

To nie są ćwiczenia.

Widząc, że kobieta rzuca się na niego, Owen rozstawił szerzej nogi. Udało mu się uniknąć uderzenia, pochylając głowę, i odpowiedział celnym ciosem pięścią w bok tułowia. Agentka była jednak szybsza i lepiej wyszkolona. Na jego twarzy wylądował ostry łokieć, co sprawiło, że przed oczyma rozbłysły mu gwiazdy. Był przekonany, że zaraz znów poczuje pręt, ale nagle wyrósł przed nim Griffin, a agentka padła na ziemię z dymiącą raną w szyi, tam, gdzie dosięgnęło ją ostrze asasyna.

Za plecami Owena coś głucho tąpnęło, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że to Javier obezwładnił kolejnego przeciwnika zatrutą strzałką. Owen zmusił wreszcie swoje dłonie, by odbezpieczyły granat, a Griffin pod osłoną dymu wyeliminował dwóch pozostałych templariuszy.

– Szybko – zarządził asasyn, pokasłując. – Pozostali agenci z pewnością już zauważyli, że ci nie odpowiadają.

Wspięli się po ogrodzeniu z siatki i popędzili przez opuszczoną działkę pełną chwastów i porozrzucanych puszek. Unikali światła szperacza, którym helikopter krążący im nad głowami przeczesywał okolicę, aż dotarli do ruchliwej ulicy. Tam pochowali broń do plecaków i spróbowali wtopić się w tłum. Owen przyjął zgarbioną postawę i nieco spuścił wzrok, żeby upodobnić się do osoby wracającej do domu po długim dniu pracy. Griffin opowiedział im o zdolności asasynów do wtapiania się w tłum, ale nie zrozumieli do końca, co ma na myśli. Poza tym nie byli tak naprawdę asasynami, niezależnie od tego, co przed chwilą zrobili. Owen trzymał się Griffina tylko po to, by pomóc kolegom i odkryć prawdę o swoim ojcu.

Griffin spojrzał przez ramię.

– Weźmy taksówkę.

– Taksówkę? – zdziwił się Javier. – Asasyni jeżdżą taksówkami?

– Jak najbardziej – odpowiedział Griffin. – Wtapiamy się w tłum.

Zagwizdał przez palce i po chwili przy krawężniku zatrzymał się biały sedan ozdobiony pasem w szachownicę. Cała trójka wcisnęła się na tylne siedzenie, po czym Griffin powiedział kierowcy, gdzie ma jechać. Kiedy włączali się do ruchu, Owen wygiął kark i spojrzał przez tylną szybę w kierunku opuszczonej działki i znajdujących się za nią magazynów.

Wciąż trzęsły mu się dłonie, więc zacisnął je mocno w pięści.

Co mu się tam stało? Po prostu zamarł. A gdyby ta agentka zaatakowała go bronią palną albo nożem zamiast prętem? Prawdopodobnie by go zabiła. Trening Griffina miał sprawić, by takie sytuacje stawały się łatwiejsze, a chyba było odwrotnie.

Przez pierwsze tygodnie po opuszczeniu symulacji z okresu rozruchów przeciwko przymusowemu poborowi Owen miał przekonanie do swoich zdolności. Czuł, że może bardzo dużo. Teraz jednak zastanawiał się, czy nie była to fałszywa pewność siebie. Czy nie kołatało mu się po głowie echo przodka. Varius był doskonale wyszkolonym asasynem i po przeżyciu jego wspomnień Owen też poczuł się niezwykle sprawny. Teraz jednak, kiedy jego umysł uwolnił się od ciężaru wspomnień Variusa, Owen zaczął zdawać sobie sprawę, że jego własne umiejętności prawdopodobnie są dość ograniczone. Był ledwie nastolatkiem, a agenci templariuszy zostali wysłani, by go pojmać albo zabić.

Przez większą część drogi nikt się nie odzywał. Griffin poprosił taksówkarza, żeby wyrzucił ich na jakimś skrzyżowaniu, gdzie chwilę poczekali, po czym wsiedli do innej taksówki i udali się na przedmieścia. Owen zakładał, że miało to na celu zgubienie ewentualnego ogona. Wyglądało na to, że ta metoda się sprawdza. Światła helikoptera templariuszy stawały się coraz mniej widoczne, aż w końcu zniknęły za sylwetkami miejskich zabudowań.

Griffin zatrzymał taksówkę przed nijakim domem przy spokojnej uliczce, zachowując się tak, jakby tam właśnie zmierzali. Kiedy samochód odjechał, ruszył piechotą, a chłopaki za nim.

Javier odwrócił się do Owena.

– Wszystko w porządku?

– Ta – odpowiedział Owen.

– Niezła jazda – ekscytował się Javier.

– Dałeś radę – pochwalił go Owen, trochę zazdrosny, że Javier wykazał się takim opanowaniem i umiejętnościami.

– Obaj dobrze sobie poradziliście – wtrącił się Griffin. – Ale ci agenci się z wami cackali. Omówimy wszystko dokładnie, kiedy dotrzemy do punktu zbornego.

Po mniej więcej kilometrze marszu dotarli na skraj osiedla, gdzie asfaltowa droga przeszła w szutrową, a rzędy domów ustąpiły miejsca pagórkowatemu terenowi z rozrzuconymi tu i ówdzie gospodarstwami. Przeszli jeszcze kilka kilometrów wśród pustych pól i pastwisk zabezpieczonych zmurszałymi drewnianymi ogrodzeniami, aż w końcu minęli zakręt, za którym ukazał się ich oczom pokaźnych rozmiarów dom otoczony drzewami.

– Wow – zareagował Javier.

Budynek wyglądał na opuszczony ze sto lat temu. Cały zszarzały, spękany, naznaczony przez żywioły, wysoki na dwa, miejscami trzy piętra, częściowo obity drewnianą klepką, a w innych miejscach gontem przypominającym zaokrąglone łuski. Na fasadzie straszył zapadnięty ganek, a w jednym z narożników wyrastała kanciasta, zwieńczona blaszaną koroną wieżyczka z wysoko umieszczonym, poczerniałym okrągłym oknem, przywodzącym na myśl oko cyklopa. Większość okien, podobnie jak drzwi, była zabita deskami.

– No, to jesteśmy – oznajmił Griffin.

Owen jeszcze raz przyjrzał się domowi.

– Chyba żartujesz.

– Trochę zalatuje rodziną Addamsów, co nie? – zauważył Javier.

Owen przyznał mu rację, ale Griffin nie wdał się w dyskusję.

– Chodźcie.

Ruszyli prosto ku frontowym drzwiom po brukowanym chodniku, który prowadził przez sięgające kolan morze chwastów i trawy. Owen poczuł ciarki na plecach. Nie widział, żeby w środku paliło się światło, a po Rebecce Crane nie było śladu.

– To jest ten punkt zborny? – spytał.

– Tak – odpowiedział Griffin.

Weszli na drewniany ganek. Spękane schody, ledwo trzymające się na zardzewiałych gwoździach, zaskrzypiały im pod stopami.

Owen zadrżał.

– Ale gdzie…

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się.

Javier zapiszczał, a Owen odruchowo odskoczył, potknął się i prawie spadł ze schodów.

– Cześć, Griffin. – W mrocznym korytarzu stała jakaś kobieta. – Czekałam na ciebie.

– Rebecco – odpowiedział zagadnięty. – Miło cię widzieć z powrotem na nogach.

Drzwi najwyraźniej tylko z pozoru były zabite deskami. Kobieta zaprosiła ich gestem dłoni.

– Szybko, do środka.

Griffin ruszył przodem. Owen podążył za nim, zerkając przez ramię na Javiera. Weszli do holu, gdzie zastali obraz pasujący do wrażenia, jakie odnieśli, gdy stali na zewnątrz. Ściany pokrywała wyblakła, miejscami odklejona tapeta, a w powietrzu unosił się kwaśny zapach kurzu i pleśni. Przez wypaczone futryny po obu stronach korytarza widać było puste pokoje i wiszące w nich pokryte pajęczynami żyrandole. Schody na piętro wyglądały tak, że Owen miał nadzieję, że nie będzie musiał po nich wchodzić, a korytarz pod nimi wiódł w nieprzeniknioną ciemność.

Rebecca zamknęła drzwi wejściowe i aktywowała elektryczny zamek, który zdecydowanie nie należał do pierwotnego wyposażenia domu. Owen nagle zdał sobie sprawę, że to miejsce prawdopodobnie było zabezpieczone o wiele lepiej, niż się wydawało.

– Spodziewałam się was wcześniej – powiedziała Rebecca. – Były jakieś problemy?

– Templariusze zorganizowali nalot, kiedy się zwijaliśmy – wyjaśnił Griffin. – Musieliśmy nadłożyć drogi.

– Przykro mi. Najważniejsze, że dotarliście.

– Co to za dom? – spytał Owen.

Rebecca rozejrzała się po ścianach i suficie.

– Taki, jak widzisz. Z grubsza.

– Czyli nawiedzony? – rzucił Javier.

Rebecca uśmiechnęła się. W ciemności zamajaczyły ledwo dostrzegalne białe zęby.

– Jedyne duchy, które tu uświadczysz, Javierze, nosisz we własnym DNA.

– Wie pani, jak mam na imię?

– Oczywiście, że wiemy.

Owenowi nie spodobała się ta informacja ani sposób, w jaki została podana.

– To co teraz? – spytał Griffin. – Gavin mówił, że będziesz miała dla mnie rozkazy.

Rebecca skinęła głową.

– Tędy.

Odwróciła się plecami do nich i ruszyła przed siebie, prosto w ciemny korytarz. Griffin i chłopcy podążyli za nią, ale kawałek dalej zatrzymała się i otworzyła drzwi po prawej stronie.

Najwyraźniej mieli przez nie przejść.

– Patrzcie pod nogi – przestrzegła. – Te schody prowadzą do piwnicy.

Griffin bez wahania poszedł pierwszy, a za nim Javier. Owen rozpostarł ręce, wymacał poręcz i zaczął posuwać się drobnymi kroczkami do przodu. Przed oczami, rozpaczliwie wypatrującymi w ciemności czegokolwiek, co pomogłoby mu w orientacji, majaczyły mu wyimaginowane kształty. Odnalazł stopą krawędź pierwszego stopnia, potem kolejnego, potem jeszcze jednego, i tak schodził noga za nogą. Z dołu dobiegało dudniące echo kroków Griffina. Na górze zaś Rebecca zamknęła drzwi na korytarz.

– Włączam światła – oznajmiła. – Uwaga na oczy.

Owen zacisnął powieki, ale i tak zobaczył, że schody zalało światło. Kiedy otworzył oczy, odkrył, że część domu, w której się znalazł, mocno kontrastuje wyglądem z tym, co zastali na górze. Gładkie ściany pokrywała szara boazeria, a u stóp schodów zastał pomieszczenie, które całkiem odpowiadało jego wyobrażeniom o kryjówkach asasynów. W każdym razie lepiej niż skrytka magazynowa Griffina.

Znajdowało się tam kilka komputerów, duży szklany stół konferencyjny oraz ściana w całości obwieszona bronią, pancerzami i ubraniami. Owen zwrócił uwagę, że po przeciwnej stronie od wejścia stał rozkładany fotel bardzo podobny do tego, który Monroe wykorzystywał w swoim Animusie.

– To twoje maleństwo? – spytał Griffin, wskazując głową w jego kierunku. – Tutaj?

– Nie – odpowiedziała Rebecca. – To coś innego, nowa technologia Abstergo. Shaun zdobył w Madrycie procesor i schematy. Zbudowałam tę maszynę na ich podstawie.

– Shaun? – zaciekawił się Javier.

– Jeden z naszych znajomych ma tak na imię – wyjaśnił Owen.

– Tak? – Rebecca przechyliła głowę. Miała krótkie brązowe włosy i oliwkową cerę, która przywodziła Owenowi na myśl Natalię. – Czy twój znajomy też jest cynikiem i egoistą, który uważa, że jest najmądrzejszy na świecie?

Owena lekko zatkało.

– Yyy, nie.

Rebecca wzruszyła ramionami.

– To w takim razie nie ten sam. – Spojrzała na Griffina. – Pamiętasz jeszcze, jak się obsługuje Animusa?

– Oczywiście – odpowiedział. – Ale dlaczego? Nie zostajesz?

– Nie. Jestem potrzebna gdzieś indziej.

– Co może być ważniejsze od tego? – dziwił się Griffin. – Tu chodzi o Trójząb Edenu. Jeden z zębów jest w czyichś rękach. Drugi…

– Wiem o tym – odparła Rebecca. – Ale uwierz mi, na świecie teraz wrze, a Bractwo ma o wiele za mało ludzi. Dostałam rozkazy, a ty na razie będziesz musiał poradzić sobie sam. To jest bezpieczne miejsce. Wszystko dla was przygotowałam, po prostu włączasz i działa. Poradzisz sobie, prawda?

Griffin stał przez chwilę nieruchomo, marszcząc brwi, a Owen wyczuł między dwójką asasynów wyraźne napięcie. Najwyraźniej relacje w Bractwie nie zawsze układały się harmonijnie. Nerwowa chwila szybko jednak minęła, po czym Griffin skinął głową i zauważalnie się rozluźnił.

– Dobrze – stwierdził. – Wiem, że nie masz wyboru.

– Nie mam – odpowiedziała. – Ale tak naprawdę nie miał go ani Gavin, ani nawet William. Templariusze odebrali nam możliwość wyboru piętnaście lat temu, kiedy prawie nas unicestwili.

– Jak brzmią moje rozkazy? – spytał Griffin.

– Rothenberg twierdzi, że templariusze teraz tropią drugi sztylet, który ostatnio widziano w średniowiecznych Chinach. Musimy dostać go w swoje ręce przed nimi. Z pomocą duchów – Rebecca odwróciła się w stronę Owena i wskazała go palcem – kryjących się w jego DNA.

CIĄG DALSZY W PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: