Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Automaty liczą. Komputery PRL - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Automaty liczą. Komputery PRL - ebook

„Automaty liczą” to historia pojawienia się i prób budowy w Polsce cyfrowych maszyn liczących – od ogromnych, zajmujących całe pokoje „mózgów elektronowych” po miniaturowe urządzenia o gabarytach jednotomowej „Encyklopedii Popularnej PWN” i od powstania Instytutu Maszyn Matematycznych do upadku wrocławskich zakładów Elwro. To także opowieść o narodzinach krajowej informatyki – i o tym, jak z akademickich laboratoriów komputery trafiły do fabryk, urzędów i gabinetów działaczy PZPR, by pod koniec lat 80. znaleźć się również w mieszkaniu statystycznego obywatela.

Bartłomiej Kluska (ur. 1980) – historyk, archiwista. Autor książek „Dawno temu w grach” (2008) i „Bajty polskie” (2011) oraz ponad stu artykułów popularyzujących przeszłość informatyki. Stały współpracownik miesięcznika „CD-Action”. Mieszka na łódzkich Bałutach.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-768-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG: ROBOT-MATEMATYK

„Żyjemy w świecie fantastyczniejszym niż świat starych bajek” – zdanie to, zamieszczone we wrześniu 1946 roku na łamach miesięcznika popularnonaukowego „Problemy”, dało początek historii polskiej informatyki. Tymi właśnie słowami redaktor naczelny magazynu i wielki miłośnik prozy science fiction Tadeusz Unkiewicz (publikujący wówczas pod pseudonimem „Vidimus”) rozpoczął opis „robota-matematyka”, pierwszej w dziejach ludzkości „o fenomenalnych właściwościach, elektronowej maszyny do liczenia”. Maszyną tą był ENIAC (czyli Electronic Numerical Integrator And Computer), zbudowany w Stanach Zjednoczonych.

Urządzenie to stworzone w latach 1943-1945 na Uniwersytecie Pensylwanii miało pierwotnie służyć do obliczeń tablic balistycznych dla artylerii (jak trafnie zauważał autor artykułu w „Problemach”: „wojna jest jednak motorem postępu”) i w rzeczywistości nie było ani pierwszą, ani nawet najbardziej dojrzałą konstrukcyjnie z funkcjonujących wówczas „maszyn matematycznych”. Historycy informatyki na pewno wymieniliby w tym miejscu dzieła genialnego niemieckiego inżyniera Konrada Zusego, komputer Mark I, opracowany (przy niemałym wsparciu firmy IBM) przez Howarda Aikena na Uniwersytecie Harvarda, czy maszynę Colossus, wykorzystywaną przez Brytyjczyków w trakcie II wojny światowej do łamania niemieckich szyfrów. Jednak to właśnie ENIAC po zakończeniu działań wojennych (w których nb. nie zdążył wziąć udziału, ponieważ uruchomiono go dopiero w listopadzie 1945 roku) został przez dumnych Amerykanów pokazany całemu światu. Twórcy ENIAC-a – John Mauchly i Presper Eckert – z dumą demonstrowali swój „elektroniczny kalkulator cyfrowy” zafascynowanym naukowcom, a doniesienia o tym fenomenie szybko dotarły również do Polski.

ENIAC szokował już swoimi gigantycznymi rozmiarami (9 na 15 metrów elektroniki), wagą (30 ton), a także niespotykaną niezawodnością. Maszyna zbudowana z 18 tysięcy lamp elektronowych (jak usłużnie przypominał „Vidimus”, dobrej klasy radio wykorzystuje 10 lamp, najnowocześniejszy zaś nadajnik radarowy – 400) potrafiła działać bez żadnych usterek nawet przez trzy dni! O wyjątkowości ENIAC-a stanowiły jednak przede wszystkim jego zdolności rachunkowe – mógł wykonywać do 5000 dodawań na sekundę. Dzięki temu w ciągu 30 sekund obliczał tor pocisku lecącego w powietrzu minutę. Biegły rachmistrz wyposażony w arytmometr rozwiązywałby to samo zadanie w ciągu... 20 godzin.

Szybko dostrzeżono, że urządzenie dysponujące tak niesamowitymi możliwościami pozwalało marzyć o zrewolucjonizowaniu wielu dziedzin przemysłu, administracji i nauki. Choćby – jak pisał redaktor „Problemów” – „w fizyce atomowej i w mechanice kwantowej . Dla przykładu podamy, że fizyk angielski dr D.R.H. Hartree niepotrzebnie spędził piętnaście lat nad wyliczeniem struktury atomu. Naprawdę szkoda było czasu. ENIAC dokonałby tego w dwa albo trzy dni”.

Podobnie jak na całym świecie, tak i w Polsce pod­noszącej się z wojennych zniszczeń opis ENIAC-a rozpalał wyobraźnię młodych matematyków i entuzjastów techniki. To właśnie artykuł w „Problema­ch” jako swój pierwszy kontakt z maszynami matematycznymi wymieniał Romuald Marczyński (w 1946 roku student Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej) w wywiadzie udzielonym po latach magazynowi „Bajtek”. Z kolei Leon Łukaszewicz (wówczas świeżo upieczony inżynier, zatrudniony w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym) wspominał, że był: „pod wielkim wrażeniem zarówno konstrukcji, jak i możliwości obliczeniowych tej maszyny. Wynikało z nich, że to, co ja liczę cały dzień, maszyna ta liczy w sekundy”.

Wydarzenia, które były konsekwencją pojawienia się w Polsce doniesień o ENIAC-u (a w których i Romuald Marczyński, i Leon Łukaszewicz odegrać mieli znaczną rolę), wywarły ogromny wpływ na historię kraju oraz społeczeństwa.OD MÓZGÓW ELEKTRONOWYCH DO KOMPUTERÓW

Prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który zetknął się z cyfrowymi maszynami liczącymi, był wybitny fizyk, profesor Stefan Pieńkowski, pełniący w trakcie wojny funkcję pełnomocnika rządu londyńskiego ds. nauki, a od 1945 roku będący rektorem Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor dobrze znał brytyjskie i amerykańskie dokonania, dlatego zachęcił Kazimierza Kuratowskiego, dyrektora właśnie powołanego do życia Państwowego Instytutu Matematycznego, by wybrał się do Stanów Zjednoczonych w celu dokonania rekonesansu badawczego. Kazimierz Kuratowski odbył swoją podróż w 1948 roku, odwiedził m.in. Uniwersytet Princeton i spotkał się z samym Johnem von Neumannem, genialnym matematykiem i twórcą koncepcji programu komputerowego. To właśnie podczas tej wyprawy Kazimierz Kuratowski uwierzył, że maszynę liczącą można zbudować również w Polsce. Profesora nie zniechęcał (skądinąd oczywisty w kraju wyniszczonym wojną) niedobór dosłownie wszystkiego, co potrzebne do rea­lizacji projektu. Co więcej, zdołał on przekonać do swej idei grupę młodych, często kończących jeszcze studia przerwane przez wojnę, entuzjastów (w tym wspominanych już Romualda Marczyńskiego i Leona Łukaszewicza), którym nieobce było to zagadnienie.

Rzecz jasna, nowa technologia zainteresowała również władze, a ideę zbudowania polskiego ENIAC-a wsparł sam minister obrony narodowej marszałek Michał Rola-Żymierski. To z jego inicjatywy w grudniu 1948 roku powołano do życia Grupę Aparatów Matematycznych (GAM). Członkom tego zespołu przyświecał wprawdzie cel skonstruowania maszyny liczącej, ale gorzej było z przygotowaniem. Po latach profesor Janusz Groszkowski wspominał: „po prawdzie nie mieliśmy ku temu żadnych środków – ani zaplecza, ani sprzętu, ani technologii, ani wreszcie żadnego doświadczenia, a jedynym chyba atutem był talent i niespożyte siły młodości kilku obiecujących entuzjastów”. Przewodniczącym GAM-u został logik i matematyk Henryk Greniewski. Leon Łukaszewicz wspominał później, że: „powierzenie mu kierownictwa okazało się szczęśliwą decyzją. W samej budowie komputerów nie mógł on wiele pomóc, ale miał z nas wszystkich największe doświadczenie życiowe i dzielił się nim z nami bardzo chętnie. Poza tym miał on wielki urok osobisty, a dyskutując z nim na tematy ogólnonaukowe i filozoficzne, zapominało się o całym świecie”.

Istotnie, początkowo młodzi uczeni mogli co najwyżej dyskutować, nie dysponowali bowiem ani odpowiednim sprzętem, ani funduszami. Nie oddano do ich dyspozycji nawet żadnego lokalu, gdyż w Warszawie podnoszącej się z ruin obowiązywały przy podziale dostępnych pomieszczeń inne priorytety. A zatem – oddajmy ponownie głos Leonowi Łukaszewiczowi – „okres ten upływał nam na planowaniu zajęć laboratoryjnych, studiach zaczynającej docierać do nas literatury oraz spotkaniach seminaryjnych. Jednym z tematów tych spotkań było poprawne zdefiniowanie pojęcia maszyny liczącej”.

Jesienią 1950 roku członkowie Grupy Aparatów Matematycznych otrzymali trzy pokoje w odbudowanym gmachu dawnego Warszawskiego Towarzystwa Naukowego przy ul. Śniadeckich 8. Własny lokal sprawił, że mogli wreszcie przejść od dyskusji i rozważań do praktyki. Czym prędzej wybitny matematyk Zdzisław Pawlak zaprojektował miniaturową maszynę liczącą opartą na przekaźnikach elektromagnetycznych (jak opowiadał Adam Empacher: „tydzień czasu trwało opracowywanie planów, drugi tydzień zajął montaż”). Co ciekawe, urządzenie pracujące w systemie dwójkowym potrafiło rozpoznać tylko liczby dwucyfrowe (tj. 00, 01, 10 i 11, których dziesiątkowymi odpowiednikami są: 0, 1, 2 i 3), a następnie np. dodawać je z szybkością około jednej operacji na sekundę. Rozkazy dla maszyny zapisywano, dziurkując gwoździem taśmę papierową. Trudno w tym przypadku, rzecz jasna, mówić o sprawnym, gotowym do działania i użytecznym urządzeniu, dlatego nawet członkowie Grupy traktowali dzieło Zdzisława Pawlaka jako teoretyczny model, służący co najwyżej do celów dydaktycznych i doświadczalnych. Ochrzczono go imieniem „Gamuś” (w literaturze przedmiotu wykorzystywana jest już jednak bardziej profesjonalna nazwa GAM-1).

Skromne możliwości oraz gabaryty „Gamusia” sprawiły, że niespecjalnie nadawał się on do pokazywania oficjelom, tymczasem oczekiwania wobec młodych naukowców rosły.

„Rewolucyjna technika dociera do Polski”

Na szczęście zespół pod kierunkiem Leona Łukaszewicza już w latach 1953-1954 mógł pochwalić się zbudowaniem działających maszyn analogowych (czyli – w pewnym uproszczeniu – takich, które jak suwak logarytmiczny pracują poprzez przyporządkowanie liczbom wielkości fizycznych: długości, objętości, ciężaru, kątów lub właściwości prądu elektrycznego). Choć nie tak uniwersalne i precyzyjne jak maszyny cyfrowe (do których należał np. ENIAC), to jednak były znacznie tańsze i prostsze w wykonaniu, prognozowano zatem, że wkrótce „awansują do rangi nieodłącznego atrybutu współczesnego inżyniera”.

Pierwszą polską elektroniczną maszyną analogową była AWA, służąca do analizy wielomianów algebraicznych – jak pisał o niej Adam Empacher: „niewielki aparat, wagi zaledwie około 25 kg, a więc łatwo przenośny”. Niestety, mimo że szare, prostopadłościenne pudełko, zaopatrzone z przodu w tablicę z pokrętłami służącymi do nastawiania współczynników wielomianu, spełniało swoje zadanie, nie prezentowało się tak efektownie jak ENIAC.

O wiele dostojniej wyglądał natomiast Analizator Równań Różniczkowych (ARR), składający się z sześciu szaf wysokich na dwa metry, zbudowany z użyciem blisko pięciuset lamp elektronowych i ważący prawie dwie tony. Ta ogromna konstrukcja służyła do rozwiązywania układów równań różniczkowych. Parametry zmieniało się poprzez manipulowanie potencjometrami, a efekty pracy urządzenia wyświetlane były na kilku ekranach. Leon Łukaszewicz chwalił się: „proste pokręcenie gałkami zastępuje tygodnie żmudnych obliczeń wykonywanych przez liczny zespół rachmistrzów”. ARR stał się pierwszą w dziejach GAM-u systematycznie eksploatowaną maszyną liczącą, która na dodatek przyniosła swoim twórcom nagrodę państwową (1955). Członkowie Grupy przyznawali: „Uznanie to było bardzo na czasie, gdyż oczekiwanie na pierwsze efekty pracy GAM-u przeciągało się już znacznie, wyczerpując przez to cierpliwość władz Akademii”.

Szybko powstawały zatem kolejne maszyny ana­logowe, często o fantazyjnych nazwach, takich jak EMIRR (Elektro-Mechaniczny Integrator Równań Różniczkowych) czy ARAL (Analizator Równań Algebraicznych Liniowych), a zyskująca na powadze GAM zmieniła nazwę i stała się Zakładem Aparatów Matematycznych w ramach Instytutu Matematycznego Polskiej Akademii Nauk. Na czele placówki stanął Leon Łukaszewicz. Choć nie było wówczas jasne, czy przyszłość należy do maszyn analogowych czy cyfrowych, to w czasie, gdy powstawał ARR, inny zespół pod przewodnictwem Romualda Marczyńskiego pracował już także nad maszyną cyfrową.

Elektroniczna Maszyna Automatycznie Licząca (EMAL) gotowa była w 1955 roku. Jej konstrukcję wzorowano wprawdzie na brytyjskiej maszynie EDSAC, uruchomionej sześć lat wcześniej, ale Polacy zastosowali kilka nowatorskich rozwiązań, takich jak wdrożenie operacji dzielenia (pierwowzór nie potrafił wykonać takiego działania bez użycia stosownego podprogramu). EMAL mógłby ponadto wykonywać nawet do 2000 dodawań lub 450 mnożeń na sekundę, lecz niestety nigdy nie uzyskał pełni sprawności. Problemem nie do pokonania okazały się części. Maszynę wykonano bowiem na bazie ponad 1000 starych lamp elektronowych, pozostawionych jeszcze przez armię niemiecką, i innych komponentów, których jakość (podobnie jak krajowych zamienników) nie mogła zapewnić bezawaryjności. W efekcie to, co dużym nakładem sił i środków uruchomiono, szybko się psuło i wywoływało u młodych naukowców uczucie zniechęcenia. „Bariera technologiczna” spowodowała zatem, że w praktyce użyteczność urządzenia była żadna. W Zakładzie Aparatów Matematycznych z przekąsem mawiano: „EMAL liczy niemal”. Rozebrano go dwa lata później.

By polska maszyna cyfrowa mogła funkcjonować poprawnie, potrzebne były dodatkowe środki finansowe. W liście skierowanym do władz, opublikowanym na łamach „Trybuny Ludu” i podpisanym również przez pozostałych pracowników placówki, kierownik ZAM-u odważnie zauważał, że dziedzina ta jest na tyle istotna, że w samych tylko Stanach Zjednoczonych pracuje nad nią „przeszło sto tysięcy inżynierów i techników, a inwestycje przekroczyły już miliard dolarów”, w Związku Radzieckim zagadnieniem elektronowych maszyn matematycznych zajmują się „trzy ogromne i świetnie wyposażone instytuty” Akademii Nauk, swoimi sukcesami mogą pochwalić się nawet Jugosławia czy Rumunia, tymczasem w Polsce tak ważne prace wciąż spoczywają wyłącznie na barkach grupy pasjonatów z ZAM-u, dysponującej „niezmiernie skromnymi środkami kadrowymi i ma­teriałowymi”. W skutek tego polscy projektanci urządzeń przemysłowych, fizycy, meteorolodzy, geodeci, inżynierzy, stający każdego dnia przed koniecznością rozwiązywania problemów matematycznych, nadal nie mogą korzystać z maszyny liczącej. „W tych warunkach – przestrzegał Leon Łukaszewicz – dystans dzielący nas od najbardziej przodujących krajów zamiast maleć – będzie wzrastał”. Na szczęście rząd przychylił się do tej argumentacji i jeszcze w 1956 roku uznał budowę aparatów matematycznych za sprawę szczególnie ważną dla polskiej gospodarki narodowej.

W Zakładzie Aparatów Matematycznych zapadła decyzja, by raz jeszcze podjąć próbę zbudowania i uruchomienia „elektronowej maszyny cyfrowej”. W Domu Pracy Twórczej Polskiej Akademii Nauk „Mądralin” w Otwocku zebrała się pod kierownictwem Leona Łukaszewicza oraz Zygmunta Sawickiego grupa elektroników i matematyków, by opracować koncepcję urządzenia. Odcięcie się od nieudanego EMAL-a i symboliczne ogłoszenie nowego otwarcia w dziejach Zespołu zamanifestowano poprzez nazwanie projektowanej maszyny ABC. Co ciekawe, nie miała być ona konstrukcją całkowicie oryginalną (choć jako taką przedstawiała ją później prasa). Polacy wzorowali się przede wszystkim na amerykańskim IBM 701, wprowadzonym do sprzedaży w USA w 1952 roku, gdyż – jak przyznawał Leon Łukaszewicz – „zakładaliśmy, że tak poważna firma jak IBM w wyborze swym nie może się mylić”. Rzecz jasna, nie można w przypadku polskiej maszyny mówić o dokładnym kopiowaniu zachodniej konstrukcji niedostępnej dla Polaków – co najwyżej było to zapożyczenie koncepcji organizacyjnej maszyny. Korzystano również z rozwiązań stosowanych w radzieckich maszynach BESM, które zostały udostępnione do wglądu polskim konstruktorom.

Urządzenie było gotowe już jesienią 1958 roku – po niecałych dwóch latach od momentu rozpoczęcia prac. Postanowiono jednak zmienić jego nazwę i przewrotnie wybrano zupełnie inne litery alfabetu – zamiast ABC pierwszą polską w pełni funkcjonalną elektroniczną maszyną cyfrową został... XYZ. Po latach Bogdan Miś – wówczas student matematyki Uniwersytetu Warszawskiego, później pracownik ZAM-u i znany popularyzator informatyki – z rozrzewnieniem wspominał swój pierwszy kontakt z urządzeniem: „Niezgrabne pudło stołu operatora mrugało neonówkami, dwa ekrany oscyloskopów zielonkawo świeciły nad rzędami przełączników. Na zwykłym, biurowym wykoślawionym krześle siedział technik, mający po swej prawej stronie rząd dziwnych ni to szaf, ni to półek oplątanych gęstwiną kabli i jarzących się setkami lamp elektronowych. Po jego lewej stronie huczał, dudnił i dygotał piekielny przyrząd – reperforator, połykając i wypluwając stosy kartonowych prostokącików z zakodowaną na nich informacją. W głębi stała ogromna szafa pełna tajemniczych rur – pamięć maszyny . Było gorąco, duszno i hałaśliwie. Wszyscy jednak staliśmy w nabożnym skupieniu, rozumiejąc, że jesteśmy świadkami wydarzenia o trudnej do przecenienia doniosłości: do Polski dotarła rewolucyjna technika elektronicznych maszyn matematycznych”.

Z kolei Antoni Mazurkiewicz zapamiętał, że „w tym czasie charakterystyczny był w Zakładzie widok programisty siedzącego przy pulpicie XYZ, wpatrującego się w owe oscyloskopy i naciskającego jeden klucz powodujący wykonanie pojedynczego kolejnego rozkazu programu . Tak właśnie uruchamiało się programy: wykonywało się mianowicie kolejno instrukcję po instrukcji i obserwowało się na oscyloskopie efekty ich działania . Najwięcej kłopotów było z wyprowadzaniem wyników. Początkowo jedynym medium wyjściowym były karty perforowane. Urządzenie wyjściowe dziurkujące karty było wielkości biurka, niezmiernie ciężkie, masywne i hałasujące tak, że wyprowadzanie wyników było słychać w całym gmachu przy ul. Śniadeckich 8. Co więcej, nie było na miejscu urządzenia tabulującego zawartość kart, trzeba było jeździć z kartami do Głównego Urzędu Statystycznego, aby dowiedzieć się, co maszyna naniosła na karty wyjściowe”. Mimo wszystkich trudności i problemów, zbudowany z przeszło 400 lamp elektronowych i 2000 diod XYZ spełniał swoje zadanie – liczył. Potrafił w ciągu jednej sekundy dodawać i odejmować nawet do 4500 liczb! Poza tym – w przeciwieństwie do EMAL-a – mógł pracować bez awarii nawet do 50 minut. Później – jak wspominano – „proces obliczeniowy się przerywał, a dyżurny technik musiał biec z zapasowym panelem w ręce, by uszkodzenie usunąć”.

Komputer XYZ (źródło: „Informatyka”, nr 3/1973).

Rzecz jasna, by urządzenie mogło funkcjonować, potrzebne były programy. Antoni Mazurkiewicz wspominał: „programować zaczęliśmy abstrakcyjnie, bez maszyny i bez jakichkolwiek doświadczeń. Początkowo jedynie Andrzej Wakulicz i Adam Empacher wiedzieli, co to jest elektroniczna maszyna cyfrowa i na czym polega jej programowanie, potem matematycy pracujący przy maszynach analogowych dołączyli do wtajemniczonych. Żaden z nas nie widział wówczas działającej maszyny cyfrowej, wiedzę o oprogramowaniu czerpaliśmy z nielicznych publikacji zagranicznych . Było to jedyne źródło naszej wiedzy o kodach, adresach, pseudorozkazach, tworzeniu pętli i rozgałęzień”. Pierwotnie wszystkie instrukcje programu były przez programistę przekształcane na postać dwójkową i przenoszone na karty ręcznie perforowane urządzeniem pozwalającym wyciąć w karcie jedynie pojedynczą dziurkę, a poprawienie błędu polegało z reguły na wydziurkowaniu karty od nowa. Były to czynności czasochłonne i wymagające dużej wiedzy. Zespół Mazurkiewicza szybko jednak zdołał wyposażyć maszynę w system operacyjny oraz języki programowania, co zdecydowanie usprawniło proces komunikowania się z maszyną oraz poszerzyło krąg osób, które mogły podjąć się tego zadania. Pracownicy ZAM-u przygotowali dwa języki: SAS (System Adresów Symbolicznych, asembler przeznaczony dla specjalistów) oraz SAKO (System Automatycznego KOdowania, język wyższego szczebla, z którego mogliby korzystać również „niefachowcy”). Zwłaszcza ten drugi, bazujący na języku FORTRAN zaprojektowanym w latach 50. dla firmy IBM, lecz komunikujący się z użytkownikiem za pośrednictwem komend w języku polskim, stanowił powód do dumy. Chwalili go nawet akademicy radzieccy, którzy określali go jako osiągnięcie „pionierskie w skali całego naszego obozu” i znacznie przewyższające rozwiązania, którymi dysponowali oni sami. Leon Łukaszewicz wspominał: „Na naszą prośbę akademik sformułował pewien dość prosty, lecz nietrywialny problem obliczeniowy: podać przybliżone rozwiązanie cząstkowego równania różniczkowego ciepła z zadanymi warunkami początkowymi i brzegowymi. Problem ten, dla nas nienowy, został bardzo szybko zakodowany w SAKO przez Antoniego Mazurkiewicza, po czym maszyna po kilkunastu minutach liczenia wydrukowała prawidłowy wynik”.

Rzecz jasna, cele stawiane przed ZAM-em nie były tylko akademickiej natury. Już w 1959 roku powołano do życia tzw. Biuro Obliczeń i Programów (włączone później w strukturę Zakładu Produkcji Doświadczalnej Maszyn Matematycznych), którego pracownicy dysponowali XYZ-em i oferowali jego moc obliczeniową wszystkim chętnym. Ich zadaniem było „w nie mniejszym stopniu wyszukać i zainteresować nieznaną dotąd formą usług potencjalnych »klientów«, co usługę tę następnie wykonać”. Przekonywać do celowości stosowania maszyny nie trzeba było jedynie armii – XYZ regularnie służył wojsku, wyznaczając tzw. przeliczniki artyleryjskie.

Ostatecznie urządzenie, podobnie jak „Gamuś” i EMAL, zostało zdemontowane i tylko kilka jego części po latach trafiło do Muzeum Techniki, ale swoim twórcom przyniosło pewność, doświadczenie oraz nagrodę państwową. Ponadto, jak wspominał Janusz Groszkowski, sukces XYZ stanowił również pierwszy, niezaprzeczalny „dowód, że budowa maszyn cyfrowych w kraju jest rzeczą zupełnie możliwą. Wywołał on też wkrótce zainteresowanie naszych władz gospodarczych maszynami cyfrowymi i przydział poważniejszych środków na rozwój tej dziedziny”.

Rodzina

W 1959 roku pracownicy Zakładu (przemianowanego w międzyczasie na Instytut Maszyn Matematycznych) rozpoczęli konstruowanie maszyny opartej na XYZ, lecz nadającej się do seryjnej produkcji. W stosunku do pierwowzoru wprowadzono w niej szereg innowacji, przede wszystkim w celu tzw. „podniesienia walorów eksploatacyjnych” dla finalnego użytkownika. Do lamusa odeszły wreszcie zarówno hałaśliwy reperforator, jak i konieczność składania wizyt w GUS-ie w celu odkodowania zawartości podziurkowanych kart. W nowej maszynie urządzenia wejścia-wyjścia były znacznie nowocześniejsze: czytnik i drukarka papierowej taśmy perforowanej oraz dalekopis.

Maszyna nazwana ostatecznie ZAM-2 składała się z dwóch szaf szerokich i wysokich na mniej więcej dwa metry i otoczonych dodatkowymi elementami, takimi jak wspomniane już czytniki i drukarki, zasilacz, pamięć oraz stolik operatora. Warto zauważyć, że ZAM-2 – w przeciwieństwie do XYZ – miał system wewnętrznego chłodzenia, nie wymagał zatem do pracy klimatyzowanego pomieszczenia. Maszyna „fabrycznie” wyposażona była również w język programowania SAKO, którego tajniki – jak twierdzili konstruktorzy maszyny – „naukowiec, inżynier lub ekonomista” zdołaliby poznać w ciągu zaledwie trzech dni nauki. Tak przeszkoleni użytkownicy mogliby rozwiązywać za pomocą samodzielnie zaprogramowanego urządzenia problemy z różnych dziedzin. Łatwiej byłoby: wyliczać najbardziej ekonomiczną metodę przewozu piasku z n źródeł na m budów, wyznaczać optymalne obciążenia dla elektrowni pra­cujących w jednym systemie mocy, opracowywać statystycznie wyniki eksperymentów, badać charakter drgań występujących w układach elektrycznych, określać parametry mieszanin gazowych w różnych warunkach ciśnienia i temperatury, a nawet wykonywać operacje z zakresu zastosowań administracyjnych, takich jak prowadzenie ewidencji materiałowej w magazynie. Naturalnie to tylko przykładowe możliwości wykorzystania urządzenia ZAM-2, bo twórcy maszyny podkreślali jej uniwersalny charakter. Przy jej pomocy – chwalono się – „w ramach współpracy z Bułgarską Akademią Nauk rozwiązano układ równań liniowych wymiaru 98 × 98 o macierzy z nieregularnym rozkładem zer. Łącznie z wczytaniem danych do maszyny i wypisaniem pierwiastków, maszyna pracowała 6 godzin i 30 minut”. Do tego bezawaryjnie!

W latach 1961-1965 dwanaście egzemplarzy urzą­dzenia ZAM-2 trafiło do eksploatacji (w tym dwie sztuki wyeksportowano do Niemieckiej Republiki Demokratycznej), a maszyny te odgrywały coraz większą rolę w codziennym życiu Polaków, często nieświadomych tego faktu. Na przykład Miejskie Zakłady Komunikacyjne w Warszawie wykorzystywały urządzenie ZAM-2 do układania rozkładu jazdy autobusów. W 1963 roku Instytut Maszyn Matematycznych – łącznie z Zakładem Doświadczalnym – zatrudniał już blisko 800 pracowników.

Postęp technologiczny na świecie nie pozwalał jednak, by zespół ten spoczął na laurach. Na Zachodzie pojawiły się zupełnie nowe zastosowania dla tych maszyn i zaczęto właśnie wykorzystywać do ich budowy elementy półprzewodnikowe – tranzystory. ZAM-2 mógł wykonywać wyłącznie obliczenia, stąd następna generacja polskich maszyn – jeśli nie chciała zostać daleko w tyle za zachodnią konkurencją – musiała służyć już do czynności o zdecydowanie szerszym zakresie – przetwarzania danych.

W tym miejscu nastąpi dygresja. O ile bowiem mechanizacja, później zaś automatyzacja światowych procesów produkcji spowodowały kolosalny wręcz wzrost wydajności, o tyle zjawisko to długo nie mogło znaleźć swojego odpowiednika w pracach administracyjnych, których – wraz z rozwojem cywilizacji i stopnia skomplikowania zarządzania – stale przybywało. W efekcie w pierwszej połowie XX wieku przyrost liczby etatów „umysłowych” był zdecydowanie szybszy niż etatów „produkcyjnych”. Na szczęście w Stanach Zjednoczonych już na początku lat 50. przekonano się, że maszyny cyfrowe mogą zahamować ten negatywny ogólnocywilizacyjny trend i zapewnić nie tylko przyspieszenie naukowych obliczeń, lecz także automatyzację pracy administracyjnej.

Sprawcami tej rewolucji byli Prespert Eckert i John Mauchly, twórcy ENIAC-a, którzy skłóciwszy się z Johnem von Neumannem, rozpoczęli konstruowanie własnej maszyny cyfrowej o przeznaczeniu komercyjnym. Efektem ich starań był UNIVAC (Universal Automatic Computer), którego pierwszy egzemplarz od 1951 roku z powodzeniem użytkowano w amerykańskim biurze ds. spisów ludności, kolejne zaś (wyprodukowano łącznie 47 sztuk) zostały zakupione przez m.in. firmy, takie jak DuPont czy General Electric. Co ciekawe, amerykańska telewizja CBS wykorzystała maszynę UNIVAC podczas transmisji z wyborów prezydenckich w 1952 roku, by na podstawie cząstkowych danych obliczyć przewidywany rezultat głosowania i szybciej niż konkurencja (pozbawiona wsparcia maszyn cyfrowych) podać go telewidzom. Jednak gdy urządzenie wskazało, że zdecydowanym zwycięzcą – wbrew prognozom komentatorów – zostanie Dwight Eisenhower, kierownictwo stacji przekonane o błędzie w programie nie zdecydowało się wyemitować tej informacji na antenie. Oczywiście wkrótce okazało się, że wynik podany przez UNIVAC-a niemal dokładnie pokrył się z końcowymi rezultatami wyborów! Cztery lata później już wszystkie stacje telewizyjne podczas „wieczorów wyborczych” korzystały z maszyn cyfrowych, a dla konstrukcji Presperta Eckerta i Johna Mauchly’ego oraz jej następców szybko znaleziono szereg innych zastosowań w dziedzinach, takich jak księgowość, statystyka czy planowanie. Od tej pory wymagające szybkości i dokładności, a do tego żmudne i powtarzalne czynności związane z przetwarzaniem informacji można było powierzyć właśnie maszynom cyfrowym.

Potrzebę taką dostrzegano również w Polsce, a projekt uchwały Rady Ministrów w sprawie ustalenia programu rozwoju elektronicznej techniki obliczeniowej w gospodarce narodowej w latach 1965-1970 zakładał wykorzystanie maszyn cyfrowych m.in.: w Głównym Urzędzie Statystycznym (przy sporządzaniu zarówno statystyk ludności, zaopatrzenia i zatrudnienia, jak i spisów rolnych i badań budżetów rodzinnych), w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych (przy tworzeniu ewidencji rencistów i wypłat rent, przy ustalaniu wymiaru składek i ich ewidencji), w Ministerstwie Finansów i Ministerstwie Komunikacji (przy ewidencji taboru i optymalizacji przewozów), w Ministerstwie Łączności (przy rozliczeniach za usługi telekomunikacyjne i kontroli opłat abonamentu radiowo-telewizyjnego), a także w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego (przy sporządzaniu planów zakupu i sprzedaży, a także przy kontroli ich realizacji). Zwłaszcza w gospodarce socjalistycznej, planowanej i zarządzanej centralnie – podkreślano w uczonych rozprawach na temat zastosowania maszyn cyfrowych – „możliwości wykorzystania nowoczesnej techniki obliczeniowej do usprawnienia ewidencji oraz gromadzenia, opracowywania i analizy informacji gospodarczych są ogromne”.

„Polityka” pisała, że w samych tylko Zakładach Radiowych im. Marcina Kasprzaka „współcześni benedyktyni – 220 osób – odczytują i zapisują w ciągu roku 300 tysięcy stron”. Czas najwyższy, postulowała redakcja, by – tak jak na Zachodzie – tę ogromną armię urzędników zastąpiła w końcu technika. Oczywiście, żeby sprostać tym oczekiwaniom, potrzebne były nowe maszyny cyfrowe, potrafiące już nie tylko szybko liczyć, lecz także przetwarzać dane.

Maszyny te dostarczyć miał naturalnie IMM. Rzecz charakterystyczna, że w 1963 roku Instytut przeniesiono z Polskiej Akademii Nauk do Urzędu Pełnomocnika Rządu do spraw Elektronicznej Techniki Obliczeniowej. Ta – na pozór mało istotna – zmiana formalna w praktyce oznaczała całkowite przeniesienie akcentów w pracy Instytutu z nauki na przemysł. W odczuciu władz nadszedł bowiem czas, by akademickie sukcesy twórców XYZ przyniosły realną korzyść gospodarce krajowej.

Szybko okazało się, że droga do tego celu będzie długa i wyboista, a próby skonstruowania nowego ZAM-u na nowe czasy zakończyły się klęską. ZAM-3 – mieszczące się w ośmiu szafach monstrum, zbudowane m.in. ze 100 tysięcy diod germanowych – ku rozpaczy jego twórców charakteryzowało się przede wszystkim bardzo wysokim poborem mocy oraz dużą zawodnością elementów, uniemożliwiającą w praktyce eksploatację urządzenia. Prac­e nad maszyną porzucono dosyć szybko.

Niezrażeni pracownicy Instytutu, choć nie zdołali uruchomić jednego nowego modelu, wystąpili ze śmiałą koncepcją stworzenia od razu... pięciu maszyn liczących o różnym przeznaczeniu, wielkości i cenie, ale wyposażonych w jednolity system programowania i jednolitą bazę podzespołów. W rezultacie powołano do życia „rodzinę” ZAM-u, urządzenia oznaczone (od największego do najmniejszego) symbolami -51, -41, -31, -21, -11. Dodatkową zaletą tych modeli miała być ich modułowa konstrukcja, umożliwiająca późniejszą rozbudowę, np. niewielkiej i służącej zasadniczo do obliczeń naukowych i technicznych maszyny ZAM-21 w większą i przeznaczoną do przetwarzania danych maszynę ZAM-41.

W teorii koncepcja taka zachwycała nowatorskim podejściem i nie ustępowała rozwiązaniom zachodnim, niemniej jej wdrożenie przerosło możliwości Instytutu. Trzeba było bowiem zbudować nie tylko samą jednostkę centralną, lecz także cały asortyment urządzeń zewnętrznych (pamięci, czytniki, dziurkarki taśmy) oraz uruchomić produkcję podzespołów. Stosunkowo mała placówka naukowa – mimo entuzjazmu jej pracowników – nie była zdolna do takiego organizacyjnego wysiłku. Co gorsza, szybko okazało się, że samo zaprojektowanie urządzenia w oparciu o dostępne elementy oraz jego techniczne uruchomienie to dopiero początek drogi. I choć gotowa maszyna nadawała się oczywiście do prezentacji np. na Międzynarodowych Targach Poznańskich, to równie istotne – i wymagające niemałych funduszy oraz nakładów pracy – było wykonanie oprogramowania umożliwiającego eksploatację systemu oraz jego sprawdzenie pod kątem występowania błędów. Skrupulatni inżynierowie z Instytutu wyliczyli nawet ilość roboczogodzin potrzebnych do ukończenia tego etapu (sięgała ona dziesiątek tysięcy), lecz na niewiele zdała się im ta wiedza. Budowę modelu ZAM-21 ostatecznie ukończono dopiero w 1966 roku (powstały dwa egzemplarze), ZAM-41 zaś – w 1967 roku. W ciągu dwóch następnych lat wyprodukowano szesnaście zestawów tej, skądinąd udanej, maszyny, wyposażonej m.in. w opracowane na potrzeby jego użytkowników implementacje zachodnich języków programowania ALGOL i COBOL. Było to oczywiście ilością dalece niewystarczającą. Niestety, na tym lista sukcesów „rodziny” ZAM-u kończy się – pozostałe modele (-11, -31, -51) nigdy nie wyszły poza fazę planów i pobożnych życzeń.

Mimo niekwestionowanych sukcesów IMM-u w początkowej fazie rozwoju polskich maszyn liczących (XYZ, ZAM-2), „naukowe” podejście matematyków i inżynierów z Instytutu okazało się niewystarczające w latach późniejszych, gdy urządzenia te miały zacząć po prostu działać dla potrzeb krajowej gospodarki. Charakterystyczne jest, że kierunek prac rozwojowych Instytutu uzależniony był przede wszystkim od badawczych zainteresowań realizatorów, nie zaś od oczekiwań rynku. Dlatego właśnie w pierwszej kolejności próbowano ukończyć dużą maszynę ZAM-41, choć krajowa gospodarka potrzebowała wówczas raczej mniejszego (a przy okazji mniej „ambitnego” pod względem naukowym) ZAM-11. Jego dobra sprzedaż mogłaby umożliwić późniejszą produkcję innych modeli na przemysłową skalę i dalszy rozwój Instytutu, tymczasem klapa „rodziny ZAM-u” na długie lata wykreśliła ten pionierski ośrodek z mapy istotnych producentów maszyn cyfrowych.

Na szczęście, IMM nie był już wówczas monopolistą w branży.

Konkurencja

Jeszcze w połowie lat 50. prace nad maszynami cyfrowymi prowadzono także na Wydziale Łączności Politechniki Warszawskiej. To właśnie tam Romuald Marczyński nie tracił wiary w powodzenie swoich projektów i od 1956 roku konstruował maszynę EMAL-2, konkurencyjną wobec działań urządzenia ZAM (XYZ). Z nieudanym przodkiem nowe urządzenie łączyła jednak tylko nazwa. EMAL-2 był o wiele mniejszy, zużywał – jak podawał Adam Empacher – „tyle prądu co piecyk elektryczny”, korzystał również z zaledwie około stu lamp (co – przynajmniej w teorii – powinno przekładać się na wyraźnie dłuższy czas bezawaryjnej pracy). Ciekawostką może być fakt, że w charakterze obudowy do rdzeni pamięci maszyny jej konstruktor wykorzystał... klocki „Młody Architekt” dostępne w sklepach zabawkarskich, co w przypadku awarii pozwalało na łatwą wymianę wadliwego elementu. Chociaż duże środki w urządzenie inwestowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (które dostrzegało jego użyteczność w opracowywaniu technik szyfrujących), a prace nad nowym EMAL-em szybko przeniesiono do prestiżowego Instytutu Badań Jądrowych PAN, to jednak maszyna Romualda Marczyńskiego, mimo zaangażowania i determinacji swojego twórcy, ostatecznie nie znalazła żadnego szerszego zastosowania.

Więcej szczęścia miały konstrukcje Jacka Karpińskiego, który już wówczas miał bardzo bogaty życiorys. W czasie II wojny światowej był żołnierzem Szarych Szeregów – odniósł rany podczas powstania warszawskiego. Po 1945 roku studiował na Politechnice Łódzkiej i Politechnice Warszawskiej, a później pracował w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk. To właśnie tam Jacek Karpiński zbudował i uruchomił swoje pierwsze maszyny liczące. Jeszcze w 1957 roku powstało AAH – oparte na 650 lampach urządzenie, analizujące duże zbiory danych pod kątem przygotowywania długoterminowych prognoz pogody. Przez dwa lata z powodzeniem korzystał z niego Państwowy Instytut Hydrologiczno-Meteorologiczny, później zaś AAH (czyli wysoka na dwa metry szafa) spadło ze schodów i zakończyło swój żywot.

Jacek Karpiński był już wówczas zajęty konstruowaniem maszyny analogowej – analizatora równań różniczkowych nowatorsko opartego na tranzystorach. AKAT-1 (ostatecznie uruchomiony w 1959 roku przez Jacka Karpińskiego i Janusza Tomaszewskiego), jak pisał Adam Empacher, wyróżniał się „spośród wszystkich polskich maszyn estetycznym wyglądem i nieco ekscentrycznym umieszczeniem oscyloskopu wyjściowego zbudowanego na telewizyjnej lampie kineskopowej”. Dzięki temu zabiegowi maszyna wyglądała jakby zamiast oscyloskopu komunikowała się z użytkownikiem za pośrednictwem odbiornika telewizyjnego. „Stąd właśnie źródło plotki – pisał Adam Empacher – że jeśli AKAT-1 ulegnie zepsuciu, to obsługa przełącza swój »telewizor« na odbiór Warszawskiej Stacji Telewizyjnej”.

Dzięki tym sukcesom, gdy w 1960 roku UNESCO ogłosiło ogólnoświatowy konkurs dla młodych konstruktorów, Polska Akademia Nauk wysunęła kandydaturę właśnie Jacka Karpińskiego. Twórca maszyny AKAT-1 został jednym z sześciu laureatów (jedynym z naszej strony żelaznej kurtyny) i w nagrodę mógł podjąć studia na dowolnej uczelni amerykańskiej. Wybrał Harvard oraz Massachusetts Institute of Technology, gdzie poznał Johna Eckerta – konstruktora m.in. maszyn ENIAC i UNIVAC. Jak wspominał po latach: „wszyscy chcieli, żebym dla nich pracował, począwszy od IBM, a skończywszy na uniwersytecie w Berkeley. W San Francisco proponowano mi nawet stworzenie własnego instytutu”. Jacek Karpiński nie chciał zostawić w kraju żony, dzieci oraz samotnej matki (jego ojciec zginął jeszcze w 1939 roku podczas słynnej wyprawy w Himalaje na górę Nanda Devi), stąd zdecydował się jednak wrócić do Polski.

Warto zauważyć, że przy okazji wyjazdu do Stanów Zjednoczonych utalentowanym konstruktorem zainteresowała się Służba Bezpieczeństwa, która zaproponowała Jackowi Karpińskiemu wykonywanie zadań operacyjnych. Inżynier potraktował to wówczas jako swój „patriotyczny obowiązek”, przybrał pseudonim „Jacek” i podjął tajną współpracę z wywiadem naukowo-technicznym PRL-u. Przez niemal całe lata 60. Jacek Karpiński dostarczał polskim służbom informacji o maszynach matematycznych, z którymi mógł zapoznawać się podczas licznych wizyt w zachodnich ośrodkach naukowych (wiedzę tę, z niewielkim skądinąd skutkiem, próbowały wykorzystywać następnie państwowe zakłady i instytucje zajmujące się elektroniczną techniką obliczeniową). W zamian za swoją pomoc Jacek Karpiński oczekiwał wsparcia finansowego w postaci dewiz niezbędnych podczas zagranicznych podróży i ułatwień o charakterze organizacyjno-życiowym (m.in. w bez­problemowym otrzymywaniu paszportu dla siebie i żony).

W międzyczasie zatrudniony w Pracowni Sztucznej Inteligencji Instytutu Automatyki PAN Jacek Karpiński skonstruował kolejne nowatorskie urządzenie – Perceptron. Po latach wspominał: „Chodziło mi o to, żeby pokazać, że maszyna może rozpoznawać otoczenie i uczyć się. Perceptron był wyposażony w kamerę i system do analizy obrazu. Jeśli pokazało mu się na przykład trójkąt, był w stanie odnaleźć cechy charakterystyczne i zidentyfikować kształt, niezależnie od tego, czy następny trójkąt, jaki mu pokazano, był mniejszy, większy czy trochę zdeformowany”.

Perceptron to jednak ostatnie osiągnięcie Karpińskiego pod szyldem Polskiej Akademii Nauk. Skłócony – przede wszystkim w kwestiach finansowych – z dyrekcją PAN-u, musiał przenieść się do Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie od razu skonstruował skaner pomagający analizować fotografie zderzeń cząstek nadsyłane do Polski z Genewy przez Europejski Ośrodek Badań Jądrowych (CERN), a następnie – w zaledwie kilkunastoosobowym zespole ulokowanym w dwóch piwnicznych pomieszczeniach – uruchomił maszynę KAR-65. Potrafiła ona liczyć z oszałamiającą wówczas prędkością stu tysięcy operacji na sekundę, a Jacek Karpiński zapowiadał, że nie jest to jego ostatnie słowo w tej dziedzinie.

Tymczasem na Politechnice Warszawskiej jeszcze w 1956 roku Gerard Kudelski z Wydziału Geodezji skonstruował Programowany Automat Rachunków Krakowianowych (PARK) – maszynę matematyczną wyspecjalizowaną, zgodnie z nazwą, w jednym tylko typie obliczeń. Choć była ona budowana – jak opisywał to Adam Empacher – „metodą gospodarczą”, na bazie urządzenia fakturującego, sprzężonego z maszyną do pisania i czytnikami dalekopisowymi, przez co nie wyglądała zbyt estetycznie i nie zachwycała szybkością działania, to jednak spełniała swoje zadanie. Politechnika udostępniła ją wkrótce Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Tam właśnie Gerard Kudelski rozpoczął prace nad następcą maszyny PARK – Przekaźnikowym Automatem do Rachunków Cyfrowych (PARC).

Tymczasem Antoni Kiliński, kierownik Zakładu Konstrukcji Telekomunikacyjnych i Radiofonii Politechniki Warszawskiej, zachęcony pierwszym sukcesem Gerarda Kudelskiego utworzył zespół mający zbudować urządzenie o zdecydowanie bardziej uniwersalnym charakterze. Prace ruszyły na dobre, gdy w 1958 roku na Politechnikę przeniósł się Zdzisław Pawlak, zatrudniony wcześniej w ZAM-ie. Mimo braku doświadczeń i kontaktów z zagranicznymi ośrodkami, a także skąpego dostępu do literatury, opracował on wówczas koncepcję elektronicznej maszyny cyfrowej działającej w bardzo oryginalnej w skali światowej arytmetyce – „minusdwójkowej” (BInarno-NEGacyjnej, stąd stosowana pierwotnie nazwa tej konstrukcji: BINEG). Ciekawostką jest, że na ten sam pomysł niemal równocześnie – całkowicie niezależnie od Zdzisława Pawlaka – wpadli Amerykanie i Anglicy, którzy także rozpoczęli eksperymenty z nowym typem maszyn liczących. Głównym realizatorem projektu został Andrzej Łazarkiewicz, pracujący wcześniej m.in. przy tworzeniu Analizatora Równań Różniczkowych. Prototyp ukończono w 1960 roku i niemal natychmiast – pod nazwą UMC-1 (Uniwersalna Maszyna Cyfrowa) – zbudowano pięć sztuk urządzenia z myślą m.in. o Instytucie Geodezji i Kartografii oraz Akademii Górniczo-Hutniczej. Była to zatem pierwsza, wyprzedzająca ZAM-2, polska maszyna licząca produkowana seryjnie.

Wykonana w technologii lampowej (przy użyciu około 650 lamp elektronowych) UMC-1 składała się z „korpusu głównego” (tj. wysokiej na prawie trzy metry szafy, zawierającej elementy logiczne maszyny, wzmacniacze i pamięć), zasilacza umieszczonego w osobnej szafce, urządzeń wejścia-wyjścia (czytnik, dalekopis) oraz pulpitu sterowniczego. Przyszłym użytkownikom tłumaczono: „maszynę winien uruchamiać elektronik-konserwator, który po okresie zagrzania się lamp przepuszcza tasiemki kontrolne dla upewnienia się o właściwej pracy maszyny. Winien też być on stale obecny podczas pracy maszyny w celu zapewnienia bezpiecznej pracy zarówno operatorowi, jak i maszynie. Pracę programista (operator) rozpoczyna przez wprowadzenie do maszyny danych wejściowych oraz programu zadania. Jeżeli zarówno dane, jak i program zostały wcześniej wyperforowane na taśmie, informację do pamięci maszyny należy przekazać za pomocą czytnika. W tym celu wywołujemy wcześniej program wprowadzający , a następnie zakładamy początek tasiemki do czytnika i uruchamiamy czytnik. Należy dbać, aby tasiemka równomiernie się rozwijała. Zaplątanie się tasiemki grozi podziurawieniem lub przedarciem albo chociaż tylko przekłamaniem maszyny”.

Nowatorska „minusdwójkowa” arytmetyka modelu UMC-1 zainspirowała konstruktorów zarówno z Wojskowej Akademii Technicznej, którzy wkrótce zbudowali na jej podstawie maszynę BINUZ (BINarno-UZupełnieniową), jak i z Instytutu Automatyki Sieci Elektrycznych PW – twórców maszyny nazwanej EMMA. Sam zespół Antoniego Kilińskiego również rozwijał tę konstrukcję i opracował w latach 1964-1965 model UMC-10, oparty już na tranzystorach. Urządzenie miało korzystać ze stosunkowo bogatej bazy oprogramowania modelu UMC-1 przy – rzecz jasna – dużo lepszej wydajności. Z dumą prezentowano nowe osiągnięcie uczonych z PW m.in. na wystawie w Moskwie, lecz ostatecznie, poza prototypem, wyprodukowano zaledwie trzy egzemplarze maszyny (jeden z nich pracował przy tworzeniu pierwszych w Polsce prognoz numerycznych w Państwowym Instytucie Hydrologiczno-Meteorologicznym). Więcej maszyn opartych na „minusdwójkowej” arytmetyce Zdzisława Pawlaka nie powstało.

Politechnika Warszawska porzuciła plany budowania urządzeń o charakterze uniwersalnym i skupiła się na konstrukcjach specjalizowanych, które powstawały już w ramach wyodrębnionej w 1963 roku Katedry Budowy Maszyn Matematycznych (rzecz jasna pod kierownictwem Antoniego Kilińskiego). Warto wspomnieć tutaj przede wszystkim maszyny z serii GEO, służące do rutynowych, lecz uciążliwych obliczeń geodezyjnych. Ich cechą charakterystyczną było to, że jako przeznaczone „do zainstalowania w bardzo różnych prowincjonalnych ośrodkach”, były one zdatne do pracy w niesprzyjających warunkach temperaturowych oraz odporne na wahania napięcia zasilającego i uszkodzenia w trakcie transportu. Wytrzymałe maszyny z serii GEO odróżniały się zatem od delikatnych maszyn wymagających do prawidłowego funkcjonowania sterylnych i klimatyzowanych pomieszczeń.

Znaczący sukces użytkowy odniósł także ANOPS (ANalizator Okresowych Przebiegów Szumowych), skonstruowany we współpracy z Kliniką Neurologiczną warszawskiej Akademii Medycznej. Antoni Kiliński wspominał: „urządzenia takie były demonstrowane w Londynie na jednym z sympozjów. Wzbudziły one duże zainteresowanie świata lekarskiego i biologów, ale dane o nich były bardzo skąpe. Zasada ich działania była jednak znana”. Pracownicy Politechniki Warszawskiej opracowali zatem od podstaw maszynę zdolną do wykrywania w szumach, w których giną impulsy elektryczne pochodzące z mięśni, informacji o zmianach chorobowych w ciele pacjenta (takich jak np. uszkodzenie nerwu). Urządzenia z serii ANOPS były powszechnie stosowane w medycynie, a ich kolejne, stale udoskonalane, modele eksportowano nie tylko do ZSRR i Czechosłowacji, lecz także do USA i Kanady.

Cyfrowe maszyny specjalizowane na długie lata stać się miały wizytówką Politechniki Warszawskiej. Maszynami uniwersalnymi z powodzeniem zajmowano się już wówczas w innym ośrodku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: