Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bartek zwycięzca - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
8,45 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bartek zwycięzca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 211 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Bo­ha­ter mój na­zy­wał się Bar­tek Sło­wik, ale po­nie­waż miał zwy­czaj wy­trzesz­czać oczy, gdy do nie­go mó­wio­no, prze­to są­sie­dzi na­zy­wa­li go: Bar­tek Wy­łu­pia­sty. Ze sło­wi­kiem istot­nie mało miał wspól­ne­go, na­to­miast jego przy­mio­ty umy­sło­we i praw­dzi­wie ho­me­rycz­na na­iw­ność zjed­na­ły mu tak­że prze­zwi­sko: Głu­pi Bar­tek. To ostat­nie było naj­po­pu­lar­niej­sze i za­pew­ne samo jed­no tyl­ko przej­dzie do hi­sto­rii, cho­ciaż Bar­tek no­sił jesz­cze czwar­te, urzę­do­we. Po­nie­waż wy­ra­zy: czło­wiek i sło­wik, nie przed­sta­wia­ją dla ucha nie­miec­kie­go żad­nej róż­ni­cy, a Niem­cy lu­bią w imię cy­wi­li­za­cji prze­kła­dać bar­ba­rzyń­skie sło­wiań­skie na­zwy na bar­dziej kul­tur­ny ję­zyk, prze­to w swo­im cza­sie przy spi­sach woj­sko­wych mia­ła miej­sce na­stę­pu­ją­ca roz­mo­wa:

– Jak się na­zy­wasz? – py­tał Bart­ka ofi­cer.

– Sło­wik.

– Szlo­ik?… Ach! ja. Gut.

I ofi­cer na­pi­sał: "Mensch".

Bar­tek po­cho­dził ze wsi Po­gnę­bi­na, któ­rej to na­zwy wsi jest bar­dzo wie­le w Księ­stwie Po­znań­skim i in­nych zie­miach daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej. Był on, nie li­cząc grun­tu, cha­łu­py i paru krów, wła­ści­cie­lem sro­ka­te­go ko­nia i żony Mag­dy. Dzię­ki ta­kie­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści mógł so­bie żyć spo­koj­nie i zgod­nie z mą­dro­ścią za­war­tą w wier­szu:

Koń sro­kacz – żona Mag­da

Co ma Bóg dać – to i tak da.

Ja­koż ży­cie jego ukła­da­ło się zu­peł­nie, jak Bóg dał, i do­pie­ro gdy Bóg dał woj­nę, Bar­tek za­fra­so­wał się nie po­ma­łu. Przy­szło za­wia­do­mie­nie, że trze­ba się było sta­wić, trze­ba było po­rzu­cić cha­łu­pę, grunt i zdać wszyst­ko na bab­ską opie­kę. Lu­dzie w Po­gnę­bi­nie byli w ogó­le do­syć bied­ni. Bar­tek zimą, by­wa­ło, cho­dził do fa­bry­ki i tym so­bie w go­spo­dar­stwie po­ma­gał – te­raz zaś co? Kto wie, kie­dy się woj­na z Fran­cu­zem skoń­czy? Mag­da, gdy prze­czy­ta­ła kart­kę po­wo­łu­ją­cą, po­czę­ła kląć:

– Aże­by ich na­wi­dzi­ło! żeby olśnę­li… Cho­cia­żeś głu­pi… jed­nak mi cię żal; Fran­cu­zy też ci nie prze­pusz­czą: albo gło­wę utną, albo co!…

Czuł Bar­tek, że ko­bie­ta spra­wie­dli­wie mówi. Fran­cu­zów bał się jak ognia, a przy tym i jemu było żal. Co jemu Fran­cu­zi zro­bi­li? po co on tam pój­dzie i dla­cze­go na tę strasz­ną ob­czy­znę, gdzie nie ma jed­nej du­szy życz­li­wej? Jak się w Po­gnę­bi­nie sie­dzi, to zda­je się, ot ni tak, ni owak, jak zwy­czaj­nie w Po­gnę­bi­nie; a jak każą iść, do­pie­ro się wi­dzi, że wsze­la­ko tu le­piej niż gdzie in­dziej. Ale już nic nie po­mo­że taka dola! trze­ba iść. Bar­tek uści­skał babę, po­tem splu­nął, prze­że­gnał się i wy­szedł z cha­łu­py, a Mag­da za nim. Nie że­gna­li się zbyt czu­le. Ona i chło­pak szlo­cha­li, on po­wta­rzał: "No ci­cho-no!" – i tak zna­leź­li się na dro­dze. Tu do­pie­ro uj­rze­li, że w ca­łym Po­gnę­bi­nie dzia­ło się to samo co u nich. Cała wieś wy­le­gła: dro­ga za­pcha­na po­wo­ła­ny­mi. Idą oni do sta­cji ko­le­jo­wej, a baby, dzie­ci, star­cy i psy od­pro­wa­dza­ją ich. Po­wo­ła­nym cięż­ko na ser­cu, kil­ku tyl­ko młod­szym faj­ki wi­szą z gęby; kil­ku już pi­ja­nych na po­czą­tek; kil­ku śpie­wa ochry­pły­mi gło­sa­mi:

Skrzy­nec­kie­go ręce i zło­te pier­ścień­ce

Już nie bedą wy­ma­chi­wać sia­blą na wo­jen­ce.

Je­den też i dru­gi Nie­miec z po­gnę­biń­skich ko­lo­ni­stów śpie­wa ze stra­chu "Wacht am Rhe­in". Cały ów tłum pstry i róż­no­barw­ny, wśród któ­re­go po­ły­sku­ją ba­gne­ty żan­darm­skie, po­su­wa się opłot­ka­mi ku koń­co­wi wsi z krzy­kiem, gwa­rem i rwe­te­sem. Baby trzy­ma­ją swo­ich "żoł­nie­rzy­ków" za kark i la­men­tu­ją; ja­kaś sta­rusz­ka po­ka­zu­je żół­ty ząb i wy­gra­ża pię­ścią gdzieś w prze­strzeń. Inna klnie: "Niech wam Pan Bóg po­li­czy na­sze pła­ka­nie!"; sły­chać wo­ła­nia: "Fran­ku! Kaś­ko! Jó­zek! bądź­ta zdro­wi". Psy szcze­ka­ją. Dzwon na ko­ście­le dzwo­ni. Pro­boszcz sam od­ma­wia mo­dli­twy za ko­na­ją­cych, boć prze­cie nie­je­den z tych, co te­raz idą na sta­cję, nie wró­ci. Woj­na ich bie­rze wszyst­kich, ale woj­na ich nie odda. Płu­gi po­rdze­wie­ją na po­lach, bo Po­gnę­bin wy­po­wie­dział woj­nę Fran­cji. Po­gnę­bin nie mógł zgo­dzić się na prze­wa­gę Na­po­le­ona III i wziął do ser­ca spra­wę o tron hisz­pań­ski. Od­głos dzwo­nu prze­pro­wa­dza tłu­my, któ­re już wy­szły z opłot­ków. Mi­ja­ją fi­gu­rę: czap­ki i pi­kiel­hau­by lecą z głów. Kurz zło­ty wsta­je na dro­dze, bo dzień jest su­chy i po­god­ny. Po dwóch stro­nach dro­gi zbo­że doj­rze­wa­ją­ce sze­le­ści cięż­kim kło­sem i gnie się pod wie­trzy­kiem, któ­ry od cza­su do cza­su dmu­cha ła­god­nie. W nie­bie błę­kit­nym tkwią skow­ron­ki i każ­dy świer­go­ce, jak­by się za­pa­mię­tał.

Sta­cja!… Tłu­my jesz­cze więk­sze. Są tu już po­wo­ła­ni z Krzyw­dy Gór­nej, Krzyw­dy Dol­nej, z Wy­własz­czy­niec, z Nie­do­li, Mi­ze­ro­wa. Ruch, gwar i za­mie­sza­nie! Ścia­ny na sta­cji ob­le­pio­ne ma­ni­fe­sta­mi. Woj­na tu "w imię Boga i Oj­czy­zny", lan­dwe­ra pój­dzie bro­nić swych za­gro­żo­nych ro­dzin, żon, dzie­ci, chat i pól. Fran­cu­zi wi­docz­nie szcze­gól­niej za­wzię­li się na Po­gnę­bin, na Krzyw­dę Gór­ną, na Krzyw­dę Dol­ną, na Wy­własz­czyń­ce, Nie­do­lę i Mi­ze­rów. Tak przy­najm­niej wy­da­je się tym, któ­rzy czy­ta­ją afi­sze. Przed sta­cję przy­by­wa­ją co­raz nowe tłu­my. W sali dym z fa­jek na­peł­nia po­wie­trze i prze­sła­nia afi­sze. W gwa­rze trud­no się zro­zu­mieć: wszy­scy cho­dzą, wo­ła­ją, krzy­czą. Na pe­ro­nie sły­chać ko­men­dę nie­miec­ką, któ­rej gwał­tow­ne sło­wa brzmią krót­ko, twar­do, sta­now­czo.

Roz­le­ga się dzwo­nek: świst! z dala sły­chać gwał­tow­ny od­dech lo­ko­mo­ty­wy. Co­raz bli­żej, wy­raź­niej. To woj­na zda­je się przy­bli­żać.

Dru­gi dzwo­nek! Dreszcz prze­bie­ga wszyst­kie pier­si. Ja­kaś ko­bie­ta po­czy­na krzy­czeć: "Ja­dom! Ja­dom!" Woła ona wi­docz­nie swe­go Ada­ma, ale ko­bie­ty pod­chwy­tu­ją wy­raz i wo­ła­ją "Jadą!" Głos ja­kiś prze­raź­liw­szy nad inne do­da­je: "Fran­cu­zy jadą!" – i przez jed­no mgnie­nie oka pa­ni­ka ogar­nia nie tyl­ko ko­bie­ty, ale i przy­szłych bo­ha­te­rów Se­da­nu. Tłum za­ko­ły­sał się. Tym­cza­sem po­ciąg sta­je przed sta­cją. We wszyst­kich oknach wi­dać czap­ki z czer­wo­ny­mi lam­pa­sa­mi i mun­du­ry. Woj­ska wi­docz­nie jak mro­wia. Na wę­glar­kach czer­nie­ją po­sęp­ne, po­dłu­go­wa­te cia­ła ar­mat; nad otwar­ty­mi wo­za­mi jeży się las ba­gne­tów. Wi­docz­nie ka­za­no żoł­nie­rzom śpie­wać, bo cały po­ciąg aż dy­go­ce od sil­nych gło­sów mę­skich. Ja­kaś siła i po­tę­ga bije od tego po­cią­gu, któ­re­go koń­ca nie doj­rzeć. Na pe­ro­nie po­czy­na­ją for­mo­wać re­kru­tów; kto może, że­gna się jesz­cze. Bar­tek mach­nął ła­pa­mi, jak­by skrzy­dła­mi wia­tra­ka, oczy wy­trzesz­czył.

– No, Mag­da, by­waj zdro­wa!

– Oj! moje bied­ne chło­pi­sko!

– Już mnie nie oba­czysz wię­cej!

– Już cię nie oba­czę wię­cej!

– Nie ma rady ni­ja­kiej!

– Niech cię Mat­ka Bo­ska strze­że i chro­ni…

– Bądź zdro­wa; cha­łu­py pil­nuj.

Ko­bie­ta uchwy­ci­ła go za szy­ję z pła­czem.

– Nie­chże cię Bóg pro­wa­dzi.

Nad­cho­dzi ostat­nia chwi­la. Pisk, płacz i la­ment ko­biet za­głu­sza przez kil­ka mi­nut wszyst­ko: "Bądź­ta zdro­wi! Bądź­ta zdro­wi!" Ale owoż żoł­nie­rze są już od­da­le­ni od bez­ład­ne­go tłu­mu: już two­rzą czar­ną zbi­tą masę, któ­ra zwie­ra się w kwa­dra­ty, pro­sto­ką­ty i po­czy­na po­ru­szać się z tą spraw­no­ścią i re­gu­lar­no­ścią ru­chów ma­chi­ny. Ko­men­da: "Sia­dać!" Kwa­dra­ty i pro­sto­ką­ty prze­ła­mu­ją się w środ­ku, wy­cią­ga­ją się wą­ski­mi pa­sa­mi ku wa­go­nom i giną w ich wnę­trzu. W dali lo­ko­mo­ty­wa świsz­cze i rzu­ca kłę­by si­we­go dymu. Te­raz od­dy­cha jak smok, zio­nąc pod sie­bie stru­mie­nie pary. La­ment ko­biet do­cho­dzi do naj­wyż­sze­go stop­nia. Jed­ne za­sła­nia­ją oczy far­tu­cha­mi, inne wy­cią­ga­ją ręce ku wa­go­nom. Łka­ją­ce gło­sy po­wta­rza­ją imio­na mę­żów i sy­nów.

– Bądź zdrów, Bar­tek! – woła z dołu Mag­da. A nie leź tam, gdzie cię nie po­ślą!

Niech cię Mat­ka Bo­ska… Bądź zdrów! O dla­bo­ga!

– A cha­łu­py pil­nuj! – od­zy­wa się Bar­tek.

Ko­ro­wód wa­go­nów drgnął na­gle; wozy stuk­nę­ły jed­ne o dru­gie i ru­szy­ły.

– A pa­mię­taj, że masz żonę i dziec­ko! – wo­ła­ła Mag­da, drep­cząc za po­cią­giem. -

Bądź zdro­wy, w imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­te­go. Bądź zdro­wy…

Po­ciąg po­ru­szał się co­raz prę­dzej, wio­ząc wo­jow­ni­ków z Po­gnę­bi­na, z oby­dwóch Krzywd, z Nie­do­li i Mi­ze­ro­wa.II

W jed­ną stro­nę wra­ca ku Po­gnę­bi­no­wi Mag­da z tłu­mem bab i pła­cze, w dru­gą stro­nę świa­ta rwie w siwą dal po­ciąg na­je­żo­ny ba­gne­ta­mi, a w nim Bar­tek. Si­wej dali koń­ca nie wi­dać. Po­gnę­bi­na też le­d­wo doj­rzeć. Lipa tyl­ko sza­rze­je i wie­ża na ko­ście­le się zło­ci, bo po niej słoń­ce igra. Wkrót­ce i lipa roz­pły­nę­ła się, a zło­ty krzyż wy­glą­dał tyl­ko jak punkt błysz­czą­cy. Do­pó­ki ten punkt świe­cił, pa­trzył na nie­go Bar­tek, ale gdy i on znik­nął, fra­sun­ko­wi chło­pa nie było mia­ry. Zdję­ła go nie­moc wiel­ka i czuł, że prze­padł. Za­czął tedy pa­trzeć na pod­ofi­ce­ra, bo już prócz Boga ni­ko­go więc nie było nad nim. Co się te­raz z nim sta­nie, to już w tym gło­wa ka­pra­la; sam Bar­tek już nic nie wie, nic nie ro­zu­mie. Ka­pral sie­dzi na ław­ce i trzy­ma­jąc ka­ra­bin mię­dzy ko­la­na­mi pali faj­kę. Dym co chwi­la jak­by chmu­ra za­sła­nia mu twarz po­waż­ną i mar­kot­ną. Nie tyl­ko Bart­ko­we oczy pa­trzą na tę twarz: pa­trzą na nią wszyst­kie oczy ze wszyst­kich ką­tów wa­go­nu. W Po­gnę­bi­nie lub Krzyw­dzie każ­dy Bar­tek lub Woj­tek jest so­bie pan, każ­dy musi my­śleć o so­bie, za sie­bie, ale te­raz od tego ka­pral. Każe im się pa­trzeć na pra­wo, będą pa­trzeć na pra­wo, każe na lewo, to na lewo. Każ­dy pyta się wzro­kiem: "No? a co z nami bę­dzie?" – on sam zaś tyle wie, ile i oni, i rad by tak­że, aby kto star­szy dał mu pod tym wzglę­dem ja­kie roz­ka­zy lub wy­ja­śnie­nia. Zresz­tą chło­pi boją się py­tać wy­raź­nie, bo te­raz jest woj­na z ca­łym apa­ra­tem są­dów wo­jen­nych. Co wol­no, a cze­go nie wol­no, nie wia­do­mo. Przy­najm­niej oni nie wie­dzą, a stra­szy ich dźwięk wy­ra­zów ta­kich jak Kriegs­ge­richt, któ­rych do­brze nie ro­zu­mie­ją, ale tym bar­dziej się boją.

Jed­no­cze­śnie czu­ją, że ten ka­pral po­trzeb­niej­szy im jesz­cze te­raz niż na ma­new­rach pod Po­zna­niem, bo on je­den wie wszyst­ko, on za nich my­śli, a bez nie­go ani rusz. Tym­cza­sem za­cię­żył mu wi­docz­nie ka­ra­bin, bo go rzu­cił Bart­ko­wi do trzy­ma­nia. Bar­tek po­rwał skwa­pli­wie za broń, dech wstrzy­mał, oczy wy­łu­pił i pa­trzył w ka­pra­la jak w tę­czę, ale mała mu i z tego po­cie­cha. Oj, coś źle sły­chać, bo i ka­pral jak z krzy­ża zdję­ty. Na sta­cjach śpie­wy i krzy­ki; ka­pral ko­men­de­ru­je, krę­ci się, łaje, żeby to star­szym się po­ka­zać, ale niech no po­ciąg ru­szy, cich­ną wszy­scy i on cich­nie. Dla nie­go tak­że świat ma te­raz dwie stro­ny: jed­na ja­sna i zro­zu­mia­ła to jego izba, żona i pie­rzy­na; dru­ga ciem­na, ale to zu­peł­nie ciem­na to Fran­cja i woj­na. Za­pał jego, jak i za­pał ca­łej ar­mii, chęt­nie by za­po­ży­czył cho­du od raka. Wo­jow­ni­ków po­gnę­biń­skich oży­wiał istot­nie duch tym wi­docz­niej­szy, że sie­dzą­cy nie w żoł­nier­zach, ale każ­de­mu na ra­mie­niu. A po­nie­waż każ­dy żoł­nierz dźwi­gał na ra­mio­nach tor­ni­ster, płaszcz i inne woj­sko­we przy­bo­ry, więc wszyst­kim było na­der cięż­ko.

Tym­cza­sem po­ciąg fu­kał, hu­czał i le­ciał w dal. Co sta­cja przy­cze­pia­no nowe wa­go­ny i lo­ko­mo­ty­wy. Co sta­cja wi­dać było tyl­ko pi­kiel­hau­by, ar­ma­ty, ko­nie, ba­gne­ty pie­chu­rów i cho­rą­giew­ki uła­nów. Za­pa­dał z wol­na po­god­ny wie­czór. Słoń­ce roz­la­ło się w wiel­ką czer­wo­ną zo­rzę, wy­so­ko na nie­bie uno­si­ły się sta­da drob­nych, lek­kich ob­ło­ków, o brze­gach po­czer­wie­nia­łych od za­cho­du. Po­ciąg wresz­cie prze­stał brać lu­dzi i wa­go­ny na sta­cjach, trząsł się tyl­ko i le­ciał na­przód w ową ja­sność czer­wo­ną, jak­by w mo­rze krwi. Z otwar­te­go wa­go­nu, w któ­rym sie­dział Bar­tek z po­gnę­biń­ski­mi ludź­mi, wi­dać było wsie, sio­ła i mia­stecz­ka, wie­życz­ki na ko­ścio­łach, bo­cia­ny po­prze­gi­na­ne jak haki, sto­ją­ce jed­ną nogą na gniaz­dach, cha­łu­py osob­ne, sady wi­śnio­we. Wszyst­ko to mi­ga­ło prze­lo­tem, a wszyst­ko czer­wo­ne. Żoł­nie­rze po­czę­li szep­tać mię­dzy sobą tym śmie­lej, że pod­ofi­cer, pod­ło­żyw­szy sa­kwy pod gło­wę, za­snął z por­ce­la­no­wą faj­ką w zę­bach. Woj­ciech Gwiz­da­ła, chłop z Po­gnę­bi­na sie­dzą­cy we­dle Bart­ka, trą­cił go łok­ciem:

– Bar­tek, słu­chaj no!

Bar­tek zwró­cił ku nie­mu twarz z za­my­ślo­ny­mi wy­łu­pia­sty­mi oczy­ma.

– Cze­góż pa­trzysz jak cie­lę, co idzie na rzeź?… – szep­tał Gwiz­da­ła. – Ale ty, nie­bo­żę, idziesz na rzeź, i pew­ni­kiem…

– Oj, oj! – jęk­nął Bar­tek.

– Bo­isz się? – py­tał Gwiz­da­ła.

– Co się nie mam bać!…

Zo­rza sta­ła się jesz­cze czer­wień­sza, więc Gwiz­da­ła wy­cią­gnął ku niej rękę i szep­nął da­lej:

– Wi­dzisz tę ja­sność? Wiesz, głu­pi, co to jest? To krew. Tu jest Pol­ska, niby nasz kraj: ro­zu­miesz? A hen tam da­le­ko, gdzie się tak świe­ci, to wła­śnie Fran­cja…

– A pręd­ko za­je­dzie­wa?

– Albo ci pil­no? Mó­wią, że okrut­nie da­le­ko. Ale nie bój się: Fran­cu­zy wyj­dą na­prze­ciw.

Bar­tek za­czął pra­co­wać cięż­ko swo­ją po­gnę­biń­ską gło­wą. Po chwi­li spy­tał:

– Woj­tek?

– Cze­go?

– A na ten przy­kład, co to za na­ród te Fran­cu­zy?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: