Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Baśnie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
16,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Baśnie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 409 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KWIA­TY IDAL­KI.

Moje ślicz­ne kwiat­ki zu­peł­nie po­wię­dły! – za­wo­ła­ła Idal­ka za­smu­co­na. – Wczo­raj wie­czo­rem jesz­cze były ta­kie ład­ne, a dziś zwie­si­ły głów­ki, opu­ści­ły li­ście, co to ma zna­czyć? Dla­cze­go to, Fre­dziu?

Ostat­nie za­py­ta­nie zwró­ci­ła do stu­den­ta, któ­ry sie­dział na so­fie. Nie dar­mo py­ta­ła go o to, – Fre­dzio wie­dział wszyst­ko. Umiał opo­wia­dać prze­ślicz­ne hi­sto­rye, wy­ci­nać róż­ne fi­gle: ser­dusz­ka z tań­czą­ce­mi w środ­ku dziew­czyn­ka­mi, kwia­ty i wspa­nia­łe zam­ki, w któ­rych się otwie­ra­ły drzwi i okna. Był to nie­la­da stu­dent.

– Dla­cze­góż dzi­siaj te kwia­ty tak zwię­dły? – po­wtó­rzy­ła, wska­zu­jąc bu­kiet na sto­li­ku.

– Nie wiesz, dla­cze­go? – rzekł Fre­dzio. – Two­je kwia­ty były dziś w nocy na balu i dla­te­go te­raz po­spusz­cza­ły gło­wy. Są zmę­czo­ne.

– Co też ty mó­wisz, Fre­dziu. Prze­cież kwia­ty tań­czyć nie umie­ją?

– Tak my­ślisz? A ja twier­dzę, że tań­czą prze­ślicz­nie. Pra­wie co noc, kie­dy my śpi­my, wy­pra­wia­ją so­bie bale i ba­wią się wy­bor­nie.

– A dzie­ci na ta­kim balu być nie mogą?

– Owszem – od­parł Al­fred – bywa ich na­wet zwy­kle do­syć dużo: pącz­ki róż, kon­wa­lij­ki le­d­wie roz­wi­nię­te, sto­krot­ki po­lne.

– I gdzież one tań­czą?

– Czy pa­mię­tasz za­mek kró­lew­ski, za mia­stem, gdzie jest ten duży ogród, pe­łen kwia­tów? Kar­mi­łaś tam ła­bę­dzie, czy pa­mię­tasz? Przy­pły­wa­ły do cie­bie i chwy­ta­ły okru­chy chle­ba, któ­re rzu­ca­łaś do wody. Tam wła­śnie od­by­wa­ją się zwy­kle te bale.

– Ach, wiem! By­łam tam wła­śnie wczo­raj z mamą, ale nie wi­dzia­łam już li­ści na drze­wach, ani kwia­tów w ogro­dzie. Gdzież się po­dzia­ły wszyst­kie? W le­cie tyle ich było.

– Są te­raz w zam­ku – od­parł stu­dent. – Po­win­naś wie­dzieć o tem, że sko­ro tyl­ko król ze swo­im dwo­rem po­wra­ca do sto­li­cy, wszyst­kie kwia­ty ucie­ka­ją z ogro­du do zam­ku, gdzie ba­wią się wy­bor­nie. Naj­pięk­niej­sze dwie róże za­sia­da­ją wte­dy na tro­nie i są kró­lem i kró­lo­wą. Znasz ko­gu­cie grze­bie­nie, te czer­wo­ne? One sta­ją po obu stro­nach, niby szam­be­la­no­wie. A resz­ta kwia­tów roz­po­czy­na tań­ce. Ślicz­ne fljoł­ki uda­ją mło­dych ma­ry­na­rzy, a hia­cyn­ty i kro­ku­sy – mło­de pan­ny. Tu­li­pa­ny za­sia­da­ją na fo­te­lach, niby po­waż­ni oj­co­wie, a czer­wo­ne li­lie, jak tro­skli­we mamy, uwa­ża­ją na wszyst­ko i pil­nu­ją przy­zwo­ito­ści i po­rząd­ku.

– I nikt im nie za­bra­nia tak się ba­wić w pa­ła­cu kró­la? – spy­ta­ła Ida.

– Pra­wie nikt o tem nie wie, moja dro­ga. Zda­rza się cza­sem, że sta­ry bur­gra­bia, któ­ry czu­wa nad zam­kiem, ze­chce po nocy przejść się po po­ko­jach. Ale cóż? Ma on wiel­ki pęk klu­czy u boku a sko­ro tyl­ko kwia­ty usły­szą brzęk klu­czy, cho­wa­ją się za fi­ran­ki i sie­dzą ci­chut­ko, ostroż­nie wy­su­nąw­szy głów­ki.

– Tu pach­ną kwia­ty! – mówi do sie­bie bur­gra­bia, ale jest bar­dzo sta­ry i nic doj­rzeć nie może.

– Ach, jak to ślicz­nie! – za­wo­ła­ła Ida, kla­snąw­szy w dło­nie. – Mój dro­gi, mój dro­gi, czy ja­bym tego zo­ba­czyć nie mo­gła?

– Dla­cze­góż nie, Idal­ko? Zaj­rzyj tyl­ko przez okno do zam­ku, sko­ro bę­dziesz w ogro­dzie, a zo­ba­czysz sama to wszyst­ko. Ja dzi­siaj tak zro­bi­łem: żół­ta li­lia le­ża­ła wy­cią­gnię­ta na so­fie, to była dama dwo­ru.

– A kwia­ty z bo­ta­nicz­ne­go ogro­du czy tak­że tam mogą przy­cho­dzić? To chy­ba dla nich za da­le­ko?

– Cóż zno­wu, Idal­ko – prze­cież mogą fru­wać. Czyś nie wi­dzia­ła nig­dy prze­ślicz­nych mo­tyl­ków, żół­tych, czer­wo­nych, bia­łych? Praw­da, ja­kie nie­któ­re po­dob­ne do kwia­tów? Bo też to na­praw­dę kwia­ty. Ode­rwa­ły się od ło­dyż­ki i za­trze­po­ta­ły w po­wie­trzu płat­ka­mi, niby skrzy­deł­ka­mi. Wte­dy za­czę­ły fru­wać. A po­nie­waż były grzecz­ne, po­zwo­lo­no im fru­wać dzień cały, za­miast sie­dzieć ci­cho na ło­dyż­ce; tym spo­so­bem na­bra­ły wpra­wy, a płat­ki ich sta­ły się na­praw­dę skrzy­deł­ka­mi. Sama to wi­dzia­łaś zresz­tą.

– Ach, tak! ach, tak! – szep­ta­ła zdu­mio­na Idal­ka.

– Może być zresz­tą, że kwia­ty z ogro­du bo­ta­nicz­ne­go nie były do­tąd jesz­cze nig­dy w kró­lew­skim zam­ku i nie wie­dzą, że tam się moż­na w nocy tak do­brze za­ba­wić. Dla­te­go ci coś po­wiem; – to się do­pie­ro zdzi­wi pro­fe­sor bo­ta­ni­ki, któ­ry tu obok miesz­ka! Znasz go prze­cież? Kie­dy bę­dziesz w jego ogród­ku, szep­nij któ­re­mu kwiat­ko­wi o balu w kró­lew­skim zam­ku, on to opo­wie in­nym i wszyst­kie tam po­le­cą. Pan pro­fe­sor przy­cho­dzi so­bie do ogro­du, a tu­taj nie­ma ani jed­ne­go kwiat­ka! I nie bę­dzie wie­dział, gdzie mu się po­dzia­ły.

– Ale jak­żeż kwia­tek po­wtó­rzy to in­nym? Prze­cież kwia­ty mó­wić wca­le nie umie­ją!

– Nie umie­ją mó­wić – od­po­wie­dział Fre­dzio – ale się do­sko­na­le po­ro­zu­mie­wa­ją zna­ka­mi. Czy nie… wi­dzia­łaś nig­dy, gdy wie­trzyk za­wie­je, jak one na­chy­la­ją się ku so­bie, do­ty­ka­ją się głów­ka­mi, a wszyst­kie zie­lo­ne list­ki trze­po­cą przy­tem w róż­ne stro­ny. Tak wła­śnie roz­ma­wia­ją. I to wszyst­ko jest dla nich rów­nie zro­zu­mia­łem, jak dla nas głos i wy­ra­zy.

– A pro­fe­sor czy ro­zu­mie te ich zna­ki?

– Na­tu­ral­nie! Razu jed­ne­go wcho­dzi so­bie rano do ogro­du i wi­dzi, jak wiel­ka po­krzy­wa daje list­ka­mi zna­ki gwoź­dzi­ko­wi. – Ach, ja­kiś ty ślicz­ny! – mówi. – Jak cię ko­cham! – Nie po­do­ba­ło się to panu pro­fe­so­ro­wi i z ca­łej siły ude­rzył po­krzy­wę po li­ściach, któ­re za­stę­pu­ją jej pal­ce. Mo­żesz so­bie wy­obra­zić, jak się spa­rzył. Od tego też cza­su nie śmie jej na­wet do­ty­kać.

– Ha, ha, ha! – Ha, ha, ha! – śmia­ła się Idal­ka.

– Jak moż­na kłaść dziec­ku w gło­wę ta­kie rze­czy? – obu­rzył się sta­ry rad­ca, bar­dzo nud­ny, któ­ry wła­śnie przy­szedł z wi­zy­tą i wy­god­nie usiadł na so­fie.

Rad­ca nie lu­bił Fre­dzia i za­wsze coś mru­czał pod no­sem, gdy on wy­ci­nał dla Idy za­baw­ne, ślicz­ne fi­gur­ki: czło­wie­ka, wi­szą­ce­go na ga­łę­zi, z ser­cem w ręku, (to był zło­dziej, co kradł ser­ca), cza­row­ni­cę, ga­lo­pu­ją­cą na mio­tle i nio­są­cą męża na no­sie. – Co za głup­stwa! – mó­wił rad­ca, któ­ry nie mógł tego zno­sić. – Jak moż­na kłaść dziec­ku w gło­wę ta­kie rze­czy! Ta­kie fan­ta­zye sen­su żad­ne­go nie mają.

Lecz Idal­ka wo­la­ła wie­rzyć stu­den­to­wi, bo zresz­tą to, co mó­wił rad­ca, było cał­kiem nie­zro­zu­mia­łe. Kto­by na nie­go zwa­żał? A Fre­dzio opo­wia­da ta­kie za­baw­ne hi­sto­rye, o któ­rych po­tem musi dłu­go my­śleć. Prze­ślicz­ne są!

Spoj­rza­ła znów na swo­je kwiat­ki: zwie­si­ły głów­ki, gdyż były zmę­czo­ne; ro­zu­mie się, je­że­li całą noc tań­czy­ły! Mo­gły być na­wet cho­re.

Wzię­ła bu­kiet z wa­zo­ni­kiem i po­szła do in­nych za­ba­wek, usta­wio­nych w ką­cie na ma­łym sto­licz­ku. Było ich tam bar­dzo dużo i na zie­mi pod sto­li­kiem i w szu­fla­dzie. Lal­ka Zo­sia spa­ła już w swo­jem łó­żecz­ku, lecz Idal­ka ją obu­dzi­ła.

– Mu­sisz wstać, Zo­siu – rze­kła – i ustą­pić na tę noc łóż­ka kwiat­kom. Są cho­re i po­trze­bu­ją wy­po­czyn­ku, a ty so­bie mo­żesz po­le­żeć w szu­fla­dzie.

I wy­ję­ła z łó­żecz­ka lal­kę, któ­ra zro­bi­ła minę bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ną, ale ze zło­ści, nie po­wie­dzia­ła ani słów­ka.

Po­tem uło­ży­ła kwia­ty na po­dusz­ce i okry­ła je koł­der­ką.

– Te­raz leż­cie so­bie i od­po­czy­waj­cie, a ja wam przy­rzą­dzę her­ba­ty, że­by­ście się na­pi­ły i do ju­tra były zdro­we – po­wie­dzia­ła.

Za­su­nę­ła sta­ran­nie fi­ran­kę nad łóż­kiem, aby im słoń­ce z rana nie świe­ci­ło w oczy i ode­szła na pal­cach.

Przez cały wie­czór wciąż my­śla­ła o tem, co jej Fre­dzio opo­wia­dał, a nim się po­ło­ży­ła sama do łó­żecz­ka, zbli­ży­ła się ci­chut­ko do okna, na któ­rem sta­ły ślicz­ne kwia­ty mamy: tu­li­pa­ny i hia­cyn­ty, od­su­nę­ła fi­ran­kę i szep­nę­ła im z uśmie­chem:

– Wiem, że bę­dzie­cie na balu tej nocy! Ale kwia­ty uda­ły, że nic nie ro­zu­mie­ją, – żad­nym list­kiem nie po­ru­szy­ły. Idal­ka wie­dzia­ła jed­nak, co ma o tem my­śleć.

Dłu­go dziś nie mo­gła za­snąć, bo wciąż my­śla­ła, jak­by to było przy­jem­nie po­pa­trzeć na ślicz­ne kwia­ty, tań­czą­ce w kró­lew­skim zam­ku. Ach, żeby to zo­ba­czyć choć raz je­den!

– Czy też moje kwiat­ki na­praw­dę tam będą? – szep­nę­ła ci­chu­teń­ko i za­snę­ła.

W nocy się obu­dzi­ła. Śni­ło jej się o kwia­tach, o Fre­dziu i nie­zno­śnym rad­cy, któ­ry na wszyst­ko wy­ga­dy­wał. W po­ko­ju było ci­cho; na sto­li­ku pa­li­ła się noc­na lamp­ka, oj­ciec i mama spa­li.

– Czy też moje kwia­ty leżą jesz­cze w łó­żecz­ku Zosi? – po­my­śla­ła. – Ach, jak­bym się chcia­ła prze­ko­nać!

Pod­nio­sła się tro­szecz­kę i spoj­rza­ła na drzwi uchy­lo­ne do dru­gie­go po­ko­ju, – tam były jej kwia­ty i wszyst­kie za­baw­ki. Za­czę­ła na­słu­chi­wać i zda­wa­ło jej się, że któś tam ślicz­nie gra na for­te­pia­nie, ale tak de­li­kat­nie i ci­chut­ko, jak jesz­cze nig­dy do­tąd nie sły­sza­ła.

– To pew­no kwia­ty tań­czą! – szep­nę­ła z za­chwy­tem. – Ach mój Boże, jak­bym chcia­ła to zo­ba­czyć!

Nie śmia­ła jed­nak pod­nieść się z łó­żecz­ka, aby nie zbu­dzić mamy.

Może one tu przyj­dą – po­my­śla­ła zno­wu. Ale kwia­ty nie przy­cho­dzi­ły. Mu­zy­kę sły­chać było co­raz le­piej, ślicz­ną ale ci­chut­ką.

Na­ko­niec Ida dłu­żej wy­trzy­mać nie mo­gła. Wy­szła po­ma­lut­ku z łóż­ka i na pal­cach po­de­szła do drzwi uchy­lo­nych. Zaj­rza­ła. Co za wi­dok! Ach, cóż tam zo­ba­czy­ła!

Noc­nej lamp­ki nie było w są­sied­nim po­ko­ju, ale księ­życ świe­cił przez okno prze­ślicz­nie i było też tak ja­sno, jak w dzień bia­ły. Wszyst­kie tu­li­pa­ny i hia­cyn­ty z okna sta­ły na środ­ku na­prze­ciw­ko sie­bie, w do­nicz­kach nie po­zo­stał ani je­den. Po­mię­dzy nimi krę­ci­ło się i uwi­ja­ło całe mnó­stwo prze­ślicz­nych kwia­tów, trzy­ma­jąc się Ustecz­ka­mi, jak za ręce i zwra­ca­jąc w takt mu­zy­ki w tę lub inną stro­nę. Nie­po­dob­na opi­sać, jak to było pięk­nie!

Na for­te­pia­nie gra­ła żół­ta li­lia, kto­rą Ida nie­daw­no po­zna­ła w ogro­dzie. Fre­dzio po­wie­dział za­raz: patrz, jaka po­dob­na do pan­ny Ka­ro­li­ny. Ale wszy­scy się z nie­go śmie­li. Tym­cza­sem żół­ta li­lia była rze­czy­wi­ście do pan­ny Ka­ro­li­ny nie­zmier­nie po­dob­na, szcze­gól­niej te­raz, kie­dy po­chy­la­ła to na pra­wo to na lewo po­dłuż­ną żół­tą gło­wę, wy­bi­ja­jąc nią takt mu­zy­ki.

Ma­łej Idal­ki nikt nie za­uwa­żył. Wtem wiel­ki, nie­bie­ski kro­kus wsko­czył na sto­lik z za­baw­ka­mi, od­su­nął fi­ran­ki od łó­żecz­ka lal­ki i cho­re kwia­ty na­tych­miast po­wsta­ły, oka­zu­jąc uśmie­chem i ru­cha­mi, że już od­po­czę­ły i mają ocho­tę tań­czyć zno­wu ra­zem z in­ny­mi.

Wtem, ko­mi­niar­czyk ze stłu­czo­nym no­sem, któ­ry sie­dział za­wsze w ką­ci­ku, wy­sko­czył i kła­nia­jąc się uprzej­mie kwia­tom, za­pra­szał je do tań­ca. Wca­le nie wy­glą­da­ły te­raz na zmę­czo­ne, sfru­nę­ły ze sto­li­ka i za­czę­ły krę­cić się w kół­ko.

Coś upa­dło na pod­ło­gę. Idal­ka pod­nio­sła oczy – to ró­zga kar­na­wa­ło­wa, któ­ra wi­dać uwa­ża­ła, iż za­li­cza się tak­że do kwia­tów. Była zresz­tą bar­dzo ład­na, przy­bra­na w kwia­ty pa­pie­ro­we, i mo­gła się wszyst­kim po­do­bać, choć na jed­nej z ga­łą­zek sie­dzia­ła wo­sko­wa la­lecz­ka w ka­pe­lu­szu z sze­ro­kiem ron­dem, ta­kiem sa­mem, jak no­sił rad­ca. Ró­zga bie­gła pro­sto przez śro­dek po­ko­ju, przy­tu­pu­jąc do tak­tu, gdyż tań­czy­ła ma­zu­ra, Inne kwia­ty nie lu­bi­ły tego tań­ca, po­nie­waż były za lek­kie i nie mo­gły przy­tu­py­wać.

Na­gle wo­sko­wa lal­ka w ka­pe­lu­szu z sze­ro­kiem ron­dem sta­ła się dłu­gą i gru­bą, za­czę­ła się wy­krę­cać na swo­jej ga­łąz­ce i krzy­czeć gło­śno: – Jak moż­na kłaść dziec­ku w gło­wę ta­kie rze­czy! To fan­ta­zya bez­sen­su. – I po­dob­ną była zu­peł­nie do rad­cy.

Lecz pa­pie­ro­we kwia­ty za­czę­ły ude­rzać ją po dłu­gich no­gach, że skur­czyć je mu­sia­ła i stać się zno­wu małą. Było to bar­dzo śmiesz­ne. Ró­zga wy­wi­ja­ła wkół­ko co­raz le­piej, a nie­zno­śny rad­ca mu­siał tań­czyć z nią ra­zem, choć się kur­czył i roz­cią­gał bez­u­stan­nie w swym ka­pe­lu­szu z sze­ro­kiem ron­dem.

Na­resz­cie inne kwia­ty wsta­wi­ły się za nim i pa­pie­ro­we róże prze­sia­ły ude­rzać go po dłu­gich no­gach twar­dy­mi list­ka­mi. Naj­li­to­ściw­sze były cho­re kwia­ty z łó­żecz­ka Zosi.

W szu­fla­dzie z za­baw­ka­mi dało się sły­szeć pu­ka­nie. Ko­mi­niar­czyk na­tych­miast po­śpie­szył na brzeg sto­li­ka, po­ło­żył się na brzu­chu i z ca­łej siły za­czął wy­cią­gać szu­flad­kę. Uda­ło mu się wresz­cie. Zo­sia wy­su­nę­ła gło­wę i za­raz się pod­nio­sła, bar­dzo za­dzi­wio­na.

– To tu­taj bal? – spy­ta­ła. – A dla­cze­go nikt mi o tem nie po­wie­dział?

– Czy chcesz ze mną tań­czyć? – szep­nął ko­mi­niar­czyk.

– Jesz­cze cze­go! To mi tan­cerz! – od­po­wie­dzia­ła dum­nie i od­wró­ci­ła się ple­ca­mi.

Usia­dła so­bie na brze­gu szu­fla­dy, ocze­ku­jąc, aż któ­ry z kwia­tów przyj­dzie ją za­pro­sić. Ale ża­den nie przy­cho­dził. Za­czę­ła chrzą­kać gło­śno: "Hm! hm!" To wszyst­ko jed­nak na nic się nie zda­ło, nikt na nią nie uwa­żał.

A ko­mi­niar­czyk ze stłu­czo­nym no­sem tań­czył sam i bar­dzo ład­nie.

Wi­dząc, że kwia­ty na nią nie zwa­ża­ją, lal­ka z wiel­kim ha­ła­sem umyśl­nie spa­dła na pod­ło­gę. Na­tych­miast wszyst­kie oto­czy­ły ją tro­skli­wie, pod­no­sząc i do­py­tu­jąc, czy nie zro­bi­ła so­bie ja­kiej krzyw­dy. Szcze­gól­niej kwia­ty, któ­re spa­ły w jej łó­żecz­ku, były uprzej­me i dzię­ko­wa­ły jej ser­decz­nie, że na jej po­ście­li od­po­czę­ły wy­god­nie przed ba­lem. Wzię­ły ją za obie ręce i wy­pro­wa­dzi­ły na śro­dek po­ko­ju; tu księ­życ naj­ja­śniej świe­cił i naj­pięk­niej było tań­czyć. Resz­ta kwia­tów oto­czy­ła ich ogrom­nem ko­łem i wszy­scy się krę­ci­li tak le­ciuch­no i ślicz­nie, jak praw­dzi­wy ruch mo­tyl­ków.

Wte­dy lal­ka roz­we­se­li­ła się zu­peł­nie i po­wie­dzia­ła kwia­tom, że mogą spać w jej łó­żecz­ku, bo jej w szu­fla­dzie zu­peł­nie do­brze.

– Dzię­ku­je­my ci, do­bra Zo­siu – rze­kły kwiat­ki – ale my już nie­dłu­go żyć bę­dzie­my. Umrze­my ju­tro. Po­wiedz Idal­ce, żeby po­cho­wa­ła nas w ogród­ku, obok ka­nar­ka, to obu­dzi­my się w le­cie i bę­dzie­my jesz­cze pięk­niej­sze!

– Ach, nie! – za­wo­ła­ła lal­ka. – Po co ma­cie umie­rać? – I ca­ło­wa­ła je ser­decz­nie po ko­lei.

Wtem otwo­rzy­ły się drzwi od sa­lo­nu i tań­cząc, wbie­gło mnó­stwo naj­pięk­niej­szych kwia­tów. Ida w pierw­szej chwi­li nie mo­gła zro­zu­mieć, skąd one się tu wzię­ły, ale od­ga­dła za­raz: to pew­no były kwia­ty z kró­lew­skie­go zam­ku!

Na cze­le szły dwie róże prze­cu­dow­ne w zło­tych ko­ro­nach: to król i kró­lo­wa. Po­tem ślicz­ne, pach­ną­ce gwoź­dzi­ki, lew­ko­nie kła­nia­ły się na wszyst­kie stro­ny i uśmie­cha­ły słod­ko. Za nie­mi szła mu­zy­ka: wiel­kie maki i pi – wo­nie wy­gry­wa­ły z ta­kim za­pa­łem na strącz­kach, że po­czer­wie­nia­ły cał­kiem z wy­si­le­nia. Hia­cyn­ty fio­le­to­we i pier­wiosn­ki dzwo­ni­ły zno­wu tak prze­ślicz­nie, jak­by mia­ły praw­dzi­we dzwon­ki. Cu­dow­na to była mu­zy­ka!

Całe mnó­stwo kwia­tów wpły­nę­ło z sa­lo­nu i tań­czy­ły wszyst­kie ra­zem: sto­krot­ki z fi­joł­ka­mi, zło­cie­nie z kon­wa­lią, re­ze­da z grosz­kiem pach­ną­cym, bła­wat­ki, bzy, brat­ki, róże – wszyst­kie się ca­ło­wa­ły i tań­czy­ły, że roz­kosz była pa­trzeć.

Na­ko­niec księ­życ po­bladł i zmę­czo­ne kwia­ty po­wie­dzia­ły so­bie: Do­bra­noc!

Ida tak­że ci­chut­ko po­wró­ci­ła do łó­żecz­ka, wsu­nę­ła się pod koł­der­kę i za­snę­ła. Wte­dy śni­ło jej się zno­wu wszyst­ko to, co wi­dzia­ła.

Na­za­jutrz z rana po­bie­gła na­tych­miast do sto­li­ka z za­baw­ka­mi zo­ba­czyć, co ro­bią kwia­ty w łóż­ku Zosi. Od­su­nę­ła fi­ran­kę – le­ża­ły spo­koj­nie, ale zu­peł­nie zwię­dły. Zo­sia była w szu­fla­dzie, gdzie ją wło­ży­ła wczo­raj, tyl­ko okrop­nie za­spa­na.

– Czy pa­mię­tasz, co mi mia­łaś dziś po­wie­dzieć? – spy­ta­ła Ida.

Ale Zo­sia zro­bi­ła bar­dzo nie­mą­drą minę i nie od­po­wie­dzia­ła ani słów­ka.

– Wca­le nie je­steś do­brą – rze­kła Ida – prze­cież wszyst­kie tań­czy­ły z tobą!

Od­wró­ci­ła się od lal­ki, wzię­ła bar­dzo ład­ne pu­deł­ko pa­pie­ro­we, ma­lo­wa­ne, i wło­ży­ła w nie zwię­dłe kwia­ty.

– Bę­dzie­cie mia­ły prze­ślicz­ną tru­mien­kę – po­wie­dzia­ła. – Chłop­cy przyj­dą po po­łu­dniu i po­mo­gą mi was po­cho­wać w ogro­dzie, obok ka­nar­ka, że­by­ście obu­dzi­ły się w le­cie jesz­cze pięk­niej­sze, niż te­raz.

– "Chłop­cy" – byli to mali ku­zyn­ko­wie Idy, Ja­nek i Ste­fan. Do­sta­li wła­śnie od ojca bar­dzo pięk­ne nowe łuki i przy­szli je po­ka­zać Idal­ce. Dziew­czyn­ka opo­wie­dzia­ła im za­raz hi­sto­ryę zmar­łych kwia­tów, więc za­ję­li się ich po­grze­bem. Obaj szli na­przód, każ­dy z łu­kiem na ra­mie­niu, a Idal­ka za nimi, nio­sąc kwia­ty w ład­nem pu­deł­ku. W ogro­dzie wy­ko­pa­li dół pod drze­wem, dziew­czyn­ka po­ca­ło­wa­ła kwia­ty, po­lem zło­ży­li pu­de­łecz­ko w zie­mi i usy­pa­li nad niem nie­wiel­ką mo­gi­łę.

Na po­że­gna­nie chłop­cy wy­strze­li­li z łu­ków, gdyż nie mie­li ar­mat ani in­nej bro­ni.KRA­SNO­LU­DEK.

W pew­nem du­żem mie­ście, na li­chem pod­da­szu miesz­kał praw­dzi­wy stu­dent; praw­dzi­wy – to zna­czy, że był ubo­gi i ko­chał na­ukę. Na dole w tym sa­mym domu miesz­kał praw­dzi­wy ku­piec, a tu praw­dzi­wy – zna­czy, że po­sia­dał sklep duży, pe­łen do­bre­go to­wa­ru i dom, któ­ry tak­że był jego wła­sno­ścią.

U kup­ca też za­miesz­kał kra­sno­lu­dek, czy­li ko­bold, bo róż­nie w róż­nych kra­jach na­zy­wa­ją te ma­leń­kie istot­ki, w dzień sta­ran­nie ukry­wa­ją­ce się przed nami, a w nocy czu­wa­ją­ce nad na­szą pra­cą i ma­jąt­kiem, jak nie­wi­dzial­ne du­chy opie­kuń­cze. Lu­dzie też bar­dzo ce­nią po­moc kra­sno­lud­ków i sta­ra­ją się po­zy­skać ich przy­jaźń przez dary, ja­kie dla nich zo­sta­wia­ją.

Złym lu­dziom kra­sno­lud­ki po­ma­gać nie lu­bią, a na­wet czę­sto szko­dzą, aby ich uka­rać; nie miesz­ka­ją też u nich. Dla­te­go sta­ły po­byt kra­sno­lud­ka szczę­ście i za­szczyt przy­no­si do­mo­wi, bo za­ra­zem świad­czy o jego za­cno­ści.

Nasz kra­sno­lu­dek za­miesz­kał u kup­ca, bo tu było wy­god­nie, cie­pło i do­stat­nio, a każ­de­go roku na gwiazd­kę za­sta­wia­no dla nie­go w skle­pie obok kasy na czy­ściut­kiej ser­we­cie całą mi­secz­kę mio­du i oseł­kę naj­lep­sze­go, świe­żut­kie­go ma­sła. Stać było na to kup­ca, ale kra­sno­lu­dek umiał ce­nić tę pa­mięć i trzy­mał się skle­pu, su­mien­nie chro­niąc od znisz­cze­nia, co w nim było naj­droż­sze­go.

Raz wie­czo­rem wszedł stu­dent tyl­ne­mi drzwia­mi od po­dwó­rza, aby so­bie ku­pić świe­cę i ka­wa­łek sera. Nie miał kogo przy­słać po to, więc sam przy­szedł; za­brał spra­wun­ki, za­pła­cił, a ku­piec i kup­co­wa ski­nę­li mu życz­li­wie na do­bra­noc. Było to bar­dzo uprzej­mie z ich stro­ny, gdyż ku­piec miał sklep wła­sny i dom cały na­le­żał do nie­go, a kup­co­wa po­sia­da­ła jesz­cze dar wy­mo­wy. Pod tym wzglę­dem nie­ła­two jej było do­rów­nać!

Stu­dent ukło­nił się też bar­dzo grzecz­nie i szedł ku drzwiom, lecz sta­nął i za­czął uważ­nie czy­tać kart­kę pa­pie­ru, w któ­rą mu ser za­wi­nię­to. Była to kart­ka z bar­dzo sta­rej książ­ki, któ­rej lu­dzie nie po­win­ni byli nisz­czyć, gdyż za­wie­ra­ła praw­dzi­wą po­ezyę.

– Mam tego wię­cej – ode­zwał się ku­piec – ja­kaś sta­rusz­ka przy­nio­sła mi cały ze­szyt tych kar­tek za odro­bi­nę kawy, daj mi pan parę gro­szy, a od­dam ci resz­tę.

– O tak! – za­wo­łał stu­dent – nie mam wpraw­dzie pie­nię­dzy, lecz daj mi pan te kart­ki za­miast sera. Wy­star­czy mi chleb na wie­cze­rzę. Grze­chem by­ło­by znisz­czyć taką książ­kę. Je­steś pan do­brym kup­cem i za­cnym czło­wie­kiem, lecz na po­ezyi znasz się chy­ba tyle, co ta sta­ra becz­ka od pa­pie­rów w ką­cie.

Było to po­wie­dzia­ne nie­zbyt grzecz­nie, szcze­gól­niej wzglę­dem becz­ki, któ­ra mo­gła się ob­ra­zić, ale ku­piec się roz­śmiał i stu­dent śmiał się tak­że – prze­cież to tyl­ko żar­ty.

Kra­sno­lu­dek jed­nak obu­rzył się, że bied­ny stu­dent, któ­ry nie ma ka­wał­ka sera na wie­cze­rzę, śmie mó­wić po­dob­ne rze­czy czło­wie­ko­wi, ma­ją­ce­mu w skle­pie śmie­tan­ko­we ma­sło i tyle nie­po­rów­na­nych przy­sma­ków.

To też gdy noc na­de­szła, sklep za­mknię­to i wszy­scy spo­koj­nie za­snę­li, wy­szedł kra­sno­lu­dek ze swo­jej kry­jów­ki, udał się do sy­pial­ne­go po­ko­ju i wziął od pani dar wy­mo­wy. We śnie go wca­le nie po­trze­bo­wa­ła, a on mógł po ko­lei ob­da­rzać nim róż­ne przed­mio­ty, któ­re tym spo­so­bem rów­nie do­brze, jak pani kup­co­wa, wy­po­wia­da­ły swo­je my­śli i uczu­cia. I to też było do­brze, iż tyl­ko ko­lej­no mo­gły się po­słu­gi­wać wła­sno­ścią swej pani, gdyż in­a­czej mó­wi­ły­by wszyst­kie ra­zem i był­by strasz­ny ha­łas.

Naj­pier­wej kra­sno­lu­dek od­dał dar wy­mo­wy becz­ce, w któ­rej mie­ści­ły się sta­re ga­ze­ty.

– Czy to praw­da – za­py­tał – że nie wiesz, co zna­czy po­ezya?

– Jesz­cze­bym tego na­wet nie wie­dzia­ła! – od­rze­kła becz­ka. – Po­ezya, to jest prze­cież to, co tak nie­rów­no dru­ku­ją za­wsze u spodu w ga­ze­tach, a nie­kie­dy wy­ci­na­ją po­tem no­życz­ka­mi. Ale to bar­dzo rzad­ko i mogę cię za – pew­nie, iż wię­cej po­ezyi znaj­du­je się we mnie w tej chwi­li, niż w tym dum­nym stu­den­cie. A prze­cież ja je­stem tyl­ko ubo­gą becz­ką w po­rów­na­niu z na­szym pa­nem, za­moż­nym kup­cem!

Na­stęp­nie kra­sno­lu­dek od­dał dar wy­mo­wy młyn­ko­wi od kawy no­we­go sys­te­mu. No, ten przy­najm­niej nie mar­no­wał cza­su, kie­dy mogł mó­wić. Po­tem, po­ży­czo­na tak nie­win­nie wła­sność pani, udzie­lo­ną zo­sta­ła becz­ce ma­sła i ka­sie z pie­niędz­mi; wszy­scy jed­nak po­dzie­la­li zda­nie becz­ki od pa­pie­rów, wi­docz­nie mia­ła ona dużo do­świad­cze­nia i moż­na jej było za­ufać. Bo prze­cież je­że­li wszy­scy mó­wią jed­no i to samo, to mu­si­my im przy­znać słusz­ność.

– No, te­raz mogę śmia­ło od­po­wie­dzieć stu­den­to­wi – rzekł do sie­bie kra­sno­lu­dek i nie zwłó­cząc ani chwi­li, wy­mknął się na scho­dy, na strych pro­wa­dzą­ce.

W li­chej iz­deb­ce świe­ci­ło się jesz­cze, kra­sno­lu­dek zaj­rzał przez dziur­kę od klu­cza i zo­ba­czył, że stu­dent czy­ta po­dar­tą książ­kę, któ­rą na­był w skle­pie za ka­wa­łek sera.

Ale ja­każ tu ja­sność koło nie­go! Olśnie­wa­ją­cy pro­mień try­ska z kar­tek książ­ki, niby pień drze­wa, roz­wi­ja się w gó­rze na ty­sią­ce ga­łę­zi nad gło­wą stu­den­ta, a każ­dy li­stek na nich pe­łen cu­dow­ne­go bla­sku, a kwiat każ­dy, jak ślicz­na ży­ją­ca twarz dziec­ka, dzie­wi­cy, bo­ha­te­ra, a owoc – to gwiaz­da. I wszyst­ko śpie­wa, dzwo­ni ja­kąś pieśń nad­ziem­ską, któ­rej dźwię­ki pły­ną, jak słod­ka mu­zy­ka.

O ta­kiej wspa­nia­ło­ści nie śni­ło się na­wet nig­dy kra­sno­lud­ko­wi, nie był­by uwie­rzył, że coś po­dob­ne­go oioż­na zo­ba­czyć na świe­cie, a tym­cza­sem tu­taj – w ubo­giej iz­deb­ce…

Pa­trzył i pa­trzył przez dziur­kę od klu­cza, wspi­na­jąc się na pal­ce i nie mo­gąc po­jąć ani na­cie­szyć się taką pięk­no­ścią.

Na­ko­niec świa­tło zga­sło. Może stu­dent za­mknął książ­kę, a może mu się świe­ca wy­pa­li­ła i po­szedł spać. Kra­sno­lu­dek jed­nak­że nie od­cho­dził od dziur­ki, gdyż cu­dow­ne pie­śni i nad­ziem­ska mu­zy­ka brzmia­ły w iz­deb­ce cią­gle, niby bo­ska ko­ły­san­ka dla wy­bra­ne­go du­cha.

– Nie prze­czu­wa­łem na­wet, że tu ta­kie cza­ry! – szep­nął wresz­cie ma­leń­ki. Mógł­bym się tu prze­nieść i za­miesz­kać zu­peł­nie…

Za­czął my­śleć o tem, gdyż był isto­tą roz­waż­ną i mą­drą. Na­ko­niec wes­tchnął.

– A miód! – szep­nął ze smut­kiem. – Do je­dze­nia nic tu nie­ma.

I zszedł po scho­dach na­po­wrót do kup­ca.

W samą porę po­wró­cił, gdyż nie­wstrze­mięź­li­wa becz­ka by­ła­by zu­peł­nie zu­ży­ła dar wy­mo­wy pani kup­co­wej. Wy­ga­da­ła już wszyst­ko, co się w niej mie­ści­ło, za­czy­na­jąc od wierz­chu, a te­raz wła­śnie za­mie­rza­ła po­wtó­rzyć jesz­cze to samo na nowo, za­czy­na­jąc od spodu, dla więk­szej do­kład­no­ści. Kra­sno­lu­dek śpiesz­nie od­jął jej wy­mo­wę i zwró­cił pani kup­co­wej, w ustach któ­rej mo­gła wy­po­cząć do rana.

Od tego cza­su jed­nak cały sklep od kasy aż do naj­cień­szej drza­zecz­ki tak moc­no uwie­rzył w ro­zum becz­ki od pa­pie­rów, iż wszyst­kie sprzę­ty po­wie­rza­ły jej swo­je se­kre­ta, ota­cza­ły sza­cun­kiem nie­wy­po­wie­dzia­nym, a kie­dy wie­czo­ra­mi ku­piec czy­tał gło­śno wia­do­mo­ści z ga­zet co­dzien­nych, były pew­ne, iż wy­po­wia­da my­śli ich czci­god­nej są­siad­ki.

Ale kra­sno­lu­dek już te­raz nie słu­chał cie­ka­wie i spo­koj­nie tych roz­mów wie­czor­nych; on – sko­ro tyl­ko bły­snę­ło świa­teł­ko w oknie na gó­rze – śpie­szył do dziur­ki od klu­cza, jak gdy­by go kto cią­gnął na łań­cu­chu. Tam ogar­nia­ło go dziw­ne uczu­cie wiel­ko­ści i po­tę­gi, jak­by wi­dział Boga sa­me­go, wśród bu­rzy stą­pa­ją­ce­go po mor­skich bał­wa­nach.

I za­po­mi­nał, gdzie jest i co wi­dzi, łzy pły­nę­ły mu z oczu, a ser­ce wzbie­ra­ło uczu­ciem dziw­nie słod­kiem i ra­do­snem. Ja­kiem­że szczę­ściem by­ło­by dla nie­go usiąść obok stu­den­ta pod drze­wem ja­sno­ści i wi­dzieć, co on wi­dzi, i czuć, co on czu­je! Lecz tego mu nie­wol­no, on przy­jął go­spo­dę u kup­ca, tam jego miej­sce, a tu może tyl­ko pa­trzeć z da­le­ka, przez dziur­kę od klu­cza.

Na­de­szła je­sień, – w sie­ni było bar­dzo zim­no, wiatr wdzie­rał się przez szpa­ry i ciął kra­sno­lud­ka jak ostrym no­żem, – lecz on czuł ból i zim­no do­pie­ro wte­dy, gdy za­ga­sło świa­tło w li­chej iz­deb­ce, gdy uci­chły pie­śni, któ­re mu za­bie­ra­ły całą du­szę.

Hu, wte­dy czuł, że zim­no! Kur­czył się we czwo­ro i ostroż­nie zsu­wał się zno­wu po scho­dach do cie­płe­go swe­go ką­ci­ka. Tu­taj było przy­jem­nie i wy­god­nie, tu mógł się wy­pro­sto­wać, ogrzać zzięb­nię­te nogi!

A kie­dy przy­szło Boże Na­ro­dze­nie, w skle­pie, przy ka­sie, na czy­stej ser­we­cie, sta­ła mi­secz­ka mio­du i oseł­ka ma­sła. To mi ko­lę­da – na cały rok wy­star­czy do spi­żar­ni!

Ku­piec był zno­wu górą w ser­cu kra­sno­lud­ka.

Pew­nej nocy obu­dził go ha­łas okrop­ny: stu­ka­no w okie­ni­ce bez de­li­kat­no­ści, stróż noc­ny trą­bił, ude­rzo­no w dzwo­ny, roz­le­gło się wo­ła­nie: gore! gore!

Wszy­scy ze­rwa­li się ze snu str­wo­że­ni. Gore? Gdzie gore? Całe mia­sto w ogniu! Dom są­sia­da się pali!

Pani kup­co­wa tak się prze­stra­szy­ła, że wy­ję­ła z uszu co prę­dzej kol­czy­ki, aby scho­wać je do kie­sze­ni. Ku­piec wy­bie­rał waż­niej­sze pa­pie­ry, pa­ten­ty i świa­dec­twa; słu­żą­ca ra­to­wa­ła je­dwab­ną man­tyl­kę, któ­rą za ostat­nie za­słu­gi ku­pi­ła; każ­dy naj­droż­szą rzecz pra­gnął oca­lić.

Kra­sno­lu­dek po­sko­czył czem­prę­dzej na górę, do iz­deb­ki stu­den­ta, któ­ry stał spo­koj­nie w otwar­tem oknie i pa­trzył na ogień, sza­le­ją­cy w domu są­sia­da. Niech so­bie pa­trzy, – on po­chwy­cił książ­kę, któ­ra le­ża­ła otwar­ta na sto­le, scho­wał do swo­jej czer­wo­nej cza­pecz­ki i trzy­mał moc­no obu­rącz na gło­wie.

Te­raz niech resz­ta spło­nie: skarb naj­droż­szy ura­to­wa­ny i nie zgi­nie, póki żyje opie­kuń­czy duch tego do­mo­stwa, mały kra­sno­lu­dek. On go w nie­bez­pie­czeń­stwie uchro­nić po­tra­fi, oho! już jest na da­chu, sie­dzi na ko­mi­nie i przy­ci­ska­jąc moc­no czer­wo­ną cza­pecz­kę, pa­trzy na dom pło­ną­cy.

I tak sie­dział, do­pó­ki nie uga­szo­no ognia. W tej chwi­li wie­dział do­brze, co naj­bar­dziej ko­cha, co mu jest tu­taj naj­droż­szem na świe­cie, komu słu­ży, – o, wie­dział!…

Ale kie­dy ogień uga­szo­no, po­wró­cił do roz­sąd­ku. Tak, to bar­dzo pięk­ne i bar­dzo dro­gie – ale…

– Mu­szę słu­żyć im obu – rzekł na­ko­niec. – Zu­peł­nie kup­ca po­rzu­cić nie mogę, przez wzgląd na miód i ma­sło!RO­PU­CHA.

Stud­nia była głę­bo­ka i na dłu­gim sznu­rze mu­sia­no spusz­czać wia­dro, aby do­sta­ło do wody; cięż­ko też było peł­ne wy­cią­gnąć do góry i ręka za­bo­la­ła, za­nim sta­nę­ło na zrę­bie. Woda w stud­ni była chłod­na, a prze­zro­czy­sta jak krysz­tał, ale słoń­ce w jej zwier­cia­dle nie prze­glą­da­ło się nig­dy: ża­den pro­myk nie do­się­gał do dna stud­ni, choć za­glą­da­ły do środ­ka cie­ka­wie, po­dzi­wia­jąc zie­lo­ny mech i wo­do­ro­sty, któ­ry­mi po­ra­sta­ły ka­mien­ne jej ścia­ny.

W stud­ni miesz­ka­ła z daw­na cała ro­dzi­na ro­puch. Do­sta­ły się tu przed laty przy­pad­kiem, dzię­ki bab­ce, któ­ra przy­je­cha­ła w wia­drze, i nie mia­ły za­mia­ru po­wra­cać na zie­mię. Zie­lo­ne żab­ki, któ­re jesz­cze daw­niej za­ło­ży­ły tu­taj swo­je pań­stwo, go­ścin­nie po­wi­ta­ły przy­by­szów, uzna­ły w nich krew­nych i na­zwa­ły ich go­ść­mi. Ale go­ście osie­dli­li się ja­koś na do­bre, utrzy­mu­jąc, że nie tak ła­two o przy­jem­niej­sze miesz­ka­nie na świe­cie, że tu­taj mają zu­peł­ną swo­bo­dę, mo­gąc prze­by­wać z rów­nem bez­pie­czeń­stwem i w wo­dzie i na lą­dzie. Lą­dem na­zy­wa­ły one wil­got­ne i po­ro­słe mchem ka­mie­nie, sta­no­wią­ce ścia­ny stud­ni.

Razu jed­ne­go bab­ka ich, sta­ra ro­pu­cha, do­sta­ła się przy­pad­kiem wraz z wodą do wia­dra. Nie wie­dzia­ła, co po­cząć, kie­dy cią­gnio­no ją w górę. Na­gle ośle­pia­ją­cy blask słoń­ca po­zba­wił ją pra­wie wzro­ku, uczu­ła ból w oczach, więc prze­ra­żo­na, wy­sko­czy­ła z wia­dra, ude­rzy­ła o ka­mień i z wiel­kim plu­skiem i ha­ła­sem wpa­dła zno­wu do wody. Przez trzy dni po tym wy­pad­ku le­ża­ła cho­ra na ból krzy­ża, ale po­tem przy­szła do sie­bie i od­zy­ska­ła zdro­wie.

Ro­zu­mie się, że nie­wie­le mo­gła ona opo­wie­dzieć wnu­kom o tej po­dró­ży i nie­zna­nym świe­cie, któ­ry się roz­po­czy­nał poza stud­nią, to wie­dzia­ła jed­nak­że, cze­go się do­my­śla­ły zresz­tą wszyst­kie żaby, że świat inny ist­nie­je, tam na gó­rze. Mo­gła­by ona coś o nim po­wie­dzieć, gdy­by na­praw­dę chcia­ła, ale nie lu­bi­ła mó­wić i na­wet na py­ta­nia zwy­kle od­po­wia­da­ła mil­cze­niem.

– Gru­ba, nie­zgrab­na, brzyd­ka – mó­wi­ły o niej żab­ki zie­lo­ne z nie­chę­cią – z pew­no­ścią i jej dzie­ci będą kie­dyś ta­kie.

– Być może – od­po­wie­dzia­ła ura­żo­na ro­pu­cha – lecz w gło­wie jed­nej z nas mie­ści się klej­not nie­zmier­nej ceny, może w mo­jej wła­snej. A z was żad­na nie po­sia­da nic ta­kie­go.Żab­ki zie­lo­ne sze­ro­ko otwo­rzy­ły oczy, słu­cha­jąc o dro­go­cen­nym klej­no­cie, ale spo­strze­gł­szy, że mło­de ro­pu­chy pa­trzą na nie z wiel­ką dumą, wy­krzy­wi­ły się po­gar­dli­wie i umknę­ły w głąb stud­ni.

Ro­pu­szę­ta tym­cza­sem ki­wa­ły gło­wa­mi i wy­cią­ga­ły tyl­ne nogi na znak za­do­wo­le­nia; każ­da my­śla­ła, że za­pew­ne ona ma w gło­wie dro­gi klej­not i po­sta­na­wia­ła bar­dzo ostroż­nie ob­cho­dzić się z swo­ją oso­bą.

Przez kil­ka dni za­le­d­wie ośmie­la­ły się ska­kać, a kar – ki tak im ze­sztyw­nia­ły od pro­ste­go trzy­ma­nia gło­wy, że dłu­żej znieść tego nie mo­gły. Oto­czy­ły więc bab­kę i za­czę­ły py­tać: co to jest klej­not? Dla­cze­go tak dro­gi? I dla­cze­go dum­ne być z nie­go po­win­ny?

– Klej­not – od­par­ła bab­ka – jest to coś tak wspa­nia­łe­go, że się wca­le opi­sać nie da. – Temu, kto go po­sia­da, spra­wia roz­kosz nie­wy­mow­ną, w in­nych zaś bu­dzi za­zdrość. Zresz­tą nie py­taj­cie mię wię­cej, bo nic już nie od­po­wiem.

– To już wiem te­raz, że ja nie mam w gło­wie klej­no­tu – za­wo­ła­ła naj­młod­sza i naj­brzyd­sza z ro­puch, tak szka­rad­na, że trud­no było pa­trzeć na nią. Skąd­by się we mnie wzię­ła rzecz tak dro­ga? A je­że­li w in­nych ma to bu­dzić za­zdrość, to mnie­by nie cie­szy­ło. Nie chcę żad­ne­go klej­no­tu, wo­la­ła­bym wy­do­stać się tam, na brzeg stud­ni i świat zo­ba­czyć. To musi być coś cu­dow­ne­go!

– Zo­stań, gdzie je­steś, kie­dy ci tu do­brze – od­rze­kła sta­ra – tu przy­najm­niej znasz wszyst­ko i nie po­trze­bu­jesz ni­cze­go się oba­wiać. Uwa­żaj tyl­ko, żeby wia­dro cię nie po­trą­ci­ło, bo mo­gło­by cię za­bić, a gdy­by cię przy­pad­kiem za­czerp­nę­li z wodą, pil­nuj się do­brze, że­byś nie wy­pa­dła. Nie każ­dy umie tak, jak ja, zręcz­nie wy­sko­czyć, a zła­mać nogę nie­wiel­ka przy­jem­ność.

– Kwak, kwak! – po­twier­dzi­ła mała ro­pu­cha, co zna­czy­ło w jej ję­zy­ku: ach, ach, moja bab­ciu!

Z każ­dym dniem jed­nak go­rę­cej pra­gnę­ła wy­do­stać się na górę; tę­sk­no­ta do ja­sne­go, nie­zna­ne­go świa­ta, któ­ry olśnie­wa bla­skiem – jak mó­wi­ła bab­ka – wzra­sta­ła w niej co­dzien­nie, snu ją po­zba­wia­ła, nie da­wa­ła spo­ko­ju. To też gdy dnia pew­ne­go peł­ne wody wia­dro za­trzy­ma­ło się na mi­nu­tę przy ka­mie­niu, gdzie żab­ka roz­my­śla­ła, sie­dząc na mchu zie­lo­nym, nie za­wa­ha­ła się ani se­kun­dy i wsko­czy­ła do wody. Nie mia­ła na­wet cza­su za­sta­no­wić się nad tem, co zro­bi­ła, gdy olśnił ją blask wiel­ki i jed­no­cze­śnie pra­wie wy­le­cia­ła z wia­dra na wil­got­ną zie­mię.

– Tfy, cóż za po­twór! – za­wo­łał pa­ro­bek, któ­ry wy­le­wał wodę.

I kop­nął ro­pu­chę bu­tem z drew­nia­ną po­de­szwą tak moc­no, że ogłu­szo­na, upa­dła o kil­ka kro­ków, mię­dzy gę­ste po­krzy­wy.

Kie­dy przy­szła do sie­bie, uj­rza­ła do­ko­ła las cien­kich ło­dyg i zie­lo­nych li­ści, przez któ­re prze­dzie­ra­ły się plam­ki zło­ci­ste. I zro­bi­ło jej się tak miło, jak lu­dziom, kie­dy w cie­ni­stym le­sie wi­dzą zło­te słoń­ce, prze­świe­ca­ją­ce przez gę­stwi­nę li­ści.

– O, tu ład­niej niż w stud­ni! – za­wo­ła­ła za­chwy­co­na, – Tu­taj chcia­ła­bym prze­być całe ży­cie.

I po­ło­ży­ła się na mo­krej zie­mi, pod li­ścia­mi po­krzy­wy. Tak prze­le­ża­ła go­dzi­nę, dwie pra­wie. Ale cie­ka­wość zno­wu bu­dzić się za­czę­ła.

Co też tam da­lej być może? – my­śla­ła. – Kie­dy aż tu­taj do­szłam, mu­szę spró­bo­wać jesz­cze zajść i tro­chę da­lej. Cze­muż­bym nie mia­ła po­znać ca­łe­go świa­ta?

I po­su­wa­jąc się szyb­ko, jak mo­gła, do­szła do dro­gi. Ob­la­ło ją słoń­ce, go­rą­ce, ja­sne, kurz ob­sy­pał cala, kie­dy na dru­gą stro­nę w po­przek prze­cho­dzi­ła.

– Tu­taj to praw­dzi­wie su­cho – rze­kła do sie­bie. – Strasz­nie su­cho. Aż dusi!

Prze­do­sta­ła się wresz­cie na dru­gą stro­nę dro­gi, gdzie był rów dość głę­bo­ki i wil­got­ny. Nad ro­wem ro­sły nie­za­po­mi­naj­ki, spi­rea, bia­łe cier­nie, a na pło­cie pię­ły się dzi­kie po­wo­je, osy­pa­ne bla­do­ró­żo­wy­mi kwia­ty. Mo­tyl zle­ciał z kwiat­ka i usiadł na dru­gim. Ro­pu­cha po­my­śla­ła, że to kwiat ode­rwał się od ło­dy­gi i wzle­ciał do góry, aby z wy­so­ka le­piej świat obej­rzeć. To wy­da­wa­ło jej się cał­kiem na­tu­ral­ne.

– O, gdy­bym ja tak uno­sić się mo­gła! – po­my­śla­ła z za­zdro­ścią. Kwak, co za wspa­nia­ło­ści! Jak­że ten świat pięk­ny!

Osiem dni szczę­śli­wych prze­ży­ła ro­pu­cha w roz­kosz­nym ro­wie, gdzie nie bra­ko­wa­ło żyw­no­ści, ani wy­gód. Dzie­wią­te­go dnia jed­nak po­wie­dzia­ła so­bie: pójdź­my da­lej. Wpraw­dzie – czyż mo­gła zna­leźć coś na świe­cie pięk­niej­sze­go i wspa­nial­sze­go? Cze­góż jej tu bra­ko­wa­ło? – Chy­ba to­wa­rzysz­ki, choć­by zie­lo­nej żab­ki. Wła­śnie ostat­niej nocy wy­da­wa­ło jej się, że wiatr, przy­no­si do­brze zna­ne gło­sy, zwia­stu­ją­ce bliz­kość krew­nia­ków.

– Co to za ży­cie! – roz­my­śla­ła so­bie. – Wy­do­stać się ze stud­ni, od­po­cząć w po­krzy­wach, prze­być taką su­chą i pa­lą­cą dro­gę, wresz­cie ten rów wspa­nia­ły! Ale to nie do­syć. Da­lej, na­przód! Mu­szę od­na­leźć ro­pu­chy, albo zie­lo­ne żab­ki; sama na­tu­ra wy­star­czać nie może, każ­dy po­trze­bu­je to­wa­rzy­stwa!

I wy­ru­szy­ła da­lej.

Przez łąkę do­szła do du­że­go sta­wu, za­ro­śnię­te­go trzci­ną i za­czę­ła się prze­cha­dzać do­oko­ła. Inne żab­ki za­uwa­ży­ły ją wkrót­ce.

– Dzień do­bry. Jak się tu pani po­do­ba? Prze­pra­szam, może panu? Zresz­tą to wszyst­ko jed­no, każ­dy gość mile jest u nas wi­ta­nym.

Za­pro­si­ły ją za­raz na wie­czor­ny kon­cert w do­mo­wem kół­ku, – ama­tor­skie siły, wie­le za­pa­łu, na dro­bia­zgi trze­ba być wy­ro­zu­mia­łym. Co się ty­czy przy­ję­cia: staw pe­łen czy­stej wody i co so­bie kto znaj­dzie. Jak w domu, bez ce­re­mo­nii.

I zno­wu za­ba­wi­ła ro­pu­cha dni kil­ka w przy­jem­nem to­wa­rzy­stwie. Po­tem za­pra­gnę­ła iść da­lej. Czu­ła dziw­ną tę­sk­no­tę do cze­goś lep­sze­go, a nie­zna­ne­go.

– W dro­gę – rze­kła so­bie.

Tyle rze­czy jesz­cze mia­ła do po­zna­nia! Nad nią świe­ci­ły gwiaz­dy, jak zło­te iskier­ki, księ­życ i słoń­ce wy­pły­wa­ły na nie­bio­sa, po­su­wa­ły się wy­żej, wy­so­ko, wy­so­ko, i zni­ża­ły na­po­wrót.

– Kto wie, czy ja i te­raz jesz­cze nie je­stem w stud­ni – my­śla­ła żaba – praw­da, więk­szej i pięk­niej­szej, ale za­wsze głę­bo­kiej. Chcia­ła­bym się zno­wu wy­do­stać tam, na górę! Och, jak tego pra­gnę! Jaka tę­sk­no­ta po­cią­ga mię da­lej, wy­żej, bez koń­ca!

Spoj­rza­ła na błysz­czą­cy, ja­sny księ­życ w peł­ni i po­my­śla­ła zno­wu:

– A może to jest wia­dro, któ­re się spusz­cza na dół? Gdy­bym w nie wsko­czyć mo­gła, gdzie­by mnie wy­nio­sło? A może słoń­ce jest tem wiel­kiem wia­drem?

Ta­kie błysz­czą­ce i ta­kie ogrom­ne! Tam mo­gły­by­śmy po­mie­ścić się wszyst­kie. Trze­ba tyl­ko nie omi­nąć spo­sob­no­ści i uwa­żać. Trud­no to do­syć, bo ośle­pia bla­skiem, ale kto chce coś po­znać…

– O, tak mi w gło­wie coś świe­ci chwi­la­mi! Ja­śniej niż klej­not, o któ­rym mó­wi­ła nam bab­ka. Tego nie mam z pew­no­ścią, ale co mi po nim? Nie ro­zu­miem, jaką roz­kosz spra­wiać może. Ach, i nie my­ślę o nim wca­le. Da­lej, da­lej w dro­gę, do szczę­ścia, do świa­tła! Czu­ję w so­bie wiel­ką wia­rę, cho­ciaż i oba­wę ra­zem. Co mnie znów cze­ka? Byle na­przód, pro­sto!

Po­su­wa­jąc się zwol­na, jak każ­da ro­pu­cha, na­sza zna­jo­ma zna­la­zła się wresz­cie na dro­dze, wzdłuż któ­rej po obu stro­nach cią­gnę­ły się ludz­kie miesz­ka­nia, oto­czo­ne kwia­to­wy­mi i wa­rzyw­ny­mi ogród­ka­mi. Za­trzy­ma­ła się na grząd­ce ka­pu­sty, aby od­po­cząć tro­chę.

– Co tu stwo­rzeń na świe­cie, któ­rych nie zna­łam do­tąd! – mó­wi­ła so­bie – i jaki ten świat nie­zmie­rzo­ny! A jaki pięk­ny! Nie trze­ba tyl­ko sie­dzieć wciąż na jed­nem miej­scu, kto chce go po­znać.

– Jak tu zie­lo­no! – do­da­ła we­so­ło, roz­glą­da­jąc się po głów­kach ka­pu­sty.

– Wiem o tem – od­po­wie­dzia­ła gą­sie­ni­ca, sie­dzą­ca na mło­dej głów­ce. – Mój liść jest tu naj­więk­szy, za­sła­nia pół świa­ta, ale mnie to nic nie szko­dzi.

– Ko, ko, ko! za­gda­ka­ły kury, zbli­ża­jąc się do grzę­dy i ob­cho­dząc ją wko­ło. Ko­gut szedł na cze­le, a wzrok miał do­sko­na­ły, z da­le­ka uj­rzał gru­bą gą­sie­ni­cę na po­marsz­czo­nym li­ściu i dziob­nął ją za­raz tak moc­no, że upa­dła na zie­mię i wiła się z bólu. Ko­gut spoj­rzał na nią na­przód jed­nem okiem, na­stęp­nie dru­giem, gdyż nie wie­dział, co to ma zna­czyć i co może wy­nik­nąć z ta­kie­go krę­ce­nia.

– To mi­mo­wol­ne – po­my­ślał na­ko­niec i pod­niósł gło­wę, aby ją dziob­nąć raz dru­gi. Prze­stra­szo­na ro­pu­cha po­sko­czy­ła bie­dacz­ce na po­moc i zna­la­zła się na­gle przed dzio­bem ko­gu­ta.

– A to co? – rzekł ptak zdzi­wio­ny. – Cóż za po­twór Nędz­ne stwo­rze­nie ma wi­dać obroń­ców!

I od­wró­cił się po­gar­dli­wie.

– Nie ma się o co do­bi­jać – do­dał jesz­cze od­cho­dząc. – Zie­lo­ny ja­kiś okruch, – a krę­ci się, – jesz­cze­by mię w gar­dle dra­pa­ło.

Tak mą­dre zda­nie prze­ko­na­ło od razu wszyst­kie kury i żad­na nie spoj­rza­ła na­wet na gą­sie­ni­cę, od­da­la­jąc się w stro­nę prze­ciw­ną.

– A to się wy­krę­ci­łam! – za­śmiał się zie­lo­ny ro­bak. – Nig­dy w nie­bez­pie­czeń­stwie nie trze­ba tra­cić przy­tom­no­ści. Wie­dzia­łam, że ich od­stra­szyć po­tra­fię.

Z za­do­wo­le­niem spoj­rza­ła na żabę, ale za­raz wes­tchnę­ła.

– Cały kło­pot, że te­raz trud­no bę­dzie zno­wu na liść się do­stać. Ha, cóż ro­bić i z tem prze­cież dam so­bie ja­koś radę. Nie od pa­ra­dy mam gło­wę na kar­ku. Ale gdzież on się po­dział?

– Tu jest – rze­kła ro­pu­cha, ze współ­czu­cie­ni pa­trzą­ca na sła­be ma­leń­stwo. – Bar­dzo mi przy­jem­nie, że moją brzy­do­ta do­po­mo­głam pani w tej bie­dzie. Ko­gut wi­docz­nie prze­stra­szył się mo­jej oso­by.

– Cóż to ma zna­czyć? – spy­ta­ła dum­nie gą­sie­ni­ca. – Sama się obro­ni­łam od ko­gu­ta i po­mo­cy od ni­ko­go nie po­trze­bo­wa­łam. Ale je­steś rze­czy­wi­ście tak szka­rad­ną, że nie­mi­ło pa­trzeć na cie­bie. Pro­szę cię więc, odejdź stąd i zo­staw mię w spo­ko­ju. Oto mój liść! Za­raz się na nie­go do­sta­nę. Do­brze mówi przy­sło­wie, że naj­le­piej w domu. Każ­de­mu naj­przy­jem­niej u sie­bie. Ale mu­szę wejść tro­chę wy­żej.

– O, tak, wy­żej! – po­wtó­rzy­ła z wes­tchnie­niem ro­pu­cha. Każ­dy chce wy­żej. I ona czu­je to wiel­kie pra­gnie­nie, tę tę­sk­no­tę, któ­ra mnie na­przód po­py­cha. Tyl­ko bie­dacz­ka w złym dzi­siaj hu­mo­rze. I nie moż­na się dzi­wić: taki prze­strach! Wszy­scy dą­ży­my na­przód, wy­żej, wy­żej!…

I sta­ra­ła się pod­nieść gło­wę tak wy­so­ko, jak po­zwa­la­ła na to krót­ka, sztyw­na szy­ja.

Na da­chu cha­ty w gnieź­dzie za­kle­ko­tał bo­cian, po­tem za­kle­ko­ta­ła pani bo­cia­no­wa. Zaba wy­pu­kłe oczy zwró­ci­ła w tę stro­nę.

– Ach, ci do­pie­ro wy­so­ko miesz­ka­ją! – za­wo­ła­ła z za­chwy­tem. – Kto­by się tam mógł do­stać!

Na po­dwó­rzu przed cha­tą sta­ło dwóch stu­den­tów, je­den z nich był po­etą, dru­gi przy­rod­ni­kiem, je­den pięk­ne­mi sło­wy opi­sy­wał wszyst­ko, co wzru­sza, cie­szy, boli, lub za­chwy­ca, – dru­gi we wszyst­kiem szu­kał po­cząt­ku i praw­dy. Obaj byli do­brzy i po­czci­wi chłop­cy, cho­ciaż na każ­dą rzecz za­pa­try­wa­li się od­mien­nie.

– Patrz­no, jaka ro­pu­cha – rzekł na­gle przy­rod­nik – pysz­ny eg­zem­plarz! Mam wiel­ką ocho­tę wło­żyć ją do spi­ry­tu­su.

– Masz już dwie prze­cież w spi­ry­tu­sie – od­parł po­eta – po­zwól­że tej od­dy­chać jesz­cze czy­stem po­wie­trzem i cie­szyć się, że żyje.

– Kie­dy taka brzyd­ka. Praw­dzi­wy okaz.

– Znaj­dziesz wię­cej ta­kich. Gdy­byś wie­dział przy­najm­niej, że znaj­dziesz w jej gło­wie ten bez­cen­ny klej­not, no, kto wie, czy wte­dy sam­bym ci nie do­ra­dził otwo­rzyć jej czasz­kę.

– Klej­not! Ach ty po­eto! Za­wsze wo­lisz ba­śnie od na­uki i praw­dy.

– Nie – od­parł po­eta – praw­da jest pięk­ną, więc ją ko­chać mu­szę, ale sam po­wiedz, czyż to nie pięk­ne po­da­nie, że ro­pu­cha, ten nąj­brzyd­szy z na­szych pła­zów, czę­sto ma w gło­wie klej­not nie­zmier­nej war­to­ści? W po­da­niach ludu nie­raz-kry­je się myśl wiel­ka i po­etycz­na. Czyż i lu­dzie tacy jak np. Ezop, nie mie­li – Żaba nie słu­cha­ła wię­cej, nie ro­zu­mia­ła tej mą­drej roz­mo­wy; po­sko­czy­ła da­lej, nie wie­dząc na­wet, że szczę­śli­wie unik­nę­ła śmier­ci w spi­ry­tu­sie, i za­sta­no­wi­ła się nad jed­nem słów­kiem, któ­re ją ude­rzy­ło.

– I ci mó­wi­li tak­że o klej­no­cie – rze­kła do sie­bie –

bab­ka wie to do­brze i zna wie­le rze­czy. Bar­dzo jest mą­dra, szko­da, że nic mó­wić nie chce. A co do mnie, cie­szę… się, że nie po­sia­dam tego skar­bu w gło­wie, mógł­by mnie tyl­ko na­ra­zić na nie­przy­jem­no­ści.

W bo­cia­niem gnieź­dzie bo­cian prze­ma­wiał do dzie­ci, któ­re cie­ka­wie z góry przy­pa­try­wa­ły się stu­den­tom.

– To są lu­dzie, naj­mą­drzej­sze na świe­cie stwo­rze­nia. Wie­le rze­czy umie­ją, cho­ciaż – roz­wa­żyw­szy, co umie­ją bo­cia­ny, moż­na się prze­ko­nać, że w nie­jed­nem ich prze­wyż­sza­my. Mowa na­przy­kład. Bar­dzo są z niej dum­ni, pa­trz­cie tyl­ko, jak pręd­ko ru­sza­ją usta­mi. A jed­nak – mo­jem zda­niem – co wart taki ję­zyk, któ­re­go o dzień dro­gi już nikt nie ro­zu­mie? Bo­cian roz­mó­wi się wszę­dzie z bo­cia­nem, na pół­no­cy, w Egip­cie, na po­łu­dniu, w zim­nych i cie­płych kra­jach, wszę­dzie jed­na­ko­wo wy­po­wia­da­my swo­je my­śli. To jest ję­zyk!

– I la­tać lu­dzie nie mogą w po­wie­trzu, jak my, bo­cia­ny. Wpraw­dzie urzą­dzi­li so­bie ja­kieś li­nie i dro­gi, po któ­rych z szyb­ko­ścią mogą prze­no­sić się z miej­sca na miej­sce, ale – po pierw­sze, co to za wy­go­da i co za po­rów­na­nie z na­szym lo­tem? a po wtó­re – ileż wi­dzia­łem wy­pad­ków, roz­trza­ska­nych po­cią­gów, po­za­bi­ja­nych lu­dzi! Brr! aż mię mro­wie po dzio­bie prze­cho­dzi.

– Zresz­tą świat bez lu­dzi mógł­by się obejść zu­peł­nie. My nie od­czu­li­by­śmy wca­le tego bra­ku. Byle tyl­ko zo­sta­ły żaby i ro­ba­ki.

– To mi mowa! – rze­kła ro­pu­cha, któ­ra wy­słu­cha­ła jej z wiel­kim po­dzi­wem od po­cząt­ku do koń­ca. – Bo­cian jest naj­mą­drzej­szą isto­tą na świe­cie. A jak wy­so­ko miesz­ka. Ni­ko­go jesz­cze tak wy­so­ko nie wi­dzia­łam. I pły­wać może w po­wie­trzu! – za­wo­ła­ła zdu­mio­na, wi­dząc, jak wzniósł się z gniaz­da z roz­po­star­te­mi skrzy­dła­mi.

Tym­cza­sem w gnieź­dzie pani bo­cia­no­wa za­czę­ła opo­wia­dać dzie­ciom o Egip­cie, gdzie się mia­ły udać na zimę. Mó­wi­ła im o dłu­giej, da­le­kiej po­dró­ży, o rze­ce, któ­ra kraj cały za­le­wa i zo­sta­wia muł nie­zrów­na­ny, pe­łen prze­wy­bor­ne­go po­kar­mu. Ro­pu­cha słu­cha­ła z wiel­ką cie­ka­wo­ścią tych opo­wie­ści no­wych, a za­chwy­ca­ją­cych.

– Mu­szę się do­stać do Egip­tu – po­my­śla­ła. – Mu­szę po­znać ten kraj cu­dow­ny! Tyle rze­czy na świe­cie jest jesz­cze do po­zna­nia! Żeby mię tyl­ko bo­cian ze­chciał za­brać. Tak­bym mu była wdzięcz­ną. Ach, wiem, że się do­sta­nę w ten lub inny spo­sób, – wszyst­ko mi ja­koś wie­dzie się na świe­cie. Wie­rzę te­raz, że wszyst­ko tu­taj zro­bić moż­na, je­śli się szcze­rze pra­gnie, jak ja, ca­łem ser­cem. O, wolę to pra­gnie­nie moje nie­skoń­czo­ne, któ­re mi roz­kosz spra­wia, niż naj­droż­szy klej­not.

Nie do­my­śla­ła się, że to pra­gnie­nie, któ­re ją wiecz­nie na­przód i wy­żej po­cią­ga, że ta tę­sk­no­ta do rze­czy nie­zna­nych, wiel­kich i pięk­nych, jest wła­śnie klej­no­tem, któ­ry ja­śniał w jej gło­wie bla­skiem siły i ra­do­ści.

Na­gle tuż obok sie­bie uj­rza­ła bo­cia­na, któ­ry otwo­rzył dziób, aby ją po­rwać.

Więc ma­rze­nie speł­nio­ne!

Dziób za­mknął się moc­no, wiatr za­świsz­czał jej w uszach, ból prze­nik­nął cia­ło, ale le­cia­ła w górę, może do Egip­tu, wy­żej i wy­żej!

Z oczu jej try­snę­ły pro­mie­nie iskier, a z pasz­czy sze­ro­kiej wy­rwał się krót­ki okrzyk.

– Kwak, ach!

I ro­pu­cha nie żyła. Z cia­ła ule­cia­ło ży­cie, z oczu try­snę­ły iskry. Gdzież są te­raz?

Za­bra­ły je pro­mie­nie sło­necz­ne, za­bra­ły dro­gi klej­not z gło­wy ro­pu­chy. I gdzie go za­nio­sły?

Py­taj o to po­ety. On je­den tyl­ko wi­dzi i ro­zu­mie te ta­jem­ni­ce, on ci od­po­wie­dzieć może. On ci od­po­wie w ba­śni. A wiesz, co od­po­wie?

– Szu­kaj go w słoń­cu!

Szu­kaj, choć blask cię olśnie­wa. Nie wszyst­ko wi­dzieć mo­że­my oczy­ma – cia­ła na­sze­go, ale kie­dyś, kie­dyś, uj­rzy­my może cuda, któ­re dziś prze­czu­wa tyl­ko tę­sk­no­ta ja­kaś i pra­gnie­nie, ukry­te, niby klej­not ta­jem­ni­czy, w du­szy czło­wie­ka.LEN.

Lato. Szu­mią lasy, ko­ły­szą się zbo­ża, pach­ną­łą­ki kwie­ci­ste. Len za­kwitł. Całe pole błę­kit­nie­je. Na zie­lo­nych ło­dyż­kach pa­trzą w nie­bo kwiat­ki, drob­ne, błę­kit­ne, lek­kie, de­li­kat­niej­sze od skrzy­deł mo­ty­la. Słoń­ce je pie­ści, grze­je swy­mi pro­mie­nia­mi, a chmu­ry poją desz­czem. I do­brze, miło zie­lo­nej ro­ślin­ce, jak dziec­ku, gdy je mat­ka umy­je, na­kar­mi i po­ca­łu­je.

Len był bar­dzo szczę­śli­wy.

– Mó­wią lu­dzie, że je­stem pięk­ny i wy­so­ki – po­wta­rzał so­bie – że bę­dzie ze mnie pięk­na sztu­ka płót­na. Jak to przy­jem­nie. Na­pew­no je­stem naj­szczę­śliw­szy w świe­cie! Tak mi do­brze. Nie je­stem ni­czem i coś ze mnie bę­dzie. Jak słoń­ce ład­nie świe­ci, jaki desz­czyk słod­ki, ożyw­czy, cie­pły! Szczę­śli­wy je­stem, ogrom­nie szczę­śli­wy, – naj­szczę­śliw­szy na świe­cie!

Usły­sza­ły jego sło­wa koł­ki w pło­cie i roz­śmia­ły się gło­śno.

– Co ty, dzie­cia­ku, wiesz o szczę­ściu i o świe­cie? – za­wo­ła­ły. – Co ty znasz? Co wi­dzia­łeś? My – to co in­ne­go, sto­imy, tu tak daw­no, mamy do­świad­cze­nie. Za­śpie­wa­my ci pio­sen­kę, któ­ra cię wie­le na­uczy.

I za­czę­ły ża­ło­snym chó­rem:

Stuk – puk, stuk – puk,

Bły­snę­ło!

Stuk – puk, stuk – puk,

Znik­nę­ło!

I nie­ma nic –

I nie­ma nic!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: