Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez przebaczenia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
22 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bez przebaczenia - ebook

Rozpędzona śmieciarka taranuje na nowojorskiej ulicy samochód. W płonącym aucie giną pasażerowie, kobieta i mężczyzna. Na pozór wypadek jakich wiele, ale jego ofiarą, Polakiem, interesują się nie tylko przedstawiciele najwyższych kręgów rządowych i agencji wywiadowczych, lecz także mafii, przygotowującej się do przerzutu ogromnych ilości narkotyków...

Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, a na jaw wychodzą coraz to nowe powiązania, sięgające w przeszłość, do czasów drugiej wojny światowej. Rozpoczyna się skomplikowana gra: przemytnik Dominik, były esesman Gerard, agent CIA Harry, polski pułkownik Szulc i związana z Mosadem Dolores – to tylko kilkoro z jej uczestników, których ścieżki splatają się i rozchodzą.

Aleksander Makowski, autor bestsellera Tropiąc Bin Ladena, bohater fascynującej książki Zawód: szpieg, debiutuje jako powieściopisarz. Konstruuje trzymającą w napięciu fabułę, nasyconą licznymi detalami z pracy wywiadowczej. Autentyczność książki podnoszą też liczne odniesienia do najważniejszych wydarzeń z pierwszego okresu zimnej wojny.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-555-5
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1958

2 maja

Tego wieczoru w barze hotelu Algonquin na Manhattanie siedział mężczyzna około czterdziestki i małymi łykami popijał kawę. Z kieszeni marynarki wyjął papierosy, włożył jednego do ust i zaczął rozglądać się za zapałkami. Usłużny barman podsunął mu pudełko z firmowym nadrukiem. Postronny obserwator zauważyłby, że ręka przypalająca papierosa wyraźnie się trzęsie, a rozbiegane oczy lustrują pochłoniętych rozmową ludzi w barze.

Harry Adams, Amerykanin, do 1952 roku służył w Niemczech. Był sierżantem kwatermistrzostwa, a ponieważ miał smykałkę do interesów – zwłaszcza lewych – dorobił się niezłego majątku, handlując w wyniszczonym wojną i pokonanym kraju wszystkim, czym dysponowała armia Stanów Zjednoczonych. Największe dochody dawały transakcje z gangami przemytniczymi złożonymi z Niemców, Rosjan, Polaków, Ukraińców i Bóg wie kogo jeszcze, które jego towary sprzedawały wojskom rosyjskim stacjonującym w Niemczech Wschodnich, a także wynędzniałej i zubożałej ludności sąsiednich krajów. Te same gangi przerzucały ze Wschodu na Zachód nielicznych uciekinierów zza żelaznej kurtyny, których stać było na opłacenie takiej usługi. Czasami koszty pokrywały zainteresowane służby wywiadowcze.

Jako człowiek zapobiegliwy i dbały o własne dobro Harry współpracował z amerykańskim wywiadem wojskowym, informując go o ciekawszych przybyszach ze Wschodu, dzięki czemu nad jego coraz potężniejszym imperium biznesowym rozpościerał się parasol ochronny. Zarabiane spore pieniądze Harry lokował w diamentach. Jeździł regularnie do Antwerpii, od zasiedziałych tam Żydów, którym udało się przeżyć, kupował kamienie szlachetne i od razu ukrywał je w skrytce bankowej w Szwajcarii. Z czasem pokochał diamenty i nigdy nie miał ich dosyć. Nieraz karcił się w myślach za własną chciwość, ale wiedział, że chwilowo jest silniejsza od niego.

Szefem największej i najgroźniejszej grupy przemytniczej był Dominik. Jego organizacja działała w Polsce i graniczących z nią krajach jeszcze przed wojną. Później szmuglowali żywność do gett, a ludzi zza muru na aryjską stronę. Nawet całe rodziny. Nie zdarzyło się, aby Żydzi przemycani przez organizację Dominika trafili w ręce niemieckie, w każdym razie nie z jego winy. Jeżeli rodzina była większa, Dominik nie brał pieniędzy za małe dzieci. Z zasady nie przemycał broni. Ale złamał tę regułę dwa razy. Dostarczył broń organizacjom bojowym w Warszawie i Białymstoku, zanim Żydzi powstali tam przeciwko Niemcom.

Organizacja Dominika cieszyła się dobrą opinią. Szef był zawodowcem – nie naciągał, nie oszukiwał i nie kombinował z Niemcami. Nie był szmalcownikiem. Wręcz przeciwnie – jeżeli trafiał na szantażystów, to kazał swoim ludziom zabijać ich z marszu, bez pardonu i bez sądu, bo psuli opinię takim uczciwym przemytnikom jak on. Czasami potrafił do transportu żywności dorzucić kilka pudełek lekarstw – gratis, aby pokazać, że szanuje partnera. Dla Żydów Dominik był dziwnym gojem, niepasującym do tych czasów pogardy. Miał zasady, które rozciągał także na plemię mojżeszowe. Dlatego gotowi byli nawet zapłacić więcej za usługi, byle to on je realizował.

Z takim doświadczeniem organizacja Dominika weszła w przemyt w powojennej Europie jak rozgrzany nóż w masło. Znowu szmuglowała żywność, ludzi, broń, ale też dzieła sztuki, maszyny, samochody, nawet wagony kolejowe. Puste lub pełne.

Bywało, że Dominik chciał przemycić kogoś ze Wschodu za plecami wywiadu wojskowego armii amerykańskiej. Prosił wtedy Harry’ego o pomoc i płacił pięć tysięcy dolarów od każdej takiej operacji. Harry nie mógł zdobyć się na odmowę, aczkolwiek miał świadomość, że być może źle postępuje. Ale za pięć tysięcy dolarów antwerpscy Żydzi oferowali najpiękniejsze kamienie szlachetne… naprawdę z górnej półki.

Jednak to co dobre szybko się kończy i na początku 1952 roku Harry dowiedział się, że za sześć miesięcy armia planuje przenieść go do Stanów Zjednoczonych i przypuszczalnie zdemobilizować. Gotów był nawet dać dużą łapówkę za przedłużenie pobytu, ale okazało się, że nikt nie jest w stanie tego załatwić.

– Harry, co będziesz robił w Ameryce, jak pójdziesz do cywila? – zapytał kiedyś Dominik, człowiek twardy, który sprawiał wrażenie bezlitosnego zabijaki pozbawionego poczucia humoru. Niekiedy napawał Harry’ego strachem, ale rozliczał się terminowo i co do grosza. Zawsze.

– Nie mam pojęcia, ale chyba z głodu nie umrę – zaśmiał się Harry. – A ty, Dominik? Wrócisz do ojczyzny? Skąd ty właściwie pochodzisz, jeżeli mogę zapytać?

Tamten spojrzał na niego ponuro, bo na ogół nikt nie zadawał mu takich pytań. A jeśli nawet, to nie miał co liczyć na odpowiedź. Ale tym razem Dominik zdecydował się jej udzielić, gdyż miał plany wobec tego Amerykanina.

– Ja jestem dziecko wojny, Harry. Część mojej rodziny zabili Niemcy, część Rosjanie i Ukraińcy, wuja przez pomyłkę Polacy. Jestem więc Niemcem, Ukraińcem, Polakiem i Rosjaninem. Człowiekiem znikąd, obywatelem świata. A zamierzam zajmować się przemytem, bo to dobry biznes… sam wiesz najlepiej… i są z tego wielkie pieniądze. Zawsze były i będą. Tobie radzę to samo. Możemy udoskonalać sztukę przemytniczą. A ty jesteś w niej naprawdę dobry i ktoś taki przydałby mi się w Ameryce.

– Ale co mógłbym dla ciebie robić w cywilu? Nakryją nas – zasępił się Harry.

– To nie bądź cywilem. Zatrudnij się w wywiadzie wojskowym albo w CIA, a będziemy mieli do dyspozycji wszystkie te ich szpiegowskie wynalazki. Tak jak tutaj.

Harry uważnie przyjrzał się Dominikowi.

– Ale ty nie jesteś szpiegiem? – zapytał z niepokojem w głosie.

– To nie jest mądre pytanie, Harry. Gdybym był szpiegiem, tobym ci o tym nie powiedział albo zabił za nadmiar ciekawości. Ale nie martw się, nie jestem. Może chciałbym być patriotycznym oficerem jakiegoś wywiadu, ale wojna wybiła mi z głowy patriotyzm. Żeby przetrwać, trzeba mieć forsę. Jestem facetem od robienia interesów i pieniędzy. Dokładnie tak jak ty. Opowiem ci anegdotę, prawdziwą. Miałem kiedyś kochankę Żydówkę. Ktoś zakapował i zgarnęli ją Niemcy. Było to w niedużej mieścinie, znałem miejscowego szefa SS, bo miałem z nim układ handlowy. Prawie jak z tobą, bez obrazy. Poszedłem do niego i wykupiłem ją za trzy tysiące dolarów. Wtedy zrozumiałem, na czym tak naprawdę polega potęga pieniądza. Trzydzieści papierków po sto dolców za życie pięknej kobiety.

– Jasne. I co się z nią stało?

– Żyje. Bezpieczna.

– To dobrze. Przemyślę twoją propozycję.

– Jeżeli ją przyjmiesz, to dostaniesz dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na wydatki, drugie tyle, jeśli się zatrudnisz w którejś z amerykańskich służb specjalnych, a później będziemy zarabiać na przemycie wszystkiego, na czym da się zarobić.

Harry przyjął propozycję Dominika, gdyż chciwość pokonała strach. Ale nie tylko dlatego. Doszedł do wniosku, że przy tym człowieku będzie mógł się spokojnie bogacić, dopóki będzie robił to, co do niego należy. Uznał też, że Dominik go nie oszuka, bo nie leżało to w jego charakterze.

Zabije mnie, jeśli go zdradzę – pomyślał. Ale mnie nie wykiwa, bo ma zasady. Dziwne zasady, ale ma.

W CIA pracował już od niemal siedmiu lat i zarobił na interesach z Dominikiem prawie pół miliona dolarów. Ponieważ umiał się zatroszczyć o własną korzyść, poinformował przełożonych, że ze starych żołnierskich czasów zna fachowców, którzy potrafią przemycać ludzi ze Wschodu na Zachód. W ten sposób udało się wydostać zza żelaznej kurtyny parę osób, na których Agencji szczególnie zależało. Kosztowało to górę pieniędzy, ale w ocenie CIA opłacało się. Harry’emu też się to opłacało – jego tajne konto rosło.

W Agencji awansował. W dowód uznania jego talentu wywiadowczego przeniesiono go do kontrwywiadu CIA, gdzie dostał znaczącą podwyżkę. Było to niewątpliwe wyróżnienie, gdyż do tej komórki przyjmowano najbardziej zaufanych i najlepszych ludzi.

Każdy szanujący się wywiad miał komórkę kontrwywiadu, który strzegł przed penetracją przez wrogie wywiady, a jednocześnie sam prowadził infiltrację innych służb specjalnych. Dlatego ludzie pracujący w kontrwywiadzie mieli dostęp do najtajniejszych informacji o swoich i obcych. Z czasem Dominik dowiedział się o CIA i różnych innych tajnych służbach świata nie mniej niż jego wspólnik. Wiedział też dużo o pozostałych amerykańskich służbach specjalnych. Jego organizacja szykowała się właśnie do pierwszej próbnej operacji przemytu narkotyków z Nowego Jorku do Europy. Towar pochodził z Ameryki Południowej, a Nowy Jork stanowił zarówno rynek docelowy, jak i punkt przerzutowy na Stary Kontynent. Pół na pół. Tak więc wszelka wiedza o funkcjonowaniu amerykańskich służb specjalnych zabezpieczających granice państwa była nieodzowna. Harry zgłębił temat – ale skupił się przede wszystkim na tym, jak obejść te zabezpieczenia. Sekrety graniczne Stanów Zjednoczonych miał zgromadzone na kilku mikrokropkach, każda o średnicy dwóch milimetrów. Leżały zdeponowane w bezpiecznym miejscu kilka przecznic od hotelu Algonquin.

Tego wieczoru Harry oczekiwał na wysłannika, któremu zamierzał przekazać mikrokropki. Przy pierwszym kontakcie z nieznajomym przestrzegał z żelazną konsekwencją zasady, by nie mieć przy sobie żadnych materiałów wywiadowczych. Nigdy nie wiadomo, jaki ogon taki wysłannik mógł za sobą przywlec, a kontrwywiady uwielbiały przyłapywać szpiegów na gorącym uczynku. FBI nie stanowiło wyjątku. Dlatego też Harry poinformował wcześniej swoich przełożonych, że w niedalekiej przyszłości ma się spotkać z fachowcem od przemytu ludzi zza żelaznej kurtyny. Na szczęście przełożeni traktowali takie spotkania rutynowo. Nie wiedzieli oczywiście nic o mikrokropkach, a tym bardziej o tym, ile Harry zamierza za nie zainkasować od Dominika. Musiały to być niemałe pieniądze, bo informacje, które opracował Harry, umożliwiały średnio sprawnej siatce przemytniczej w miarę swobodne przenikanie granicy Stanów Zjednoczonych. W obie strony i z każdego kierunku. A organizacja Dominika była ponadprzeciętnie sprawna.

Harry czekał więc na kontakt, wyznaczony między dwudziestą a dwudziestą trzydzieści. Ponieważ nie znał wysłannika, więc to tamten miał dać mu znak. Mógł to zrobić dopiero po przejściu długiej trasy sprawdzeniowej i uzyskaniu pewności, że nie jest śledzony. Takie były zasady i Dominik wymagał ich rygorystycznego przestrzegania.

Pewnie facet pół nocy wpatrywał się w moje zdjęcie… Harry uśmiechnął się pod nosem i zamówił burbona z lodem. Ale działają profesjonalnie – przyznał w duchu. Dla nich to obcy teren, więc nim podejdą, sami zdecydują, czy wszystko gra. Wiedział jedynie, że znakiem rozpoznawczym wysłannika ma być złożony podwójnie wzdłuż banknot pięciodolarowy.

No właśnie, czy wszystko gra? – pomyślał.

Mikrokropek nie miał przy sobie, więc w razie jakiejś wpadki nie mogłyby go zdekonspirować ani skompromitować. Były umieszczone w takim miejscu, że człowiek Dominika – gdyby zaszła potrzeba – sam mógł je odebrać, odpowiednio poinstruowany. Pieniądze za mikrokropki czekały na obiór w Europie przy okazji kolejnej misji przemytu ludzi ze Wschodu. Podręcznikowo. Ale tego wieczoru Harry się niepokoił. Z Dominikiem znał się od końca wojny, odkąd zaczęli robić lewe interesy w Niemczech. Te trzynaście lat prowadzenia podwójnego życia wyostrzyło instynkt samozachowawczy byłego żołnierza. Zaczął dyskretnie, ale systematycznie lustrować tłum w barze.

To samo zdawał się robić młody mężczyzna rozmawiający z równie młodą kobietą w hotelowym westybulu nieopodal wejścia do baru. Siedzieli w wygodnych fotelach klubowych, trzymali się za ręce i wyglądali na zakochanych w podróży poślubnej. Mężczyzna był ciemnowłosy i bardzo przystojny. Wysoki, silnie zbudowany, wyglądał na zawodowego sportowca lub żołnierza sił specjalnych. Uroda kobiety była typu śródziemnomorskiego – mieszanka klasycznego piękna i najszlachetniejszej subtelności. Czarne długie włosy okalały twarz o regularnych rysach i ogromnych czarnych oczach. Nieznajoma ściągała więc na siebie ukryte, zawistne spojrzenia innych kobiet i pełen podziwu wzrok mężczyzn.

– Widzisz go, kochanie? – zapytała po angielsku.

– Tak, pije burbona przy barze. Idź powoli do samochodu, a ja podejdę do niego i gdy dostanę sygnał, że jest okej, nawiążę kontakt. Dowiem się, gdzie jest towar, i pojedziemy po niego.

– Dobra, idę. Uważaj na siebie. – Mówiąc to, musnęła wargami usta mężczyzny i skierowała się w stronę wyjścia.

Odprowadził ją wzrokiem. Wiedział, że nie może podejść do Harry’ego, dopóki nie dostanie umówionego sygnału, że jest bezpiecznie. Wiedział też, że człowiek, który miał mu dać taki sygnał, jest zawodowcem i zabezpieczał wiele podobnych akcji. Znał go i ufał mu. Zbliżała się dwudziesta trzydzieści. W westybulu pojawił się boy hotelowy z napisem „Pan Smith do telefonu”; to samo wykrzykiwał wniebogłosy. Młody człowiek przełknął ślinę, powoli odłożył kolorowe pismo, które przeglądał od niechcenia, wstał i niespiesznie ruszył do wyjścia. Nieopodal stał samochód, w którym czekała jego partnerka. Wsiadł, nachylił się do niej z uśmiechem, pocałował w policzek i powiedział:

– Ruszaj bardzo powoli, kochanie. Jest sygnał o niebezpieczeństwie. Spadamy.

– Dobra.

Samochód ruszył. Ledwie dotarł do najbliższej przecznicy, gdy z potworną mocą uderzyła w niego olbrzymia śmieciarka, która z pędem wyjechała z jednej z bocznych ulic. Uderzenie było tak potężne, że pojazd młodej pary został zepchnięty na chodnik. Z rozerwanego baku ciekła benzyna, wystarczyła iskra będąca wynikiem tarcia metalu o beton i wrak w okamgnieniu stanął w płomieniach. Młody mężczyzna i kobieta leżeli wtuleni w siebie, nieprzytomni w zgniecionym i buchającym ogniem aucie.

Na miejsce wypadku natychmiast podjechały trzy samochody, z których wyskoczyło kilkunastu mężczyzn w garniturach. Daremnie próbowali się zbliżyć do gorejącego jak pochodnia wozu. O wyciągnięciu nieprzytomnych pasażerów nie było mowy. Eksplodowały resztki paliwa w uszkodzonym baku. Kierowca śmieciarki jak skamieniały patrzył na swoje dzieło zniszczenia, nie dostrzegając, że jego pojazd też już staje w ogniu.

Z hotelu Algonquin zaczęli wybiegać ludzie zaalarmowani hukiem zderzających się wozów i krzykiem gapiów, ze zgrozą obserwujących straszny wypadek. Wśród nich był Harry. Przebieg wydarzeń chłonął też postawny, dobrze zbudowany mężczyzna między czterdziestym a czterdziestym piątym rokiem życia, który z budynku po przekątnej względem hotelu od kilku już godzin obserwował przez lornetkę otoczenie i który kilka minut wcześniej zadzwonił do recepcji z prośbą o wywołanie pana Smitha. Teraz stał jak skamieniały, obserwując na ulicy poniżej śmierć swoich przyjaciół. W rękach paru mężczyzn, którzy wyskoczyli z samochodów i próbowali gasić pożar staranowanego pojazdu oraz ratować jego nieprzytomnych pasażerów, pojawiły się radiostacje. Inni kierowali akcją policji i straży pożarnej, szybko przybyłych na miejsce. Kilku z nich zapakowało zszokowanego kierowcę śmieciarki do jednego z aut, które natychmiast odjechało. Harry także dostrzegł radiostacje w rękach mężczyzn w garniturach i wiedział doskonale, co to oznaczało. Hotel musiał być pod obserwacją FBI. Ale dlaczego?

Właściwie nikt nie wiedział, że para, którą ubezpieczał postawny mężczyzna, była w Nowym Jorku. Człowiek, z którym mieli spotkać się w hotelu Algonquin, wiedział jedynie, że skontaktuje się z nim łącznik Dominika. Nie miał jednak pojęcia, jak wygląda ani że jest w towarzystwie kobiety. Pozostawał jeszcze jeden z szefów nowojorskiej włoskiej mafii, z którym zabity mężczyzna miał się następnego dnia spotkać w Little Italy w pewnych skomplikowanych interesach…

Mężczyzna obserwujący hotel schował lornetkę do kieszeni i opuścił budynek tylnym wyjściem. Wyszedł na równoległą ulicę i powoli się oddalił. To, co zobaczył, potwierdziło jego przypuszczenie, że miejsce spotkania w Algonquin było obstawione przez tajniaków, a sygnał o niebezpieczeństwie, który przekazał – w pełni uzasadniony. Zakładał też, że został prawidłowo odebrany i zrozumiany, gdyż reakcja jego teraz już martwych przyjaciół była natychmiastowa.

Ale dlaczego ich zabili, kretyni? – analizował sytuację. Przecież mieli oboje na widelcu. Mogli ich zatrzymać w każdym momencie.

W ciągu godziny wstąpił na pocztę i połączył się telefonicznie z umówionym numerem w hotelu w Hamburgu.

– Zabili ją. Zabili ich oboje – zameldował krótko po niemiecku. – Kontaktu nie było, więc nie ma wsypy.

Minęło dobre pół minuty, zanim słowa Gerarda, bo tak nazywał się mężczyzna dzwoniący z Nowego Jorku, dotarły do rozmówcy.

Dominik odchrząknął i zaczął zadawać krótkie pytania.

– Kto?

– Tajniacy – poinformował Gerard.

– Którzy?

– Nie wiem.

– Uprzedziłeś naszych?

– Tak.

– Jak zabili?

– Rozjechali ich śmieciarką.

– Uciekali?!

– Nie.

Dominik ponownie zamilkł, ale kiedy po kilkunastu sekundach znów się odezwał, jego głos był już stanowczy i twardy. Jak zawsze.

– Jedź do ich domu lub wyślij kogoś. Dopilnuj, żeby chłopcy zostali spakowani, i przywieź ich do mnie do miejscowości dwadzieścia.

– Tak jest – odparł szybko Gerard. – Szefie?

– Tak?

– Przykro mi, ale nic się nie dało zrobić.

– Dzięki. Rób, jak mówię.

Gerard pojechał na lotnisko i sprawdził najbliższe połączenia z Londynem. Następnie zaczął wydzwaniać do swoich ludzi w Londynie i w Niemczech. W głowie miał już ułożony plan działania. Wydawał przez telefon krótkie, jasne polecenia, tak aby ich odbiorcy nie mieli najmniejszej wątpliwości, co mają robić.

Harry nie wrócił do hotelu Algonquin. Oddalił się szybkim krokiem z miejsca wypadku. Udał się do zakonspirowanej stacji CIA na Manhattanie. Analizował oglądane niedawno wydarzenia. Czuł, że mogą mieć związek z jego osobą. Czyżby to byli moi łącznicy? – myślał szybko. Niemożliwe. Ci tajniacy byli z FBI albo z policji. Dlaczego ich zabili? Przecież nie zabija się szpiegów, tylko się ich zatrzymuje i poddaje długim przesłuchaniom.

Wszedł do biura. Musiał wyczuć, czy coś się wokół niego dzieje i czy ktoś odkrył jego rzeczywiste interesy z Dominikiem. Czy jest w niebezpieczeństwie. Od kilku miesięcy był oddelegowany do stacji CIA w Nowym Jorku. Wystarał się o tę delegację, aby w pełni poświęcić się zleceniu Dominika, i czuł się tam świetnie. Do tego wieczoru.

Szef stacji, mimo późnej pory, siedział z nogami na biurku w swoim gabinecie i popijał whisky z lodem. Zauważył Harry’ego przez otwarte drzwi i przywołał go gestem.

– Hej, Harry. Co tu robisz w piątek wieczorem? Nie pojechałeś do Waszyngtonu do domu?

– Nie. Mam ustawkę z panienką – skłamał zupełnie świadomie Harry, bo nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć, z kim zamierzał się spotkać. A ponieważ dotąd się nie ożenił, to takie tłumaczenie było najbardziej wiarygodne.

– Będziesz ją bzykał cały weekend? – zapytał szef z mieszaniną ciekawości i zazdrości w głosie.

– A jak myślisz? Chyba że nie zasłuży – odparł Harry, wywołując obleśny rechot rozmówcy. – Mam trochę czasu, więc wpadłem zobaczyć, co się dzieje.

Przełożony wstał i poszedł zamknąć drzwi. Nalał Harry’emu szczodrze whisky do szklaneczki, stanął obok niego tak, że prawie dotykał ustami jego ucha, i zaczął mówić.

– Wspominałem ci kiedyś, że zanim trafiłem do Firmy, byłem parę dobrych lat w policji. Mam tam do tej pory świetne układy. Przed chwilą dostałem cynk od kumpli, że godzinę temu FBI zajebało młodą parkę, którą miało tu śledzić na zlecenie wywiadu ze Starego Kontynentu. Będzie afera na cztery fajerki.

– Tak po prostu, zabili? Przecież chłopcy tej cioty Hoovera nie robią takich rzeczy!

– Rozjechali śmieciarką – zachichotał szef.

– Ale dlaczego?

– Bo to debile, zawsze tak mówiłem. Jak twoje sprawy?

– Okej. Wypijmy za zdrowie kolegów z FBI. Chyba im się teraz przyda.

– Bottoms up, jak mówią Angole, bo to oni zlecili inwigilację tej pary.

– Ciekawe. A kogo Brytole tak tu śledzili? – Harry stuknął się z szefem szklaneczką.

– Jakichś Polaków z Londynu. – Przełożony zajrzał do notesu, by się upewnić. – Przepraszam, wróć, jak mówią w wojsku. On Polak, ona Żydówka z Polski.

Uśmiech na sekundę zamarł na ustach Harry’ego. Ale natychmiast powrócił. Tylko spokojnie – mówił do siebie – jesteś czysty! Nie było kontaktu. Nikt nie wie, że spotkanie z przemytnikami miało się odbyć właśnie dziś. Nie miał już wątpliwości, kim byli zabici. Wysłannikami Dominika, którym miał przekazać mikrokropki. Dobry Boże, czuwaj dalej nad swoim nędznym sługą – modlił się w duchu. Pomyślał o Dominiku i przeszedł go dreszcz. Poznał przemytnika na tyle, aby wiedzieć, że okrutna wojna nauczyła go dosłownie stosować starożytną zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. Bez przebaczenia. Nie podaruje śmierci tych dwojga, nigdy nie darował. Ktoś w FBI popełnił straszny błąd i zapłaci równie straszną cenę.

– Szkoda ludzi. Kim byli i co robili? – zapytał Harry.

– Nie wiem. Jeszcze nie wiem – poprawił się szef. – Ale ona ponoć piękna.

– Okej. Lecę na swoją randkę. Cześć.

Jeżeli zabita kobieta była tą osobą, o której myślał, to wiedział, że Dominik zaraz wywoła go na błyskawiczne spotkanie gdzieś w Europie. Pomogę mu wyjaśnić tę sprawę, a wtedy mnie ozłoci. O ile nie pomyśli, że maczałem w tym paluchy – zaniepokoił się nagle. Ale szybko odrzucił tę myśl. Już sporo wiem – skonstatował – a z czasem ustalę resztę. W końcu pracuję w kontrwywiadzie CIA! Podam Dominikowi winnych na srebrnej tacy. Uśmiechnął się do siebie. Czyżbym trafił na słaby punkt Dominika? Sielanka.

* * *

W biurze FBI w Nowym Jorku panowała znacznie mniej sielankowa atmosfera. Szef biura Greg Carson siedział przy swoim biurku i czytał wstępny raport z incydentu. Od momentu zdarzenia przy hotelu Algonquin starał się ustalić podstawowe fakty. Rutynowa obserwacja młodej pary i próba zidentyfikowania osób, z którymi ewentualnie mogłaby się kontaktować, poszła nie tak, jak powinna, i zamieniła się w koszmar operacyjny. Młody pracownik FBI siedzący za kierownicą śmieciarki ubzdurał sobie, że tamci dwoje uciekają przed ekipą obserwacji, i postanowił do tego nie dopuścić, taranując ich pojazd. W nagłym przypływie adrenaliny najprawdopodobniej wcisnął gaz do dechy, a nie mając wprawy w kierowaniu dużymi ciężarówkami, stracił panowanie nad śmieciarką, która wyrwała się spod kontroli i zmiażdżyła inwigilowany pojazd. Nieszczęśliwy wypadek. Carson przesłuchał szefa ekipy obserwacji i kilku jej członków. Wszystkie zeznania się pokrywały i wiedział, że jego ludzie nie kręcą. Kierowca ciężarówki był w szoku i nie nadawał się do rozmowy, ale siedzący obok niego pracownik FBI, zanim wyskoczył ze śmieciarki, która już zaczynała się palić, dokładnie opisał, co się stało. Znalazło to odzwierciedlenie w raporcie. Pech.

Carson jednak był doświadczonym pracownikiem FBI i wiedział, że najprostsze i najbanalniejsze wytłumaczenia pozornie skomplikowanych spraw bywają najtrudniejsze do zaakceptowania. Podwójny pech – pomyślał, bo inwigilacja została zlecona przez wywiad brytyjski MI6 i przeczuwał, że za chwilę do niego zapuka… Zanim skończył myśl, drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem, jakby miały wylecieć z zawiasów, a na progu stanął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w nienagannie skrojonym smokingu. Płowe włosy o kasztanowym odcieniu układały się we fryzurę jak z żurnala, a idealnie przystrzyżone płowe wąsy nadawały regularnym rysom przybysza mocny, męski wyraz. Z całej sylwetki biła arystokratyczna pewność siebie i Carson nie miał wątpliwości, że to specjalny przedstawiciel MI6, który poprzedniego dnia miał przybyć z Londynu, aby tego wieczoru zapoznać się z wynikami obserwacji.

– Nazywam się Gibbons, James Gibbons, i jestem oficerem wywiadu Jej Królewskiej Mości – przedstawił się bez pośpiechu Anglik, nie wyciągając ręki na powitanie, i spokojnym głosem bez śladu emocji dodał: – Byliście łaskawi zabić moich figurantów.

Dopiero teraz Carson zauważył, że w otwartych z takim impetem drzwiach tłoczy się gromadka pracowników jego biura, których mocne wejście Gibbonsa zupełnie zaskoczyło. Podobnie jak i jego samego. Więc nawet nie zapukał… – pomyślał szef biura FBI w Nowym Jorku.

Przedstawiając się, również nie wyciągnął ręki, bo nie był pewny, czy zostanie uściśnięta. A nade wszystko nie chciał wyjść na głupka w oczach swoich ludzi i postawić się w niezręcznej sytuacji.

– Proszę usiąść – powiedział, zamykając drzwi gabinetu i odsyłając podwładnych do swoich zajęć.

Kątem oka zauważył, że w korytarzu siedzi przygaszony i wyglądający jak zbity pies szef nowojorskiej rezydentury MI6, z którym jego ludzie uzgadniali szczegóły obserwacji młodej pary. Gibbons musi być ważny – przeszło mu przez myśl – skoro nie uznał za stosowne zaprosić go do udziału w rozmowie, a facet wygląda, jakby śmieciarka jego też zahaczyła. To nie będzie prosta sprawa.

W odróżnieniu od swojego gościa Carson był niewysoki, zaniedbany i za dużo ważył. Miał wielką głowę, która zaczynała łysieć, i nieregularne rysy. Ale nieciekawa powłoka cielesna kryła przedni umysł, instynkt zaś mu podpowiadał, że Gibbons – mimo arystokratycznej aury – jest w porządku. Postanowił więc zachowywać się z opanowaną godnością.

– Witam w Nowym Jorku, sir – zaczął. – To bardzo mocne słowa i ośmielam się zauważyć, że skoro nie dał mi pan okazji do przedstawienia faktów, ranią moje poczucie sprawiedliwości.

Gibbons nie zaliczał się do grona nadętych arystokratycznych dupków, jakich zdarza się produkować najwyższym sferom brytyjskiego społeczeństwa. Był pułkownikiem elitarnego regimentu komandosów Jej Królewskiej Mości, weteranem MI6 i SOE – Special Operations Executive. W czasie niedawnej wojny brał udział w najważniejszych akcjach dywersyjnych komandosów brytyjskich na tyłach wroga na większości frontów tego konfliktu. Bił się z Niemcami, Włochami, Francuzami z Vichy, czetnikami i Japończykami. Za męstwo na polu walki otrzymał Victoria Cross – najwyższe odznaczenie bojowe Imperium. Bywał w tak różnych sytuacjach, tyle razy ocierał się o śmierć i sam ją zadawał, że doskonale wiedział, co składa się na prawdziwego człowieka i jakiego dna może sięgnąć ludzka natura. Po pierwszej wypowiedzi Carsona zorientował się więc natychmiast, że wygląd szefa nowojorskiego biura FBI o niczym nie świadczy i że istnieje szansa na dogadanie się z tym człowiekiem. Postanowił zagrać w otwarte karty.

– Panie Carson – zaczął przyjaźnie, ale nie protekcjonalnie – stwierdziłem fakt, nie ferowałem wyroku. Jeżeli poczuł się pan dotknięty, to spieszę zapewnić, że nie było to moją intencją. Ale w tej sprawie muszę znać całą prawdę, jakakolwiek by była. To niezwykle ważne, bo konsekwencje tego nieszczęsnego zdarzenia są potencjalnie trudne do oszacowania.

– Sir – odezwał się Carson, który błyskawicznie opracował taktykę tej rozmowy – bo zakładam, że nie popełniając błędu, mogę tak pana tytułować, wygląda mi pan na żołnierza i człowieka honoru. Ponadto wydaje mi się pan człowiekiem nietuzinkowym, a więc i ta sprawa musi być nietuzinkowa, skoro oddelegowano pana do oceny jej rezultatów. Instynkt mi podpowiada, że ma ona drugie albo i trzecie dno. Ja zamierzam być z panem szczery aż do bólu, sir, i liczę na to samo. Ma się rozumieć, że pańskiej decyzji pozostawiam, ile zechce mi pan powiedzieć i do jakich granic tę szczerość wobec mnie posunąć.

Następnie podał swojemu gościowi do przeczytania wstępny raport ze zdarzenia i zaczął mu referować dodatkowe szczegóły. Zapewnił go też, że jeżeli uzna za stosowne, to będzie mógł przesłuchać wszystkich jego ludzi zaangażowanych w wypadek przy hotelu Algonquin. Na koniec zaproponował Anglikowi filiżankę herbaty.

– Dwie herbaty – zakomenderował przez telefon – ale migiem!

– Dziękuję, panie Carson – powiedział Gibbons po przeczytaniu raportu i wysłuchaniu uwag szefa biura FBI. Inteligencja rozmówcy mile go zaskoczyła, ale i potwierdziła wcześniejsze wrażenie. – Był pan szczery i doceniam to. Nasz problem będzie polegał na tym, że potencjalnie banalna prostota przyczyn tego wypadku… bo zgadzam się, że to raczej nieszczęśliwy wypadek… może być odwrotnie proporcjonalna do wiarygodności tej wersji.

– Cieszę się, sir, że pan jej nie neguje. Ja też się obawiam, że wielu będzie chciało podać ją w wątpliwość.

– Nie zdaje pan sobie sprawy jak wielu. Ma pan rację, jestem żołnierzem i dowodziłem ludźmi w operacjach bojowych na tyłach wroga. Znam sytuacje, w których młodzi, niedoświadczeni żołnierze, tacy jak wasz kierowca śmieciarki, za wcześnie pociągnęli za spust, za wcześnie odpalili ładunek wybuchowy albo ruszyli pojazdem czy łodzią z miejsca akcji, zanim wszyscy zdążyli się zapakować, i prosta operacji zamieniała się w piekło. Tak jak w tym przypadku, gdzie nie było chyba żadnego motywu ani powodu, aby ci młodzi ludzie zginęli. Wspomniał pan, że może być w tej sprawie drugie czy nawet trzecie dno. Nie rozwinę tego wątku tu i teraz, ale jest pan na tyle inteligentnym człowiekiem, że zrozumie pan, iż nie mogę tego zrobić bez pewnych, nazwijmy to, konsultacji. Mówiąc jedynie tyle i aż tyle, staram się wobec pana zachować zasady fair play, bo zasługuje pan na to.

– Doceniam to, sir – odpowiedział Carson, który z niepokojem zauważył, że niewątpliwy urok osobisty rozmówcy zaczyna na niego oddziaływać i brać górę nad wrodzoną i nabytą przez lata nienagannej służby czujnością. Kobiety muszą biegać za nim tabunami – pomyślał z odrobiną zazdrości.

– Zróbmy tak. Proponuję wspólną kolację jutro około dziewiętnastej – zasugerował Anglik, który zaplanował już, jaką rolę Carson będzie odgrywał w działaniach wywiadu brytyjskiego w tej sprawie.

– Zarezerwuję jakąś knajpę – wyrwało się Carsonowi.

– Ja się tym zajmę, panie Carson – odpowiedział Gibbons tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ponieważ zaczynał lubić tego Amerykanina i nie chciał go urazić, powstrzymał się od dodania, że wobec wagi tego, co będą mieli sobie do powiedzenia, knajpa nie jest najlepszym miejscem na rozmowę. – Przyjadę po pana tu do biura o osiemnastej. Do widzenia, panie Carson.

Wstał, podszedł do szefa biura FBI i mocno uścisnął jego rękę.

– Do jutra, panie Carson.

– Do jutra, sir.

Gdy tylko drzwi biura zamknęły się za Anglikiem, Carson ryknął na cały głos:

– Gdzie są te dwie pierdolone filiżanki herbaty?! Czy mam, kurwa, błagać o nie na kolanach? A może mam napisać podanie do samego J. Edgara Hoovera? Czy któryś z was, popaprańcy, łaskawie udzieli mi odpowiedzi, zanim wyjmę gnata i zacznę strzelać?

– Wyszła, szefie… – tłumaczył się agent, który odebrał telefoniczne polecenie Carsona.

– Dokąd wyszła, Rick? Na pierdolony spacer po Central Parku? Nie uczyła cię mama, że herbata nie ma jebanych nóżek i nie chodzi? A może wypełzła jak stonoga? – Carson odreagowywał stres tego długiego dnia. – Widział ktoś pieprzoną pełzającą herbatę?

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i do biura wbiegł zdyszany agent z paczką herbaty w ręku.

– Jest! – krzyknął triumfalnie, wodząc pełnym satysfakcji wzrokiem po zebranych w holu biura kolegach.

Jak na komendę wszyscy ryknęli śmiechem. Także szef.

– No dobra, trutnie – powiedział przez łzy. – Dzisiaj wam się upiekło. Ale ogłaszam wszem wobec, że od tej chwili nienapojenie w biurze Anglika herbatą to pieprzone przestępstwo federalne karane dożywociem w tym budynku. A teraz do roboty!6 maja

Statek przybił do nadbrzeża portu w Hamburgu o szóstej rano i cała czwórka powoli, bez pośpiechu zeszła na ląd. Pod sam trap podjechały dwa czarne mercedesy. Z pierwszego wysiadł postawny mężczyzna, szybko podszedł do Gerarda i wyprężony zameldował jak w wojsku:

– Herr Oberst, wszystkie formalności graniczne i celne załatwione. Granica otwarta, nie będzie pieczątek i śladu przyjazdu.

– Dziękuję, Hilfers. Mamy tylko bagaż podręczny z rzeczami chłopców i kobiety. Do kufra i w drogę. Schnell.

– Jawohl, panie Ober… – wyrwało się Hilfersowi, a ręka mimowolnie zaczęła się unosić do salutu, ale w ostatniej chwili się opanował, zgaszony świdrującym wzrokiem byłego przełożonego.

Gerard wsiadł do pierwszego samochodu z przodu, a wnuczkę gajowego z chłopcami posadził z tyłu. Drugi samochód, z Hilfersem i trzema mężczyznami, ruszył za nimi. Kutze uśmiechnął się do siebie. Nareszcie w domu, w Hamburgu, w Niemczech. Tu czuł się panem.

Mimo denazyfikacji i całego gadania o rozprawieniu się z przeszłością on i niektórzy jego weterani z SS nauczyli się lawirować w nowych Niemczech i światowym ładzie powojennym, bo stali się znowu potrzebni w tej nowej, zimnej wojnie. Po śmierci Stalina Rosjanie zaczęli powoli wypuszczać z łagrów jeńców niemieckich – przynajmniej tych, którzy przeżyli. Ale nie z dobroci serca, rzecz jasna, lecz z wyrachowania. W obozach Rosjanie prowadzili masową akcję werbunkową wśród Niemców, w pełni świadomi, że tylko jednostki będą im rzeczywiście służyć, gdy w końcu znajdą się na wolności. Ale chodziło właśnie o to, aby każdy wypuszczony Niemiec mógł powiedzieć, że był werbowany. W ten sposób łatwiej było ukryć tych, którzy kontynuowali współpracę w Niemczech czy innym miejscu, gdziekolwiek się znaleźli. Wywiad radziecki po mistrzowsku przeprowadzał takie operacje, by ukryć swoje prawdziwe zamiary. W łagrach Rosjanie szczególną „troską” otaczali esesmanów i w ich werbunek wkładali najwięcej wysiłku. Wiedzieli, że tylko niewielki ułamek członków czarnej gwardii Hitlera znalazł się w ich rękach. Reszta rozrzucona była po całym świecie i próbowała robić karierę w polityce, biznesie czy służbach specjalnych. Rosjanie zdawali sobie też doskonale sprawę, że w zasadzie każdy były esesman stara się zachować w tajemnicy przynależność do tej formacji. Bez trudu więc można ich było skłonić do współpracy szantażem. Zwerbowani przez wywiad radziecki byli esesmani, wypuszczeni w latach pięćdziesiątych z łagrów i związani na różne sposoby z nowymi zleceniodawcami, rozjechali się po świecie. Szukali byłych towarzyszy broni, którzy zajmowali stanowiska interesujące radziecki wywiad. Świat zachodni miał świadomość, że Rosjanie prowadzą takie operacje, ale świadomość a praktyczne przeciwdziałanie to dwie odmienne kwestie.

Dominik i Gerard byli praktykami zahartowanymi przez trudne lata okrutnej wojny i okres po jej zakończeniu.

– Dlaczego nie podłączyć się pod pomysł Rosjan – rzekł pewnego dnia Dominik do Gerarda – i nie stworzyć siatki twoich byłych kumpli? Są przecież na wszystkich kontynentach.

Wiedział jednak, że szantaż to środek na krótką metę. Przykuwa uwagę werbowanego do słów werbownika, ale rodzi złe emocje. Dlatego trzeba jak najszybciej związać ze sobą współpracownika w inny sposób – najlepiej materialnie – i przywrócić mu poczucie godności nadszarpnięte początkową koniecznością zastosowania nacisku. Dominik zresztą jako szef organizacji przemytniczej, w przeciwieństwie do większości wywiadów, zamierzał kaptować byłych esesmanów nie dla celów ideologicznych, tylko finansowych.

Gerard uznał pomysł za świetny. Wiedział, że wielu jego byłych kolegów w ogóle nie trzeba będzie werbować. Sami chętnie zwiążą się z organizacją, która da im wsparcie we wrogim świecie i możliwość zarobku. Po kilku latach mrówczej pracy obaj przemytnicy mogli poszczycić się obejmującą niemal cały świat siatką złożoną z byłych kolegów Gerarda. Działała ona na zdrowych, komercyjnych zasadach. Szczególnie dumni byli ze struktury funkcjonującej w Ameryce Południowej, skąd organizacja Dominika zamierzała przemycać narkotyki do Europy via Stany Zjednoczone. Przerzut przez USA był co prawda skomplikowany, ale też bardzo opłacalny. Na tamtejszym rynku od ręki bowiem można było sprzedać połowę każdego transportu. Zarabiało się więc szybciej i bez ryzyka, a przy okazji oszczędzało na kosztach transportu do Europy, dokąd szła już tylko połowa każdego rzutu. Dlatego należało zebrać jak najpełniejsze informacje o amerykańskich zabezpieczeniach granicznych. Gerard wiedział, że Dominik rozpracowuje ten temat, ale nie znał szczegółów. Każdy wiedział tyle, ile musiał. Need to know – tak brzmiała zasada pracy wywiadowczej i przemytniczej.

Pomyślał o czekającej go rozmowie z Dominikiem. Przecież doskonale się orientował, kim dla niego była Inez. Z tych rozmyślań wyrwał go głos Hilfersa, który niedawno przesiadł się do samochodu Gerarda i zajął miejsce kierowcy.

– Przepraszam, Herr Oberst, ale dokąd jedziemy? Zaraz będzie rozwidlenie – zapytał, gdy znaleźli się daleko za rogatkami Hamburga.

– Jedź do Wiednia – odparł Gerard. To była miejscowość 20, do której Dominik kazał przywieźć chłopców: Andy’ego, syna Ratza i zmarłej tragicznie Polki, oraz Maxa, syna swojego i Inez.

Gerard należał do bardzo niewielkiej grupy osób, które wiedziały, kim naprawdę jest drugi chłopiec. Odkąd Dominik wywiózł Inez z więzienia, byli nierozłączną parą. Dopóki trwała wojna, mógł ukrywać ją i jej siostrę w klasztorze na terenie, którym formalnie władał Gerard. Po wojnie Inez podążała tam, gdzie Dominik – do Polski, Niemiec, Austrii, Szwajcarii. Należała do jego organizacji przemytniczej i realizowała najróżniejsze zadania, niekiedy bardzo ryzykowne. Ale że była nad wyraz inteligentna i piękna, radziła sobie praktycznie w każdej sytuacji. Gdy jednak w 1951 roku zaszła w ciążę, Dominik powiedział: dość – koniec pracy operacyjnej, i kazał odesłać Inez do Londynu pod opiekę Ratza. Uznał bowiem, że kontynent europejski jest mały, a jego wrogowie liczni i znajdą bez trudu i jego, i tych, których kocha.

Na początku lat pięćdziesiątych Londyn wydawał się Dominikowi oazą spokoju, a pozycja, jaką wyrobił tam sobie Ratz, zdawała się gwarantować całkowite bezpieczeństwo. Teraz, po śmierci Inez i Ratza, nie miał wyboru – musiał ściągnąć do siebie i syna przyjaciela, i swojego, aby ich przypadkiem nie stracić z pola widzenia na lata. Nie zamierzał tłumaczyć nawet najbardziej życzliwym angielskim przyjaciołom Inez i Ratza, ile ci chłopcy dla niego znaczą i dlaczego tylko on będzie się odtąd nimi opiekował.

Ale i sytuacja w Europie powoli się normalizowała; kontynent nie był już tak niebezpiecznym miejscem jak jeszcze kilka lat wcześniej. Zresztą przez te ostatnie lata ich organizacja tak urosła w siłę i okrzepła, że niewielu poważyłoby się z nią zadzierać. Zwłaszcza z samym Dominikiem.

W pędzącym w stronę Wiednia samochodzie Gerard odwrócił się i spojrzał z uśmiechem na siedzących z tyłu chłopców. Max słodko spał. Mały Ratz z poważną miną lustrował przez szybę okolicę. Zauważywszy, że Gerard mu się przygląda, zwrócił twarz w jego stronę i pokazał mu język, a potem odwzajemnił uśmiech.

Będzie z ciebie ziółko, jak tatuś – pomyślał z satysfakcją były esesman. Najważniejsze, że jesteście w dobrych rękach. Dobrych jak dobrych – poprawił się natychmiast – ale na pewno bezpiecznych.

Odwrócił się i patrząc przed siebie, zaczął się zastanawiać, co Dominik powie swojemu chłopcu, gdy ten zacznie pytać o matkę. Nie był przy jego narodzinach w Londynie, nie wychowywał go. Widział go kilkanaście razy, gdy pod stosowną legendą wpadał do Londynu odwiedzić Inez lub gdy Ratz zabrał ją i dziecko na kontynent. Jan bardziej mógł być mu ojcem w tych rzadkich chwilach, gdy był w domu, wolny od rozlicznych misji i zajęć. Choć kiedy tylko mały zaczął mówić, Inez kazała mu zwracać się do Ratza „sir”, tak samo zresztą jak i małemu Ratzowi. Za to do Inez obaj chłopcy mówili „mamo”. Co Dominik powie Andy’emu, gdy zacznie pytać o mamę i tatę? Żeby szlag trafił tych jankesów – pomyślał Gerard z furią. Ale Dominik coś wymyśli i poradzi sobie – doszedł do wniosku. Zawsze sobie radził!

– Jesteśmy w połowie drogi, Herr Oberst – zameldował Hilfers. – Malcy są zmęczeni, a dojeżdżamy do gospodarstwa jednego z naszych towarzyszy. Przenocuje nas wszystkich.

– Słusznie myślisz, Hilfers – pochwalił Gerard podwładnego. – Lepiej nie afiszować się w hotelach, bo licho nie śpi. Realizować.

Samochody zjechały z głównej drogi i wnet stanęły przed dużymi i schludnymi budynkami gospodarczymi. Gerard kazał Hilfersowi wyjąć radiostację i nadać do Dominika kodowaną wiadomość, że wszystko idzie zgodnie z planem. Opiekunka natychmiast zabrała zasypiających na stojąco chłopców do wyznaczonego dla nich pokoju. Gospodarz – weteran Dywizji SS Leibstandarte, która w składzie armijnych grup marszałka Ericha von Mansteina walczyła też na froncie wschodnim – zaprosił gości do suto zastawionego stołu. Jedzenie było proste, smaczna wiejska kuchnia, za którą Gerard przepadał, a piwo z miejscowego browaru. Mężczyźni jedli i wspominali wojnę – czasy sławy i chwały swych formacji, ale też strachu i goryczy srogiego odwetu, jaki w końcu wróg ze Wschodu wziął za spalone miasta i wsie oraz pomordowanych i okaleczonych ludzi. Ale oni, którzy ocaleli, też wyszli z tej wojny okaleczeni – jak weterani każdej wojny.

Po kolacji Gerard kazał przynieść z samochodu trzy butelki koniaku. Był przełożonym wymagającym i surowym, ale na podwładnych nigdy bez potrzeby nie podnosił głosu – bardzo rzadko miał taką potrzebę. Ludzie zawsze wykonywali jego rozkazy bez szemrania, bo Gerard wierzył w dyscyplinę opartą na dawaniu przykładu – także na pierwszej linii walki. Nie miał też zwyczaju wynoszenia się nad podwładnych i sztucznego odgradzania. Lubił i wiedział, kiedy i jak z nimi wypić, ale dla wszystkich było jasne, że nie ma to nic wspólnego z poluzowaniem dyscypliny. Gdy nalano koniak do kieliszków, Gerard wstał i w obliczu stojących na baczność byłych żołnierzy SS wzniósł toast, zawsze ten sam: „Za poległych!”.

Następnego dnia, zanim ruszyli, zarządził mały mecz piłki nożnej na podwórku gościnnego gospodarstwa, aby chłopcy zażyli ruchu przed podróżą. Malcy radzili sobie całkiem nieźle, bo w końcu wychowali się w ojczyźnie futbolu. Nawet Polka piszczała i klaskała w dłonie.

Gerard siedział na schodach domu, palił papierosa i popijał gruszkowego sznapsa. Świat nie zaprzestawał go zadziwiać. Oto syn Polaka i Żydówki oraz syn pary Polaków grają w piłkę nożną z weteranami SS w środku Reichu. A pułkownik SS i Polka, której nie pozwolił zabić, kibicują. Ale chyba to lepsze, niż gdybyśmy mieli ich wszystkich rozwalić w jakiejś polskiej wsi, jak bywało – skonstatował. Tak, na pewno lepsze, i wspomnienia milsze pozostaną.

Zarządził odjazd.

Przy pięknej majowej pogodzie ostatni etap podróży zleciał niepostrzeżenie. Siedzący z tyłu syn Inez, który wybiegał się i był z siebie dumny, bo strzelił drużynie przeciwników dwie bramki, patrzył z ciekawością na krajobraz za szybą. Od kilku dni przeżywał coś, co wydawało mu się wielką przygodą – bo i podróż statkiem, i samochodami, i nowe krajobrazy. Do tego ci mężczyźni, którzy traktowali go z szacunkiem. Uwielbiał swoją opiekunkę i lubił wujka Gerarda, którego nieraz widywał w Londynie i który zawsze znalazł trochę czasu, by z nim pogwarzyć. Ale tęsknił już za mamą i zastanawiał się, kiedy ją zobaczy. Może u celu podróży, chociaż nie był tego pewny, bo nikt nic o tym nie mówił. Dziwił się też, gdzie podział się Ratz, który zawsze mu towarzyszył w podróżach i za którym już nieco tęsknił. Postanowił być cierpliwy, gdyż tak go wychowano.

Drugi z chłopców, dwa lata starszy od Maxa, również się zastanawiał, dlaczego nie ma z nimi Inez i Ratza. Ale bardziej analizował, niż tęsknił. Coś tu się nie zgadzało, bo nie pamiętał sytuacji, żeby nie było przy nich kogoś z ich dwojga. Musiało więc się stać coś nieprzewidzianego, i to raczej niedobrego. Potwierdzało to milczenie i wymijające, zdawkowe odpowiedzi opiekunki i Gerarda. Instynkt podpowiadał mu, że stało się coś złego. Tak jak wtedy, gdy siedząc w szafie w sypialni Inez, dowiedział się z jej rozmowy z ojcem, że jego prawdziwa matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy miał rok. Zresztą następnego dnia przy śniadaniu zapytał ich o to wprost – bo trudne sytuacje lubił wyjaśniać szybko i jednoznacznie – i powiedziano mu prawdę. Wtedy pokochał Inez jeszcze bardziej, ponieważ była dla niego jak najlepsza matka. Nigdy nie robiła żadnej różnicy między nim a swoim synem, a przecież nie musiała taka być – pomyślał. Czuł też jakąś dziwną czułość wobec siebie i brata – bo tak zawsze traktował Maxa – emanującą z mężczyzn, którzy im towarzyszyli. A nie byli to zwykli mężczyźni. To byli żołnierze, bo z postury i odruchów przypominali ojca, a on był bohaterem wojennym. Wydawało się, że im współczuli – bo niby czemu, kiedy podczas gry w piłkę kopnął jednego z nich z całej siły w kostkę, ten uśmiechnął się jedynie boleśnie, zamiast mu przywalić, jak by się normalnie stało na angielskim boisku? Jeżeli współczuli, to może dlatego, że wiedzieli coś o zniknięciu Inez i Ratza? Musiało się stać coś bardzo złego! Pomyślał o swojej tragicznie zmarłej prawdziwej matce i nastawił się na najgorsze.

Dojeżdżali do Wiednia. Podobnie jak Berlin Zachodni, Wiedeń po wojnie był mekką dla wszelkiej maści szpiegów, wywiadowców, przemytników i innych przedsiębiorczych ludzi, którzy żyli z robienia interesów na styku Wschodu i Zachodu. Zresztą od kilkuset lat miasto to tradycyjnie łączyło Azję i Europę, a wiedeńczycy byli do tego przyzwyczajeni.

Wszystkie wielkie wywiady – brytyjski, amerykański i radziecki – miały tu swoje rozbudowane struktury. Ale nie próżnowała też średnia liga – Francuzi, Włosi, Polacy, Węgrzy, Czesi, oba państwa niemieckie. Austriacy wiedzieli oczywiście, jaką rolę odgrywa ich piękna stolica, ale ponieważ i tak nie mogliby nad tą działalnością zapanować, a byli narodem praktycznym, więc przyjęli prostą i jedynie słuszną zasadę. Tolerowali wszystko, co nie wykraczało poza zdrowy rozsądek i ewidentnie nie obrażało ich poczucia suwerenności i godności narodowej. Wielka Trójka przyjęła te zasady i przestrzegała ich rygorystycznie, gdyż Wiedeń był niezwykle wygodnym, centralnie położonym i neutralnym miejscem działań operacyjnych. Jeżeli któryś z pomniejszych wywiadów tego nie rozumiał i naruszał reguły, to bywał dyscyplinowany przez wielkich, zanim zdążyli to zrobić gospodarze. W ciężkich czasach powojennych nie bez znaczenia było i to, że ta działalność świata równoległego przynosiła masę pieniędzy, które płynęły nad Dunaj wartkim strumieniem.9 maja

W wytwornym salonie rezydencji rodziny Greyów w londyńskiej dzielnicy Kensington zasiadało w wygodnych fotelach obitych jasnobeżowym jedwabiem trzech mężczyzn. Palili cygara i pili szkocką whisky. Byli to lord Grey, jego syn Malcolm i sir James Gibbons, który tego dnia wrócił z Waszyngtonu, dokąd udał się bezpośrednio z Nowego Jorku. Nad Potomakiem spotkał się z najbliższym doradcą prezydenta Eisenhowera i szefem FBI J. Edgarem Hooverem.

Teraz przekazywał zebranym całą swoją wiedzę i dokonywał podsumowania.

– W Białym Domu zapewniono mnie o pełnej gotowości do wszelkiej pomocy, gdybyśmy czegokolwiek potrzebowali. Prezydent odebrał w tej sprawie telefon od Churchilla, a to przecież kombatanci z ostatniej wojny, więc mamy we wszystkim zielone światło. Hoover miał już na biurku raport Carsona, szefa nowojorskiego biura FBI, i przychyla się do opinii, że to musiał być nieszczęśliwy wypadek. Nie znajduje innego wytłumaczenia – bo niby dlaczego ekipa obserwacji FBI miałaby zabijać figurantów, za którymi chodziła od tygodnia? A Hoover to stary lis i potrafi zwietrzyć fałsz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: