Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bieg do gwiazd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bieg do gwiazd - ebook

Czy diagnoza lekarska przekreśli marzenia młodej dziewczyny?
Cukrzyca. Słowo, które zmienia życie na zawsze. Choroba, z którą każdy może mieć do czynienia. Błogosławieństwo czy klątwa?
Ada była pewna, że usłyszała wyrok śmierci. Bez wsparcia rodziców i przyjaciół coraz bardziej zamykała się w sobie, popadając w depresję. Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego dostała list od babci, który diametralnie zmienił jej nastawienie do rzeczywistości. Zapragnęła stać się normalną nastolatką, nawet jeśli oznaczałoby to walkę z własnymi słabościami.
Bieg do gwiazd to wstrząsająca historia o dziewczynie, która uczy się żyć na nowo. Historia, obok której nie można przejść obojętnie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65684-73-8
Rozmiar pliku: 607 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

„Od jakiegoś czasu zauważyłam, że się duszę. Najpierw tylko we wtorki, potem co drugi dzień, a teraz ciągle, nawet w niedzielę. Ja potrzebuję przeciągu, szerokiej skali, czynów ogromnych”.

Agnieszka Osiecka Co robić, co robić

Nikt nigdy nie mówił, że życie musi być proste. Nikt też nie wspominał, że każdy z nas musi być szczęśliwy. Każdy kolejny dzień jest dla nas wielką zagadką, ale to, co czeka nas „po”, jest jeszcze większą.

Czasem zastanawiam się, czy człowiek ma w życiu określoną liczbę dobrych chwil do wykorzystania – jeśli tak, to co potem? Cierpienie i ból dotyka każdego. Nikt tak naprawdę nie jest idealny, nikt nie ma wspaniałej, bezproblemowej egzystencji – a przynajmniej ja jej nie miałam.

Często chciałam zakończyć całą tę farsę, takie rozmyślania zdarzały mi się nawet częściej niż te momenty, w których chciałam żyć. Dlaczego tego nie zrobiłam? Z wielu powodów. Po pierwsze, bałam się tego, co czeka mnie dalej. Nie miałam pewności, że „tam” – gdziekolwiek ono jest – będzie lepsze niż to, co spotyka mnie tutaj. Zawsze lepiej być w miejscu znanym niż nieznanym. Po drugie, zbyt wielu ludzi na mnie liczyło, a ja… nie chciałam ich zawieść, chociaż oni robili to często. To dzięki nim jestem taka, jaka jestem – przynajmniej po części. Po trzecie, dalej miałam nadzieję, a nie ma nic silniejszego niż ona – czasem, gdy tliła się we mnie tylko mała jej iskierka, sięgałam po żyletkę i patrzyłam, jak krew powoli spływa po mojej ręce, po moim nadgarstku. Uświadamiałam sobie wtedy, jak kruchy jest człowiek, jak łatwo zakończyć naszą egzystencję. Nie czułam się wtedy pusta, nie czułam wtedy tego psychicznego bólu, który czasem nie pozwalał wstać mi z łóżka. Dopiero wtedy, kiedy miałam ciepłą, czerwoną substancję na swojej skórze, wiedziałam, że tak jak cała reszta jestem tylko człowiekiem, że jestem taka sama, dokładnie jak inni – nic nas nie różni. To pozwalało mi dalej trzymać się tej nadziei, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś przyjdzie lepszy czas, że kiedyś wyzdrowieję.

Nie twierdzę, że moje życie jest beznadziejne, nie twierdzę też, iż jestem szczęśliwa. Trwam. Po prostu trwam. Żyję z chwili na chwilę i już nawet nie chcę się zastanawiać, co może na mnie jeszcze czekać. Kiedy byłam młodsza, robiłam to bardzo często. Wyobrażałam sobie, jakie będzie moje życie, planowałam swoją przyszłość. Wszystko to runęło jednak jak domek z kart w chwili, w której dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Później było już tylko gorzej. „Jestem chora, nie ma dla mnie ratunku, tak będzie zawsze”. Rówieśnicy mi nie pomagali. Szyderstwa, kpiny, głupie dowcipy. Sprawiali, że chociaż miałam zaledwie kilka lat, to czułam się tak, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Jakby cukrzyca dopadła mnie dlatego, że nie byłam wystarczająco dobra – dla siebie, dla nich, dla całego świata. Zaczęłam traktować chorobę jako karę za to, że istniałam. Myślałam, że jestem jedną wielką pomyłką wszechświata, a ktoś tam „na górze” bawi się mną i moimi uczuciami. To właśnie wtedy zaczęła się moja mania na punkcie tego, by być jak najlepszą – głupia ambicja, która stała się sensem mojego życia, próbą udowodnienia, iż na coś mnie stać. Równolegle z tym zaczęła się moja walka ze sobą, czułam się bezsilna, popadłam w depresję – później efektem jej stało się nie tylko samookaleczanie.

Życie okazało się dla mnie piekłem. Kiedy byłam starsza, postanowiłam, że jakoś spróbuję je ugasić. To chyba właśnie wtedy zaczęli na mnie mówić „Powódź”. Niszczyłam bowiem wszystko, co spotkałam na swojej drodze. Szybko raniłam ludzi, tak samo, jak oni ranili kiedyś mnie. Mocno uderzałam, gdy sprawy nie przybierały takiego wyglądu, jaki chciałam – pięłam się wtedy po trupach do celu, aby tylko uzyskać wymarzony efekt. Dalej niszczyłam siebie, ale w całkiem inny sposób.

Nie wiem, dlaczego jeszcze żyję. Los spłatał mi figla i odratował z wszystkich prób samobójczych. Nie pozwolił mi odejść, dalej chcąc patrzeć na to, co robię – na moje niepowodzenia, chociaż wydawało mi się, że daję z siebie sto procent wszystkiego. To jednak zazwyczaj nie wystarczało.

Chcę pokazać moją historię kilku ostatnich lat. Opisać szczegółowo, jak to wszystko się zaczęło, jak przebiegało i jak skończyłam. Nie wiem, czy chcecie to czytać. Nie będę delikatna, będę szczera – brutalna w swoich opisach, ale jednocześnie tak prawdziwa, jak tylko się da. Domyślam się, że część z was czuje dokładnie to samo, co ja. Ma podobną historię, podobne doświadczenia, podobne przeżycia – jeśli tak jest, to mogę jedynie trzymać za was kciuki. Aby wam też udało się jakoś egzystować.Rozdział 1

„Stoję na granicy dwóch światów, w żadnym nie czuję się u siebie”.

Tomasz Mann Tonio Kröger

Siedziałam na parapecie i wyglądałam przez okno, obserwując przejeżdżające samochody lub wpatrując się w niebo, na którym od dłuższego czasu nie pojawiła się żadna chmura, ani żadna smuga po przelatującym samolocie. Czasami czułam się tak, jakbym i ja mogła poderwać się w tamtą stronę – gwiazd. Cały czas zastanawiałam się, co czeka nas po śmierci – czy trafimy do Raju bądź Piekła? A może raczej zacznie się kolejne życie? Najbardziej podobała mi się jednak opcja, w której nasza dusza może szybować po wszechświecie, między galaktykami i planetami. Nie było mi jednak dane poznać prawdy – miałam – a raczej nadal mam – dziewiętnaście lat i cały czas żyję.

– Adrianno, przyniosłam ci leki – powiedziała do mnie pielęgniarka, która niepostrzeżenie weszła do mojej sali. A może wchodziła tu tak często, że po prostu nawet nie zwracałam już na to uwagi?

Kobieta była w średnim wieku, chociaż udawało jej się wyglądać na dużo młodszą – miała nienaganną fryzurę, dopasowane ubranie pod fartuchem i uśmiech, który rozświetlał jej twarz. Był tak promienny, że zawsze zastanawiałam się, skąd się bierze. Jak można być taką optymistką, kiedy pracuje się w szpitalu psychiatrycznym i ma się styczność z tak wieloma problemami? Nie miałam najmniejszego pojęcia.

– Nalać ci wody? – zapytała mnie jeszcze i położyła plastikowy kubeczek z moimi tabletkami na szafce nocnej.

Skinęłam głową i spojrzałam prosto w jej oczy, siląc się przy okazji na wymuszony, wręcz nienaturalny uśmiech. Czułam się tak, jakby na mojej twarzy pojawił się grymas, ale pielęgniarka najwidoczniej odebrała to inaczej i uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż dotychczas, chociaż sądziłam, że nie jest to możliwe.

Po chwili podała mi zarówno szklankę wody, jak i leki. Zażyłam je. Nie było sensu protestować. Spędziłam w psychiatryku wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że nie ma po co się buntować, lekarze z tego oddziału i tak mogą w kilka minut stłumić wszystkie wybuchy… pasami albo specjalnymi środkami. Doznałam już tego.

– Niebawem będzie kolacja – dodała pielęgniarka, wychodząc z mojej sali. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Tak samo zresztą jak z tego, że za jakiś czas będę musiała opuścić to miejsce i wrócić do szarej, ponurej rzeczywistości, w której znowu pozostawiona będę samej sobie, bez żadnej opieki i kontroli – ale co gorsza, dalej bez chęci do życia. Chociaż wszyscy twierdzili, że pobyt w szpitalu coś zmieni, że leki i terapia z psychologiem powinny przynosić jakieś skutki, ja dalej trwałam przy stwierdzeniu, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu, że nie ma możliwości, aby cokolwiek w moim życiu poprawiło się. Wegetowałam – nie znajdowałam na to innego określenia. To, co ciągnęło mnie do tego, by przekroczyć granicę, by udać się w bezkresną i nieopisaną otchłań – w ramiona samej śmierci – nigdy nie zniknie. Cukrzyca nie znika. Cukrzyca pozostaje na zawsze. Niszczy od środka, kawałek po kawałku, aż z człowieka zostaje tylko nic nie warta powłoka, bez żadnych aspiracji, marzeń – ale co najważniejsze: bez nadziei. Byłam taką istotą. Istniałam już tylko w mroku i nic mnie nie trzymało na tym świecie. Wierzyłam z całego serca, że to, co czeka mnie dalej i tak będzie lepsze od cierpienia i agonii, które spotkały mnie na ziemi.

Dotknęłam palcami blizn na swoich nadgarstkach, na swoich rękach. Czułam wypukłości po ranach, które sama sobie zadałam. Rany, które pomagały mi żyć. Pokazywały, że nadal jestem człowiekiem, chociaż czasem sama w to nie wierzyłam.

Nie tylko na rękach miałam blizny. Niebawem łatwiej będzie mi pokazać, gdzie ich nie mam. Moje uda, biodra, nawet brzuch… Wszystko to było nie tylko w kreskach, ale także w kropkach – śladach po igłach, które nierozłącznie wiązały się z cukrzycą. Będą ze mną do końca życia. Mam nadzieję, że nie potrwa to już aż tak długo. Może odlecę, by stać się aniołem – cierpienie podobno uszlachetnia, więc powinnam być już niczym diament, a może stanę się jedną z gwiazd na niebie? Może stanę się legendą i będę żyć tak długo, jak będzie krążyła po świecie moja historia? Ale tego bym nie chciała – w całym życiu pragnęłam tylko jednego – być szczęśliwą. Nie dano mi tego. W sumie to nic mi nie dano, a przynajmniej nic, co bym chciała dostać. Ktoś musi mnie nienawidzić, bo na pewno nie jest to przejaw miłości do mojej osoby…

***

Moje życie zakończyło się, kiedy miałam siedem lat, leżałam na szpitalnym łóżku, do ręki miałam przytwierdzony wenflon, przez który powoli spływała zawartość kroplówki, a uśmiechnięty lekarz w białym kitlu powiedział do mnie, że od tego czasu moje życie nie będzie już takie samo, bo zachorowałam na cukrzycę. Wtedy nie wiedziałam, co mnie czeka. Nie wiedziałam nawet, dlaczego on mi to powiedział, a nie moi rodzice, którzy pewnie poznali już diagnozę.

Słyszałam wcześniej o tej przypadłości, ponieważ dotknęła kilka osób z rodzin moich znajomych i ówczesnych przyjaciół. Zwykle jednak diagnozowano u nich cukrzycę typu II, w moim przypadku był to typ I. Domyślałam się więc, że metamorfoza, którą miał na myśli młody lekarz, będzie tyczyła się raczej posiłków, znajomości przeliczania węglowodanów na wymienniki, czy chociażby nauki odpowiedniego podawania sobie insuliny. Zmiany zaszły jednak o wiele dalej, zakorzeniają się w mojej psychice. Związane to było z brakiem wsparcia osób mi bliskich. Rodzice odwrócili się ode mnie z dnia na dzień, skupiając się tylko i wyłącznie na mojej siostrze, jakby nagle cukrzyca skreśliła mnie z listy ich dzieci. Nie chcieli uczyć się, jak powinna przebiegać kontrola, nie starali się zrozumieć, co przeżywam. Dla mnie to był koniec świata, dla nich tylko moment, w którym stracili jedną córkę. Nie potrafiłam sobie sama z tym poradzić, wpadając w coraz większy dołek emocjonalny, zagrzebując się w swojej własnej ciemności, o której istnieniu wcześniej nie miałam nawet pojęcia. Obserwowałam inne rodziny, wspólnie przeżywające tę wielką rewolucję, jaka zaszła w ich życiu, starając się zwalczyć ją po prostu przebywaniem ze sobą. Ja nie miałam takiego szczęścia. Już wtedy wiedziałam, że z tą sytuacją coś jest nie tak. Nie pomyliłam się. Wylądowałam u psychologa kilkanaście tygodni później, po swojej pierwszej amatorskiej i niedopracowanej próbie samobójczej, z której odratowała mnie moja ukochana babcia. Gdyby nie ona, zapewne rodzice nigdy by nie pozwolili mi iść na wizytę. Zresztą po czterech spotkaniach z panią psycholog po prostu stwierdzili, że jest już ze mną dobrze i przestali przywozić na kolejne wizyty. W końcu rodzice wiedzą lepiej, a pozory są najważniejsze – musieli pokazywać społeczeństwu, że w ich życiu wszystko jest okej. W końcu na wierzącą, katolicką rodzinę nie mogło trafić takie nieszczęście, prawda?

Szybko przekonali się jednak, że takich problemów nie da się ukrywać, a ja zaczęłam spędzać czas na wizytach u psychiatrów lub na oddziale psychiatrycznym. Moi rodzice myśleli chyba nawet, że to wszystko jest karą za jakieś złe czyny, które robiłam w swoim siedmioletnim życiu albo które dopiero miałam zrobić. Hipokryci. Woleli się mnie wyprzeć niż pomóc mi z moimi problemami, które nie były ode mnie zależne.

Tak właśnie stało się i teraz. Już ponad miesiąc pozostawałam w psychiatryku i wiedziałam, że niebawem będę musiała z niego wyjść. W ciągu pół roku to mój drugi pobyt. Jakaś część mnie miała ochotę wrócić do domu. Inna jednak bardzo się tego obawiała.

– Czas na spotkanie grupowe – powiedziała do mnie Natalia, jedna z dziewczyn, która w tym samym czasie co ja przebywała w szpitalu.

Natalia była wysoką, kościstą szatynką i nigdy nie chciała powiedzieć, co sprawiło, że tu trafiła. Nie żebym ja była bardziej gadatliwa. Uczęszczałam jednak na zajęcia z psychologiem i od czasu do czasu dorzucałam coś od siebie, aby dostać dodatkowe punkty, które mogłam wykorzystać na spacer po terenie budynku, chociaż pod czujnym okiem jakiejś pielęgniarki. Od czasu do czasu potrzebowałam, by promienie słońca padały na moją twarz, by wiatr splątał moje włosy, a ptaki śpiewały także dla mnie, bo przez grube mury szpitala psychiatrycznego ich dźwięki były raczej słabo słyszalne.

– Już idę – odpowiedziałam jej i powoli zaczęłam wstawać z krzesła.

Patrząc w okno, kiedy człowiek nie ma nic innego do roboty, naprawdę można zatopić się głęboko w swoje myśli i wspomnienia. Czas, w którym byłam jednak zdrową, radosną dziewczynką, kochaną przez rodziców, posiadającą przyjaciół, szybko się dla mnie zacierał – zbyt szybko. Pojedyncze urywki wspomnień, jakichś czułych gestów albo zabaw ze znajomymi z biegiem lat coraz bardziej zanikały.

Natalia zawsze się śmiała. Miałam wrażenie, że nie powinna przebywać w szpitalu psychiatrycznym. Nie pasowała do tego miejsca. Ta optymistka we wszystkim widziała jakieś pozytywne strony. Obstawiałam, że była od czegoś uzależniona albo też miała problemy z odżywianiem. Z niekłamaną pewnością skreślałam ją z listy osób, które miały myśli samobójcze. Była jak słońce pośród mroku, z racji tego, że zdecydowana większość pacjentów leczyła się albo na depresję, albo na chorobę afektywną dwubiegunową – oczywiście nie licząc nałogowców, którzy często łączyli swoją przypadłość właśnie z jedną z dwóch wymienionych wyżej chorób. Używki miały tylko ukryć prawdziwy problem. Widziałam, że chyba to nie działało.

Poszłam do odpowiedniej sali i zajęłam jedno z wolnych miejsc w naszym kółku zwierzeń, jak potocznie mówili na to pacjenci. Nie było jeszcze wszystkich zainteresowanych. Nie zjawiała się nawet sama prowadząca, toteż bacznie rozglądałam się po smutnych twarzach zebranych osób. Cierpieli na to samo, co ja, a jednak każdy z nas chorował inaczej, każdy z nas czuł inaczej, myślał inaczej. Nie mieliśmy ze sobą jakiejś specjalnej więzi. Byliśmy dla siebie obcymi, którzy zostali zamknięci i uwięzieni w tej samej rzeczywistości.

W ciągu kolejnych kilku minut sala zaczęła się zapełniać. Przyszła nawet pani Amelia, która od samego początku, od kiedy tylko po raz pierwszy trafiłam do szpitala psychiatrycznego, prowadziła terapię grupową. Nie wiedziałam, ile lat temu miało to miejsce, ale pani Amelia nadal całkiem nieźle się trzymała, cały czas z taką samą radością życia próbując zmienić umierające dusze. Czasem jej się to udawało, czasem nie. Niektórzy potrafili się zmienić, inni trafiali w większe głębiny swojego szaleństwa. Zaliczałam się chyba do drugiej grupy, chociaż wcale nie czułam się nienormalna.

– Czy możemy już zaczynać? – zapytała swoim profesjonalnym tonem prowadząca. Kilka osób skinęło głowami, inne wpatrywały się pustymi oczami w przestrzeń. Ja po prostu patrzyłam na twarz pani Amelii, bez żadnego ruchu. Kobieta klasnęła w dłonie. – To świetnie. Mam nadzieję, że każdy będzie dziś aktywny. Do zgarnięcia całkiem sporo dodatkowych punktów, które są świetną motywacją, by się przełamać i odważyć powiedzieć coś w naszym małym i miłym gronie, prawda?

Garstka osób wymamrotała potwierdzenie.

– Wobec tego – kontynuowała kobieta – kto pierwszy powie, jaki jest największy pozytyw dzisiejszego dnia?

Kiedy przyszła kolej na mnie, wypowiedziałam głośno i wyraźnie:

– Niebawem będę mogła wrócić do domu.

Kilka par oczu skupiło się na mojej twarzy, jakby wyczuwali kłamstwo, jakby wiedzieli, że wcale nie chcę wrócić do rodziny – do osób, które mnie tak bardzo zawiodły. Pani Amelia wydawała się jednak zadowolona tą odpowiedzią, która różniła się od odpowiedzi typu „świeci słońce”.

Była końcówka lata. Zdziwiłabym się, jakby słońce przestało nagle świecić.

Zszokowała mnie jednak odpowiedź Natalii, która stwierdziła, że największym pozytywem dzisiejszego dnia jest to, że ludzie potrafią cieszyć się z tego, że takowy dzień istnieje.

***

W szpitalu dni przebiegają w podobnym rytmie. Pobudka, śniadanie, kilka godzin na świetlicy, której za żadne pieniądze świata nie mogłeś opuścić, obiad, kolejne kilka godzin na świetlicy – zazwyczaj z dodatkiem terapii grupowej, muzykoterapii lub czegoś jeszcze innego – podwieczorek, dwie godziny, które obowiązkowo musiałeś spędzić w swoim pokoju, kolacja, czas na prysznic, druga kolacja, rozpoczęcie się ciszy nocnej.

Najbardziej jednak drażniło mnie to, że wymagali od nas siedzenia na świetlicy i poznawania nowych ludzi, próbowania nawiązania jakichś relacji, ale sam dotyk – nawet na przywitanie – był tutaj surowo zabroniony. Nie wiem, czy zdarzali się już tak agresywni pacjenci, że próbowali zabić kogoś podczas zwykłego witania, ale teraz dość rygorystycznie się tego przestrzegało. „No tak, z moją wyobraźnią i wybuchowym charakterem na pewno byłabym w stanie kogoś skrzywdzić poprzez podanie mu ręki” – pomyślałam. Nie wyrywałam się do tego, żeby zacząć się z kimś przyjaźnić – czy chociażby bardziej zaznajomić – ale wiedziałam, że kilku osobom na tym oddziale pomógłby po prostu częsty dotyk – długie przytulania, trzymanie za rękę, bo brakowało im po prostu bliskości kogoś przy nich. Według niektórych pewnie też należałam do tego typu ludzi, niemniej jednak, nawet jeśli tego ciepła nie dostałam od rodziców, to od czasu do czasu, kiedy odwiedzałam babcię albo ona przyjeżdżała do mnie, otrzymywałam go od niej. Nie mogłam natomiast powiedzieć, że to rozwiązywało jakikolwiek problem. Po prostu sprawiało to, że moja więź z babcią była dla mnie czymś wyjątkowym.

Dopiero później domyśliłam się, że na oddziale mogą znajdować się także ofiary gwałtu i molestowania, dla których kontakt fizyczny z innym człowiekiem mógł okazać się prawdziwym koszmarem. Ciężko jednak było mi sobie wyobrazić, że którakolwiek z istot przebywających ze mną miałaby takie przeżycia. Jeśli były – nie znalazłam żadnej przesłanki, by w ogóle móc to podejrzewać.

Następnego dnia, po terapii grupowej, w czasie przeznaczonym na świetlicę, usiadłam przy stoliku mniej więcej dwudziestoletniego chłopaka, który jeździł na wózku inwalidzkim. Wiedziałam, że Kamil – bo tak się nazywał – nie jest zbyt rozmowny. Właściwie nigdy nie odpowiadał na żadne pytania i zaczepki. Wiele osób próbowało z nim porozmawiać – szczególnie dziewczyny, które miały problemy z odżywianiem i chciały mu się przypodobać. Kamil był bowiem naprawdę ślicznym młodym mężczyzną – miał bardzo kobiece rysy, długie karmelowe włosy i niesamowicie niebieskie oczy, które skrywały w sobie fascynującą głębię i były otoczone bardzo długimi, wręcz imponującymi wszystkim dokoła – rzęsami. Krążyły plotki, że stracił nogę podczas wypadku samochodowego, w którym zginęła jego dziewczyna. Od tego czasu załamał się tak, że kiedy tylko mógł, wracał do szpitala psychiatrycznego, gdyż życie w realnym świecie przypominało mu o utraconej miłości. Czy była to prawda? Nie wiedziałam.

Ja jednak nie chciałam z nim rozmawiać. Wolałam, żeby pracownicy widzieli, że niby staram się z kimś utrzymywać kontakty towarzyskie, ale tak naprawdę chciałam po prostu trochę spokoju i ciszy, żeby móc zatopić się we własnych myślach i marzeniach, wyobrażając sobie, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym nie chorowała.

Moją ostatnią fantazją było to, że stałam się sławnym neurochirurgiem i przeprowadzałam naprawdę skomplikowane operacje na ludzkim mózgu. Byłam bogata i sławna, a ludzie ustawiali się do mnie w kolejkach, bym podjęła się ich leczenia. Cukrzyca jednak wykluczała mi nawet zwykłą chirurgię – przy małym lub wysokim cukrze mogłabym zrobić większą szkodę niż przynieść jakikolwiek pożytek – chociażby przez trzęsące się dłonie przy hipoglikemii – nie wspominając już o tak trudnych zabiegach.

Milczałam, wyobrażając sobie kolejne dni swojej świetlanej przyszłości w jakimś alternatywnym świecie. Dopiero po dłuższym czasie zauważyłam, że Kamil cały czas mi się przygląda. Kiedy nasze oczy się spotkały, odwrócił na chwilę wzrok, a na jego policzkach pojawił się prawie niezauważalny rumieniec.

– Przypominasz mi ją – powiedział cicho, a jego głos zabrzmiał niezwykle melodyjnie.

– Ją? – zapytałam.

– Moją zmarłą dziewczynę. Pewnie słyszałaś plotki. Cały ten wypadek to prawda – rzucił. Byłam zdziwiona, że powiedział do mnie aż tyle słów, skoro od czasu do czasu odzywał się tylko do swojego lekarza, kiedy ten podawał mu leki.

– Przykro mi. Pewnie ciężko jest żyć bez jednej nogi.

Chłopak machnął dłonią.

– Zawsze mogę założyć protezę i wówczas nagle wydaje mi się, jakby nic się nie zmieniło. Jakby mi zależało na uprawianiu jakiegoś sportu, to są specjalne drużyny dla takich, jak ja. Nawet specjalne olimpiady. Niestety to nie zwróci mi Zuzi, a po jej śmierci nie umiem nauczyć się życia na nowo.

Kiwnęłam głową tak, jakbym rozumiała głębię jego uczuć.

– Może kiedyś uda ci się o niej zapomnieć – wyszeptałam.

– Nigdy o niej nie zapomnę. Liczę tylko, że kiedyś pokonam wyrzuty sumienia i pozwolę sobie zaakceptować to, że już do mnie nie wróci. Gdybym był mądrzejszy, jechał wolniej, nie pił wcześniej tego piwa i nie chciał zachowywać się brawurowo, ona byłaby tu ze mną. Wolałbym sam zginąć niż teraz przeżywać tę cholerną żałobę.

Nie powiedziałam już nic, tylko powróciłam do swoich wyobrażeń. Kamil też nie dodał nic więcej. Najwidoczniej powiedział wszystko, co chciał powiedzieć. Gdyby ktoś zauważył, że serio ze sobą gawędziliśmy, to nie potrafiliby wyjść z podziwu, zastanawiając się, jak to zrobiłam. Co bym mogła im odpowiedzieć? W jakim aspekcie przypominam Kamilowi zmarłą ukochaną?

Postanowiłam, że więcej nie znajdę się w pobliżu chłopaka, jeśli nie będę musiała. W końcu po co mam mu przypominać to, co stracił?

***

Dogoterapia była jedną z moich ulubionych form spędzania czasu w szpitalu psychiatrycznym. Pomimo że wolontariusze z psami przyjeżdżali tylko raz w tygodniu – wyczekiwałam tego dnia prawie tak samo, jak kiedyś wyczekiwałam Gwiazdki. Wydawało mi się, że zwierzęta są w stanie zrozumieć mnie bardziej niż ktokolwiek inny w tym budynku. Pod opieką właścicieli psów i pielęgniarek wychodziliśmy na zewnątrz, na coś w rodzaju boiska, w którym nie było jednak żadnych bramek czy siatek do jakiejkolwiek gry. Było to po prostu trochę otwartej przestrzeni, ogrodzonej wysokim betonowym płotem szpitala w niektórych miejscach. Wolontariusze rozkładali odpowiednie przeszkody do zabawy z psami i różnorakie zabawki. Przez dobre kilkadziesiąt minut każdy miał psa tylko dla siebie – mógł go głaskać, rzucać mu piłkę, pozwalać na pokonywanie torów przeszkód, aby później móc nagrodzić kudłacza, albo robić wszystkie te rzeczy. Osoby, które bały się psów albo miały na nie alergię mogły to wszystko obserwować z bezpiecznej odległości. W grupie, w której przebywałam na oddziale psychiatrycznym, nie znalazł się jednak nikt, kto by z tego rezygnował. Nawet nowe osoby, które przychodziły w zamian za wypuszczonych, okazywały się miłoś­nikami zwierząt.

Tory przeszkód były proste – zazwyczaj jakiś kawałek odpowiednio dużej rury, żeby pies mógł się przez nią przeczołgać, piłka do toczenia nosem czy też jakaś przeszkoda, którą to niby piesek miał przeskoczyć. Nie mogło być to nic ostrego czy groźnego. W rachubę nie wchodziło jednak zrobienie stałego toru przeszkód, żeby psy miały o wiele więcej frajdy z takiego treningu.

Kiedy więc i tym razem zjawili się wolontariusze i zobaczyłam to przez szpitalne okno, na mojej twarzy zaczął pojawiać się delikatny półuśmieszek. Wierzyłam w to, że zwierzęta są czystymi duszami, bezgranicznie oddanymi swoim właścicielom, nawet jeśli czasem nie potrafią tego okazać. Reb – suczka mojego ojca – unikała mnie jak ognia, ale kiedy tylko mój tata pojawiał się w jej pobliżu, radośnie merdała ogonem i czekała, aż on zacznie ją głaskać. Dziwne było to, że poświęcał Reb więcej uwagi i czułości niż mnie przez ostatnie ponad dziesięć lat.

– Przynajmniej dziś nie będzie terapii grupowej – usłyszałam, jak obok mnie mruczy pod nosem Natalia.

Miała rację, wszystko było lepsze od wywlekania swoich prywatnych brudów przed innymi. Ten dzień zapowiadał się nieźle jak na pobyt w szpitalu psychiatrycznym.

– Tak. Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdę – odpowiedziałam jej cicho.

– Czemu się nie wypiszesz na własne żądanie? – zapytała mnie Natalia, ale ja tylko uśmiechnęłam się lekko, pozostawiając ją bez odpowiedzi, za to w sferze domysłów. Po prostu już teraz wolałam być martwa, a odpowiedź była jednak prosta: nie byłam w stanie zabić się w szpitalu, a z racji na powtarzające się próby samobójcze nie chcieli dać mi wypisu i ordynator miał do tego upoważnienie w świetle współczesnego prawa. Wiedziałam to, bo czytałam na ten temat w internecie jakieś milion razy. To samo zresztą powtarzał mi przy każdym moim żądaniu…

Musiałam więc cieszyć się z tego, że będę mogła bawić się z psami. Nic lepszego mnie dzisiaj nie czekało.

Przyznałam też samej sobie, że gdyby nie to, że nie szukałam teraz przyjaciół, to w innym świecie, w innym życiu, mogłabym chcieć dogadać się z kimś takim, jak Natalia. Nie ze względu na jej optymizm, ale na to, że była niezwykle spostrzegawcza i bacznie obserwowała otaczający nas świat.

– Wychodzimy na zewnątrz – zakomendowała pielęgniarka. – Dzisiaj jest dosyć ciepło, w końcu to końcówka lata, ale jeśli uważacie, że możecie zmarznąć, proszę wziąć ze swoich pokoi jakieś bluzy. Macie na to minutę, później sprawdzam obecność i idziemy.

Wiedziałam, że nie ma sensu iść po cokolwiek cieplejszego, gdyż słońca nie zasłaniała na niebie ani jedna chmurka, a liście na drzewach nie ruszały się od wiatru. Kilka anorektyczek i bulimiczek udało się jednak w kierunku swoich pokoi, pomimo tego że na co dzień nosiły wiele warstw ubrań. Osobom, które praktycznie pozbyły się całej swojej tkanki tłuszczowej, musiało być zimno nawet w ciepłych pomieszczeniach, nie mówiąc już o wyjściu na zewnątrz.

Niecałe dziesięć minut później mogłam już zanurzyć dłoń w miękkiej sierści zwierzaka.

– Cześć, mały – powiedziałam do niego.

– Mała – poprawiła mnie stojąca obok wolontariuszka, która sprawowała opiekę właśnie nad tym psem, a dzisiaj dbała o to, żeby wszystko odbyło się bez żadnych komplikacji. – Ma na imię Tessa.

– Witaj, Tesso – powiedziałam więc i podałam jej przekąskę, którą od razu zjadła, i zaczęła lizać mnie po ręce. Roześmiałam się cicho. Wdzięczność zwierząt była o wiele większa niż wdzięczność ludzi. Spodziewałam się, że gdybym była psem, kotem albo nawet żółwiem, nie chciałabym ze sobą skończyć. Nawet jeśli byłabym zwierzątkiem, które miałoby problem z cukrem, co niestety się zdarzało.

***

Natalia opuściła szpital dobre kilkanaście dni przede mną. Skończył się jej czas na oddziale. Lekarze musieli pozwolić jej opuścić bezpieczne schronienie szarej i nudnej monotonii tego budynku. Dali jej jednak całkiem wysoką ocenę stanu zdrowia psychicznego, twierdząc, że dziewczyna wygrzebała się z większości problemów, zażywa leki i całkiem dobrze na nie reaguje. Cieszyłam się z jej powodu, że chociaż ona widzi jakiś sens w tym całym „życiu”.

Kilka dni przed moim planowanym wyjściem do szpitala dotarła informacja, że Natalia popełniła samobójstwo, wieszając się w swoim pokoju. Urządzono specjalne sesje terapeutyczne dla osób, które ją znały, które z nią rozmawiały, a także czuwanie w szpitalnej kaplicy. Nie uczestniczyłam w tym jednak. Zrozumiałam, że się myliłam, Natalia nie była żadną optymistką. Była osobą chorą, prawdopodobnie na depresję. Po prostu udawała lepiej niż większość z nas. Uśmiechy też potrafią być dobrą maską, często mogą zmylić nawet specjalistów, którzy stykają się z wieloma takimi przypadkami.

Cieszyłam się, że Natalia skończyła tak, jak chciała. Nikomu jednak tego nie powiedziałam, bo uznaliby mnie za bezdusznego człowieka lub nawet za jakiegoś psychopatę. Jeśli jednak ktoś życzy sobie śmierci i udaje mu się umrzeć, czyż nie jest to powód do radości dla reszty społeczeństwa? W końcu ta osoba spełniła swoje największe marzenie.Rozdział 2

„Czyżby nie przewidywała, że istnieje takie zabrnięcie w samotność, że powrót jest już niemożliwy?”

Stanisław Stanuch Portret z pamięci

Otworzenie drzwi domu rodzinnego kosztowało mnie więcej niż powinno. Nikt na mnie nie czekał z otwartymi ramionami – nigdy tak nie było. Rodzice i moja młodsza siostra zachowywali się tak, jakby nic się nie zmieniło, jakby mnie nie było. Ignorowali to, że jestem chora, że próbowałam odebrać sobie życie. Nie rozmawiali, nie wspierali mnie. Nie zapytali, jak się czuję i co się ze mną dzieje. Nie obchodzi ich to. Chyba nigdy nie obchodziło.

Czasami wydawało mi się, że wręcz czekają, aż w końcu uda mi się skończyć ze sobą. Jeden problem mniej. Ludzie by o mnie zapomnieli, honor rodziny zostałby uratowany. Byłam jak bezpański pies, który musiał nauczyć się radzić sobie sam i przez całe życie udawać, tylko dlatego, że ludzie wokół czegoś oczekiwali.

Rozglądałam się po znajomym budynku, po pokojach, w których spędziłam więcej, niż bym chciała. Było cicho. Dostrzegałam niewielkie zmiany, jakie wprowadzono w domu – inny kolor ścian w salonie, zmiana mebli w kuchni, remont łazienki… Dawno mnie tu nie było. Rodzice pewnie woleli rozmawiać ze znajomymi o tym, co aktualnie robią, zamiast o tym, co się ze mną dzieje – byli zresztą na tyle zajęci remontem, że nie odwiedzili mnie ani razu podczas mojego półrocznego pobytu w szpitalu psychiatrycznym, no, z dobową przerwą, której nie spędziłam nawet w tym miejscu.

Ciekawe, co jeszcze zmieniło się w ich życiu? Na pewno nie stosunek do mnie. Chociaż prawdopodobnie poinformowano ich, że dziś wychodzę, nikogo to nie obeszło. Do domu musiałam dotrzeć środkami komunikacji miejskiej, a nawet gdy już się znalazłam w miejscu docelowym, nikogo tam nie było. Pochłonęła ich codzienność, która zmuszała do utrzymywania pozorów – fasady szczęśliwej rodzinki, którą z całą pewnością nie byliśmy. Od dawna, a może od zawsze?

Powoli przechodziłam przez budynek i spoglądałam na każde pomieszczenie, chcąc sobie przypomnieć, jak wyglądają, szczególnie teraz – po kilku zmianach. Pragnęłam, żeby uczucie obcości we własnym domu się ze mnie ulotniło. Ono jednak pozostało, a ja czułam się jak włamywacz szukający najcenniejszych łupów.

Udałam się do swojego pokoju. Nie lubiłam tu wchodzić, gdy przebywałam poza nim od dłuższego czasu. Czułam się wtedy dziwnie, jak intruz. Chociaż rozpoznawałam rzeczy, które często były dla mnie bardzo ważne, to jednak czułam się zmieszana, nie wiedziałam, co mam myśleć, co powinnam zrobić. Ze wszystkim miałam jakieś wspomnienia ­– nie zawsze te dobre, co jeszcze dodatkowo wprawiało mnie w smętny, depresyjny wręcz nastrój. Nie jest to dobre dla osoby, która ma depresję i musi się na nią leczyć.

Usiadłam na swoim łóżku i sięgnęłam po książkę, położoną na podłodze tuż obok. Dotknęłam okładkę i otworzyłam ją w miejscu, gdzie włożyłam niegdyś zakładkę. Przywołałam w pamięci chwilę, kiedy zapoznawałam się z publikacją – nie zdążyłam jednak jej skończyć. Szybciej nadeszła chwila niepohamowanego smutku, pewnej iskierki, która rozpaliła we mnie uczucie bezsensu życia… a później nastąpiło to – pobyt w szpitalu. Bez możliwości wyjścia i ucieczki.

W szpitalu od czasu do czasu pozwalali mi słuchać audiobooka na zajęciach z muzykoterapii, gdzie miła terapeutka włączała radio i jeśli ktoś słuchał się jej przez pierwszą połowę zajęć, podczas drugiej mógł zaproponować coś do słuchania na kolejną część spotkania. Niewielu pacjentów doceniało jednak książki i tylko raz na jakiś czas pozwalali mi na wybór audiobooka. Książkę papierową natomiast mogłam czytać na świetlicy tylko pod czujnym okiem pielęgniarek, przez maksymalnie dwie godziny w ciągu doby, przy dobrym zachowaniu, bo w innym wypadku brak książki stawał się moją karą.

W pokoju miałam wiele powieści. Każda z nich była moją prywatną przepustką do świata fantazji i wyobraźni, do jedynego świata, w którym czułam się bezpiecznie i spokojnie. Do jedynego miejsca, gdzie nie liczyło się to, kim jestem i co czuję. Tu nie istniało pojęcie życia i śmierci. Nie istniało pojęcie bólu i cierpienia. Na końcu każdej historii pojawiał się happy end.

Czy ja też mogłam na niego liczyć? Czy dla mnie też ktoś kiedyś przewidział szczęście? Znałam co prawda kilka historii, które kończyły się negatywnie, ale wydawało mi się, że czytelnicy są nimi w jakiś sposób zawiedzeni. Jakby szczęście musiało czekać na każdego, nawet na końcu jakiejś głupiej powieści.

Zawsze zastanawiałam się, czy to my – ludzie z wolną wolą – układamy swoją własną historię, czy jest ona gdzieś już zapisana i z góry ustalona dla każdego człowieka? Dlaczego ludzie – istoty tak słabe i kruche – w ogóle istnieją? Jaki jest sens tego wszystkiego? Skąd bierze się to, co sprawia, że człowiek jest zdolny do tak drastycznych zachowań? Odpowiedzi nie było, albo było ich tak wiele, że nie wiadomo, którą uznać za prawdziwą.

Położyłam się i spojrzałam w sufit, gdzie przyklejone były małe gwiazdki, świecące w ciemnościach. Pozostały one jeszcze z czasu, kiedy byłam małym, zdrowym, uśmiechniętym dzieckiem. Od dawna tak nie było. Nie miałam jednak serca, aby pozbyć się tego minigwiazdozbioru. Było to idealnym przypomnieniem tego, że z roku na rok dzieje się ze mną coraz gorzej, że zostałam całkowicie zniszczona, że się wypaliłam.

Zastanawiałam się, co ja tak właściwie teraz robię, do czego dążę. Odpowiedź prosta: biegłam do gwiazd, albo tych małych, które miałam w swoim pokoju, albo do tych prawdziwych, które tak uwielbiałam obserwować na niebie. Byłam na równi pochyłej, która miała tylko jedno miejsce zatrzymania. Czasami chciałam przestać, zejść z niej i nigdy więcej na nią nie wracać. Czasem udawało mi się, ale zaledwie na kilka chwil. Ostatecznie zawsze wracałam. Rzeczywistość przypominała mi, że nie mam szans, żeby się podnieść. Może nie wszystkich dało się naprawić. Może niektórym przeznaczona była śmierć od samego początku życia? Przecież Bóg, bogowie… ktokolwiek by nie istniał gdzieś tam, na górze, na dole… nie mogą być nieomylni. Na świecie jest za dużo dowodów na brak idealnych ludzi.

Nigdy nie wiadomo, jak wiele czasu każdy z nas ma jeszcze przed sobą. Kto powinien decydować o tym, kiedy to wszystko ma się skończyć? Przypadek? My sami? Czasu nie da się zatrzymać. Trzeba pamiętać o tym, że każda sekunda może być naszą ostatnią. Najwidoczniej większość osób tego nie rozumiała. Choroba otworzyła mi oczy, chociaż byłam jeszcze dzieckiem. Całkowicie zdjęła klapki z moich powiek. Już nigdy nie będę w stanie żyć tak, jak przedtem.

Ludzie mogą twierdzić, że się mylę, że postępuję głupio i niesłusznie. Mogą mówić, że życie nie powinno kręcić się wokół tematu śmierci, że skupiam się na rzeczach nieistotnych. Tak naprawdę jednak każdy z nas cały czas stoi na krawędzi, ale tego nie zauważa. Ja to widzę i to czyni mnie silną, to sprawia, że mam władzę.

Przypomniałam sobie Natalię – jej wygląd, sztuczny uśmiech, który wyćwiczyła do perfekcji – i zastanawiam się, czy gdyby ktokolwiek wychwycił wcześniej objawy ciężkiej depresji, jej myśli samobójcze, to dziewczyna dalej by żyła. Czy jakoś udałoby się pomóc i oszczędzić jej życie jeszcze na jakiś czas, dając chociażby kilka lat więcej? Sama znałam w przeszłości osoby, które oddałyby wszystko, co tylko miały, za trochę więcej dodatkowego czasu na ziemi. Czasu nie dało się jednak kupić, ani nie dało się też uzgodnić ze śmiercią, żeby przez jakiś czas jeszcze do nas nie przychodziła. Ja z wielką chęcią oddałabym komuś kilka lat mojego życia – jeśli żyłabym do sześćdziesiątki, to oddałabym chętnie wszystkie, blisko czterdzieści lat – ale osobie, która będzie wiedziała, jak się nimi zająć. Człowiekowi, który spożytkowałby ten czas na pomoc innym, empatii, wrażliwości i radości z prostych rzeczy. Zawsze chciałam umieć żyć zgodnie z zasadą carpe diem, cieszyć się zwykłą chwilą. Z tej filozofii wynosiłam tylko fakt, że życie jest kruche i łatwo można je zakończyć. Czasem nawet zbyt łatwo, patrząc na samobójstwa, które ludzie popełnili z własnej głupoty…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: