Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biórko. Część 2: obrazek obyczajowy z lat ostatnich minionego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biórko. Część 2: obrazek obyczajowy z lat ostatnich minionego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. KŁO­POT Z PIE­NIĘDZ­MI

– Coż te­raz zro­bię z moim ka­pi­ta­łem?– mó­wił do sie­bie p. Ra­fał, po prze­li­cze­niu zna­le­zio­ne­go w biór­ku zło­ta.– Sie­dem ty­się­cy du­ka­tów!…. Taką sum­mą na­le­ży­cie ob­ra­cać, nie mała sztu­ka…. Od­dać w lo­ka­tę, a za pro­cent wziąć jaki fol­wark w dzier­ża­wę?… Tra­fił­bym może na nie­pew­ną ewik­cję, lub na ak­to­ra pie­nia­cza, po­dob­ne­go owe­mu Łow­czy­co­wi, któ­ry mię tak sro­dze oszwa­bił.. Zo­stać za­staw­ni­kiem, nie na­zbyt więk­sze bez­pie­czeń­stwo, jak tego mam przy­kład na mym ś… p… ojcu, któ­ry naj­nie­spra­wie­dli­wiej ze swej za­staw­nej po­sse­sji zo­stał przez nie po­czci­we­go dzie­dzi­ca wy­ru­go­wa­ny i z wy­ro­ku nie su­mien­nych sę­dziow ska­za­ny na utra­tę czę­ści swo­je­go ka­pi­ta­łu… Ze­psu­cie oby­cza­jów, wol­no­myśl­ność i bez­boż­ność, z pa­ła­ców wiel­kich pa­nów zstą­pi­ły, po­żal się Boże! i do szla­chec­kich do­mów, a kra­jo­we klę­ski oba­la­jąc for­tu­ny, uprzed­nie­mi zbyt­ka­mi już nad­wą­tlo­ne, po­py­cha­ją lu­dzi zde­mo­ra­li­zo­wa­nych w ka­łu­żę ma­tac­twa i szal­bier­stwa ja­kie­mi się oni ka­lać nie sro­ma­ją, by­le­by tyl­ko ja­kim­kol­wiek spo­so­bem wy­do­być się z bie­dy, któ­rą sa­mo­chcąc swa­wol­nie na swe spro­wa­dzi­li gło­wy. Ktoż daw­niej w na­szej po­czci­wej Li­twie sły­szał o exdy­wi­zjach? A dziś, jed­no tyl­ko cze­kaj, aż cię twój de­bi­tor ma­gnat za­po­zwie przed sąd exdy­wi­zor­ski zjaz­do­wy, zło­żo­ny prze­zeń gwo­li jego wi­do­kom, abyś za go­to­wy twój pie­niądz, coś mu w do­brej wie­rze, jak uczci­we­mu i panu z pa­nów po­wie­rzył, do­stał z exdy wi­zji ob­szar pia­sków lub ba­gien, albo zo­stał ulo­ko­wa­ny po­śród kil­ku in­nych kol­lo­ka­to­rów i wy­sta­wio­ny na nie­skoń­czo­ne z nie­mi za­tar­gi. By­łeś li za­staw­ni­kiem, to cię tak okro­ją, że po­sse­sja nie bę­dzie war­ta po­ło­wy sum­my za­staw­nej. Zgo­ła, tak lub owak, stra­cisz po­tęż­nie. Daw­niej by­wa­ło cho­ciaż się jaki pan i za­dłu­żył, strzegł się prze­cie za­brnąć tak głę­bo­ko; żeby na za­spo­ko­je­nie kre­dy­to­rów nie star­czy­ło mu fun­du­szu. Ukła­dał się z nimi w czas, sprze­da­wał wsi i koń­czył ra­chun­ki ho­no­ro­wie jak przy­sta­ło czło­wie­ko­wi wy­so­kie­go rodu i nie­po­szla­ko­wa­nej uczci­wo­ści. Cze­muż się wów­czas bied­na szlach­ta nie mia­ła ubie­gać o wzglę­dy moż­nych pa­nów, i uwa­żać za ła­skę, gdy ra­czy­li brać od niej pie­nią­dze na pro­cen­ta? Szczę­śli­we te cza­sy mi­nę­ły, pry­wat­ny kre­dyt upa­da, o na­by­cie nie­ru­cho­me­go ma­jąt­ku co­raz trud­niej, bo się odłu­żo­ne do­bra nie sprze­da­ją ale exdy­wi­du­ją, czy­li taxu-ją, gwo­li in­te­re­so­wi wła­ści­cie­la, we dwo­je i wię­cej nad re­al­ną ich war­tość… Przej­dzie rok, a może i dru­gi, nim gdzie się od­kry­je dla mnie do­god­ne na­by­cie wio­ski, tym cza­sem moje 140,000 le­żeć będą bez pro­cen­tu, a żyć mi przyj­dzie z ka­pi­ta­łu, co złym jest bar­dzo ra­chun­kiem! Ot, wi­dzę że i z pie­niędz­mi człek ma nie mały kło­pot. Nie­raz w nocy zry­wam się ze snu, mnie­ma­jąc że sły­szę iż się ktoś do okna do­bie­ra; we dnie zno­wu strach, żeby ja­kiem słów­kiem nie zdra­dzić ta­jem­ni­cy biór­ka… Dy­ba­le­wicz sło­wa nie zła­mie z do­brej woli, ale może bąk­nąć o tem przez sen, a byle żona jego cos usły­sza­ła, ha! już wte­dy po se­kre­cie: wnet­że baba prze­ro­bi sen męża na jawę, i roz­bęb­ni o mo­ich skar­bach… Okrop­ny zgon Łap­ce­wi­cza stać mi bę­dzie cią­gle przed oczy­ma, do­pó­ki będą le­ża­ły te jego czer­woń­ce, Bóg wie jesz­cze czy po­czci­wie na­by­te? Praw­dzi­wie, dzie­je się ze mną cos jak z owym szew­cem w sta­rej po­wia­st­ce, któ­ry do­pó­ki był goły, śpie­wał so­bie we­so­ło przy ro­bo­cie, a kie­dy mu są­siad, hy­po­kon­dryk bo­gacz, dał wo­rek zło­ta pod wa­run­kiem żeby śpie­wać prze­stał; stra­cił nie­bo­że we­so­łość, drę­czył się trwo­gą o ca­łość swe­go skar­bu i wpręd­ce od­niósł go bo­ga­czo­wi aby wró­cić do ubó­stwa, a ra­zem do we­so­ło­ści i po­ko­ju… Gdy­by mi Bóg do­po­mógł zna­leść dla Ja­gu­si po­czci­we­go a ro­zum­ne­go chłop­ca na męża, od­dał­bym dzie­ciom pie­nią­dze, so­bie zaś tyle tyl­ko zo­sta­wił, żeby przy pra­cy żyć w bło­giej mier­no­ści. In­ne­go so­bie szczę­ścia na tej zie­mi nie wy­obra­żam i wca­le nie ży­czę.–

Ta­kie­mi my­śla­mi za­ję­tą ma­jąc gło­wę, wy­pa­try­wał Mi­ła­sze­wicz już to wio­ski do ku­pie­nia, już mło­dzień­ca we­dług swe­go ser­ca do za­swa­ta­nia Ja­dwi­dze. O tem i owem na­ra­dzał się z wier­nym swo­im dru­hem, lecz jak na prze­ko­rę, ani do­god­nej ku­pli, ani ta­kie­go, jak­by chciał zię­cia, los mu nie nada­rzał.

Owoż mię­dzy co dzien­ny­mi pra­wie go­ść­mi we dwor­ku Dy­ba­le­wi­cza był je­den z wi­leń­skiej Pa­le­stry na­zwi­skiem Po­ku­so­wicz, bie­gły praw­nik, nie ubo­gi, bo ma­ją­cy wła­sną ka­mie­ni­cę przy uli­cy ś… mi­chal­skiej, człek pół­wiecz­ny, do­sko­na­ły mar­co­wy ka­wa­ler, z ru­mia­ną twa­rzą, z za­okrą­glo­nym brzu­chem, hu­mo­ru jo­wial­ne­go, ga­lant z da­ma­mi, wre­ście nie zlej, jak na pa­tro­na, re­pu­ta­cji. Temu to je­go­mo­ści wpa­dła w oko Ja­dwi­ga Mi­ła­sze­wi­czów­na. Pod­ta­tu­sia­łym ado­ni­som po­do­ba­ją się szcze­gól­nie mło­de, ład­ne a skrom­ne dziew­czę­ta; każ­dy zaś ad­wo­kat, łac­no się po­zna­je na ro­zu­mie pan­ny, cho­ciaż­by z uryw­ko­wych jej w roz­mo­wie słó­wek. Ja­dwi­ga z uwa­gi na wiek Po­ku­so­wi­cza bra­ła jego za­le­can­ki za wy­bry­ki we­so­łe­go hu­mo­ru, za hołd, jaki on zwykł był skła­dać każ­dej mło­dej ko­bie­cie, śmia­ła się tedy z de­kla­mo­wa­nych ora­tor­skim ety­lem kom­ple­men­tów i czu­ło­stek, nie do­my­śla­jąc się wca­le istot­ne­go tej ga­lan­ter­ji zna­cze­nia. Jemu zaś ta we­so­łość zda­wa­ła się być do­brą wróż­bą, a szcze­ry uśmiech mi­łym dziew­czę­cia licz­kom, tyle do­da­wał wdzię­ku; że mar­co­wy ka­wa­ler uczuł coś dziw­ne­go w ser­cu. Dnia więc jed­ne­go znaj­du­jąc się z Dy­ba­le­wi­czem sam na sam, tak się doń ode­zwał:

– Bę­dziesz się śmiał pa­nie Anż­ga­ry, kie­dy wasz­mo­ści po­wiem, że za­my­slam wpi­sać się do brac­twa żo­na­tych.

– Ani tro­chę przy­ja­cie­lu. Cie­szę się owszem że wczas jesz­cze o tem za­my­slasz. Wkrót­ce bo­wiem mo­że­by już było za po­źno.

– Ha! bo­daj już mi­nę­ła dla mnie ta pora. Pięć­dzie­siąt lat z okła­dem, to nie frasz­ki! W tym wie­ku we­dług przy­sło­wia, dja­beł już mi swa­tem; ale inne zno­wu przy­sło­wie na­ucza, że pra­estat sero quam nu­nqu­am *) a śle­py bo­żek mi­ło­ści, z któ­re­go do- -

*) Le­piej po­źno niż nig­dy.

tąd żar­to­wa­łem, zła­pał mię na­resz­tę w swe si­dła. Krót­ko mó­wiąc: za­ko­cha­łem się po same uszy w pan­nie Mi­ła­sze­wi­czów­nie.

– Chwa­lę twój gust re­jen­cie – rzekł na to Dy­ba­le­wicz – ślicz­ne, całą gębą dziew­czę.

– I ro­zum­ne i do­bre – koń­czył Po­ku­so­wicz,– ale do­daj: mło­dziuch­ne, kwia­tek wy­klu­wa­ją­cy się za­le­d­wie z pącz­ka. Otoż tu sęk pa­nie bra­cie!

– Już­ciż by­ło­by ja­koś le­piej, gdy­by ona lat dru­gie tyle so­bie li­czy­ła; ale nie­rów­ność wie­ku, nie jest wszak­że prze­szko­dą, jak tego już mamy przy­kła­dy.

– Nie mów mi o przy­kła­dach, bo mógł­bym pod tym wzglę­dem za­cy­to­wać wca­le nie po­ciesz­ne, nie za­chę­ca­ją­ce. Mał­żeń­stwo, po­dob­ne jest do gry w śle­pą bab­kę: nie wiesz kogo zła­piesz. Ta nie­pew­ność wstrzy­my­wa­ła mię do­tych­czas od sta­now­cze­go na tej dro­dze kro­ku. Da­łoż mi li­cho wle­pić wzrok w nie­bie­skie oczy Ja­dwi­gi! Ist­ne w nich cza­ry; coś tak słod­ko prze­ni­ka­ją­ce­go do głę­bi du­szy, że się człek czu­je jak­by za­chwy­co­ny, że już so­bie rady dać nie może, i śpią­cy na­wet o tych oczach ma­rzy!

– Oho! to już nie żar­ty – od­rzekł p. Anż­ga­ry za­ży­wa­jąc ta­ba­kę. – Przy­szła kry­ska na ma­ty­ska, no­sił wilk, nio­są i wil­ka. Wpa­dłeś wasz­mość do jamy, któ­rąś sam wy­ko­pał. Trze­ba już się że­nić…. ale, ale, pew­ny­żeś wza­jem­no­ści? –

– Mam przy­najm­niej na­dzie­ję. Bo, uważ tyl­ko; dziew­czy­na skrom­na, wsty­dli­wa jak mnisz­ka, a prze­cie ode­mnie nie ucie­ka, ba! na­wet pa­trzy mi śmia­ło w oczy, i uśmie­cha się, gdy do niej palę ko­per­cza­ki; a kie­dym się ża­lił na sro­gi ból ser­ca, prze­bi­te­go strza­ła­mi, któ­re sie­dzą­cy w jej oczach amo­rek ci­ska bez­u­stan­nie; wiesz co mi od­po­wie­dzia­ła?… oto: że lal­ka któ­rą w jej źrze­ni­cy do­strze­gam; jest, jak we zwier­cie­dle, od­bi­ciem wła­snej mo­jej twa­rzy, że tedy mam chy­ba sie­bie za amor­ka i sam do sie­bie strze­lam. Co za dow­cip w dziew­czy­nie!

– I na­tem to fun­du­jesz swo­je na­dzie­je? – za­py­tał Dy­ba­le­wicz ścią­ga­jąc usta do śmie­chu.

– Na­tu­ral­nie. Al­boż nie uwa­żasz, że ulo­ko­wa­ła mój ob­raz w swych oczach, to już tak do­brze, jak w ser­cu. Uży­ła tu me­ta­fo­ry dość zda mi się ja­snej. Mało tego: słu­cha z przy­jem­no­ścią, gdy śpie­wam, przy­gry­wa­jąc na gi­ta­rze czu­łe Kar­piń­skie­go pie­śni. Aha!….bu­kiet z róż i jaź­mi­nu, któ­ry jej oneg­daj ofia­ro­wa­łem, wą­cha­ła dłu­go i wło­ży­ła po­tem w dzba­nu­szek z wodą. Je­że­li to nie do­wo­dzi wza­jem­no­ści, to już nie wiem, cze­go­bym wię­cej mógł żą­dać. –

– Może być. Ja się na­tem nie znam ale my­ślę, że się wasz­mość mo­żesz po­do­bać, boś człek wca­le po­rząd­ny, grzecz­ny, we­so­ły, nie prze­sta­rza­ły i ma­jęt­ny. Wsze­la­ko ra­dził­bym moc­niej się jesz­cze o wza­jem­no­ści pan­ny prze­ko­nać.

– Alem ja tego tak już pew­ny, że śmiem pro­sić wasz­mość za swa­ta.

– Z ocho­tą, i daj Boże szczę­śli­wie! Mar­co­wy ka­wa­ler od­szedł z do­brą otu­chą, a Dy­ba­le­wicz rzekł da sie­bie.

– Czy mu dja­beł do­po­mógł zwie­trzyć zło­to pod ubo­gim far­tusz­kiem, że pod sta­rość tak się ra­zem za­pa­lił? On, któ­ry przez lat 30 mógł się był ty­leż razy oże­nić, a tyl­ko się krę­cił koło pa­nien i wdó­wek, ba­ła­mu­cił, pa­lił ko­per­cza­ki, ostat­nie­go zaś sło­wa nig­dy nie wy­bąk­nął! Być jed­nak nie może żeby się cze­goś do­my­ślał. Znam Mi­ła­sze­wi­cza jak sie­bie, se­kret mię­dzy nami dwó­ma tak pew­ny, jak­by le­żał o sto sąż­ni pod zie­mią. Więc tan­dem w sta­rym pie­cu dja­beł na do­bre pod­pa­lił. A pan­na bo­daj so­bie z pod­ta­tu­sia­łe­go ado­ni­sa dwo­ru­je… Zresz­tą Bóg­że to wie, są­dzi sie­bie ubo­żuch­ną, nie ma więc na­dziei wyjść za mąż, a tu się jej nada­rza człek ma­jęt­ny i kon­sy­de­ro­wa­ny, moż­na się od­wa­żyć, gdy ma ser­ce jak się zda­je wol­ne. Zo­ba­czy­my. –

Nie zwle­ka­jąc udał się na­stęp­ne­go dnia do swo­je­go kuma i po krót­kim wstę­pie for­mal­nie roz­po­czął swa­tow­stwo.

P. Ra­fał od­po­wie­dział, ze nie miał­by kon­ku­ren­to­wi nic do za­rzu­ce­nia, gdy­by nie to, że tro­chę już po­de­szłe­go wie­ku, a bar­dziej jesz­cze że ju­ry­sta.

Ostat­ni ten za­rzut do­tknął Dy­ba­le­wi­cza, prze­rwał więc z ży­wo­ścią, w te sło­wa:

– A coż stąd że ju­ry­sta? Ja sam prze­cie za­li­czam sie­bie do rzę­du praw­ni­ków, i wca­le się tego nie wsty­dzę.

– Wy­bacz sza­now­ny ku­mie, nie wie­dzia­łem.

– Masz-ci go, nie wie­dzia­łeś! A na­zy­wasz mię prze­cie re­jen­tem? My­slisz może żem drąż­ko­wy?– My­lisz się, bom ja ak­tu­al­ny są­dów pod­ko­mor­skich re­jent, kre­den­so­wa­ny przez nie­bosz­czy­ka pod­ko­mo­rze­go Sie­sic­kie­go, as­sy­sto­wa­łem gra­nicz­nej kon­den­scen­cji; to zna­czy, żem ju­ry­sty­kę prak­ty­ko­wał; a prze­cie, a prze­cię ucho­dzę, spo­dzie­wam się, za uczci­we­go człe­ka, w oczach choć­by sa­me­go wasz­mość pana? –

I tak się sta­ro­wi­na roz­cho­dził, tak się dą­sał, i sa­pał, że p. Ra­fał po­śpiesz­nie od­wo­łał swój nie for­tun­ny za­rzut, oświad­cza­jąc, iż de­kla­ra­cję przyj­mu­je pod je­dy­nym wa­run­kiem, że cór­ka jego nie­bę­dzie temu prze­ciw­na.

Udo­bru­cha­ny Dy­ba­le­wicz opo­wie­dział mu roz­mo­wę swo­ję z Po­ku­so­wi­czem, kon­klu­da­jąc: że lubo ka­wa­ler na­zbyt może so­bie po­chle­bia, wi­dać prze­cie, że pan­na nie jest odeń wstręt­na; to zaś każe się spo­dzie­wać, że zwa­żyw­szy roz­sąd­nie ko­rzy­ści z tego dla niej wy­pły­wa­ją­ce związ­ku, po­wol­ną się ro­dzi­ciel­skiej chę­ci oka­że.

– Al­bo­żeś – do­dał w koń­cu – sam mi nie po­wia­dał, że od­dał­byś chęt­nie cór­kę po­rząd­ne­mu czło­wie­ko­wi? Otoż ta­kim jest Po­ku­so­wicz, a za­rzut, że już nie mio­dy, mo­gła­by mu zro­bić pan­na, nie zaś wy ro­dzi­ce, któ­rym w wy­bo­rze dla niej zię­cia, prze­wod­ni­czy ro­zum.

– Masz zu­peł­ną słusz­ność. Ro­zum każe nam ro­dzi­com przy­jąć kon­ku­ren­ta, lecz spra­wie­dli­wość i mi­łość nie do­zwa­la­ją sta­no­wić o lo­sie peł­no­let­niej cór­ki, bez jej wła­snej woli.

– Prze­ciw­ko temu nie mam nic do za­rzu­ce­nia, – rzekł Dy­ba­le­wicz i po­że­gnał kuma.

Po od­da­le­niu się swa­ta, Mi­ła­sze­wicz od­dał się roz­my­śla­niu, ma­jąc na pierw­szym wzglę­dzie szczę­ście uko­cha­ne­go dziec­ka. Nie ob­cho­dził go wca­le ma­ją­tek przy­szłe­go zię­cia; dziś­by Ja­dwi­gę od­dać mógł choć­by i naj­uboż­sze­mu. Oso­bi­sta war­tość Po­ku­so­wi­cza je­dy­nym była jego roz­wa­żań przed­mio­tem. Nie­rów­ność wie­ku, po­dług jego wy­obra­żeń, nie była tu prze­szko­dą; wię­cej by się może wa­hał, gdy­by kon­ku­rent był mło­dzi­kiem. Pro­fes­sja ad­wo­ka­ta, oto co mu się w Po­ku­so­wi­czu nie po­do­ba­ło, bo ja­koś prze­ciw­ko ju­ry­stom źle był uprze­dzo­ny. Przy­szło mu jed­nak na myśl, że on wiecz­nie ad­wo­ka­to­wać nie bę­dzie, ma­jąc i wła­sny swój fun­du­sik i po Ja­dwi­si tyle we­zmie, że bar­dzo przy­stoj­nie z do­chc­dów swych sie­bie i żonę utrzy­ma. – Taki zięć, – mó­wił so­bie, – nie małą mi bę­dzie pod­po­rą, bądź iż przyj­dzie ku­pić, bądź za­dzier­ża­wić ma­jęt­nost­kę. A nuż zno­wu jaka na­paść, pro­ces; na­tu­ral­ne­go w ta­kim przy­pad­ku będę miał de­fen­so­ra w zię­ciu…. Trzpio­to­wa­ty on wpraw­dzie przy ko­bie­tach, kro­to­fil­ny, pu­sty w we­so­łej kom­pa­nij­ce ale roz­waż­ny w in­te­res­sach, bie­gły w pra­wie i do­świad­czo­ny w pro­ce­du­rze; zdrów przy teru i czer­st­stwy, co jest do­wo­dem sta­tecz­nej kon­du­ity a co praw­dzi­wa oso­bli­wość w pa­tro­nie, nie in­te­re­so­wa­ny, kie­dy się z ubo­gą dziew­czy­ną chce że­nić, idąc je­dy­nie za ser­cem i sza­cun­kiem. To go w mych oczach na­de­wszyst­ko za­le­ca….Tak, ale Ja­dwi­ga? Co ona o nim trzy­ma?…. Przy­pa­dł­że jej do gu­stu mar­co­wy ten ka­wa­ler? Wstrę­tu odeń nie ma, to wi­docz­na, lecz do­syć-li tego, żeby chęt­nie od­da­ła mu rękę?…. Trze­ba ją wy­ro­zu­mieć jak naj­ostroż­niej, niech się de­cy­du­je sama. O jej tu szczę­ście cho­dzi, więc na bok wszel­ki wzgląd inny. Na jej ro­zum i ser­ce bez­piecz­nie spu­ścić się mogę. Żo­nie mo­jej do­pó­ty nic o tem nie po­wiem aż się z Ja­dwi­sią roz­mó­wię. –

Szu­kał tedy p. Ra­fał chwi­li do po­mó­wie­nia z cór­ką na osob­no­ści, lecz tym cza­sem pani Mar­ta do­wie­dzia­ła się o wszyst­kiem od swej kumy, i wpa­dła na bied­ne­go męża z wy­mów­ka­mi, cze­mu on pierw­szy nie do­niosł jej tak po­myśl­nej no­wi­ny. Nie było rady, mu­siał wy­słu­chać pe­ro­ry i prze­łknąć kupę nie po­chleb­nych epi­te­tów, ja­kie­mi sza­now­na jego po­ło­wi­ca w unie­sie­niach ob­ra­żo­nej mi­ło­ści wła­snej, uczę­sto­wać go nie za­nie­dba­ła. Skoń­czy­ła na­resz­cie dy­atry­bę temi sło­wy:

– A po­nie­wa­żeś ty, jak za­wsze, je­steś fleg­ma – etycz­ny, ocię­ża­ły i skrze­pły; mnie się więc trze­ba za­jąć tą rze­czą. A wre­ście cór­ka wię­cej do mat­ki niż do ojca na­le­ży. Par­tja wy­bor­na, człek ma­jęt­ny, nie sta­ry, do­brze uro­dzo­ny i przy­zwo­ity. Cze­goż wię­cej trze­ba? Głup­stwem by­ło­by, ba! na­wet grze­chem, od­mó­wić. Spuść się więc już na mnie, a myśl je­dy­nie o tem, żeby Po­ku­so­wicz, w do­wo­dzie swe­go ku przy­szłej żo­nie afek­tu, część jaką swe­go fun­du­szu za­pi­sał jej da­rem przy szlu­bie….Ale i tego ty pono nie zro­bisz, znam two­je skru­pu­ły; a tak przyj­dzie mi i tym się in­te­re­sem za­jąć. Dy­ba­le­wicz musi do­po­módz, a ty drzem so­bie tym cza­sem i cze­kaj swo­im zwy­cza­jem, aż pie­czo­ne go­łąb­ki same ci wle­cą do gąb­ki, fleg­ma­ty­ku ja­kiś!–

Mi­ła­sze­wicz, za­du­rzo­ny pra­wie tym na­wa­łem słów i za­fra­so­wa­ny wplą­ta­niem się nie­cier­pli­wej tej ko­bie­ty do in­te­re­su wy­ma­ga­ją­ce­go naj­więk­szej roz­wa­gi i de­li­kat­no­ści, zna­lazł prze­cie w so­bie tyle ener­gji, że jej po­wie­dział. Rób co chcesz, ale to ci za­rę­czam, że w ża­den spo­sob zmu­szać Ja­dwi­gę do od­da­nia ręki Po­ku­so­wi­czo­wi nie po­zwo­lę.

Na to pani Mar­ta mach­nę­ła tyl­ko ręką i po­szła od­szu­kać cór­kę w ogród­ku. Bied­ne dziew­czę za­ję­te było po­ma­ga­niem Aga­cie w zbie­ra­niu ja­kie­goś wa­rzy­wa, gdy usły­sza­ła mat­kę wo­ła­ją­cą na nią po imie­niu i wnet uj­rza­ła ją samą za­dy­sza­ną, z roz­ognio­ną twa­rzą, na któ­rej ma­lo­wa­ło się ra­do­śne wzru­sze­nie du­szy.– To coś nad­zwy­czaj­ne­go, po­my­sla­ła zdu­mio­na – mia­łoż­by nas spo­tkać ja­kie nie­spo­dzia­ne szczę­ście? – I Aga­ta pod­nio­sła gło­wę, wy­trzesz­czy­ła oczy i po­my­śla­ła toż samo, gdy zwłasz­cza pani Mar­ta ode­tchnąw­szy głę­bo­ko, rze­kła:

– Do­bra, przed­nia no­wi­na, moja Ja­dwi­siu! Bóg się nad nami zmi­ło­wał i zsy­ła nam szczę­ście.

Ja­dwi­ga i Aga­ta ze­rwa­ły się na nogi i skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy, cze­ka­ły w mil­cze­niu zwia­sto­wa­nia, ja­kie też to być mo­gło szczę­ście?

– Wy­obraź­że so­bie, moje ko­cha­nie,– wy­rze­kła mat­ka z za­pa­łem,– że się przed tobą otwie­ra naj pięk­niej­sza przy­szłość…. Zga­du­jesz?….

– Ani tro­szecz­kę – od­po­wie­dzia­ła za­lęk­nio­na co­kol­wiek.

– Tru­siu ja­kaś! ty się więc nie do­my­slasz, żeś do­sta­ła ka­wa­le­ra? Ależ ja­kie­go?Zło­te­go po­wia­dam ci, zło­te­go jak chcesz; bo i krusz­cu mu tego nie brak, i zło­ty przy­tem czło­wiek. Co my­ślisz na przy­kład o re­jen­cie Po­ku­so­wi­czu? –

Ja­dwi­ga wiel­kie­mi oczy­ma spoj­rza­ła na mat­kę, i bo­ja­zli­wie rze­kła:

Mnie­mam że sta­ru­szek to we­so­ły,cho­ciaż mię cza­sa­mi nu­dzi swo­je­mi kom­ple­men­ta­mi i dra­pie uszy śpie­wa­jąc krzy­kli­wym gło­sem przy nie na­stro­jo­nej gi­ta­rze.

– Otoż mi pięk­ny por­tret tego, ze wszech miar mi­łe­go czło­wie­ka – za­wo­ła­ła mat­ka z ży­wo­ścią.– Sta­ru­szek! – pa­trz­cie na wy­bred­ną pa­nien­kę!– Człek naj­pięk­niej­szych lat i czer­stwy jak rydz bo­ro­wy. Taki czło­wiek sta­rusz­kiem się u niej zo­wie! Chcia­ła­byś może mło­ko­sa, fir­cy­ka w ku­sym fracz­ku? –

– O żad­nym jesz­cze nie po­my­śla­łam, ko­cha­na mat­ko.

Więc po­myśl, dziec­ko, kie­dy do­bra zda­rza się pora. Bo ci otwar­cie po­wiem, sy­tu­acja na­sza tak jest okrop­na, tak zde­spe­ro­wa­na, że je­śli­byś po­gar­dzi­ła wi­docz­ną ła­ską, któ­rą nam Bóg zsy­ła w oso­bie bo­ga­te­go i za­cne­go człe­ka, ofia­ru­ją­ce­go to­bie rękę swą i ma­ją­tek. Nie zo­sta­ło­by nam wkrót­ce jed­no pójść z tor­ba­mi. Na to­bie więc cała na­dzie­ja. Nie łudź się po­zor­ną two­je­go ojca spo­koj­no­ścią. On tyl­ko uda­je, że mu we­so­ło, a w du­szy się gry­zie. Taki już jego cha­rak­ter. A bar­dzo i to być może, że spo­strze­gł­szy af­fekt re­jen­ta ku to­bie, rzeź­wi sie­bie słod­ką na­dzie­ją ocze­ku­ją­ce­go cię szczę­ścia; bo w two­jem szczę­ściu za­my­ka się ni­sze. Już­ciż gwał­tem nie po­wie­dzie­my cię do oł­ta­rza; ale gdy od­mó­wisz i od­dasz nas roz­pa­czy; go­tuj­że się zło­żyć nas obo­je nie­baw­nie w mo­gi­le, a sa­mej zo­stać sie­ro­tą bez spo­so­bu na sze­ro­kim świe­cie….–

Ostat­nie sło­wa wy­rze­kła szlo­cha­jąc, a gdy pła­czą­ca ta­koż Ja­dwi­ga, rzu­ci­ła się jej na szy­ję, ode­tchnę­ła, przy­tu­li­ła dziew­czę do łona, i w dłu­giej do niej prze­mo­wie, roz­wo­dzi­ła się nad przy­mio­ta­mi Po­ku­so­wi­cza, nad ko­rzy­ścia­mi ze związ­ku z nim tak dla niej jako i dla ro­dzi­ców, bez żad­nej wąt­pli­wo­ści prze­wi­dzieć się da­ją­cych: do­wo­dząc oraz, że dla ko­bie­ty do szczę­ścia w mał­żeń­stwie da­le­ko po­trzeb­niej­sze­mi są do­bre przy­mio­ty męża, ani­że­li zni­ko­me po­wa­by mło­do­ści, któ­rym to­wa­rzy­szy naj­czę­ściej pło­chość, nie doj­rza­łe­mu wła­ści­wa wie­ko­wi.

Nie­wia­sty cha­rak­te­ru i tem­pe­ra­men­tu pani Mar­ty, w chwi­lach pod­nie­sio­nej czu­ło­ści ner­wów, sta­ją się bar­dzo wy­mow­ne. Spo­tę­go­wa­ne uczu­cie od­dzia­ły­wa na wy­obra­znię, któ­ra się za­pa­la i ży­we­mi bar­wa­mi po­kry­wa brak cza­sem lo­gicz­nej ści­sło­ści do­wo­dzeń. Taką wy­mo­wą swej mat­ki, a bar­dziej jesz­cze jej łza­mi i mo­dły, pod­bi­ta Ja­dwi­ga, nie mia­ła mocy opie­rać się dłu­żej. Bo­le­snym więc wy­rze­kł­szy gło­sem: – Słu­cham cię mat­ko, uczy­nię co mi ka­żesz – zsu­nę­ła się z jej ob­ję­cia i ze­mdlo­na pa­dła na zie­mię.

Aga­ta po­bie­gła za­czerp­nąć wody dla otrzeź­wie­nia bied­ne­go dziew­czę­cia, a pani Mar­ta z razu prze­lęk­nio­na, uspo­ko­iła się wnet po­tem, uj­rzaw­szy cór­kę wra­ca­ją­cą do zmy­słów, i wma­wia­ła so­bie, że to był na­tu­ral­ny sku­tek na­głe­go wzru­sze­nia mło­dej du­szy, rze­czą dla niej nie­spo­dzie­wa­ną i nie ma­łej wagi.– Gdy­by nie te książ­ki – mó­wi­ła so­bie w du­chu, – któ­re­mi od dziec­ka pra­wie wbi­ja­ła ona w gło­wę, Bóg wie, ja­kie my­śli o szczę­ściu na tym świe­cie, i kle­ci­ła so­bie ob­raz przy­szłe­go mał­żon­ka po­dług fał­szy­wych wzo­rów wy­ma­rzo­nej do­sko­na­ło­ści; gdy­by nie roz­mo­wy jej z oj­cem, któ­ry ta­koż z ła­ski ksią­żek stał się tkli­wym ma­zga­jem, po­słusz­nym wię­cej gło­so­wi ser­ca jak zdro­we­go ro­zu­mu; nie mia­ła­bym z nią te­raz naj­mniej­sze­go kło­po­tu. Po­wie­dzia­ła­by so­bie:– Ka­wa­ler nie mło­dy ale nie brzyd­ki; tro­chę brzu­cha­ty, ale rzeź­wy i we­so­łe­go hu­mo­ru, bę­dzie mnie ko­chał, pie­ścił, bom mło­da i hoża, a po­nie­waż ma­jęt­ny, nie po­ża­łu­je dla mnie na wy­god­ne i przy­jem­ne ży­cie.– Po­tem za­pła­ka­ła­by przy ślu­bie dla przy­stoj­no­ści, i ży­ła­by so­bie o nic już się nie trosz­cząc, jak­by u Pana Boga za pie­cem. A te­raz szlo­chy, mgło­ści, spa­zmy! Bo­daj li­cho te książ­ki i no­wo­mod­ne mo­ra­ły! No, ale fo­chy te prze­mi­ną, ro­zum przyj­dzie z cza­sem, a w koń­cu dzię­ko­wać mi bę­dzie, i przy­zna, że sta­ro­świec­ki oby­czaj lep­szy od no­we­go, co go nam dja­beł, od­puść Pa­nie, przy­niósł, jak sły­sza­łam, z ob­czy­zny.–

Po­śpie­szy­ła za­tem uwia­do­mić męża o do­bro­wol­nem zgo­dze­niu się Ja­dwi­gi na uczy­nio­ną jej pro­po­zy­cję, i na­le­ga­ła nań, żeby z za­rę­czy­na­mi nie zwle­kał. On wszak­że niby przy­zwa­la­jąc na to, dla unik­nie­nia sprzecz­ki; po­sta­no­wił so­bie zo­sta­wić cór­ce jesz­cze co­kol­wiek cza­su do na­my­słu, i w tym sen­sie dał Po­ku­so­wi­czo­wi przez jego swa­ta od­po­wiedź.

W rze­czy też sa­mej Ja­dwi­ga po tak gwał­tow­nem wstrzą­śnie­niu ca­łej swej isto­ty, po­trze­bo­wa­ła cza­su do ze­bra­nia sił du­cha i cia­ła, by na­le­ży­cie roz­wa­żyć, co w tej kry­tycz­nej oko­licz­no­ści uczy­nić była po­win­na, a co uczy­nić mo­gła. Ko­chać tego czło­wie­ka, wy­da­wa­ła się jej nie po­do­bień­stwem. Wiek jego po­de­szły nie był­by jej strasz­nym, gdy­by go zdo­bi­ły wyż­sze ukształ­ce­nie, po­sta­wa i ru­chy po­waż­ne, we­so­łość po­łą­czo­na z przy­zwo­ito­ścią, dow­cip kie­ro­wa­ny de­li­kat­no­ścią uczuć, na­ko­niec do­broć prze­bi­ja­ją­ca się w mo­wie,w uśmie­chu i wzro­ku. Ale p. Po­ku­so­wicz był to so­bie człek, ja­ke­śmy wi­dzie­li, nie głu­pi wpraw­dzie i jo­wial­ny, ale we­so­ły jego hu­mor prze­ra­dzał się w ru­basz­ność. Kon­cep­ci­ki, któ­re­mi szpi­ko­wał swą ga­da­ni­nę, by­wa­ły dow­cip­ne, lecz grze­szy­ły na­der czę­sto złym sma­kiem; pa­troń­ska pe­dan­ter­ja prze­bi­ja­ła się w mo­wie po­waż­niej­szej tre­ści; chęć drwin­ko­wa­nia i szy­dze­nia, zdra­dza­ła zło­sli­wość, a prze­sa­da, z jaką ma­lo­wał Ja­dwi­dze pło­mień, swych ku niej sen­ty­men­tów, po­łą­czo­na z wy­ra­zem oczu na po­do­bień­stwo roz­mi­ło­wa­ne­go Fau­sta, wy­ka­zy­wa­ły zmy­sło­wy-li tyl­ko po­ciąg ku wdzię­kom cia­ła mło­dej dzie­wi­cy. Obok tego cała jego po­wierz­chow­ność mia­ła w so­bie coś nie­przy­jem­ne­go; oso­bli­wie dla do­brze wy­cho­wa­nej i de­li­kat­ne­go sma­ku pan­ny. Chód jego, gie­sta, zgo­ła cała po­sta­wa, były nie na­tu­ral­ne, wy­mu­szo­ne, jak­by złe­go na sce­nie ak­to­ra; głos w roz­pra­wia­niu krzy­kli­wy,z ko­bie­ta­mi zaś śmiesz­nie gru­cha­ją­cy, a chęć po­do­ba­nia się do­wo­dzi­ła w pod­sta­rza­łym Ce­la­do­nie wiel­ką dozę próż­no­ści. Ubiór po­zor­nie wy­twor­ny, ale mu bra­kło gu­stu, a co gor­sza, nie­zbęd­ne­go ochę­do­stwa. Brzyd­ka ta wada wi­docz­ną też była we wszyst­kich jego przy­wy­kło­ściach. Chrzą­kał i pluł przed sie­bie na pod­ło­gę, nos szka­rad­nie ucie­rał w za­ta­ba­czo­ną i w na­le­śnik skła­da­ną chust­kę; czo­chrał ustaw­nie szpa­ko­wa­tą czu­pry­nę, a po­tęż­ne rę­czy­ska z atra­men­to­we­mi pla­ma­mi na pal­cach, o za­nie­dba­nych pa­znog­ciach, obrzy­dli­wie wy­glą­da­ły po­mi­mo błysz­czą­cych sy­gne­tów i pier­ście­ni, na to rzekł­byś chy­ba, słu­żą­cych; iżby ścią­ga­jąc ku so­bie ludz­kie oczy, od­kry­wa­ły im całą szpe­to­tę tych tak waż­nych cia­ła czło­wie­cze­go człon­ków. Zgo­dzi­cie się więc, mili czy­tel­ni­cy, że tu­kiej pan­nie, ja­ką­śmy wy­sta­wi­li Ja­dwi­gę Mi­ła­sze­wi­czów­nę, trud­no było po­ko­chać ta­kie­go, ja­kim był p… re­jent Po­ku­so­wicz, ka­wa­le­ra. Ile też razy ob­raz jego sta­wał jej przed oczy, wzdry­ga­ła się nie­bo­ga, i le­d­wie­by nie prze­nio­sła śmier­ci nad po­łą­cze­nie się z nim wę­złem nie ro­ze­rwa­nym. Ale tuż za­raz inny, strasz­liw­szy ob­raz ude­rzał wzrok jej du­szy: nę­dza za­gra­ża­ją­ca ro­dzi­com, a z któ­rej ofia­rą swo­je­go szczę­ścia mo­gła ich wy­zwo­lić, mo­gła za­pew­nić im spo­koj­ną sta­rość. Dla jej ser­ca po­bud­ka ta dość była sil­ną, aże­by je skło­nić do każ­dej, choć­by naj­cięż­szej ofia­ry; a w Ja­dwi­dze ro­zum i wola po­słusz­ne­mi były za­wsze gło­so­wi ser­ca. Na szczę­ście ser­ce to było czy­ste i wznio­słe­mi bi­ją­ce uczu­cia­mi; mo­gła się więc bez nie­bez­pie­czeń­stwa kie­ro­wać jego na­tchnie­niem.W tym ra­zie nie obe­szło się wszak­że bez wiel­kiej w tem – że ser­cu wal­ki. Po­win­ność wal­czy­ła tu ze wstrę­tem, a gdy wy­szła w koń­cu zwy­cięz­ko, o! ja­każ ze star­cia się tak okrut­ne­go po­zo­sta­ła bo­leść! Ale coż in­ne­go, je­że­li nie wy­so­ki sto­pień bo­le­ści, ozna­cza wiel­kość try­um­fu cno­ty?

Utwier­dziw­szy sie­bie w tem po­sta­no­wie­niu, od­po­wie­dzia­ła Ja­dwi­ga na za­py­ta­nie swo­je­go ojca, że rękę Po­ku­so­wi­cza przyj­mu­je z do­brej, nie przy­mu­szo­nej woli, a sło­wa te wy­rze­kła gło­sem tak pew­nym, i z tak po­god­ną twa­rzą, że Mi­ła­sze­wicz, cho­ciaż zdzi­wio­ny tro­chę jej wy­bo­rem; nie do­my­slił się praw­dzi­wej tego przy­czy­ny, ba! na­wet po­są­dził bied­ną Ja­dwi­gę o po­gląd na mał­żeń­stwo ze stro­ny wię­cej ma­ter­jal­nej, ani­że­li du­cho­wej i zna­lazł ją wpraw­dzie roz­sąd­niej­szą, lecz mniej uczu­cio­wą, niź­li do­tąd ro­zu­miał. Zresz­tą po­wie­dział so­bie:ser­ce ko­bie­ty było i bę­dzie dla nas ter­ra igno­ta, za­gad­ką nie do­cie­czo­ną, a do­pie­roż gu­sta tej płci tak są róż­no­rod­ne, tak czę­sto dzi­wacz­ne i zmien­ne! Nie dar­mo to mó­wią, że byle tro­chę od dja­bła pięk­niej­szy męż­czy­zna, znaj­dzie taką, któ­rej się po­do­ba.

Więc uspo­ko­jo­ny, po­szedł do kuma, by mu do­nieść o po­myśl­nym skut­ku jego dzie­wo­słęb­stwa; lecz za­raz na wstę­pie spo­tkał go Dy­ba­le­wicz wia­do­mo­ścią, że kon­ku­rent nie­spo­dzia­nie wy­je­chał na Żmujdź, we­zwa­ny do ja­kie­goś tam kom­pro­mi­su, i że mu ta czyn­ność kil­ka za­pew­ne ty­go­dni za­bie­rze. P. Ra­fał za­tem da­lej już nie pro­wa­dził roz­mo­wy, rad bę­dąc po­nie­kąd z tej od­wło­ki, bo mu ona do­zwa­la­ła doj­rza­lej rzecz roz­wa­żyć. Po­ku­so­wicz był u Dy­ba­le­wi­cza a szcze­gól­nie u sa­mej pani w ła­skach, bo umiał obo­je ich roz­we­se­lać roz­ma­ite­mi kon­cep­ci­ka­mi, a co więk­sza nie­raz w ja­kim in­te­re­sie sku­tecz­nie usłu­żył, stąd więc zda­nie ich o tym czło­wie­ku nie mo­gło być cał­kiem bez­stron­ne; w opin­ji zaś in­nych miesz­kań­ców mia­sta, ucho­dził on za do­bre­go praw­ni­ka, nie spla­mio­ne­go żad­ną nie­uczci­wo­ścią, lecz po­wszech­nie za­rzu­ca­no mu pew­ną pło­chość względ­nie płci pięk­nej, nie zgod­ną z po­wa­gą jego wie­ku, a stąd na­zy­wa­no go sta­rym umi­zgu­sem. Miał się więc nasz p. Ra­fał nad czem za­sta­na­wiać, mógł oraz i swej cór­ce dać jesz­cze do na­my­słu nie­co cza­su.

Pod tę wła­śnie porę na­de­szły kon­trak­ty w Miń­sku, a po­nie­waż w wi­leń­skich stro­nach Mi­ła­sze­wicz do­tąd żad­ne­go dla ku­pie­nia nie zna­lazł ma­jąt­ku; po­sta­no­wił za­tem pro­bo­wać na kon­trak­tach szczę­ścia. Lecz trze­ba mu było do tej po­dró­ży to­wa­rzy­sza, a za­ufa­ne­go przy­tem czło­wie­ka. Sum­ma, jaką mu wieźć z sobą przy­cho­dzi­ło, była wca­le znacz­na, dro­gi zaś w owym cza­sie nie bar­dzo bez­piecz­ne. Zno­wu więc wprost po radę do za­cne­go kuma, a ten mu wręcz:

– Za ni­ko­go wasz­mo­ści z taką pew­no­ścią rę­czyć­bym nie mógł, jak za sa­me­go sie­bie. Je­śli się więc wam moja ko­mi­ty­wa po­do­ba; jedź­my ra­zem. –

Tego też i po­trze­ba było kło­po­cą­ce­mu się z pie­niędz­mi panu Ra­fa­ło­wi. Uści­skał wier­ne­go dru­ha, spa­ko­wał jak mógł naj­ostroż­niej swo­je du­ka­ty, czę­ścią w skó­rza­ną sa­kwę, zwa­ną ko­zi­cą, któ­rą się pod ku­bra­kiem opa­sał, czę­ścią w oku­tą na­le­ży­cie szka­tu­łę Dy­ba­le­wi­cza. Wy­słu­chał po­tem Mszę ś… w Ostrej Bra­mie, a tak du­cho­wo i ma­ter­jal­nie opa­trzo­ny; wsiadł z to­wa­rzy­szem do na­ję­tej ży­dow­skiej bry­ki, i ru­szy­li oba­dwa w nie­wy­god­ną o tej po­rze roku po­dróż.

Pani Mar­cie ani się śni­ło, że się mąż wy­bie­ra do Miń­ska w celu ku­pie­nia ma­jąt­ku, i gdy kura jej po­wie­dział, że bar­dzo­by ży­czył za­brać go z sobą w tę po­dróż, wiel­ce się z tego ucie­szy­ła, w na­dziei, że może się mu tam zno­wu nada­rzy wy­god­na u ja­kie­go ma­gna­ta służ­ba. Wo­la­ła bo­wiem z wła­snej żyć pra­cy, ani­że­li li­czyć na po­moc bo­ga­te­go zię­cia, któ­rą­by chy­ba tyl­ko zgo­dzi­ła się w osta­tecz­nej przy­jąć po­trze­bie.II. MI­ŁA­SZE­WICZ KU­PU­JE WIEŚ.

Po­dróż­ni nasi, bez wiel­kich przy­god, lecz stru­dze­ni po­psu­te­mi w tej po­rze, dro­ga­mi; przy­by­li do Miń­ska, gdzie p. Ra­fał na­po­tkał wie­lu ze zna­jo­mych so­bie po­mię­dzy bra­cią szlach­tą, co się tam z róż­nych stron Li­twy i Bia­ło­ru­si zgro­ma­dzi­ła. Scho­dzo­no się zno­wu co­dzien­nie do owej zna­jo­mej mu ta­koż wi­niar­ni, i roz­pra­wia­no przy szklan­ce o te­go­rocz­nych kon­trak­tach. Skar­gi na złe cza­sy, prze­pla­ta­ne były skar­ga­mi na zle lub wca­le nie pła­cą­cych de­bi­to­rów, do tych zaś rzę­du li­czo­no tym ra­zem i sta­ro­stę Mar­no­wiec­kie­go.

– Miał­że­by p. Oczko w tym roku mniej świet­nie pro­wa­dzić in­te­re­sa swo­je­go pryn­cy­pa­ła? – za­py­tał Mi­ła­sze­wicz pana Po­źnia­ka.

– Vi­de­bis ko­mi­nem, mój ła­skaw­co i sam osą­dzisz, że już to nie ten błysz­czą­cy Oczko, któ­ry temu trzy lata, ośle­piał kre­dy­to­rów bla­skiem zło­ta i sre­bra, a pła­cąc jed­nym, brał od dru­gich na po­kry­cie wy­dat­ku. Dziś on już nie ma tej fan­ta­zji, o wy­pła­ce­niu ka­pi­ta­łów nie mówi, nie­cier­pli­wym wie­rzy­cie­lom pro­po­nu­je za­sta­wy, dzier­ża­wy, a z cier­pli­wy­mi ukła­da się o pro­cen­ta. Cał­kiem już in­nej tak­ty­ki się uchwy­cił, bo też nie każ­dą sztu­kę po­su­wać do trzech razy moż­na. Są prze­cie tacy, co mu i dziś jesz­cze wie­rzą, są zno­wu inni, pra­gną­cy się szczy­cić przy­jaź­nią sta­ro­sty, i do­stę­pu­ją tego szczę­ścia nie do­po­mi­na­niem się odeń swo­ich na­leż­no­ści. Sam on też tu przy­był dla utrzy­ma­nia z tą cze­re­dą przy­ja­ciel­skich sto­sun­ków i wy­wdzię­cza­nia się za po­wol­ne służ­by su­te­mi obia­da­mi i gę­ste­mi za zdro­wie nie osza­co­wa­nych przy­ja­ciół, kie­li­cha­mi. Upo­je­ni wi­nem i ła­ska­wo­ścią ma­gna­ta, wra­ca­ją z kon­trak­tow bez pie­nię­dzy, lecz mają za to czem się w domu i w są­siedz­twie po­chlu­bić. Nie­szczę­śli­wa ta próż­ność sze­rzy się jak za­ra­za i za­moż­ną przed­tem szlach­tę wie­dzie do ubó­stwa. Oj­co­wie kła­nia­li się ma­gna­tom i bo­ga­ci­li się z ich ła­ski, sy­no­wie ubo­żą się ku­pu­jąc za pie­nią­dze rze­ko­my ho­nor na­zy­wa­nia się przy­ja­ciół­mi zruj­no­wa­ne­go pa­ni­ska. Ale my tym ślep­com wzro­ku nie po­pra­wi­my, dzię­kuj­myż Bogu za zdro­we na­sze oczy.

– Świę­tą po­wie­dzia­łeś praw­dę pa­nie Skarb­ni­ku – rzekł Mi­ła­sze­wicz – ubo­le­wać trze­ba nad tą klas­są bra­ci szlach­ty, a rów­nież i nad tymi z licz­by pa­nów, co to mar­nu­ją spad­ko­we do­stat­ki i po­grą­ża­ją się w nie­zli­czo­ne kło­po­ty, zmu­sze­ni ucie­kać się do środ­ków po­ni­ża­ją­cych god­ność czło­wie­ka i za­cność wy­so­kie­go rodu, za­miast coby w po­ko­ju uży­wać mo­gli szczo­drych da­rów for­tu­ny, słu­żyć po­ży­tecz­nie kra­jo­wi, być mi­ło­wa­ny­mi i sza­no­wa­ny­mi tak od rów­nych, jako też i niż­szych bez wy­jąt­ku. Boże mię skarz, je­że­li poj­mu­ję, jaki w tem mają tacy ra­chu­nek?

– Ra­chu­nek na­sy­co­nej próż­no­ści, a to choć­by kosz­tem spo­ko­ju i god­no­ści na­wet. Próż­ność ta, u wyż­szych zo­wie się am­bi­cją. Jak pro­sty szlach­cic przez próż­ność wdzie­ra się do po­ufal­szych sto­sun­ków z ary­sto­kra­ta­mi, tak ci zno­wu przez am­bi­cję usi­łu­ją wstęp so­bie otwo­rzyć do ga­bi­ne­tu mi­ni­strów, i do mo­nar­szych po­koi. Żeby zaś tego do­piąć, mu­szą wy­sta­wą i bla­skiem do­rów­ny­wać bo­gat­szym od sie­bie ary­sto­kra­tom, na co gdy nie wy­star­cza­ją do­cho­dy z ma­jąt­ku, nie ma in­nej rady, jak za­cią­gać dłu­gi. Oto naj­po­spo­lit­sze źró­dło upad­ku ro­dzin –

Roz­mo­wę tę prze­rwa­ło wej­ście do izby dwóch ich­mo­ściów wy­stro­jo­nych od­święt­nie i nie źle pod­chmie­lo­nych.

– Skąd­że tak po­źno i tak stroj­no mo­ści­pa­no­wie bra­cia – za­py­tał ich ktoś z za sto­łu, a na to mu je­den z nich od­rzekł po­krę­ca­jąc wąsa.

– A do­pie­rut­ko co z obia­du u Kasz­te­la­ni­ca.

– Mar­no­wiec­kie­go?

– Na­tu­ral­nie. To też ten Kasz­te­la­nic wart dwóch Kasz­te­la­nów, tak czę­stu­je i taki przy­ja­ciel­ski! Mój to­wa­rzysz był u nie­go raz jesz­cze pierw­szy, nie­chże po­wie, co to za czło­wiek.

– Naj­uprzej­miej­szy po­mi­mo swej wy­so­kiej god­no­ści i ogrom­nej for­tu­ny – od­po­wie za­gad­nię­ty sia­da­jąc i sa­piąc.

Po­źniak trą­cił Mi­ła­sze­wi­cza łok­ciem szep­cąc mu do ucha.

– Pierw­szy ma już od daw­na sum­kę u sta­ro­sty a dru­gi po­wie­rzy mu nie­za­wod­nie na tych kon­trak­tach swój ka­pi­ta­lik.

I ob­ra­ca­jąc się do pierw­sze­go rzekł: – A jak­że, je­śli za­py­tać wol­no, Cze­śni­kie­wi­czu, sto­ją wa­sze z Kasz­te­la­ni­cem in­te­re­sa?

– Jak naj­le­piej, Skarb­ni­ku.

– Ode­bra­łeś swo­ję sum­mę?

– A po li­cha mi ją od­bie­rać, kie­dy mam w per­spek­ty­wie za­dzier­ża­wić u nie­go część sta­ro­stwa.

– Otrzy­mał więc pro­lon­ga­tę ter­mi­nu em­fi­teu­tycz­ne­go? – za­py­tał je­den z obec­nych.

– Mu­siał ją nie­za­wod­nie otrzy­mać, kie­dy mi obie­cał sze­ścio­let­nią te­nu­tę – od­parł Cze­śni­kie­wicz.

– Obie­can­ka ca­can­ka, a głu­pie­mu ra­dość – szep­nął Po­źniak Mi­ła­sze­wi­czo­wi.

Mie­dzy bie­sia­du­ją­cy­mi ten i ów się ro­ze­śmiał, inni ki­wa­li gło­wa­mi a je­den za­wo­łał.

– In gra­tiam tak pięk­nej expek­ta­ty­wy, rad­byrn pa­nie Cze­śni­kie­wi­czu wy­pić z wasz­mo­ścią zdro­wie wa­sze­go przy­ja­cie­la Kasz­te­la­ni­ca.

– Z miłą ocho­tą, mój Rot­mi­strzu – od­po­wie­dział za­gad­nię­ty, roz­ka­zu­jąc po­słu­ga­czo­wi przy­nieść wino.

– Ale po wę­grzy­nie, com go pił u obia­du, tu­tej­sze wino wyda mi się lurą. Wszak­że dla przy­jaź­ni wasz­mość pana, słu­żę, a kto ła­skaw do­po­mo­że nam speł­nić kie­lich na uczcze­nie za­cne­go ma­gna­ta, ko­cha­ją­ce­go bra­cię szlach­tę. –

Po­źniak dał znak Mi­ła­sze­wi­czo­wi i oba nie­znacz­nie wy­mknę­li się z wi­niar­ni

Wró­ciw­szy do stan­cji zszedł się p. Ra­fał ze swym ku­mem, któ­ry po od­by­tej w mie­ście prze­chadz­ce, cze­kał na to­wa­rzy­sza z wie­czor­ną prze­ką­ską,

– A waż­ną mam dla wasz­mo­ści no­wi­nę – rzekł Dy­ba­le­wicz na­le­wa­jąc so­bie gdań­skiej gol­dwa­ser­ki. – Jest do ku­pie­nia do­brze ci zna­jo­ma ma­jęt­ność.

– W któ­rym Po­wie­cie?

– W troc­kim. Nie do­my­slasz się? Otoż się do­wiedz, że zrzą­dze­niem praw­dzi­wie Bo­żem, Łow­czyc, co cię ogra­bił, nie żyje.

– Umarł! – za­wo­łał Mi­ła­sze­wicz ze wzru­sze­niem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: