Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bracia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2017
Ebook
28,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bracia - ebook

Układ grecki, który na zawsze zmienił bieg wielu historii.

Październik 1944 roku. Do Grecji na potajemne spotkanie przybywają przywódcy aliantów i Reichsführer-SS. Tam Himmler, świadomy nieuchronnego rychłego końca wojny, wtajemnicza ich w pewien plan. W wyniku wieloletnich badań i doświadczeń możliwe jest stworzenie człowieka o dowolnie wybranych cechach. Daje to niemal nieograniczone możliwości wpływania na dzieje świata. Nagle oczom zebranych ukazują się dwa naczynia z zanurzonymi w wodzie noworodkami. Wielcy przywódcy podejmują grę o to, kto otrzyma niezwykłą nagrodę. Czy bracia zostaną marionetkami w rękach wielkiego układu?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-555-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Grecki układ

Stelios i Nikos ćmili własnoręcznie skręcone papierosy. W pomieszczeniu kontrolnym było siwo od dymu, a zapach można by przyrównać do skiśniętej woni pokoju współczesnych akademików. Gdzieś w oddali, poprzez opary piwa mythos, dało się słyszeć junkersa Ju 390. Charakterystyczny warkot silników zapowiadał kolejnych gości z daleka. To już siódmy nieczarterowy samolot tego popołudnia lądował na wąskim pasie Kefalonii. Wyspa na Morzu Jońskim słynęła z tego, że w czasie okupacji walczące strony zgodziły się nazwać ją gruntem neutralnym. Czy to NKWD, czy SS – każdy miał prawo tu przybyć i nie zostać zaciukanym z powodów politycznych. Inna sprawa to zniesławienie Greczynki, Greka lub czegokolwiek związanego z hellenistyczną tradycją. Zdarzyło się kilkakrotnie, że wypoczywający żołdacy nadużyli greckiej cierpliwości. Nad ranem ich ciała były wyławiane w porcie lub rybki miały urozmaicone menu. Jednakże dobrze wychowani Grecy przekazywali dowódcom niekulturalnych gości karteczkę z informacją, w jaki sposób ich podwładny przekroczył granice dobrego wychowania. Nikt nie chciał psuć atmosfery gruntu neutralnego, dlatego sprawy zabójstw zamykano szybciej, niż je otwierano.

Junkers ledwo się zmieścił na pasie. Kto miał piecyk junkersa w domu, ten wie, że firma specjalizowała się w urządzeniach generujących mnóstwo huku i adrenaliny. Bocznymi schodkami z samolotu zeszły dwie osoby w garniturach. Kolos otworzył również luk załadowczy i na pas powoli wytoczyła się ciężarówka z czerwonym krzyżem na burcie. Gwałtowny powiew wiatru poderwał plandekę. Zanim ekipa w białych kitlach uwinęła się z jej ponownym zapięciem, oczom postronnych obserwatorów, Steliosa i Nikosa, ukazała się arcyciekawa instalacja. Na pace przewożona była skomplikowana aparatura chemiczna, dwa wielkie szklane baniaki oraz solidnej wielkości agregat grzejąco-chłodzący. Nikos zmrużył oczy i przez dym próbował dostrzec jak najwięcej szczegółów. Urządzenie wyglądało jak coś pomiędzy obwoźnym browarem a laboratorium Frankensteina, które oglądał w filmie w tysiąc dziewięćset piętnastym roku na Broadwayu. Kombinacja szklanych elementów z miedzianym labiryntem rurek dawała jakieś niebezpieczne skojarzenia, iż to nie może służyć do produkcji piwa. I nie mylił się, jednak prawdziwe przeznaczenie urządzenia miało być wyjaśnione tego wieczora i to bardzo wąskiemu gronu osób. Stelios ziewnął przeciągle i zawołał Nikosa z powrotem do kart. Przygotowań do mistrzostw Grecji w kierki nie należało przerywać niepotrzebnymi epizodami, rzeczami przeznaczonymi dla innych par oczu i uszu.

Panowie w garniturach wsiedli do kübelwagena i ruszyli z kopyta w kierunku twierdzy w Assos. Godzinę później po nieskończonej liczbie zakrętów i obtrąbionych kóz blokujących wąskie dróżki wyspy, dołączyli do małej grupki ludzi czekających na plaży. Józef, Winston i Franklin gaworzyli o dupie Maryny. Świta przywódców nie rozmawiała, ponieważ niewiele mieli do powiedzenia. Jako pionkom nie wypadało im rozwiewać wątpliwości co do ich domniemanych wielkości jajec. Mniejszy z nowo przybyłej dwójki przywitał się i uprzejmym gestem ręki zaprosił pozostałych do zaparkowanego opodal sterowca. Hindenburg wzbił się gładko. Delikatny pomruk silników w rękach doświadczonego kapitana posunął ogromne srebrzyste cygaro ku szczytowi twierdzy. Kilka minut później sterowiec niezauważalnie dotknął kamienistego placyku przed wenecką budowlą. Grecy wynajmujący twierdzę postarali się, aby wszystko było na tip-top. Bukiet panienek wysypał się z lewej strony, szpaler gładkich młodzieńców z prawej. „Dla każdego coś dobrego” – rzekł organizator i wręczył przybyłym po kieliszku Dom Pérignon rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści pięć. Wąski korytarz murowany pięć wieków temu, oświetlony nastrojowo, prowadził do sali jadalnej. Obficie zastawiony stół ociekał dziczyzną podaną na żywych paterach. Dorodni greccy młodzieńcy i jędrne dziewoje obłożeni zostali rumianymi stekami, batatami i czym tylko mogli pochwalić się mieszkańcy tutejszej okolicy. Organizator naprawdę stanął na wysokości zadania. Goście zostali zakwaterowani w arcykomfortowych pokojach. Po zażyciu kąpieli udali się na ucztę bogów. Józek, z racji swoich przyzwyczajeń, przyszedł nieumyty i zaczął żreć przed resztą. Wziął też w posiadanie najbardziej pulchne ze szpaleru panienek, które przywitały ich przy wejściu. Stalin miał specyficzne gusta w kwestii miłosnych igraszek, jednak nikt tego nie skomentował, bo wiadomo było, że to on wygrał tę wojnę. Nasyceni uczestnicy biesiady z czystymi umysłami zostali poproszeni o przejście do sali teatralnej. Pomieszczenie wielkości małej opery swoim półmrokiem zachęcało do zajęcia miejsc oświetlonych punktowo. Projektory wyświetlały na siedziskach foteli małe flagi państw biorących udział w tym tajnym spotkaniu. Na środku sceny, pod przykryciem, intrygująco bulgotał przedmiot sporej wielkości. Kiedy wszyscy zasiedli, a indywidualnie obsługujący kelnerzy zrealizowali najbardziej wysublimowane alkoholowe marzenia uczestników, na scenie pojawiło się dwóch mężczyzn w garniturach. Jeden z nich był powszechnie znany i nieszanowany. Drugi nie budził w głowach zebranych najmniejszych skojarzeń. Była to osoba ewidentnie spoza układu rządzącego pierwszej pięćdziesiątki tego świata. Jako pierwszy przemówił Henryk Himmler, szczupły, pięćdziesięcioletni, z wysokim czołem, najwyraźniej zmęczony podróżą.

– Dziękuję panom za przybycie. Mówcie mi Heniek. Wiem, ile musiało was kosztować wymknięcie się dziennikarzom i wszystkim innym wścibskim osobnikom, którzy nie mają pojęcia, w co się gra. Nie będę owijał w bawełnę. Mamy październik tysiąc dziewięćset czterdzieści cztery. Adi wojnę przegrał i tylko miesiące dzielą nas od poddania Berlina. Trzecia Rzesza wciąż stanowi potęgę, ale, niestety, nie militarną. Wojna jest okropna, ale daje możliwości. My te możliwości wykorzystaliśmy. A teraz nimi pohandlujemy. Za chwilę przedstawimy wam jeden z naszych projektów. Właściwie to jego namiastkę, schemat działania i efekty możliwe do osiągnięcia. Zapewniam, że każdy z was otrzyma po spotkaniu prezent, jakiego nie powstydziłby się maharadża. Ceną jest nasza wolność przyszłego działania. Proszę, nie mylcie jej z wolnością osobistą. Majątki i układy pozwolą nam dożyć spokojnej starości w dostatku. Tutaj chodzi o coś więcej, ale wpierw doktor Totangel przedstawi wyniki naszych badań.

Heniek usunął się w cień. Spod plandeki wyłoniło się zagadkowe urządzenie. Na środek wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Właściwie to wyglądał jak pospolity Janusz. Z twarzy można było zgadywać, że wykonuje zawód od rejenta przez inżyniera kanalizacji po księgowego. Jedynie Frank, najhojniej wyposażony przez naturę w inteligencję emocjonalną, zakładał, iż musi to być doktor medycyny. Nie pomylił się. Doktor sprawiał wrażenie skromnego, a ton, jakim zaczął wyjaśniać powód spotkania, zwiódł nawet Franka. Spokojny, bez polotu, wręcz usypiający. Totangel nie był przeciętnym obsłuchiwaczem płuc czy oklepywaczem kolan. Zebrane gremium miało przed sobą geniusza medycyny molekularnej, któremu wojna dała nieograniczone możliwości sprzętowe oraz materiał do badań w ilościach hurtowych. Kiedy Hitler dochodził do władzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, jego wizjonerski umysł pragnął jednego: zawładnąć światem. Swoje pierwsze dwa lata u sterów poświęcił na rozpisanie strategii dojścia do totalnej anarchii. Podbój militarny był tylko jedną z obranych ścieżek dotarcia do celu. Równolegle prowadził szereg działań mających na celu uzyskanie przewagi w dziedzinach życia mogących stanowić o władzy. W latach trzydziestych posiadanie kilku milionów marek oznaczało niemal nieograniczone realizacje najbardziej szalonych projektów. Z klasycznych nauk rozpracowywano schematy ekonomiczne, chemiczne, biologiczne, fizyczne, a z mniej klasycznych – magię, religię i zabawy paranormalne. Działkę egzotycznych nauk wziął do uprawy Heniek Himmler, prawa ręka Adolfa. Hitler przewidział, że okultyzm z nanobiologią mogą być właściwym kluczem do długofalowej, nieskończonej dyktatury. Nie przewidział jednak, iż ludzkie pragnienia nieobce są też jego pracownikom. Zresztą każdy w obliczu posiadania ogromnego majątku, megabroni czy wielgachnego burdelu zmieni prędzej czy później swoje ideały. Piesek wierny swojemu panu chciał mieć swoje pieski i prowadzać je na swojej smyczy. Doktor Totangel był kwintesencją kilkunastu lat badań w multidziedzinach, z wiodącą biologią i mistyką. Wiedza posiadana przez jego zespół w dobrze skonfigurowanym układzie mogłaby pozwolić rozdawać karty na następne sto do pięciuset lat. Wszyscy zebrani w Assos oczekiwali w napięciu na wyjaśnienie fenomenu. Każdy kalkulował zyski oraz liczył na wyrolowanie sąsiada. Ot, ludzka natura.

– Szanowni państwo! Nazywam się Jan Jozef Totangel. Jestem kierownikiem zespołu badawczego i uzyskałem już pewne wyniki. Urządzenie tutaj – wskazał na plątaninę rurek – to przenośna wersja mojego dzieła. Nazwałem je Stempel. Za jego pomocą mogę stworzyć człowieka o dowolnej charakterystyce. Co więcej, mogę go skopiować dowolną liczbę razy. W moim centrum badawczym pracujemy na rozbudowanej wersji Stempla, urządzenia bardziej zbliżonego do maszyny drukarskiej niż prostej pieczątki. Nie wchodząc w szczegóły, nasz biologiczny Gutenberg potrafi w sposób wybiórczy polimeryzować łańcuchy kodowe człowieka, ciąć je i sklejać w dowolnej konfiguracji. Mówiąc krótko: jeśli zamarzycie sobie wysokiego blondyna z brązowymi oczami, skłonnościami do agresji, o ilorazie inteligencji dwieście, sprawnością pumy i tak dalej, to mogę wam go wydrukować. Nazywam takie osobniki klonami. Zanim zaczniecie zadawać pytania, proszę o jeszcze dwie minuty cierpliwości. Ktoś by powiedział, iż takich ludzi można znaleźć wśród dwóch miliardów obecnie żyjących. To tylko półprawda. Ja mogę nasze klony programować. Opracowaliśmy w Berlinie technologię mikroskopu elektronowego. Członek zespołu, Ernest Ruska, dzięki temu swojemu wynalazkowi pozwolił mi wklejać łańcuchy białek odpowiadające za kontrolę nad klonem. Pobierając kawałek waszego kodu, mogę wszczepić go do nowo tworzonego osobnika. Dzięki takiej modyfikacji bylibyście w stanie kontrolować klona na odległość do dwóch tysięcy kilometrów za pomocą telepatii. À propos, ostatnio zagubił nam się jeden wilczek… Myślę, że jeśli towarzysz Józef udostępni nam „zaginionego” Wolfa Messinga*, zasięg telepatii może być globalny. Pytania?

Pierwszy zabrał głos Winston. Jego przydymiona czacha zmarszczyła czoło, a potem wziął wdech i cedząc słowa przez opary whisky, stwierdził, iż nie musi mówić wszystkim zebranym, jak ciekawy to pomysł. Wielka Brytania, jako przyszły udziałowiec zwycięstwa, docenia propozycję wybitnych naukowców oraz Heńka, króla SS. Zastanawia go jednak, jakie warunki handlowe proponują. Tutaj Himmler uśmiechnął się z zacienionego fotela i wystąpił.

– Poczyniliśmy już pewne kroki obejmujące zakup ziemi, budynków i służących. Nasze nowe przedsiębiorstwo jest już legalnie zarejestrowane. Mogę zdradzić, że z biurowca mamy widok na Rio de la Plata. Brakuje nam wykończeniówki. Przy okazji, jeśli macie fliziarzy godnych polecenia, to bierzemy w ciemno. Argentyńskie fachury nie potrafią trzymać pionu. Co do kadry zarządzającej i produkcyjnej, to właściwie mamy już komplet chętnych. Za waszym pozwoleniem i dzięki pomocy Watykanu, podejmą pracę tuż po poddaniu się Berlina. Jeśli się nie mylę, wstępnie ustalaliśmy termin na maj przyszłego roku. – Tutaj Himmler spojrzał wymownie na Stalina i mrugnął okiem. – Produkcja w Ameryce Południowej ruszy z początkiem czerwca. Cena za wyprodukowanego klona to koszty własne plus na waciki oraz wspomniany wcześniej święty spokój. Stempel duży może stworzyć jednego klona w roku. Równolegle dopuszczalne jest tworzenie bliźniaków. Mamy już dogadany z lokalnymi władzami dostęp do surowicy z osobników żyjących. Generator atomowy zapewni nam potrzebną energię. Jesteśmy samowystarczalni. Nasza propozycja jest taka: każdemu ze zwycięskiej trójcy proponujemy raz na trzy lata klona o wybranych parametrach. Choć dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, koszt netto to jakieś dwa miliony marek. Zatem nic, o czym warto by było dyskutować tutaj i marnować czas. Tak jak wspomniałem na samym początku, dziś ofiaruję wam po jednym klonie. Osobniki te mają wszczepione kody każdego z was. Nie obraźcie się, ale kiedy korzystaliście z kontrolowanych przez nas burdeli Abwehry, pobraliśmy odpowiednią ilość materiału. Jak to się mówi, przyjemne z pożytecznym. Są to nasze najnowsze i najdoskonalsze jednostki. Nie musicie się obawiać. Tylko jeden Odyn wie, ile nieudanych prób musieliśmy spalić. Wiek klonów jest różny, gdyż prowadziliśmy testy przyspieszania dojrzewania. Jeśli poprowadzicie odpowiednio waszą politykę zagraniczną i pomożecie lekko rozwojowi ich kariery, możecie obsadzić dowolne państwo swoją marionetką. Oczywiście klony są w pełni świadomymi, niezależnymi osobami. Nie musicie ich pilnować w codziennych obowiązkach. Wystarczy, że zlecicie im najważniejsze zadania. Wyobraźcie sobie, jak ustawia to was na przyszłość.

W tym momencie do sali teatralnej weszło trzech chłopców w różnym wieku. Jak po sznurku podeszli do mężczyzn siedzących w fotelach. Młodzieniec o południowoamerykańskich rysach, wyglądający na około dwadzieścia lat, podszedł do Franklina Roosevelta. Ten, żartując sobie, rozkazał telepatycznie swojemu klonowi zatańczyć kazaczoka. Ku uciesze gawiedzi wysoki i niezwykle sprawny klon odstawił pierwszorzędny taniec. Stalin zaczął mieć podejrzenia, że wykradziono mu go z Teatru Bolszoj. Amerykanin zaczął snuć plan w głowie, iż obsadzi go na Kubie. Od pewnego czasu CIA prała mózg pewnemu młodemu człowiekowi o imieniu Fidel. Wystarczyłoby go podmienić, są do siebie podobni. Do Józefa podszedł śniady kilkuletni chłopczyk. Stalin pogłaskał go po główce, choć mógł zabić. Przypatrzył się i dał mu do ręki granat. W myślach poprosił o odbezpieczenie go i rzucenie w kierunku Franklina. Dziecko bez namysłu wykonało polecenie. Popłoch, jaki nastąpił chwilę później, miał jeszcze długo być gaszony drinkami przynoszonymi przez kelnerów. Na szczęście był to granat bez ładunku. Józef używał takich do motywowania swoich rozmówców. Gruzińskie poczucie humoru działało dogłębnie na psychikę. Stalinowi przemknęła myśl, że nadanie chłopcu imienia Saddam i wysłanie go do jednostki treningowej GRU w Zatoce Perskiej będzie dobrym pomysłem. Winston, znany ze swojego rasizmu, nie był początkowo zadowolony z prezentu. Czekający na jego polecenia czarnoskóry młodzieniec wydawał się nieco znudzony życiem. Heniek wytłumaczył Winstonowi, że do produkcji tego klona użyto materiału z niezwykle zaciętego w walkach plemienia południowej Afryki, słynącego z nienawiści do kolonialistów. Jest on niezwykle podobny do wschodzącej gwiazdy rebelii o nazwisku Mandela. Więcej nie trzeba było tłumaczyć Churchillowi. MI6 będzie miało ogromny pożytek z takiej wtyczki na Przylądku Dobrej Nadziei. James Bond znów mu będzie wisiał skrzynkę Johnniego Walkera.

– Czasu mamy niewiele – przerwał zgromadzonym zabawę Himmler. – Chciałbym usłyszeć wasze deklaracje: wchodzicie w układ czy nie?

Wielcy wodzowie nie potrzebowali wiele czasu. Niemalże równocześnie padły słowa: yes, yes, da. Heniek, usatysfakcjonowany przychylnością i zdrowym rozsądkiem swoich gości, przeszedł do ostatniego punktu prezentacji. Mały Stempel został odwrócony do zgromadzonych i ich oczom ukazały się dwa szklane baniaki. Widok można było opisać rosyjskim kawałem o dymaniu tygrysa. Troszkę śmieszno i straszno. W każdym z naczyń pływał noworodek, a właściwie to zatopiony noworodek. Kiedy zainteresowani zbliżyli się do maszyny, jak na zawołanie dzieci otworzyły oczy, uśmiechając się przy tym szelmowsko.

– Na biologii się nie znam, ale szóstkę dzieciaków mam, to się orientuję. Wyglądają jak noworodki, tylko jakieś takie kurduplowate – bąknął Franklin, jakby od niechcenia.

– Zgadza się, to bliźniaki jednojajeczne. To znaczy mają po jednym jajku. Statystycznie rzecz ujmując. Jeden ma dwa, a drugi w ogóle – wyjaśnił doktor Totangel. – To nasz bonus specjalny na dzisiejsze piękne zakończenie dnia. Skoro mamy waszą przychylność wobec projektu, proponujemy małą partyjkę pokerka. Jedno rozdanie. Kto wygra, bierze bliźniaki. Bestie te będą niewielkiego wzrostu, ale wielkie w sile rażenia, zaprogramowane na rozpierduchę. Być może któryś z was chciałby ich mieć do dyspozycji kiedyś w przyszłości. Jeśli zależne państewko zaczęłoby się dobrze rozwijać, wystarczy wypowiedzieć zaklęcie spustowe, a oni sami doprowadzą do zagłady właściwie każdy system ekonomiczny. Nie musicie się martwić, czy dojdą na szczyt. Mają tak skonfigurowane kody, że nie zdziwiłbym się, gdyby już jako dzieci zagrali w jakimś filmie science fiction. Jednak ich prawdziwą naturą będzie choroba na władzę.

– No to siup w ten głupi dziób! – Winston zatarł ręce zadowolony, przechylając kolejnego „Jaśka Wędrowniczka”. – Jakie zasady – Teksas Hold’em, Omaha czy dobierany?

– Wolałbym pograć w durnia – obruszył się Józef. – Czemuż to mamy grać w imperialistycznego pokera?

– Tak pan Heniek zaproponował, a nieładnie gospodarzowi zmieniać plan gry – stwierdził Franklin.

– Niech będzie moja strata, ale gramy w dobieranego Piatnikami z Leninem i Marksem jako asami – narzucił Stalin.

– Mamy i taki zestaw kart. Zapraszamy do stołu. Kogo wybieracie na rozdającego? – Chciał wiedzieć Heniek.

– Umiesz tasować, Fidel? – zapytał Roosevelt.

– Oczywiście, panie Franklin – rzekł Castro.

– Dobra. Mandela przekłada, bo jakoś mam ograniczone zaufanie do młodzieńców z brodą, a nie z wąsami – rzekł Winston.

Fidel wziął talię Piatników do rąk takim ruchem, jakby urodził się w Casinò Di Venezia, a nie w kisielu szklanego baniaka niemieckiego laboratorium. Zamieszał z gracją i wprawnie rozdał po pięć kart na trzy równe stosiki. Franklin pomyślał, że młodego z takim talentem do kart trzeba obsadzić gdzieś na Kubie i zbudować parę kasyn. Niestety, Amerykanin dostał słaby zestaw. Mógł sobie tylko powiedzieć, że kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma w miłości. Winston z angielską flegmą splunął pod stół, ale nie zmieniło to konfiguracji jego ręki, była kiepska. Stalin z kamiennym spokojem spojrzał na otrzymany zestaw kart i mrugając okiem, dał innym odczuć, że zgarnie pulę. Po wymianie pierwszy na stół położył się Roosevelt.

– Seven/eleven – dwie parki, mości panowie. Chyba zamykacie kramiki – rzekł Franklin.

– Seven/eleven chyba nie zamyka tematu. Pięknie, ale zaboli was ten strit w oczach – rzucił, rubasznie się śmiejąc, Winston. Pokazał różnokolorowe karty w kolejności od piątki do dziewiątki.

– Ja tam nie wiem. U nas tego dużo, więc nie powinniście być zdziwieni – powiedział Stalin, wyciągając na stół karetę dupków.

Tak zakończył się wieczór. Atrakcje dodatkowe, pląsające w negliżu wokoło, nie skusiły już głównych uczestników spotkania. Na wieczór planowali być już we własnych łóżkach. Układ grecki miał na zawsze zmienić bieg wielu historii.

------------------------------------------------------------------------

* Wolf Messing (1899–1974) – legenda telepatii.2. Bieszczadzkie jarzenie

Na połoninę padł pierwszy promień wiosny. Marek Zapadka spakował tornister i ruszył w kierunku szkoły. Do przejścia miał dwanaście kilometrów. Kupki śniegu na obrzeżach ścieżki przypominały o ciężkiej zimie osiemdziesiątego szóstego. W Bieszczadach zimę można porównać do szwagra na urodzinach. Przychodzi pierwsza w Polsce, a odchodzi ostatnia. Tego roku napadało naprawdę sporo, lecz gdyby mieszkańcy wiedzieli, ile napada w przyszłym, to pewnie dziękowaliby za lekką zimę. Pomimo górskiego terenu górale tu nie mieszkali. Tubylcy, nie mając telewizorów, właściwie byli skazani na to, co przyniesie los. Nikomu to nie przeszkadzało. Życie płynęło swoim tempem. To miał być ostatni rok szkoły podstawowej dla Marka. Jeszcze tylko trzy chrzanione miesiące i właściwie to mogą mu naskoczyć. Państwo nie przykładało się do kontroli województwa krośnieńskiego. Był to koniec świata – enklawa dla wykolejeńców, zbiegów czy ludzi chcących odciąć się od życia społecznego. Dzięki miksowi charakterów i świętej zasadzie, iż nie pyta się sąsiada o przeszłość, południowo-wschodnia Polska obfitowała w wyjątkowo tolerancyjny klimat do życia. Młody Zapadka, wychowywany przez dziadków, po których odziedziczył nazwisko, nie sprawiał większych kłopotów. Wiadomo, jak każdy piętnastolatek miał nieco za uszami, ale wszystko w granicach rozsądku i tolerancji dla młodzieńczych wybryków. Wśród rówieśników wyróżniał się wzrostem i szybkością. Gdyby szkoła podstawowa w Ustrzykach Dolnych posiadała minimum zaplecza sportowego, być może predyspozycje Marka przełożyłyby się na medal olimpijski. Z braku możliwości przeprowadzania unormowanych zawodów sportowych, chłopaki tłukły się z rycerską zasadą do pierwszej krwi. Bieszczady przypominały odludną wyspę. Analogicznie jak na Okinawie, powstała tu swoista sztuka walki, coś pomiędzy krav magą a zapasami klasycznymi. Marek myślał o zbliżających się corocznych walkach o mistrzostwo Soliny. Droga mijała mu szybko. Spóźnienie się na pierwszą lekcję, język polski, było mu nawet na rękę. Pani Wańczuk to była straszna kosa, chociaż na umyśle Marka tępiła się jak o kamień. Chłopak po drodze chciał jeszcze zajrzeć do Witolda. Druh miał dla niego zadanie specjalne. Właściwie to Zapadka nie mógł sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz spotkał swojego siwego mentora. Ich znajomość była tak długa, iż mógłby przysiąc, że zna go od urodzenia. Jak to w Bieszczadach, nikt nie wiedział, czym za młodu zajmował się gość mieszkający na skraju lasu. Jego sposób bycia zdradzał wojskowe korzenie. Marek wyobrażał sobie, że Druh musiał być kimś w rodzaju czerwonych beretów. Choć pytał o to wielokrotnie, zawsze był zbywany lakonicznym tłumaczeniem o walce z okupantem i obowiązku wobec ojczyzny. Przebywanie w towarzystwie Witolda dawało chłopakowi więcej wiedzy w ciągu jednego dnia niż pół semestru siedzenia w szkole. Uczył się, jak przetrwać w lesie, do czego służą kompas i mapa, a przede wszystkim – jak wybrać właściwą strategię w ekstremalnie trudnej sytuacji. Czternastolatek cenił bardzo te lekcje. Do tej pory dwukrotnie umknął straży granicznej podczas przemytu spirytusu zza ukraińskiej granicy. Szkolenie Druha nie poszło w las.

– Marek, przygotowałem dla ciebie zadanie specjalne – rozpoczął Witold. – Czterdzieści dwa lata temu wojska niemieckie przegrały walkę o Ukrainę. Szwaby w pośpiechu zaczęły ukrywać najcenniejsze przedmioty. Większość z nich lądowała na Dolnym Śląsku, ale spora część skarbów została schowana w Bieszczadach.

– To znaczy, że będziemy szukać złota? – wyszeptał podniecony chłopak.

– Prawie. Jak wiesz, prawie robi różnicę. Pieniądze, złoto to policzalne zasoby. Istnieją rzeczy, które są bezcenne. Wyobraź sobie, że możesz rozmawiać z bogami. Co więcej, mógłbyś ich prosić o różne rzeczy.

– Powiedzmy, że nie wezmę twoich słów za żart. Znamy się długo, ale to, co mówisz, brzmi jednak jak mocno naciągane.

– Proszę, nie kojarz mojego wieku ze starczym bajdurzeniem. Są umiejętności, które jeszcze w sobie odkryjesz. Do tej pory nauczyłem cię, jak przeżyć w świecie realnym. Musisz jednak wiedzieć, że to tylko czubek góry lodowej. Istnieje wiele tajemnic, wymiarów, do których karate czy strategia nie mają zastosowania. Trzeba mieć predyspozycje i szczęście, aby przetrwać. O tym, czy posiadasz to drugie, dowiemy się, jeżeli przeżyjesz.

– Dlaczego miałbym zginąć? – Niepewnym głosem zapytał chłopak.

– Nie twierdzę, że musisz. Przeznaczenia nie unikniesz. Przyjdzie czas, że zrozumiesz. Teraz leć do szkoły, bo się spóźnisz. Pomyśl o miejscu, gdzie rośnie dużo starych jabłoni. Nordyccy bogowie odżywiali się jabłkami. Ci, których tropimy, musieli zadbać o to, by Wodan, Odyn i kto tam jeszcze głodni nie chodzili.

– Chcesz powiedzieć, że Niemcy zakładali sady, żeby dawać jabłka bogom? – Coraz bardziej nie mógł uwierzyć Marek.

– Rozumiem, że masz poczucie humoru. Widziałeś Niemca, który za darmo coś by dał? Spadaj do Ustrzyk, bo się pani Wańczuk będzie wyżywać literacko na tobie.

Tak poplątanej historii Zapadka nie spodziewał się usłyszeć. Pozostałe kilometry do Ustrzyk Dolnych przeleciały w akompaniamencie rozmyślań sadowniczo-germańskich. Wyobrażał sobie wkopujących drzewka esesmanów w słomkowych kapeluszach i czarnych mundurach z trupią czaszką na sygnetach. Rozbawił go ten widok. Młodzieńcza ciekawość już opracowywała strategię, jak odnaleźć zaginione sady, a potem budkę telefoniczną łączącą z nordyckimi bogami. Dryfujący gdzieś głęboko w wyobraźni chłopak poczuł, że ktoś go obserwuje. Nie był pewien, ale miał wrażenie, że gość w kawiarence Różyczka na rynku tylko pozorował czytanie gazety. Skupił swoje myśli i skierował je na faceta w skórzanym płaszczu. Z daleka można było zauważyć, iż nie pochodzi on z Bieszczad. Same ubrania nie pasowały do miejscowych. Marek, skręcając w jego kierunku, usłyszał w głowie zdanie w obcym języku. O dziwo, zrozumiał dobrze jego sens. Głos chciał, żeby przyszedł tu po szkole. Zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów od Różyczki i przytaknął głową.

Pani Wańczuk piętnastominutowe spóźnienia karała zazwyczaj dodatkowym wierszykiem na pamięć lub przekopaniem grządki w jej ogródku. Marek jako jedyny wybierał pierwszy wariant. Ogródek nauczycielki był daleko od jego domu. Pięćset metrów grządki nauczycielki nie motywowało do marnowania dwóch cennych godzin. Z czystej kalkulacji, choć wierszyk głupi, Marek brał na siebie literacki banał. Szkoła była niewielka, można powiedzieć, że zapuszczona. W porównaniu z nowoczesnymi tysiąclatkami budynek bardziej nadawał się na tani hostel niż na miejsce do nauki. Małe drewniane okna z odłażącą farbą wpuszczały tak niewiele światła, że jarzeniówki paliły się na okrągło. Brak promieni słonecznych i zapach stęchlizny nie mogły motywować do nauki. W statystykach region krośnieński był na szarym końcu, a czerwoną latarnią edukacji wydawała się właśnie szkoła w Ustrzykach. Dzwonek w ręku woźnego przerwał męczarnię piętnastki dzieciaków i plac zabaw rozdarł okrzyk radości przypominający szarżujących Indian w słynnym filmie Winnetou. Dziewczęta, trzymając się za ręce, spacerowały po dziedzińcu. Chłopaki dawały upust pierwszym nadmiarom testosteronu, kopiąc piłkę lub siebie nawzajem. Marek między jednym a drugim podaniem zerkał w kierunku drobnej, jasnej szatynki o perłowym uśmiechu i niebiesko-szarych oczach. Zosię znał od maleńkości, kiedyś biegali razem po łączkach i lasach. Od kiedy jemu zmienił się tembr głosu, a ona zaczęła nosić stanik, jakoś nieporadnie próbowali się odnaleźć w dojrzewającej młodości. Na harce na łonie natury troszkę za późno, na ślub za wcześnie. Marek miał wrażenie, że dziewczyna w ostatnich miesiącach się zmieniła. Przez pewien czas nawet się z nim nie spotykała. Jedynie rzucała przelotne „cześć”. W piątek miała się odbyć dyskoteka, na której miał nadzieję zatańczyć do jakiegoś powolnego kawałka. Fajnie, jakby puścili coś w stylu Eurythmics There must be an angel, można przyszpanować, że się zna angielski. Może być też Czerwony jak cegła Dżemu. Tekst dobry. Niby sobie śpiewasz za Ryśkiem Riedlem, a wiadomo, o co chodzi. Pożyjemy, zobaczymy, na razie trzeba strzelić parę goli na boisku. Dyskotekę zostawmy na później. Kolejne lekcje przeleciały szybko. Gdy tylko woźny obszedł z dzwonkiem szkołę po raz szósty, Marek ruszył w kierunku kawiarenki na rynku. Nie wiedział, czego się spodziewać. Miał przeczucie, iż nie ma wyjścia.

– Dzień dobry, chłopcze – odezwał się człowiek w skórzanej kurtce. Wypowiadał słowa z lekkim akcentem hiszpańskim lub niemieckim.

– Dzień dobry. – Zapadka patrzył na gościa z niepokojem.

– Usiądź. Zamówić ci oranżadę? – powiedział, uśmiechając się bielą najlepszej jakości protezy.

– Właściwie, dlaczego nie? Troszkę dziś ze mnie soków szkoła wycisnęła. Przyda się uzupełnić elektrolity.

Gość wskazał kelnerce chłopaka i palcem pokazał, co chce zamówić.

– Nazywam się Józef Anioł. Doktor Anioł. Jestem twoim krewnym, możemy powiedzieć – wujkiem. Szukałem cię parę lat. Na szczęście masz dość głośne myśli, więc mogłem cię odnaleźć.

– Co pan rozumie pod pojęciem „głośne myśli”?

– Rano pokiwałeś mi głową na znak, że zrozumiałeś, prawda?

– Hmm… chyba tak – rzekł po zastanowieniu się Marek, ale nie do końca mógł sobie przypomnieć ten moment.

– Widzisz, jako twój krewny mogę rozmawiać z tobą bez używania głosu. Przez kilkanaście lat życia twój, nazwijmy to, odbiornik nieco się rozstroił. Jeśli poćwiczymy, będziemy mogli się porozumiewać na odległość bez zbędnej gadki.

– No dobrze. Załóżmy, że będę to potrafił zrobić. Tylko po co?

– Nie lubię długich opowieści. Za dwa dni pojedziemy na małą wycieczkę. Przyjadę SHL-ką na przystanek PKS w Czarnej Górze. Bądź gotowy o osiemnastej w piątek.

– Spokojnie, w piątek mam dyskotekę. Poza tym pana nie znam. Dziadek z babcią kategorycznie zabraniają mi jeździć na motocyklu z obcymi – powiedział Marek, obdarowując gościa szyderczym uśmieszkiem.

– Jak mówiłem, nie mam wiele czasu. Jeśli chcesz dożyć soboty – powiedział Józef, jednocześnie odsłaniając ukryty pod płaszczem pistolet – nie zawiedziesz mojego zaufania. Wiem, że masz twardą psychikę, ale stawką jest również życie twoich dziadków.

Marek nie bał się o siebie. Kiedy Anioł wspomniał o dziadkach, zrozumiał, że nie ma miejsca dla chojraków, gdy idzie o bezpieczeństwo najbliższych.

– Dobra, powiedzmy, że się zgadzam – rzucił młody Zapadka trochę przygaszony.

– Powiesz dziadkom, że idziesz na dyskotekę. Później, że śpisz u któregoś kolegi, a jak wstaniecie, to idziecie na ryby. Wrócisz do niedzieli. Do zobaczenia. Aha, jeśli komukolwiek piśniesz o tym słówko, dowiem się. Pamiętasz? Czytam twoje myśli.

Józef Anioł podniósł się z krzesła i odszedł. Marek dokończył czerwoną oranżadę i już miał wstawać, kiedy stanęła przed nim Zosia.

– Cześć, co to był za gość? – zapytała, szeroko się uśmiechając.

– Eeee… daleki krewny. Wujek Józek. Przyjechał w Bieszczady troszkę odpocząć – skłamał Marek.

– Nigdy wcześniej go u was nie widziałam, ale nie o tym przyszłam pogadać. Słuchaj, w piątek dyskoteka. Przyjdziesz?

– Bardzo bym chciał, ale dziadkowie potrzebują pomocy na wycince. Wiesz, dziadek podpisał z tartakiem kontrakt i musi dostarczyć do końca miesiąca jeszcze cztery wozy drzewa. – Marek czuł, jakby palił go kołnierzyk od koszuli. Po jaką cholerę kłamie Zosi?

– Szkoda. Mam nadzieję, że się nie wymigujesz, bo na przykład nie umiesz tańczyć. – Wzięła pod włos Marka.

– Co, ja? Pewnie, że nie kombinuję. Po prostu nie mogę zostawić dziadka, żeby sam robił wycinkę.

– No trudno. Może Krzysiek przyjdzie. Samej głupio tańczyć. Na razie.

Zosia machnęła ręką na pożegnanie, jednak uśmiechnęła się do Marka. Wiedział, że Krzysiek to syn wójta. Ma kasę i nawet dezodorantem może się psiknąć, idąc na dyskotekę. To robi połowę roboty, taki zapach Derby już daje przewagę na starcie. Do tego zawsze nosił przy sobie paczkę marlboro, którą ojciec dostał od pierwszego sekretarza w czasie wizytacji PGR-ów w gminie. Papierosy już nie były oryginalne w środku, a podmienione na klubowe. Jednak paczka robiła zawsze wrażenie na dziewczynach. Krzysiek palił dla popisu. Puszczał kółeczka z dymu, jadąc na służbowym romecie ojca. Chyba każda chciała być jego dziewczyną. Bystry nie był. Właściwie to tylko dzięki interwencjom ojca przepychano go z klasy do klasy. Czy to jednak ma znaczenie? Grający gangstera z kasą wyrwie każdą laskę. Marek zacisnął zęby i zamarzył o złocie zakopanym przez nazistów. Trzeba się wziąć za szukanie jabłek dla tych germańskich bogów, może tutaj uda się coś kasy skroić. Ruszył w kierunku domu. Miał sporo czasu, aby poukładać sobie w głowie dzisiejszy dzień. Niestety zbyt dużo niewiadomych generowało mnóstwo chaosu. Nic nie układało się w logiczną całość. W tym momencie przypomniał sobie, że musi zajrzeć do lokalnego biura WOPR. Sezon się zbliżał, a chciał trochę zarobić przez wakacje jako ratownik. Skręcił w ulicę Nadbrzeżną i po chwili stanął przed domem Jerzego, szefa przystani nad Soliną. Pociągnął za ogon dzwonka-świniaka i po chwili wyszedł przed drzwi siwobrody gość w samych slipkach. Jego wystający brzuch był tak okrągły, że gdyby narysować na nim kontynenty, można by go używać jako globusa. Jerzy miał wygląd kapitana ze statku. Kiedy stał z fajką w zębach, za sam wygląd każdy armator dałby mu największe frachtowce do prowadzenia. Bez sprawdzania uprawnień.

– Cześć, Marek! Co to, już sezon? – rzucił wesoło na przywitanie Jerzy, zwany Bosmanem.

– Jeszcze nie, szefie, ale zbliża się wielkimi krokami. Chciałem potwierdzić, że chętnie popracuję przez wakacje na przystani.

– W porządku. Wiem, że pływasz najlepiej w okolicy i jesteś sumienny. Przyjdź pod koniec czerwca na przystań. Będziemy wodować żaglówki. Przydasz się do pomocy.

– Podpiszemy jakieś papiery? Wie szef, żeby pewne było – zagadnął Marek.

– Yyy… Kurde, dzisiaj troszkę jestem nieprzygotowany. Poza tym mam tutaj pewną damę nie do końca ubraną, a nie chciałbym cię szokować w tak młodym wieku. – Mrugnął okiem do Marka. – Jak to się mówi: bosman ma swoje przywileje. Nic się nie bój, masz robotę jak w banku.

– Byle nie jak w ruskim banku – uśmiechnął się Marek. – W porządku, będę w czerwcu na przystani. Proszę na siebie uważać. Wiem, że łowił pan wieloryby. Ten wygląda na takiego, co potrzebuje niezłego harpuna.

Zza pleców Bosmana wyjrzała góra tłuszczu z lokami na głowie. Markowi właściwie ciężko było stwierdzić, czy stała przodem, czy tyłem, dopóki nie spojrzał na wysokość jej pasa. Futro bobra po rozpłaszczeniu ma mniejszą połać niż to, co zobaczył. Zapadka wzdrygnął się na moment, pomyślawszy, że z biegiem lat łapiemy, co nam się na haczyk nawinie. Może Jerzy lubił kaszaloty? Ukłoniwszy się szybko, chłopak odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku domu. Wieczór miał się zameldować w ciągu następnej godziny. Może uda się złapać jakiegoś żuka albo stara? Tacy zawsze podrzucą na łebka.

Babcia Ela gotowała pysznie. Dziadkowie prowadzili tradycyjne gospodarstwo, okraszane dochodami z wycinki w lesie. Skarbów Bieszczady nie oferowały zbyt wiele. Było onegdaj parę trafień samorodków złota, ale w zasadzie oprócz drzew w lesie eksportowe były już tylko wilki i niedźwiedzie. Dzikie zwierzęta były przez chwilę języczkiem u wagi i skierowały wzrok całego świata na zapomniany kawałek Polski. Joan Collins zaciekle walczyła o prawa tych zwierząt. Wypudrowana gwiazda nie cieszyła się zbytnią popularnością w Bieszczadach. Kilka lat później, kiedy polska telewizja puszczała serial Dynastia, grająca w nim Collins miała podwójnie przechlapane. Raz za charakter bohaterki w filmie, a drugi – za wtrącanie się do bieszczadzkich wilków. Łatwo jest opowiadać o miłości do zwierząt, kiedy nie porwały ci owiec, nie stratowały uli czy w końcu nie zagryzły kogoś z bliskich. Tutaj szacunek do zwierząt przejawiał się w symbiozie. Kiedy granica została przekroczona, jedynie największy z drapieżników mógł wygrać. Podział terenów łowieckich był jasny. Wilki i niedźwiedzie, jeśli chciały przeżyć, musiały się wycofać do miejsc, gdzie nie było człowieka. Kasa z dotacji na utrzymanie przyrody przekazywana do komitetu lokalnego w Ustrzykach była sprawiedliwie dzielona pod stołem według schematu zasług i koneksji. Wilkom powtarzano, że podział środków jest sprawiedliwy. Niedźwiedzie też nie zgłosiły oficjalnego zażalenia. Zatem, jak to się mówi: wójt syty, a wilków nikt nie zliczy. Dziadek Maniek właśnie wrócił z wycinki – dziś zrobił normę na ten miesiąc. Marek miał nadzieję, że Zosia nie spyta dziadka o weekendowe nadgodziny. Kasza z okrasą zapachniała na stole i wszyscy usiedli do wieczerzy. Jedzenie było proste, treściwe, zdrowe. Kubek kwaśnego mleka pysznie obmywał w przełyku posmak kiszonego ogórka. Nie wiedzieć skąd, miastowi po takim zestawie dostawali sraczki. Pewnie ich organizmy były zatrute podrobami z PSS Społem i chlebkiem z giganta. Tutaj chleb piekło się raz na dwa tygodnie, bo przez czternaście dni pachniał świeżością. Marek przypomniał sobie, jak zeszłego lata spotkał chłopaka z twarzą pełną pryszczy. Był z Warszawy i chwalił się, że na kolację smaruje kromeczki pasztetem z Łukowa. Młody Zapadka zapamiętał sobie dobrze nazwę puszki pasztetu mazowieckiego, aby w przyszłości uniknąć podobnego Picassa na gębie. Babcia Ela zaczęła zbierać talerze po kolacji.

– Babciu… – zaczął nieśmiało Marek. – Wiem, że rodzice zginęli w wypadku. Mnie uratowano. Wysłano niemowlaka w Bieszczady i adoptowaliście mnie. Kocham was i jest mi tu bardzo dobrze, ale czasami zastanawiam się, gdzie się urodziłem.

– Marku, wiesz, że adopcja to skomplikowany proces. Podania, procedury, mnóstwo papierkowej roboty. Wiesz, nam zależało na dziecku, na wnuku. Nie mieliśmy swoich dzieci. Nie pytaliśmy, co, gdzie i jak. Najważniejszy byłeś ty. – W oczach Eli widać było prawdziwe uczucie.

– Rozumiem, ale powiedziano wam na przykład o wypadku. Może wiadomo, gdzie się urodziłem, jakie miasto, wieś?

– Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale dziadek widział kiedyś w jakichś papierach nazwę Legnica. Czy to było twoje miejsce urodzenia, czy co innego, tego ci nie powiem. – Babcia odwróciła się do zlewu i dała znak, że nie chce kontynuować tej rozmowy.

– Dobra, zostawmy to, nie chcę cię męczyć. Z innej beczki: kojarzysz, gdzie tutaj w okolicy rośnie najwięcej jabłek?

– Wydaje mi się, że gdzieś w okolicach Mucznego. A czemu pytasz? Przecież piękne u nas jabłonki. Od papierówek po sierpniówki.

– Eee, nic takiego, założyliśmy się z chłopakami. Idę odrabiać lekcje, dobranoc.

Marek pomyślał, że kiedyś trzeba będzie odwiedzić Legnicę. Po szkole podstawowej planował zrobić coś ze swoim życiem. Kolejne etapy edukacji nie miały większego sensu. Chciał działać. Może wyjazd na zachód Polski? Poszukanie korzeni, jako cel? Na razie trzeba wypocząć. Zasnął prawie natychmiast. Sen był piękny – o Zosi pływającej w basenie wypełnionym sokiem jabłkowym. Wtem obok Zosi wynurzył się Józef Anioł. Z ironicznym uśmieszkiem chwycił dziewczynę za czubek głowy i wepchnął pod wodę. Zosia zaczęła się miotać, próbując rozpaczliwie łapać niewidzialne drabinki. Marek chciał pomóc się jej poderwać, ale zauważył, że sam ma nogi spętane wielkim sznurem. Nie mógł się ruszyć z miejsca. Anioł ciągle trzymał dziewczynę pod wodą, a właściwie to pod sokiem jabłkowym. Złotawy kolor basenu zaczynał się zmieniać w karmazynowy. Marek się szarpał, ale był bezsilny. Anioł rechotał jak rzężący silnik UAZ-a. Sen prysnął, był ranek.

Czwartkowy dzień nie był zbyt wymagający dla uczniów ostatniej klasy szkoły podstawowej w Ustrzykach Dolnych. Zaledwie trzy lekcje dawały sporo czasu na popołudniowe zajęcia. Marek wyprosił WSK-ę u dziadka. Maniek miał motocykl ze Świdnika w idealnym stanie. Dbał o niego jak prawdziwy facet o swój sprzęt, dlatego zawsze prawił kazania przed tym, jak Marek miał wyjechać nim w trasę. Z Czarnej Góry do Mucznego jest trzydzieści kilometrów. Droga w niezłym stanie, od kiedy Iglopol z Dębicy położył asfalt. Marek chciał się przejechać w przygranicznym terenie, może trafi na ślad sadu wspomnianego przez Witolda. Statystycznie odpalanie motocykla 125 z kopniaka było jak loteria. Jednak dbałość Mańka o sprzęt zwiększała tę szansę do dziewięciu na dziesięć kopnięć z sukcesem. Czarna WSK-a szybko przeszła do trzeciego biegu i ruszyła w kierunku południowo-wschodnim. Gdy Zapadka mijał Lutowiska, drogę przebiegło mu małe stado sarenek. Przeciwskrętem skontrował, zgrabnie omijając ostatnią zagubioną sztukę, a następnie odkręcając manetkę, przemknął przez Stuposiany. Po raz kolejny przydała się lekcja u Druha. Minęło południe, a siedzący pod sklepem chłopi byli mocno wstawieni. Jabole w sklepie GS rozchodziły się szybciej niż świeże bułeczki. Kontrolowanie ludzi przez ich rozpijanie było ulubionym narzędziem systemu. Wino zaprawiane spirytusem, zwane mózgojebem, wychwalane było pod niebiosa przez punkrockową grupę KSU. Ostre gitarowe brzmienie nie przeszkadzało ludziom z Bieszczad, choć szarpanie drutów nie leżało w ich naturze. KSU było z Bieszczad i śpiewało o jabolach. Nie można było ich nie kochać. Marek minął hotel, w którym przez cały rok odbywają się imprezy prominentnych działaczy, owiane legendami. Zwykło się mówić: „Co się stało w Mucznem, zostaje w Mucznem”. Zapadka przypomniał sobie o pumie amerykańskiej. Kilka lat wcześniej pierwszemu sekretarzowi znudziło się polować na jelenie i niedźwiedzie. Sprowadzono więc parkę drapieżnych kotów. Jedną sztukę ustrzelił sam prezes. Druga puma, niestety, uciekła, prawdopodobnie na Ukrainę. Do tej pory jedyne pumy można było zobaczyć na butach z Pewexu. Od kiedy sam porucznik Borewicz z serialu 07 zgłoś się nosił koszulkę firmy niedostępnej dla większości mieszkańców Polski, Puma stała się legendą nad Wisłą. Marek minął stadninę koni w Tarnawie Niżnej i wjechał na szutrową drogę. Wiedziony instynktem spostrzegł po prawej stronie małą ścieżkę. Niby zarośniętą, a jednak czasem używaną. Po kilkuset metrach dotarł do niewielkiej drewnianej chaty. Wyglądała na tradycyjną siedzibę Łemków. Z komina leciał siwy dym. Marek postawił motocykl na centralnej stopce i zapukał do drzwi. Przez dłuższy moment nikt nie otwierał, choć w środku było słychać krzątaninę. Kiedy w progu stanął siwy starzec, Zapadkę przeszedł dreszcz. Myślał, że Łemków już nie ma na tym terenie. Starzec ubrany był w lnianą koszulę wpuszczoną w wełniane spodnie i niebieską kamizelkę. Jego oliwkowa cera przecięta wieloma zmarszczkami sugerowała wiek bliski setki.

– Daj Boże dobry, dobryj den. – Wykopał z pamięci łemkowskie przywitanie Marek.

– Vytajte, dobry lude – odpowiedział starzec. – Widzę, żeś dobrze wychowany, synu, ale rozmawiajmy po polsku. Co cię do mnie sprowadza? Szukasz lekarstwa?

– Właściwie to jestem tu przypadkiem. Mieszkam w Czarnej Górze, jeżdżę po okolicy na motocyklu. Pomyślałem, że mógłbym się napić wody ze studni, ale nie chciałem bez pytania. – Na poczekaniu wymyślił Marek.

– Na pewno chciałeś tylko napić się wody?

– To też… Może mógłby mi pan pomóc. Szukam sadu z jabłonkami.

– Wiem, Marku.

– Skąd zna pan moje imię?! – Zapadka zrobił wielkie oczy.

– Wiem sporo rzeczy, przeżyłem jeszcze więcej. Posłuchaj, czekałem na ciebie ostatnie czterdzieści lat. Cały mój lud został stąd przegnany. Zostałem sam, bo jestem im potrzebny. Oni wiedzą, że nie mogę im sam nic zrobić, jestem bezsilny.

– Jacy oni?

– Chodź, zaparzę ci ziół. – Starzec gestem zaprosił Marka do środka.

Chałupa była niewielka, zwartej zabudowy. Niska futryna zmuszała do pokłonu podczas wchodzenia do środka. Z małej sieni skierowali się na lewo, do kuchni. Marek miał poczucie, jakby wszedł do chaty krasnoludka. Wszystko było mniejsze niż w domach, w których do tej pory bywał. W izbie stał murowany piec przechodzący przez ścianę do alkierza. Nad paleniskiem suszyły się wiązki ziół. Zapach mocno kręcił w nosie. Prosty stół i dwa krzesła. Marek za pozwoleniem gospodarza usiadł przy stole, a starzec wstawił wodę na piec.

– Przyszli tutaj wraz z frontem – rozpoczął opowieść starzec. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym szukali specjalnych miejsc, takich z mocą. Kilku naszych pomogło im. Zapłacili za to życiem. Na szczycie Bukowego Berda zbudowali sanktuarium. Sprowadzili nowych bogów, a z nimi kupę nieszczęścia.

– Jacy oni? Niemcy? – zapytał Marek, biorąc łyk ziółek. – Mocny ten napar.

– Esesmani. Najgorsze ścierwo tej ziemi. Był z nimi sam Himmler. Mieli sporo skrzyń i artefaktów. Wiesz, my, Łemkowie, znamy się troszkę na magii. Ich była mocna i mroczna.

– No dobrze, ale co pan ma z tym wspólnego?

– Nie panujmy sobie. Mam na imię Nikifor. Po prostu Niki. My, Łemkowie, nie straciliśmy wszystkiego. Mam jeszcze kogo chronić. Dopóki jest coś, na czym ci zależy, można cię kontrolować. Szkopy to wiedzą i trzymają mnie w szachu. Moją rolą jest pilnowanie kluczy do świątyni. W zasadzie mój lud jest greckokatolicki, ale dziad mojego dziada był szamanem. Moja wiedza w porównaniu z wiedzą przodków jest niewielka, ale wystarcza na parę sztuczek. Wiedziałem, że przyjdziesz, zanim się urodziłeś. Pamiętaj, esesmani byli Niemcami, a nikt na świecie nie ma takiej organizacji pracy jak oni. Nie możesz być pewien, kto jest w wielkim układzie.

– Co to jest wielki układ?

– Po wojnie trupie czachy dysponowały ogromnym kapitałem. Wielu z nich zwiało do Ameryki Południowej, część zmieniła papiery i została rozlokowana po Europie. Paru z nich obsadzono na wysokich stołkach państwowych. Mają kasę i władzę, to jest właśnie wielki układ. U nas, w Bieszczadach, działa ich oddział, jedno z ich mistycznych zapleczy. Czasami, jak się nie da kogoś przekupić czy ukatrupić, to trzeba zaczarować.

– Czemu nie próbowałeś z tym walczyć?

– Zginęło wiele osób, zanim mnie złamali. Każdego da się przekonać, to kwestia liczby ściętych głów bliskich ci osób.

– Nie wiem, czy chcę tracić głowę dla zasad.

– Obawiam się, że nie będziesz miał wyjścia. Masz niesamowity potencjał i oni nie dadzą ci spokoju. Może już nie dali.

Marek przez chwilę się zastanawiał, czy wspomnieć o rozmowie z Józefem Aniołem, ale postanowił na razie nie odkrywać kart. Poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie.

– Coś dziwnie się czuję, co mi dałeś do picia? – zapytał Zapadka.

– Spokojnie. To napar z ziół przewodnika. Przyjechałeś tu w konkretnym celu. Nie wiem, czego szukasz, ale jeśli będziesz intensywnie o tym myślał, twój umysł poszybuje w tamtym kierunku. Staraj się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Teraz połóż się wygodnie, widzimy się za godzinę.

Marek szybował nad lasami. Rozpoznał knajpę w Ustrzykach Górnych. Dalej leciał przez Połoninę Caryńską, przystanął na chwilę na Kruhlym Wierchu. Tajemniczy głos wołał od strony Połoniny Wetlińskiej. Kiedy wznosił się nad Sanem, rzeka kazała mu płynąć z prądem. Nie rozpoznawał miejsc, pierwszy raz widział je z góry. Wiedział, że meandry rzeki doprowadzą go do Soliny. Nie doleciał do jeziora. Osiadł na ruinach miejsca przypominającego kościół, może cerkiew. Nieopodal znajdował się cmentarz. Na prawo od cmentarza stało kilka jabłonek. Nagle coś kazało mu wracać i się obudził. Nikifor siedział na zydlu, strugając jakąś figurkę.

– I jak podróż? – zapytał Niki.

– W mordę jeża, nigdy nie latałem! Nie jestem pewien co do miejsca. Wydaje mi się, że to w okolicach zalewu. W wakacje to sprawdzę, będę pracować na przystani.

– Nie chcę cię poganiać, ale zbliża się wieczór. Popchnąć WSK-ę?

– Spokojna twoja rozczochrana. Dziadek dba o maszynę, odpali za pierwszym kopem. – Z dumą wykrzyczał Marek.

Motocykl nie narobił wstydu. Jeden gar zagrał piękną melodię i chwilę później z charakterystycznym pierdzeniem Marek pędził do Czarnej Góry. Nieco jeszcze oszołomiony cieszył się, że ewentualna kontrola – dmuchanie w balonik – nie powinna niczego wykazać po spożyciu ziół przewodnika. Ekipa w Stuposianach leżała już wygodnie ululana w M1 – tak zwykło się nazywać przystanek PKS. Obyło się bez przygód. Pół godziny później zaparkował maszynę w stodole i wykonał codzienną dawkę obowiązków w zagrodzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: