Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brighton - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 marca 2017
Ebook
29,99 zł
Audiobook
81,28 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Brighton - ebook

Mroczna bostońska dzielnica, męska przyjaźń i niewyjaśnione zbrodnie

Piętnastoletni Kevin Pearce, bejsbolista i wzorowy student, opuszcza Brighton, dzielnicę Bostonu. Wraz z przyjacielem Bobbym Scalesem popełniają okrutną zbrodnię, tłumacząc swoje postępowanie względami honoru. Kevin chce się przyznać do winy, jednak decyzja o wyjeździe zostaje podjęta za niego. Bobby ma zostać na miejscu i stawić czoła konsekwencjom.

Dwadzieścia sześć lat później Kevin dostaje Nagrodę Pulitzera. W tym samym czasie okazuje się, że Bobby jest głównym podejrzanym w śledztwie, które wszczęto po serii morderstw w Brighton. Kevin musi wrócić w rodzinne strony. Pragnie chronić przyjaciela i ich wspólną tajemnicę. Doprowadzenie sprawy do końca wymaga od niego jednak nie tylko konfrontacji z mordercą, ale także z własnym sumieniem. 

 „Zaj***ste! Świetna książka“. —Stephen King

„Nie mogłem jej odłożyć“. —John Grisham

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-517-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

1971

Pierwszy raz spotkał Bobby’ego Scalesa nad brzegiem rzeki Charles. Nie robił nic specjalnego, puszczał kaczki po szaro-zielonej wodzie i patrzył na odblaski słońca tańczące na warstwie benzyny, która dryfowała po powierzchni. Odwrócił głowę, akurat gdy Bobby wychodził ścieżką zza zakrętu. Był od niego starszy, miał może dwanaście, trzynaście lat. Kruczoczarne włosy i twarz zbielałą na tle rozpalonego nieba. Szedł z pochyloną głową i kopał ziemię pod nogami, a na ramieniu niósł torbę z juty. W torbie coś się ruszało.

– Cześć – powiedział Kevin.

Znał Bobby’ego z widzenia i wiedział, że nikt z nim nie zadzierał. I nie chodziło wcale o to, że Bobby był duży, bo nie był. Ani o to, że nosił spluwę czy nóż. Mógł być uzbrojony, choć Kevin nic o tym nie wiedział. Bobby nie miał rodziców, a to na ogół wywoływało u innych szacunek, ale w jego przypadku działało przede wszystkim milczące, bezlitosne spojrzenie, którym potrafił każdego przeszyć na wskroś. Wszyscy w Brighton wiedzieli, że Bobby Scales się nie opierdala. I że lepiej nie wchodzić mu w drogę.

– Co tu robisz? – zapytał Bobby.

Kevin próbował nie patrzeć na torbę, która drgała lekko przy nogach Scalesa.

– Puszczam kaczki. Jestem Kevin.

– Wiem, kim jesteś.

– Co masz w torbie?

Bobby ukucnął i otworzył worek. Ze środka wychylił się psi łeb, żółte kły zajaśniały w słońcu. Bobby położył mu na pysku uspokajająco dłoń.

– Związałem mu łapy, żeby nie mógł wstać. I tak jest bardzo słaby.

– Co mu się stało?

– Znasz Grubego Franka?

Wszyscy znali Grubego Franka Tessio. Jeździł zieloną barracudą i lubił siedzieć w pojedynkę na ławce w parku, gdzie oglądał mecze bejsbola i palił cygara w zimnym świetle księżyca. Któregoś dnia zatrzymał się przy krawężniku, na którym siedział Kevin. Spojrzał na niego swoimi małymi oczkami i szeroko się uśmiechnął. Kevin dał nogę, zanim Gruby Frank zdążył otworzyć drzwi od strony pasażera.

– Skurwiel trzyma go w piwnicy – powiedział Bobby. – Bije go metalową rurką, więc mu go zabrałem.

Kevin zaczął liczyć żebra u wychudłej psiny, zatrzymał się na szóstym. Zwierzę miało smukły pysk kundla i białe cętki wzdłuż karku. Zamglone oczy obrysowywała jaskrawa czerwień. Kevin podszedł bliżej, pies kłapnął zębami i spróbował się podnieść.

– Lepiej stań dalej – ostrzegł go Bobby.

Kevin usiadł pod drzewem.

– Co z nim zrobisz? – zapytał.

Bobby podrapał psa za uszami. Były krótkie i zawinięte, jak dwa kawałki wyschniętej skóry. Zwierzę ciężko dyszało, wystawiając, to znów chowając język.

– Pójdę wzdłuż rzeki. – Bobby pokazał na kępkę drzew. – Jak kogoś zobaczysz, to krzyknij, dobra?

Kevin przytaknął. Nie wiedział, czemu się zgodził i dlaczego jeszcze nie zwiał. Ale nigdzie się nie ruszył. Tymczasem Bobby zaniósł torbę z psem w dół niewielkiego zbocza. Kevin lekko się przesunął, żeby lepiej widzieć sylwetkę chłopaka z psem na tle słońca odbijającego się od powierzchni rzeki. Bobby się pochylił i przytulił łeb zwierzaka do siebie. Wydawało się, że trwa to wieczność. Wreszcie usiadł i przez jakiś czas głaskał psa po pysku, patrząc na wodę. Potem zaczął wyjmować z torby kamienie. Płaskie i ciężkie. Wepchnął głowę psa do worka i związał go sznurkiem. Znowu się nachylił i coś szepnął. Kevin przypomniał sobie swoje służenie do mszy i widok księży za ołtarzem, modlących się pod nosem, z dłońmi nad kielichem. W końcu Bobby wziął w garść największy z kamieni, uniósł wysoko rękę i z całej siły uderzył w torbę. Raz, drugi, trzeci. Worek nawet nie drgnął. Pies ani razu nie zaskomlał. Po wszystkim Bobby włożył kamienie do osobnej torby, którą przywiązał do drugiego końca sznurka. Wszedł do rzeki, aż woda sięgnęła mu do ud, i puścił worek. Widząc, że torba tonie, zrobił ręką znak krzyża. Kiedy wrócił na miejsce, Kevin ciągle siedział pod drzewem. Obejmował się oburącz i płakał jak dziecko, bez najmniejszego wstydu. Bobby usiadł obok i podniósł z ziemi kamyk, biały z jednej strony, czarny z drugiej. Gładki jak szkło.

– Trzy razy wyciągałem go z piwnicy Franka, ale ciągle do niego wracał. – Bobby rzucił kamień do rzeki. Kaczka odbiła się trzy razy i zatonęła. – W końcu zrozumiałem. Niektórym najlepiej służy śmierć. I najlepiej się z tym pogodzić.

Kevin patrzył przed siebie. Świat wirował po bladych orbitach wokół oczu Bobby’ego Scalesa. Życie, śmierć i wszystko, co pomiędzy. Dziesięć minut później torba wciąż nie wypłynęła na powierzchnię. Bobby wstał, rzucając cień na Kevina. Chwilę później obaj sobie poszli.1

Uderzasz zawsze z bioder i ramion. Chyba że za dużo myślisz – wtedy nigdy ci się nie uda. Ale Kevin miał piętnaście lat i jego świat wciąż jeszcze był dosyć prosty. Zobaczyć piłkę. Uderzyć piłkę. Biodra i ręce.

Chłopak z Charlestown stał za górką i pocierał dłońmi nową piłkę. Zupełnie jak James „Catfish” Hunter. Kevin odszedł od mety i wziął do ręki trochę ziemi. Jak Carlton „Beczka” Fisk. Miotacz wrócił na swoją pozycję, ale Kevin się nie śpieszył. W boksie za jego plecami tłoczyły się wściekłe białe twarze zawodników przeciwnej drużyny. Ktoś krzyknął, żeby grał dalej. Kevin nawet się nie odwrócił, tylko kazał im spadać. Łapacz też coś rzucił pod nosem i w końcu sędzia zdjął maskę i kazał się wszystkim zamknąć. Kevin machnął kilka razy kijem, żeby wyczuć jego ciężar. W końcu spojrzał w stronę miotacza. Patrzył, jak on na niego patrzy. Podszedł do mety domowej, ciągnąc kolcami butów po twardym piachu. Wyczerpał już wszystkie strajki i skrócił chwyt o jakieś dwa centymetry. Tommy Doucette odsunął się od drugiej mety. Ktoś zawołał od strony lewej krawędzi placu. Kevin dźgnął czubkiem kija powietrze między sobą a miotaczem. Jego przeciwnik się zamachnął i rzucił. Szybka piłka do wewnątrz, ale nie dość do wewnątrz. Kevin otworzył biodra i wyrzucił ręce przed siebie. Gdy tylko trafił, wiedział, że trzeciometowy nie ma szans. Pytanie tylko, czy piłka nie wyleci poza plac gry. Rwąc się do biegu, Kevin spojrzał w tamtą stronę. Piłka odbiła się od linii i poleciała w grupkę kibiców, którzy rozpierzchli się w nagłej fali styropianowych kubków i butelek piwa. Sędzia zawołał „fair!”, akurat kiedy Kevin dopadał pierwszej mety i ruszał do drugiej. Z przyzwyczajenia zrobił poślizg, mimo że łącznik już i tak go wykluczył, dotykając go rękawicą w głowę. Tymczasem Tommy Doucette był już przy mecie domowej, niesiony na ramionach kolegów. Brighton grali na stadionie przeciwnika, ale na półfinał zostali wyznaczeni jako gospodarze. I właśnie wygrali 3:2.

Kevin stał na drugiej mecie, serce biło mu jak szalone. Koledzy z drużyny zaczęli biec w jego stronę. Tworzyli całą serię ubrudzonych trawą fotograficznych kadrów, które miały mu się na zawsze utrwalić w pamięci. Zanim go dopadli, zdążył zdjąć i odrzucić kask, ale nie miał pojęcia, gdzie wylądował. Rzucili się na niego i wgnietli w twardą ziemię, a kilkuset miejscowych patrzyło na ich tryumf i głośno klęło. Dla piętnastolatka gra była czymś łatwym, odrębnym światem. Ale ten czas zbliżał się do końca i w głębi duszy Kevin przeczuwał, że takich emocji nie przeżyje już nigdy.

Z Charlestown wyjeżdżali oszołomieni. Kevin siedział na tylnym fotelu przeżartego rdzą kabrioletu Teddy’ego Boyle’a, asystenta ich trenera. Największą sławę przyniósł mu fakt, że kiedyś go aresztowali, po tym, jak sąsiad znalazł jego żonę martwą w ich łóżku. Teddy przysięgał na wszystko co święte, że spał obok jej zwłok przez dwie noce i niczego nie zauważył. Tłumaczył policji, że zawsze miała głęboki sen i że rzadko kiedy ze sobą rozmawiali. Kiedy sekcja wykazała potężny udar mózgu, Teddy wyszedł na wolność. I miał genialną anegdotę na wieczory z kumplami.

Dał każdemu z chłopaków po kiju, na wypadek gdyby mieli kłopot z wydostaniem się z Charlestown. Miał na głowie kapelusik Budweisera, a za spodnie zatknął sobie zimną butelkę i w takim ekwipunku toczył się przez Thompson Square, wkurzając tutejszych klaksonem. Gdy już wjechali na Storrow Drive, powiedział, że mogą schować kije, i dał każdemu po piwie, które cudownie drapało ich w gardła. Teddy jechał sto dwadzieścia na godzinę i intonował przyśpiewki o Brighton i pucharze miasta. W pewnym momencie minęli Harvard i jego wieżę zegarową, lśniącą szkarłatem i bielą po drugiej stronie rzeki. Kiedy wjeżdżali na Oak Square, na ulicach gromadził się już tłum ludzi wychodzących z pobliskich barów. Charlestown było mistrzem Bostonu trzy lata z rzędu i wszyscy spodziewali się czwartego tytułu. Nikt nie dawał chłopakom z Brighton najmniejszych szans. Teddy okrążył Tar Park, prawie nie zdejmując ręki z klaksonu, i w końcu zajechał przed Oak Square Grill. Trener Kevina, Jimmy Fitz, ochrzcił samochód piwem. Gdy tylko chłopaki wysiadły, chwycił Kevina za kark i podrapał mu twarz swoją szczeciniastą brodą.

– I co ci mówiłem? Co ci mówiłem?

Jimmy puścił Kevina i zaczął tańczyć w rynsztoku. Kevin próbował powiedzieć, że został im jeszcze jeden mecz, ale trener go nie słuchał. Ktoś zawołał jego imię i Jimmy oddalił się w tamtą stronę, tylko raz się zatrzymując, żeby odchylić głowę do tyłu, rozłożyć ręce i zawyć na cały głos. Kevin znów był sam. Ruszył przez wypełniający ulicę tłum, po drodze przyjmując uściski i gratulacje. Na środku Oak Square było rondo z niewielkim trawnikiem i parkowymi ławkami. W Brighton wszyscy nazywali to miejsce Kołem. Na jednej z ławek siedział Bobby Scales. Przyglądał się zabawie i pił mrożoną kawę.

– Wygraliście?

– Tak.

Kevin usiadł obok niego.

– Jak ci poszło?

– Trzy podejścia, dwa uderzenia. Pojedyncze i podwójne.

– Z kim gracie następny mecz?

– Finał z Dorchester. Chyba w centrum. W Boston Commons czy gdzieś.

Bobby dokończył frappé i wyrzucił kubek do kosza.

– Grałem tam. Fajne boisko. Zero kamieni, prawdziwa trawa. Mają nagłośnienie.

– Nie gadaj.

– Serio. Ogłaszają nazwisko każdego uderzającego.

Bobby był najlepszym bejsbolistą w historii Brighton. Kevin do dziś pamiętał ten wieczór, kiedy widział z trybun, jak Scales wybija trzy piłki za płot po prawej stronie boiska. Brighton przegrało z Medford 5:6, ale po meczu wszyscy mówili tylko o wspaniałym, leworęcznym uderzeniu Bobby’ego.

– Ci z Dorchester są zawsze twardzi – powiedział Bobby. – Dużo hokeistów.

Kevin wzruszył ramionami, jakby go to nie obchodziło. Bobby bacznie mu się przyjrzał.

– Skoczymy na pizzę? – zapytał Kevin.

Przeszli na drugą stronę Washington Street do pizzerii Imperial. Właściciel, drobny, schludny Włoch, na którego wszyscy wołali Joe, siedział przy stoliku i składał tekturowe pudełka, czytając czasopismo o piłce nożnej.

– Wygraliście? – zapytał Joe.

Kevin przytaknął.

– Zuchy. Zjecie coś?

Bobby pokazał dwa palce. Jedli, siedząc na krawężniku. Gorący sos pomidorowy z serem, przypalone plasterki pepperoni tonące w tłuszczu i miękkie ciasto. Kevin dopiero teraz zauważył, że ma rozdarte i zakrwawione spodnie. Podwinął nogawkę, żeby usunąć ze skóry żwir i ziemię.

– Pracujesz jutro? – spytał go Bobby.

Kevin pełnił weekendowe dyżury w firmie taksówkarskiej babci. Bobby mieszkał w pokoju nad biurem. Jako dziecko zaliczył kilka domów zastępczych i w wieku trzynastu lat wylądował w sierocińcu prowadzonym przez jakichś księży w Cambridge. Potem przygarnęła go babcia Kevina. Pamiętał dzień, kiedy przyprowadziła go do domu. Przysięgała na głos, że już nigdy w życiu nie pójdzie na mszę, a potem przesiedziała całą noc w kuchni ze swoją córką. Rozmawiały półszeptem, paliły papierosy i odmawiały różaniec. W wieku szesnastu lat Bobby przestał chodzić do liceum. Nie był głupi, wręcz przeciwnie, ale postanowił, że właśnie tak będzie, i następnego dnia zaczął jeździć taksówką.

– Chciałem przyjść o dziewiątej – powiedział Kevin.

– Przyjdź o siódmej. Pojedziemy za szkołę. Pojeździsz trochę.

– Nie mam prawka.

– Chrzanić prawko. Nie wyjedziemy poza parking. Poza tym twoja babcia nie ma nic przeciwko. – Bobby klepnął Kevina w daszek czapki. – Gratuluję wygranej. Teraz załatwcie Dorchester.

Bobby wstał i poszedł na tę samą ławkę na środku Koła. Wyciągnął nogi do przodu i położył obie ręce na oparciu. Patrzył beztrosko na toczące się przed nim życie. Kevin przyjął podobną pozę. Oparł się łokciami o chodnik i zsunął stopy do rynsztoka. Na rondo wjechał samochód i zwolnił. Bobby machnął do kierowcy, żeby jechał dalej. Po drugiej stronie placu Teddy Boyle stał na masce swojego wozu i śpiewał jakąś piosenkę, a w środku ktoś wtórował mu klaksonem. Jutro wszystkich czekał powrót do pracy. Jutro wyjdą ze swoich dwupiętrowców, żeby kasować bilety w metrze, wbijać gwoździe w ściany jakichś bogatych damulek w Newton albo naprawiać gaźniki i łatać opony w Allston. Popijać lunch piwem, gotować się ze złości i topić w smutkach. Ale to wszystko jutro. Dzisiaj świętowali.

Szedł sam Champney Street, koślawym szlakiem bliźniaków i dwupiętrowych domów, rozświetlonych na noc żółtą wstęgą, która wiła się pod górę i znikała gdzieś w mroku. Po jego prawej drgnął jakiś cień i w oknie na pierwszym piętrze błysnęła twarz pani Chin. Razem z mężem prowadziła lokalną pralnię, nad którą mieszkali z córeczkami w trzech pokojach. W dzieciństwie Kevin bał się pani Chin i nie lubił na nią patrzeć, bo jej twarz pokrywały białe plamy. Jego babcia tłumaczyła mu, że rodzina Chinów mieszkała w Hiroszimie, kiedy „zrzucili bombę atomową”, i wybuch spalił kobiecie twarz. Kevin zapytał, czemu babcia mówi „zrzucili bombę”, skoro to „my ją zrzuciliśmy”. Odparła, że ma rację, i spytała, kiedy zrobił się z niego taki mądry chłopiec. Teraz Kevin się zawahał, ale w końcu uniósł dłoń, żeby zamachać do staruszki. Śledziła go wzrokiem i wyglądała jak przywiązane do drzewa zwierzę, które nigdy już nie zaufa człowiekowi. Szedł dalej w stronę domu numer osiem. W wykuszu od ulicy paliło się światło. To jego ojciec siedział w swoim fotelu, pił jedną whiskey za drugą, palił cygaro i nucił coś pod nosem. Na pewno wiedział już o meczu i o wygrywającym uderzeniu Kevina. I bez wątpienia skręcało go z zazdrości.

Kevin skręcił w ukrytą ścieżkę, która biegła wzdłuż dalszego boku ich dwupiętrowca. Światło z werandy rzucało koślawe cienie na zarośniętą chwastami działkę udającą ogródek na tyłach domu. Z jednej strony odgradzał ją rząd drzew, z przeciwnej granicę stanowił Indiański Las, dwa akry drzew, granitowych skał i dziko rosnącej trawy. Indiański Las należał do kościoła i był ulubionym miejscem wszystkich okolicznych dzieciaków, które chciały się upić, pobzykać albo – jeśli szczęście im dopisało – i to, i to. Na samym końcu działki stał piętrowy budynek z dwuspadowym dachem, a dookoła niego kilka ciemnych kształtów. Biuro firmy taksówkowej jego babci. Kevin rozważał przez chwilę pójście do biura i przespanie się na kanapie. Były tam koc, parę poduszek i telewizor. W końcu jednak wbiegł po schodach ich domu i wśliznął się bezgłośnie do środka.

Spał na materacu, który leżał na podłodze dawnej spiżarni. Nieco dalej jego siostry miały swoje łóżka w jednej z dwóch prawdziwych sypialni. Kevin uchylił ich drzwi. Z dużego pokoju dobiegały go głośne dźwięki meczu Soksów w telewizorze. Dwa wąskie łóżka zajmowały całą szerokość pokoju. Nad jednym łóżkiem wisiały plakaty filmowe: Bambi, Dumbo, Czarnoksiężnik z Krainy Oz, prawie wszystko, w czym grała Julie Andrews. Młodsza siostra Kevina, Colleen, miała dziewięć lat i już była zanurzona po uszy w świecie fantazji, ale trudno było się temu dziwić. Na półce nad drugim łóżkiem stał gruby słownik medyczny i ciężki podręcznik anatomii. Książki należały do Bridget, która była młodsza od Kevina o trzy lata i lubiła grzebać się w bebechach, zaglądać pod powierzchnię. Tyle tylko, że zamiast rozkręcać toster w kuchni, odrywała odnóża pająkom i przyglądała się, jak się bez nich wiją. Kevin miał już wyjść z ich pokoju, kiedy Colleen podniosła głowę, potrząsnęła swoimi długimi lokami, ziewnęła i zapytała:

– Która godzina?

– Prawie dziesiąta. Śpij.

Znów ziewnęła i rozciągnęła nogi pod kołdrą. Colleen nadal umiała spać jak niemowlę i Kevin jej tego zazdrościł, choć nie wiedział dlaczego.

– Wygraliście? – spytała.

– Pewnie.

Colleen wyciągnęła dłoń, a Kevin włożył w nią piłkę. Był to rytuał, który zapoczątkowali w pierwszych dniach lata. Na każdej piłce zapisywała datę i trzymała je w pudełku pod łóżkiem. Kevin udawał, że robi to dla swojej młodszej siostry, ale tak naprawdę bardzo to lubił i czuł się trochę jak profesjonalny bejsbolista dający swojej wielbicielce piłkę z autografem. Colleen przyglądała się nowej zdobyczy, kiedy spod skotłowanej kołdry wyłoniła się nagle czyjaś dłoń i błyskawicznie ją zabrała. Colleen spojrzała na Kevina i do jej wielkich oczu zaczęły już napływać łzy.

– Przestań. – Kevin skarcił Bridget, która wyjrzała spod pościeli i rzuciła mu szelmowski uśmieszek.

– A niech sobie płacze.

Colleen zaraz miała się rozbeczeć. W dużym pokoju ktoś się poruszył.

– Masz. – Dał siostrze inną piłkę. – Ta jest lepsza, bo nią wygraliśmy mecz.

Mała momentalnie się rozpromieniła.

– Naprawdę?

– Nie naprawdę – oznajmiła Bridget. – To tą wygrali. Dlatego chciał ci ją dać.

W pamięci Kevina ożył obraz ich mamy z palcami pokrytymi żelem do włosów, układającej włosy Colleen w grube loki i wzdychającej z zachwytu nad tym, jak opadają na plecy małej. Tymczasem Bridget siedziała w rogu, patrzyła na to w lustrze i kipiała nienawiścią do wszystkich, a najbardziej do samej siebie. Kevinowi zrobiło się smutno i wyrwał piłkę z dłoni Bridget sprawnym, szybkim ruchem starszego brata.

– Obydwie macie spać. Colleen, na razie trzymaj tamtą i jutro się zobaczy.

W korytarzu znów rozległo się jakieś skrzypienie. Ktoś podszedł do drzwi i wrócił do dużego pokoju.

– Lepiej stąd uciekaj, zanim zejdzie.

Bridget powiedziała to takim tonem, że równie dobrze mogłaby wprost nazwać go tchórzem. Kevin czuł na sobie jej świdrujący wzrok, kiedy odchodził w stronę swojego pokoju. Położył się na posłaniu pod wysokim oknem, patrzył na świat sunący leniwie w świetle księżyca i nasłuchiwał kroków, aż wreszcie zasnął.2

Katie Pearce zaciągnęła się mocno papierosem. Odczekała, aż dym wsiąknie w jej płuca, i dopiero wtedy wypuściła z nich powietrze. ON miał się niedługo obudzić. Musiała jak najszybciej wyprawić Kevina z domu i już teraz zabrać się do śniadania. Powiodła wzrokiem po Indiańskim Lasku, który nawet o świcie wyglądał złowieszczo. Jej myśli pomknęły za wzgórze wznoszące się na jego tyłach. Na szczycie wzniesienia stała Akademia św. Andrzeja, gimnazjum dla dziewcząt. Jej szkoła przed dwudziestoma laty. Ukończyła ją w 1955 roku. Katie jeszcze raz nabrała dymu w płuca. Wspomnienia wypłynęły krętą, szarą smugą. Starzy, wychudli mężczyźni o długich nosach, z żółtymi zębami i pożółkłym zarostem, przycupnięci na chybotliwych drewnianych krzesłach. Chropawe zaczerwienione policzki pod zimnymi czarnymi oczami. Bostońscy bramini, błękitnokrwiści. Przypomniała też sobie swoich rywali. Czworo innych uczniów, sami chłopcy. I wszyscy bacznie się sobie przyglądający. Dwójka szeptała coś w rogu sali. Jeden chyba chciał coś powiedzieć, ale go zgasiła. Ze strachu ściskało ją w żołądku. Przyjechali z elitarnych szkół. Prawdziwa śmietanka. Jeśli ona była Dawidem, to oni jej Goliatami. Finaliści stanowych mistrzostw oratorskich. Święty Andrzej nigdy wcześniej nie był gospodarzem tych zawodów, nikt z jej szkoły ich nie wygrał. Katie miała być pierwsza. Siostry były tego pewne, więc złożyły wszystko, co miały, na barki tej siedemnastolatki. Najzdolniejszej w swoim roczniku. I ona szaleńczo je za to kochała. Aż do tego momentu. To już nie było zwykłe ćwiczenie, nie stała na końcu korytarza naprzeciwko siostry Ellen, która pstrykała drewnianym klikerem i kazała jej doskonalić dykcję. Teraz było inaczej niż na turnieju kwalifikacyjnym, na który pojechały całą drużyną – dziewczęta z Akademii: bystre, opanowane, skromne, pewne siebie. I budzące grozę. To było wtedy. Teraz sytuacja się zmieniła. Finaliści stawali przed komisją pojedynczo. Pierwszy mówca był w ostatniej klasie w Groton. Położył dłonie na pulpicie i pochylił się lekko do przodu. Każdy gest przychodził mu z łatwością, a mówił tak, jakby jego głosem rozmawiały ze sobą dwa pokolenia możnych Nowej Anglii. Kiedy skończył, zszedł ze sceny nieśpiesznym krokiem i minął Katie, ledwo zwracając na nią uwagę. Wtedy wywołano jej nazwisko, a po nodze popłynęła jej cienka strużka moczu.

Głupia irlandzka krowa, tępa suka, kurwa.

Katie spojrzała na swoją publiczność. Jeden z sędziów, najstarszy, z siwymi włosami i fioletowymi ustami, wyjął z kieszeni chusteczkę i zamachał do niej, żeby zaczynała. Katie otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko suchy skrzek. Staruszek wytarł wargi, nachylił się w bok ku szepczącemu mu coś na ucho koledze i szeroko się uśmiechnął. Gdzieś zgrzytnęło odsuwane krzesło i Katie poczuła wzbierającą w niej falę wstydu. Miała kompletną pustkę w głowie. Odwróciła się i wybiegła. Uciekła przed swoją przedwcześnie zmarłą przyszłością, żeby skryć się w przyjemnym chłodzie przeszłości. Jedna z zakonnic znalazła ją w końcu w toalecie. Powiedziała Katie, że nic się nie stało i że następnym razem pójdzie jej lepiej. Ale siostra Ellen nigdy już nie odnosiła się do niej w ten sam sposób co dawniej. Wszyscy w szkole patrzyli na nią inaczej. Jej jedyna szansa na lepsze życie utonęła w potoku łez i lęku i Katie stoczyła się w dół wzgórza, z powrotem w dolinę sadzy i popiołu, w której było jej miejsce, w której wszyscy już na nią czekali, krzywo uśmiechnięci, szczerzący swoje ostre, błyszczące zęby. Żarówka, która przez chwilę tak mocno zaświeciła w jej głowie, nagle pękła. Żarnik jeszcze przez ułamek sekundy lśnił na czerwono, ale potem jej umysł zgasł na zawsze.

Głupia irlandzka krowa, tępa suka, kurwa.

Katie Pearce wyrzuciła niedopałek w poranną bryzę i patrzyła, jak gaśnie w trawie. Z wnętrza domu dobiegały nowe odgłosy. ON miał się zaraz obudzić. Musiała się zabrać do śniadania. I wyprawić swojego jedynego syna, żeby nie zeżarli go żywcem.3

Kevin obudził się w gryzącym smrodzie papierosów. Skrzywił się, bo czuł go w pościeli i na swoim ubraniu. Jego matka już nie spała – wiedział, że stoi na werandzie od strony ogródka i pali w porannym chłodzie. Podciągnął kołdrę do brody, jeszcze parę chwil chciał się nacieszyć ciepłym posłaniem. W oddali słychać już było odgłosy porannej rundy Szmaciarza, który nawiedzał okolicę swoim przedpotopowym pikapem, walił łyżką w blaszaną puszkę wywieszoną przez okno kierowcy i piłował śpiewnym głosem:

– Stare szmaty, stare szmaty, stare szmaaaaty!

Kevin słuchał jego melodii, aż wybrzmiała za wzgórzem. Znów zapadła cisza. Jego matka weszła do środka i zaczęła się krzątać po kuchni, szurając kapciami o popękane linoleum. Kiedy czajnik zagwizdał, Kevin się ubrał i poszedł do kuchni.

Jak na wczesny wrzesień, było dosyć zimno. Kaloryfery jeszcze nie grzały, więc matka rozpaliła w piekarniku i otworzyła drzwiczki. Kevin usiadł na krześle przy gorącej komorze i pił herbatę, którą matka mu zaparzyła.

– Zrobić ci? – Pokazała mu pudełko kukurydzianych muffinów.

Kevin je uwielbiał, a jego matce wydawało się, że robiąc mu je, niweluje wszystkie krzywdy. Niedrogo jej to wychodziło – jedno opakowanie kosztowało dziewiętnaście centów.

– Pewnie. Z chęcią zjem.

Większego rozgrzeszenia nie potrzebowała. Dziesięć minut później muffiny były gotowe. Marne, proste danie, ale gorące i ze sporą porcją masła. Kevin zjadł dwa i popił herbatą. Matka siedziała z nim przy stole i patrzyła w jakąś pustą przestrzeń, którą tylko ona widziała. Po kilku minutach wyprostowała plecy i zerknęła w stronę przedpokoju.

– Twój ojciec wstał.

Kevin usłyszał strach w jej głosie i natychmiast poczuł, że lęk pęcznieje też w jego brzuchu. Zgarnął z talerza jeszcze jedną babeczkę, zawinął ją w serwetkę i ruszył do tylnych drzwi. Mama pomogła mu włożyć kurtkę.

– Eeeej – jęknął, wyrywając się z jej objęć, ale i tak zdążyła go pocałować w policzek.

– Mam cię. – Wytarła wilgotne miejsce kciukiem i odgarnęła mu włosy z czoła. – Kocham cię, Kevin.

– Muszę iść.

Złapała go za podbródek i zmusiła, by na nią spojrzał.

– Mówię serio. Wiesz, prawda?

– Wiem. – Z łazienki słychać było szum lejącej się wody. – Muszę iść.

Skinęła na sufit.

– Wejdź do niej na chwilę.

– Spóźnię się.

– Tylko na chwilę.

Kevin zgarnął swoją rękawicę i wyszedł na werandę, a matka zamknęła za nim drzwi. Przez cienką ścianę słyszał krzesło suwane po podłodze i ludzkie głosy. Wreszcie wbiegł na górę, biorąc po dwa schody na raz.

Kocur o gładkiej sierści siedział zadowolony w cieniu i patrzył na chłopca, który wbiegał bezgłośnie po schodach, z rękawicą bejsbolową obijającą mu się o udo. Chłopiec zniknął za drzwiami mieszkania na drugim piętrze, a kot o migdałowych oczach czekał, zerkając to na okna firmy taksówkowej, to na najwyższe piętro, gdzie mieszkała staruszka. Liście szeleściły na wietrze. Zwierzak zmrużył oczy i spojrzał w stronę słońca, zanurzonego w pięćdziesięciu odcieniach zimnego skwaru. Wstawało szybko i jego poranne promienie odbijały się od szyby w czyimś oknie. Kot rozciągnął mięśnie grzbietu i pomyślał o chłopcu. A potem o staruszce, która dopiero za godzinę miała przejść tędy w drodze do biura. Wreszcie wycofał się między krzaki i czekał dalej.4

Mary Burke sączyła herbatę i liczyła w myślach wszystkie niedopałki. Pochowała je po całym mieszkaniu, żeby mieć co palić późnym wieczorem albo przed świtem, kiedy pobliski sklep był nieczynny. Wstała od kuchennego stołu, poszła do dużego pokoju i wetknęła palce w kurz zebrany na gzymsie nad drzwiami. Resztka papierosa leżała w rogu, dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Mary zabrała ją z powrotem do kuchni, zapaliła i wciągnęła w płuca aksamitny dym. Bywało, że nocą czuła zalegającą w niej flegmę, gęstą i brązową. Czasem jej serce gubiło rytm, a wtedy rzęziła i kaszlała, dopóki nie udrożniła krtani, a tętno nie wróciło do normy. Chwilę później zapalała kolejnego, żeby pokazać płucom, kto tu rządzi. Leżała w łóżku, słuchała Larry’ego Glicka w radiu i puszczała kółka z dymu, myśląc o tym, jak ludzkie historie powtarzają się w nieubłaganych cyklach, a dni stapiają w jeden ponury ciąg.

Urodziła się sześćdziesiąt lat temu, przy tym samym stole, przy którym dzisiaj jadała śniadanie, jako siódme i przedostatnie dziecko swoich rodziców. Wyrosła na cichą i bystrą dziewczynę. Jej matka umarła, gdy Mary miała trzynaście lat. Sąsiadom powiedzieli, że spadła ze schodów, ale Mary w to nie wierzyła. Kiedy z tych samych schodów spadł jej ojciec, Mary i Shuks (jej ulubiony z pięciu braci) spojrzeli z góry na jego ciało i oboje uznali, że tak będzie lepiej. Wyszła za mąż zimą 1932 roku, w wieku siedemnastu lat. Dzisiaj pewnie uznano by to za gwałt, ale jak już jej przyszły mąż ją rozdziewiczył, to nie miała specjalnie wyboru. Poza tym rozważanie alternatyw tylko drenowało ją z sił. Mary natłukła szóstkę dzieci w osiem lat. Kiedy się nad nią pochylał, gapiła się w popękany sufit. Jej mąż był toczka w toczkę jak jej ojciec. Z tą różnicą, że mąż był trochę mądrzejszy i nie na żarty się jej bał. O tyle mocniej musiał ją bić.

Urządziła szafę, kiedy jej najstarsze dziecko miało dwanaście lat. W środku zainstalowała czarny rygiel, a podłogę wyściełała kołdrą i poduszkami. Dzieciaki słyszały w nocy jego kroki na schodach i zjawiały się w jej sypialni z buziami rozjaśnionymi zimnym światłem. Szła z nimi z powrotem do ich pokoju i wszyscy wciskali się do szafy. Ona wchodziła ostatnia i zasuwała rygiel. A potem siedzieli i czekali. Za pierwszym razem walił pięściami w drzwi. Stare deski drżały, a farba pękała i odpadała cienkimi płatkami. Ale rygiel nie puścił. Jedna z dziewczynek się rozpłakała, więc Mary ją przytuliła i otarła jej łzy zewnętrzną stroną dłoni. Po drugiej stronie jej mąż postawił sobie krzesło przed szafą i zaczął mówić do swojej rodziny. Do każdego po kolei. Dziewczynki były kurwami. Chłopcy – pedałami. Ich matka? Już na ich pierwszym spotkaniu mu obciągnęła. W alejce za Oak Square. Ona mu ciągnęła, a on patrzył, jak mu ciągnie. Więc teraz już wiedziały. I jak się z tym czuły? Mary mogła mu powiedzieć, że nie wzbudzało to żadnych uczuć, ale on już swoje wiedział. I któregoś dnia miało go to zabić.

Zaciągnęła się ostatni raz i zgasiła papierosa kciukiem, zarazem gasząc wspomnienia. Na zewnętrznych schodach zadudniło. Powoli się podniosła i podeszła do drzwi dokładnie w momencie, kiedy się otwierały. W progu stał jej wnuczek, Kevin. Chłopak patrzył na swoją babcię w promieniach porannego słońca.

– Cześć, babciu.

– Chcesz herbaty?

– Muszę lecieć.

– Zostań na chwilkę.

Usiedli przy kuchennym stole. Mary już wyczuwała w nim smutek. Płynął w tej rodzinie przez wszystkie pokolenia. Niektórzy z nich byli odporni. Ich niewzruszone twarze mówiły o duszach wyściełanych grubą warstwą kamieni. Ale byli też tacy jak on. Mary rozpoznała znajomy ucisk w klatce piersiowej i strach, który kwaśniał głęboko w brzuchu. Nowe pokolenie czekało na swoją porcję i nic nie mogła na to poradzić.

– Pracujesz dzisiaj? – spytała.

– Miałem pojeździć z Bobbym.

– Niech zgadnę: chciałeś pokierować.

– Bobby powiedział, że nie masz nic przeciwko.

– Doprawdy?

Jej śmiech przerodził się w charczący kaszel. Oboje czekali, aż się skończy.

– To co, mogę?

– Weźcie którąś ze starych taksówek. I błagam, nie walnijcie w coś.

Wstała, żeby napełnić czajnik.

– A ty przyjdziesz? – spytał Kevin.

– Pewnie zajrzę z rana i zobaczę, jak mi pójdzie.

– A co się dzieje?

– Nic. Ale odradzam starość. – Znalazła pudełko zapałek i rozpaliła jeden z palników. – Wygraliście wczoraj?

– Tak. Jesteśmy w finale. – Podniósł swoją rękawicę. – Mam trening o jedenastej.

Woda jeszcze nie wystygła po ostatnim gotowaniu, więc czajnik niemal od razu zagwizdał. Mary wyjęła pudełko herbaty Red Rose i wrzuciła torebkę do kubka. Herbata była jej stałą towarzyszką, lekarstwem na wszystkie rodzaje smutku, które nawiedzały jej serce. Od gotowania wody po szykowanie nieodłącznej grzanki – wszystko to stanowiło rytuał, który ją uspokajał. Wiedziała, że to niedorzeczne, ale świat zawsze wydawał się jej mniej szalony, kiedy rozmyślała o nim nad filiżanką herbaty. W każdym razie tak uważała i pal licho wszystkich myślących inaczej. Zalała torebkę wrzątkiem i postawiła kubek przed wnukiem. Potem zrobiła filiżankę dla siebie. Nasypała cukru i dodała mleka, a w końcu zabrała się do robienia tostów.

– Mama zrobiła muffiny. – Kevin wyjął z kieszeni białą serwetkę i ją rozwinął.

– Aha, no dobrze. – Znów usiadła i skubnęła kukurydzianą babeczkę. Wystukiwała stopą nerwowy rytm o nogę stołu. – Co u twojej mamy?

Katie Pearce była trzecią córką Mary Burke, najinteligentniejszą i tą, która została blisko matki.

– Dobrze.

– Powiedz jej, że wczoraj byłam w sklepie. Albo nie, sama jej powiem.

Nawet z mlekiem i cukrem herbata była mocna i aromatyczna. Sączyli ją przez chwilę w milczeniu.

– Tata wczoraj wrócił do domu? – spytała.

– Oglądał mecz w dużym pokoju.

– I tyle?

– I tyle.

Wyczuła jego ton i dała chłopcu spokój, skupiła się na krzyżówce w „Boston Globe”. Kevin wziął pierwszą stronę. Od dłuższego czasu karmił się aferą Watergate. Śledził najdrobniejsze zwroty akcji, kompletnie oczarowany przez Woodwarda i Bernsteina, i ich pojedynek z prezydentem. Babcia często patrzyła na niego z drugiego końca kuchennego stołu, dyskutowała o szczegółach sprawy i rzucając wyzwania, zmuszała go do bronienia własnych przekonań. Przy okazji miała rzadką przyjemność z obserwowania jego pączkującego umysłu. W ich rodzinie nikt nie poszedł na studia. On miał być pierwszy. I miał to być dopiero początek.

– O czym piszą? – zapytała.

„Globe” zamieścił retrospektywę afery Watergate z naciskiem na osobę Nixona i jego plany na resztę życia. Mary spojrzała na twarz byłego prezydenta i odsunęła gazetę.

– Oszust.

– Wystarczyło, żeby powiedział prawdę – odparł Kevin.

– Nie znasz republikanów.

– Tylko to musiał zrobić. Powiedzieć prawdę o włamaniu.

– Niby czemu miałby to zrobić?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, Amerykanie by mu wybaczyli. Po drugie, oczywiste było, że „Washington Post” go dorwie.

– Republikanie uprzedzili Kennedy’ego, że jak przyjedzie do Dallas, to go zabiją, i tak zrobili.

– Co to ma wspólnego z Watergate?

– To republikanie. Ot co. – Odłamała kawałek muffina i zamoczyła go w herbacie. – Słyszałeś o Brackett Street?

– Co?

– Jakiś czarnuch z Fidelis Way włamał się do mieszkania i prawie zamordował kobietę.

– Ja słyszałem, że nikogo nie było w domu.

– Miał przy sobie nóż. Myślisz, że co zamierzał nim zrobić?

– Skąd wiesz, że miał nóż? I skąd wiesz, że był czarny?

Mary Burke wstała i zaczęła nerwowo chodzić po kuchni. Strach teraz już szalał na dnie jej żołądka.

– Cholerne czarnuchy.

– Nienawidzę tego słowa, babciu.

– Nie mówię o wszystkich.

– Nieważne.

– Wczoraj widziałam jednego w naszym ogródku – rzuciła na szybkim wydechu.

– Kogo? Jakiegoś czarnego?

Kiwnęła głową. Była trzecia po południu. Zobaczył, że na niego patrzy zza zasłony w kuchni, i dał drapaka. Ale go widziała. I to jej wystarczyło.

– Może zna kogoś, kto mieszka w tej okolicy – powiedział Kevin.

– Uciekał jak szalony, gdy tylko mnie zobaczył.

– Babciu, ja też ciągle biegam po cudzych podwórkach.

Mary stęknęła. Chłopak dopił herbatę i włożył kurtkę.

– Bobby pewnie już czeka.

– Chodź tu. – Pocałowała go w policzek i pogłaskała po głowie. – Masz rację, Kevin. To okropne słowo.

– To czemu go używasz?

– Bo jestem starą kobietą i bardzo się boję. Ale powinnam być mądrzejsza.

Kevin oblał się rumieńcem.

– Nie musisz mnie przepraszać, babciu.

– Pewnie, że nie muszę. – Włożyła mu palce pod kołnierz i sprawdziła grubość materiału. – Nie zmarzniesz w tym?

– Nie.

Puściła go i wygładziła mu kurtkę.

– Zapytaj Bobby’ego, czemu dziś do mnie nie zajrzał.

– Nie lubię go o to pytać.

– Ale i tak to robisz.

Kevin przestępował z nogi na nogę.

– Lubisz go, co? – spytała Mary.

– Fajny jest – powiedział, wzruszając ramionami.

– Tak myślisz?

– No pewnie.

– Spójrz na mnie.

Kevin skupił wzrok na babci.

– Wiesz, że nie będę tu zawsze.

– Przestań.

– Nie wybieram się do grobu. Mówię tylko, że któregoś dnia mnie zabraknie.

– Okej, któregoś dnia. W dalekiej przyszłości.

– Jak to się stanie, sporo się zmieni.

– Na przykład co?

– Nie wiem, ale poczujesz pustkę i będziesz chciał ją czymś zapełnić. Taka jest ludzka natura. Chodzi o to, że ty jesteś wyjątkowy, widać to na kilometr.

– Babciu…

– To nie znaczy, że będzie ci łatwo. Może się jeszcze zdarzyć tak, że całe twoje życie zawiśnie na włosku i nie będziesz wiedział, co robić. Ani nawet czy w ogóle coś robić.

– Będę wiedział.

Zawsze był taki pewny siebie. W bezsenne noce tym właśnie martwiła się najbardziej.

– Nie będziesz. Będzie ci się zdawało, że wiesz, a to nie to samo. Obiecaj mi, że zaufasz Bobby’emu. On ci pomoże. Zrobi wszystko, co tylko będzie trzeba. Dobrze?

– Pewnie.

– Tylko Bobby. Nikt inny.

– Tylko Bobby.

– Świetnie. Daj buziaka.

Kevin się nachylił, a Mary poszukała jego twarzy, jak to miała w zwyczaju. W końcu go puściła i została sama.

Mary Burke patrzyła na wnuka, który szedł przez ogródek w stronę biura. Kiedy był w połowie drogi, zasunęła zasłonę i z najwyższej półki kredensu zdjęła metalową kasetkę. W środku trzymała zwitek banknotów związany gumką i trzydziestkę ósemkę z rękojeścią owiniętą szarą taśmą. Wzięła rewolwer do ręki i zważyła go w dłoni. Po chwili pokręciła głową i odłożyła broń razem z pieniędzmi z powrotem na półkę.5

Pięć czarnych taksówek pełniło straż przed biurem firmy. Były to ogromne maszyny z Detroit. Miały żelazne zderzaki, reflektory wielkości kołpaków, potężne drzwi, którymi można by zabić, i silniki pracujące tak, że aż drżała ziemia. Każdy wóz miał na drzwiach napis OLD TOWNE TAXI². Kevin odszukał pod kamieniem klucz do firmy i wszedł do środka. Drewniane biurko jego babci stało w ciszy pod oknem, z którego rozciągał się widok na ich zapadający się dwupiętrowy dom. Na blacie leżała sterta papierów i stał wielki aparat telefoniczny ze srebrną tarczą. Kevin podniósł słuchawkę i spojrzał na zapisany na niej na czerwono numer agencji: ST2-6400. Jego babcia była jedyną właścicielką firmy, a jej pięciu braci pracowało jako kierowcy. Zazwyczaj docierali na miejsce. Czasami wypijali coś po drodze i wpadali na drzewo. Kevin odłożył słuchawkę i wyszedł z biura w kierunku schodów prowadzących na piętro.

– Kto tam?

Chłopak wzdrygnął się i spojrzał na podłogę. Głos dobiegł z otworu, który jego babcia nazywała „mysią dziurą” – półokręgu wyciętego w ścianie tuż przy podłodze. Mysia dziura była na ogół zasłonięta, ale dzisiaj rano przebijał przez nią snop białego światła.

– Cześć, Aggie. To tylko ja.

Aggie była cioteczną babcią Kevina, jedyną siostrą jego babci. Mieszkała w kawalerce sąsiadującej przez ścianę z biurem. Nigdy się stamtąd nie ruszała i nikt poza babcią jej nie odwiedzał. Wszystkie rozmowy z nią Kevin prowadził na czworakach, gapiąc się w wycinek jej twarzy widoczny przez mysią dziurę.

– Dzień dobry, Kevin. Weź to, dobrze?

Z otworu wysunął się pusty talerz z okruszkami i filiżanka po herbacie. Bardzo nie chciał tego robić, ale schylił się, aż prawie dotknął policzkiem podłogi. W jego stronę obróciło się duże niebieskie oko.

– Pracujesz dzisiaj?

– Tak, Aggie.

W miejsce oka w dziurze pojawiło się zaczerwienione ucho w otoczeniu siwych włosów i fragment poruszających się czerwonych ust.

– Wzięłam głupie jasie zaraz po pobudce. Cztery na raz.

– Powinnaś tyle łykać?

– Lekarz mówi, że tak, ale trochę mi od nich odbija.

Błękitne oko wróciło na swoje miejsce w drewnianej szparze. Kevin uwierzył w moc głupich jasiów.

– Gdzie jest Mary? – spytała Aggie.

– Jeszcze nie przyszła.

Każdego popołudnia Aggie siadała z siostrą przed telewizorem i oglądały Kręgle za gotówkę, zajadając się lodami. Któregoś dnia coś poszło nie tak i Aggie trafiła do szpitala z rurkami wetkniętymi w nos i oczami wywróconymi na drugą stronę. Przez następne trzy tygodnie babcia Kevina jadła lody w samotności. Tylko ona i dźwięk przewracanych kręgli w małej kuchni na tyłach biura. Raz Kevin podglądał ją przez chwilę z ciemnego przedpokoju, ale odszedł bez słowa.

– Powiedz Mary, że dzisiaj mam brzoskwinię.

– Brzoskwinię?

– Lody brzoskwiniowe. Zresztą wie, bo sama je kupowała. Ale i tak jej powiedz.

– Dobra.

– Muszę lecieć. Pa, Kevin.

Mysia dziura się zamknęła i Kevin został sam, na kolanach. Podniósł się z podłogi i zaniósł talerz Aggie do kuchni. Przy stole siedział jego cioteczny dziadek, Shuks. Przed nim na blacie leżała rozłożona gazeta, a obok stał duży kubek czarnej kawy.

– Cześć, Shuks.

– Cześć, mały. Czego Aggie chciała?

– Nic. Dała mi tylko swój talerz. – Kevin włożył naczynia do zlewu. – Bobby już wstał?

– Nie widziałem go.

– Da mi dzisiaj pokierować.

– To fajnie.

Kevin równie dobrze mógł powiedzieć, że zamierza wypić skrzynkę piwa i wjechać na autostradę z opaską na oczach. Shuks nie miałby nic przeciwko. Dukie, najmłodszy z pięciu braci, miał najbardziej irlandzką urodę – kręcone włosy w kolorze żelaza, pociągłe, wyraźne rysy i charakterystyczny nos. Był też pewnie z nich wszystkich najprzystojniejszy, aczkolwiek tylko on sam uznałby to za komplement. W przeciwieństwie do brata Shuks nie był miły dla oka. Miał kartoflaną twarz i ogromne dłonie z kostkami jak żeliwne klamki i palcami pożółkłymi od nikotyny. Mimo to właśnie jego Kevin lubił najbardziej. W młodości Shuks był prawdziwym zawadiaką. Nie było w Bostonie irlandzkiej knajpy, w której by nie chlał i nie wszczynał bójek. W końcu postanowił zarabiać pięściami na życie. Kevin widział jeden z jego bokserskich plakatów, więc wiedział, że nie była to tylko zmyślona rodzinna legenda. Plakat przedstawiał dwudziestotrzyletniego Shuksa, nachylonego do obiektywu, z niebieskimi oczami patrzącymi groźnie zza pary skórzanych rękawic. Pod spodem napis: „Mistrz juniorów Nowej Anglii w kategorii półśredniej, 1937”. Większość walk toczył w miejskich centrach albo w ośrodkach dla weteranów. Dwukrotnie walczył w słynnej witrynie sklepu Filene’s. Opowiadał Kevinowi, że za te dwie walki dostał największe gaże. Właściciele Filene’s ustawiali ring w witrynie przy Washington Street i walkę można było obejrzeć, stojąc na rogu ulicy. Shuks nie był typem chwalipięty, ale Kevin lubił słuchać jego opowieści o walkach. I uważał, że Shuks lubi je wspominać. Bo niby czemu miałby tego nie lubić? Kevin rzucił rękawicę na stół i odsunął krzesło.

– Soksi wygrali?

– Trzy do dwóch. Lynn zaliczył home run w ósmej. W tym roku idziemy po tytuł.

– Zawsze dają plamę.

– Nie tym razem.

– Tak myślisz?

– Mam przeczucie. – Shuks sięgnął po paczkę lucky strike’ów, wytrząsnął z niej papierosa i podetknął go Kevinowi pod nos. – Nigdy nie zaczynaj. To świństwo psuje człowiekowi oddech.

Zawsze to powtarzał, zanim zapalił, i Kevin za każdym razem potakiwał.

– Masz dzisiaj trening?

– Tak.

– O której?

– O jedenastej. W przyszłym tygodniu gramy z Dorchester o mistrzostwo.

Z tuneli, które jego cioteczny dziadek nazywał nozdrzami, popłynęły niebieskawe wstęgi dymu.

– Przyjdę popatrzeć.

Shuks mieszkał sam w taniej kawalerce naprzeciwko Tar Park i oglądał wszystkie rozgrywane tam mecze. Nie odpuszczał sobie nawet treningów. Nie mówił za wiele. Siedział tylko na ławce i popijał piwo z puszki. Pił i palił. Palił i patrzył.

– Gramy w Commons – powiedział Kevin. – Bobby mówił, że mają tam system nagłaśniający i że nazwisko każdego zawodnika leci z głośników.

– Będziesz się denerwował?

– Pewnie tak.

– Nigdy nie widziałem, żebyś się denerwował.

– Serio?

Shuks pokręcił głową i zaciągnął się papierosem. Kevin słyszał trzaskający tytoń.

– Jak ja grałem w bejsbol, to umierałem z nerwów – powiedział Shuks.

– Nie wierzę.

– Zapytaj babcię. Trząsłem się jak osika z tym kijem w rękach. A w polu modliłem się, żeby nikt nie uderzył w moją stronę. Oczywiście piłka zawsze leciała tam, gdzie stałem.

– Przecież byłeś zawodowym bokserem.

– Boks to tylko bójka na pięści. Nie masz czasu myśleć o tym, co się może nie udać. W bejsbolu jest inaczej. – Stuknął się palcem w skroń. – Trzeba mieć równo pod sufitem. Trzymać fason pod napięciem.

– I ja trzymam?

– No pewnie. Tylko nie zacznij mi teraz kozaczyć.

– Nie, nie.

Chichot Shuksa był przesiąknięty miłością, dymem i whiskey.

– Wiem. Tak ci tylko dokuczam. – Polizał swój gigantyczny kciuk i przewertował gazetę do działu z wyścigami. – A teraz zobaczmy, czy uda nam się trochę dzisiaj zarobić.

Kevin patrzył, jak jego cioteczny dziadek zaznacza coś czarnym długopisem. Nie chciał już nic mówić, bo zrobiło się spokojnie i cicho, a przy Shuksie nie zawsze tak było. Stary zaciągnął się ostatni raz papierosem, zgasił go w popielniczce, wypuszczając przy tym nosem dwie strugi dymu, po czym wyciągnął ręce nad głową i szeroko, głośno ziewnął. Shuks miał sczerniałe pieńki po zębach, i to też ledwie kilka. Kevin pamiętał do dziś, jak mu kiedyś wyrywali jeden ząb. Działo się to przy tym samym stole, przy którym teraz siedział. Miał wtedy osiem lat i zakradł się do rogu słabo oświetlonej kuchni. Cioteczny dziadek siedział odchylony na krześle, ze szmatą w ustach, a obok stała butelka whiskey. Jego trzej bracia podpierali ścianę, a babcia Kevina stała nad Shuksem i trzymała w dłoni klucz hydrauliczny z czerwonym uchwytem. Shuks wyjął szmatę i napił się whiskey. W końcu kiwnął głową i babcia Kevina nie czekała nawet sekundy. Jeden z braci odwrócił głowę, dwaj pozostali patrzyli, krzywiąc twarze. Za pierwszym razem klucz się ześlizgnął, więc Mary zagryzła dolną wargę i złapała mocniej za chory ząb. Shuks wlepił w nią swoje wielkie niebieskie oko. Jego ogromne dłonie zwisały wzdłuż boków, a lewa stopa wybijała o podłogę nerwowy rytm. Kevin nigdy nie zapomniał okropnego trzasku i mrożącego krew w żyłach jęku. Chwilę później klucz leżał na blacie stołu, a w jego zakrwawionych szczękach tkwił gnijący ząb z koślawym korzeniem. Shuks wypluł krew i pociągnął obficie z butelki. Babcia Kevina opadła na krzesło i sięgnęła po papierosy. Wtedy zauważyła wnuka. Musiał mieć oczy jak spodki, bo wygoniła go z kuchni, obiecując mu, że jak przyjdzie jego czas, zabierze go do dentysty. Kazała mu też zapomnieć, co tu widział. Z dentystą nie poszło tak łatwo. Jego pierwsza wizyta u doktora Fostera skończyła się rozkwaszoną wargą lekarza. Mama Kevina była przerażona, ale Shuks pękał z dumy i mówił chłopcu, że ma świetny prawy sierpowy. Kevin patrzył teraz na brata swojej babci i z jakiegoś niejasnego powodu starał się zapamiętać rysy jego pomarszczonej twarzy. Shuks przewrócił stronę w gazecie i znów coś zanotował.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: