Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Broniewski. Miłość, wódka, polityka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Broniewski. Miłość, wódka, polityka - ebook

Pierwsza kompletna, oparta na materiałach źródłowych biografia Władysława Broniewskiego, ukazująca jego skomplikowane losy, fascynacje i rozczarowania polityczne, nieprzejednaną postawę polskiego patrioty, mimo pozorów uległości wobec władzy i nacisków politycznych. Wiele przytoczonych wierszy ukazuje, jak bardzo twórczość poety osadzona była w świecie osobistych doznań, przeżyć i przemyśleń, a nie była wynikiem koniunkturalnych rozgrywek.


Tytuł nie zawiera ilustracji i zdjęć dostępnych w wydaniu papierowym.

Spis treści

Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę
Nie miał żadnych ambicji ubiegania się o czwórki
Omal kamieniami za nami nie ciskano
Idiotyczne życie! Ciągle kokoty, wódka, karty i nuda
Mam już cywilne ubranie, miło mi w nim chodzić
Wiem jedno: chcę być z Tobą
Siedzę z Janem w trzynastej celi na Ratuszu, pośrodku miasta
Zgnieść gadzinę nacjonalistyczną
Okropna smutność i dodupizm
... bo ja cię kocham
A druga bomba – w grób smoleński!
Czas dom budować, czas wracać
Maria umiera dwukrotnie
Uskrzydleni jego obecnością, ze skurczem w krtani
Ważniejsza od Tuwimowej i Gałczyńskiej
Słowo o Stalinie
Córka-bzdurka
Poeta i psychołotrzy
Człowiek w przepoconej koszuli, w skarpetkach ciężkich od zmęczenia
Nawet ze śmiercią prowadzę czystą grę
Sprawy, które nie ulegają przeterminowaniu: wojna, miłość, polityka, alkohol
Kalendarium Władysława Broniewskiego
Władek, ojciec, poeta
Spis ilustracji
Indeks osób

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0225-0
Rozmiar pliku: 632 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę…

Ta anegdota ma wiele wersji. Ci sami są tylko za każdym razem bohaterowie. Sowiecki namiestnik Bolesław Bierut i poeta Władysław Broniewski. Agent NKWD, osadzony na stanowisku prezydenta w powojennej Polsce, i były legionista Piłsudskiego, autor poematu Słowo o Stalinie, którego talent zaprzęgnięto w służbę komunizmu.

Ta sama jest też za każdym razem prośba, z jaką Bierut zwraca się do Broniewskiego.

– Towarzyszu Władysławie, najwyższy czas, żebyście napisali nowy hymn Polski.

To miał być hymn lepiej pasujący do państwa robotników i chłopów niż osiemnastowieczna pieśń odwołująca się do francuskiego cesarza, hetmanów z czasów szlacheckiej Polski i szabel stawianych przeciw obcej przemocy. Teraz przecież przyszłość wykuwało się sierpem i młotem.

– Napiszecie go wy, nasz wielki proletariacki poeta – przekonywał Bierut.

Andrzej Braun wspominał, że było to podczas jednego z przyjęć, na jakie Bierut zapraszał do Belwederu pisarzy. Miał powiedzieć, że ma już dość Mazurka Dąbrowskiego. Pora na nowy hymn. Broniewski przychodził na te przyjęcia przeważnie już pijany, ale kiedy podsunięto mu pomysł napisania nowego hymnu, odmówił. Wybuchnął:

– Orła bez korony jeszcze mogę znieść, ale nowego hymnu nigdy.

Trzecia żona Broniewskiego, Wanda, nie słyszała tej rozmowy.

Stała kilka kroków dalej. „Widziałam tylko, jak mąż bardzo zmienił się na twarzy. Odmówił” – wspominała.

Marek Hłasko, przez kilka miesięcy sekretarz Władysława Broniewskiego, napisał, że poeta posłał Bieruta do wszystkich diabłów. „Po czym napisał wiersz, że kłania się rewolucji radzieckiej po polsku, czapką do ziemi”. Jak zwykle w anegdotach nie wszystko jest prawdą. Wiersz Pokłon Rewolucji Październikowej powstał kilka lat przed rozmową z Bierutem. Według jeszcze innej wersji Broniewski miał wręczyć Bierutowi kartkę z nagryzmolonym nierównym pismem zdaniem: Jeszcze Polska nie zginęła…

Maria Dąbrowska też zapamiętała przyjęcie w Belwederze. Odbyło się z okazji zjazdu Związku Literatów Polskich w czerwcu 1954 roku. Zanotowała je w Dziennikach ponad rok później, 23 lipca 1955.

Siedziała przy stole z Bierutem, gdy na salę wszedł pijany Broniewski. Zataczał się dłuższą chwilę, a potem zaczął krzyczeć tak, że musieli usłyszeć go wszyscy.

– Wy chcecie, towarzysz Bolesław, żebym ja napisał nowy tekst do hymnu narodowego. Ja to potrafię. Ja jeden! Ale ja hymnu narodowego nie będę zmieniał. Nie będę, bo nie mogę! Bo nie chcę!

A po chwili, jeszcze raz, ciszej:

– Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę.

Być może tylko inny poeta mógł zrozumieć ogrom pokusy, przed którą stanął Broniewski. Stanisław Grochowiak napisał, że byłby to przecież laur najwyższy, o jakim poeta mógł marzyć. Argumentów, by przyjąć ofertę, też nie brakowało. Wierzył przecież w siłę swego poetyckiego talentu. Wierzył w socjalizm i nie byli w stanie tego zmienić ludzie, którzy rządzili Polską.

A jednak odmówił, i to stanowczo, jak zapamiętali świadkowie. Potem się upił. I długo nie trzeźwiał.

„Było coś z dostojewszczyzny w grożącym skandalu z powodu pijaństwa Broniewskiego” – notowała w październiku 1954 roku środowiskowe reakcje na incydent w Belwederze towarzyszka życia Dąbrowskiej, Anna Kowalska.

I było w tym coś z samobójczej desperacji człowieka, który świadomie wydaje na siebie wyrok.Nie miał żadnej ambicji ubiegania się o czwórki…

Był przywiązany do swoich szlacheckich korzeni. Mówił o nich przy różnych okazjach, chwalił się przodkami, dochodził pokrewieństwa. Wiktorowi Weintraubowi, historykowi literatury, z wyraźną satysfakcją opowiadał, że doszukał się paranteli z Witoldem Grabkowskim, ministrem sprawiedliwości w rządzie Felicjana Sławoja Składkowskiego. Wypytywał (Weintraub zajmował się literaturą renesansu i baroku) o Marcina Broniewskiego, szesnastowiecznego posła, arianina i publicystę, który spierał się z samym Piotrem Skargą. „Nie ulega wątpliwości, że ów arianin, a więc w owoczesnych kategoriach skrajny lewicowiec i polemista świetnie władający piórem, nadawałby się na jego antenata jak ulał” – wspominał Weintraub.

Pochodził z rodziny urzędniczej. Dziadek ze strony matki, Antoni Lubowidzki, był notariuszem w płockim sądzie, ojciec, także Antoni, pracował w banku. Obaj zmarli szybko. Ojciec w roku 1902, gdy urodzony 17 grudnia 1897 roku Władek („wszyscy się ucieszyli, że nareszcie synek” – wspominał) miał niespełna pięć lat, dziadek w 1907. Matka, Zofia z Lubowidzkich Broniewska, nie wyszła powtórnie za mąż. Razem z Jadwigą Lubowidzką (z domu Ostrowską), drugą żoną Antoniego, zajęły się wychowywaniem małego Władka i jego dwóch starszych sióstr: Janiny i Zofii. Matka prowadziła stancję dla uczennic, babka dawała lekcje gry na fortepianie.

Zmuszała do grania także wnuka. „Chłopczyk był wszechstronnie zdolny – wspominał sam siebie. – Przepowiadano mu, że będzie malarzem, no bo rysował jako tako, że aktorem, bo deklamował ładnie śliczne wiersze pani Konopnickiej, a koniec tym przepowiedniom położyła babka, bo chłopczyk miał słuch”.

Sadzała przy klawiaturze i mówiła: „Władziu, graj”. Grał: gamy, hanony i inne nudne ćwiczenia. „Pierwsze dwa tygodnie jakoś to znosiłem, wbrew mojej krnąbrnej naturze – opowiadał po latach. – Potem zacząłem uciekać pod fortepian…”. Ale stamtąd babka wyciągała niesfornego wnuka za nogę, więc zaczął kryć się w chaszczach najbardziej odległych zakątków ogrodu, gdzie nikt go już znaleźć nie mógł. W końcu babka odstąpiła od żmudnych palcówek i sama zaczęła grać wnukowi mazurki. „Jeden wlazł mi do serca jak drzazga i dotąd tej drzazgi nie mogę wyjąć” – mówił. Wtedy postanowił, że też będzie grał.

Zapamiętany z dzieciństwa dom i lekcje babki Broniewski przywołał w 1943 roku w Jerozolimie, pisząc nostalgiczny Mazurek Chopina.

A babka mi to grała

na starym fortepianie

w pokoju, gdzie fotografia

dwóch braci rozstrzelanych.

Bracia w czarnych czamarach

leżą w płockim ogrodzie,

a babka niedawno zmarła

niespodziewanie, gdzieś w drodze…

Owi dwaj bracia to Walerian i Romuald Lubowidzcy; obaj zginęli w powstaniu styczniowym, kolejnym, które miało przynieść Polsce, wykreślonej pod koniec XVIII wieku z mapy Europy, wolność. Walerian poległ, dowodząc powstańczym oddziałem, Romualda rozstrzelano, gdy trafił do rosyjskiej niewoli.

Chopinowski mazurek towarzyszył Broniewskiemu przez całe życie. Zastanawiał się, jak zapisać go słowami. Znał teksty Kornela Ujejskiego („Jego dotąd ni ma, a duszyczka roi”), ale to była niedobra szkoła, uważał. „I z tego złego punktu widzenia zaczęła się moja poezja. Całe życie myślałem, jak dorobić słowa do mazurka h-moll” – mówił.

Pod koniec życia zaczął dyktować żonie wspomnienia. Zdążył opowiedzieć o babce Jadwidze, o służącej Józefie, która była właściwie członkiem rodziny, i o sąsiadce, pani Tańskiej, która częstowała kilkuletniego Władzia konfiturami i sepleniąc, recytowała mu wiersze. A kiedyś zabrała do lasu.

– Władziu, słysys, jak te dzewa sumią? – zapytała. „Usłyszałem na całe życie” – powiedział pół wieku później.

Wspominał rodzinny dom. Parterowy, z facjatkami, z ogrodem schodzącym trzema tarasami ku Wiśle, wielkim starym dębem i krzewem migdałowca (wtedy jeszcze w Polsce rzadkość). Przypominał moment przeprowadzki, gdy trzeba było sprzedać dom dziadka. Przenieśli się wtedy całą rodziną na płocki Stary Rynek, w dużo skromniejsze warunki.

Mówił nieskładnie, popadając w dygresje, wracając po kilka razy do tych samych obrazów: „Dyktuję te rzeczy 8 listopada 1960 trochę podminowany alkoholem, a to mnie niepokoi, ponieważ zamierzałem pisać o największej miłości mojego życia”. Tamtego dnia wspominał matkę. Piosenki, które mu śpiewała, zapach wody kolońskiej (nie używała perfum), sposób, w jaki podawała rękę do pocałowania. I wyjazd matki do Ciechocinka, który kilkuletni chłopiec bardzo przeżył, bo myślał, że to rozstanie na zawsze.

Któregoś dnia Zofia Broniewska powiedziała synowi: – Rób, co robisz. „Zdanie zaczerpnięte prawdopodobnie ze Spencera” – wspominał. „No i zdaje się, że spełniłem przykazanie Matki, cokolwiek robiłem w moim życiu, starałem się robić dokładnie, solidnie, sumiennie”.

Maria Oberfeldówna, córka znanego w Płocku adwokata i siostra Janka, z którym Broniewski ucieknie parę lat później do Legionów, zapamiętała małego Władka jeszcze z czasów przedszkolnych, z tzw. freblówki pani Wąsowicz, a potem także ze szkoły. Wszędzie go było widać, brał udział w każdej zabawie, bardzo udatnie naśladował pianie koguta, i „tłukł jak należało młodsze dziewczyny” – napisała. Nazywano go Kogutem.

Sam po latach opowiadał, jak w wieku jedenastu lat zakochał się najpierw w córce swego nauczyciela, a potem w jego młodszej siostrze, „w ogóle dłużej niż kilka miesięcy nie potrafił interesować się jednym obiektem”. Bardzo dużo czytał („dobre książki wypijał haustem”) i doszło do tego, że w domu próbowano mu wręcz ograniczać lekturę.

Chodził do wywalczonego dzięki rewolucji 1905 roku Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej, zwanego w Płocku Jagiellonką albo po prostu Gimnazjum Polskim (w odróżnieniu od Gimnazjum Gubernialnego, w którym językiem wykładowym był rosyjski). Tam zaczął układać pierwsze wierszyki, krążące potem wśród uczniów. Oberfeldówna, przyszła pisarka i tłumaczka, zapamiętała fragmenty stylizowanej na chłopską gwarę Opowieści dziadkowej o tym, co się w szkole działo, w której Broniewski opisywał konflikt uczniów z jedną ze starszych nauczycielek.

Majom tera tam labe,

A to wszyćko bez babe,

Jak zaczena im pomstować,

Psiekrwieć, tupać, cholerować,

Pośli sobie do domu,

Dyr. sie dostał w opresje,

Zwołał Rade na sesje…

„W tych pierwszych wyczynach wierszowanych zdecydowanie patronował mu Boy-Żeleński i jego Słówka” – wspominała Maria Oberfeldówna. Być może miała na myśli wierszyki takie, jak ten wpisany do pamiętnika jednemu z kolegów, najwyraźniej zakochanemu w uczennicy ze szkoły żeńskiej.

Panieneczka z Działówki

Ma staniczek dosyć wcięty,

Ładną buzię, zgrabną nóżkę,

Słowem – ważne dokumenty.

Gdy ci główką kiwnąć raczy,

To już zaszczyt jest niemały.

Dla niej – dla niej, mój Karolku,

Chodzisz jak skołowaciały.

Sam Broniewski był nieco gorszego zdania na temat swoich młodzieńczych wierszy. Więcej w nich było Konopnickiej niż jego samego, twierdził.

– Pisywałem też do siebie samego listy od wyimaginowanej dziewczyny i wrzucałem do skrzynki… – opowiadał po latach. – Potem pokazywałem je kolegom, żeby zazdrościli mi powodzenia.

Płockie Gimnazjum Polskie było przystanią dla nauczycieli, którzy narazili się władzom oświatowym. Jednym z takich niepokornych był polonista Władysław Gacki. Zanim trafił do Płocka, zaliczył nawet rosyjski areszt. Po latach wspominał płowowłosego, niesfornego chłopca, który zajmował zawsze miejsce w ostatnim rzędzie ławek, bo tam najłatwiej było ukryć przed nauczycielem figle i kawały robione kolegom. „Nie przejmował się lekcjami. Zapytany, umiał odpowiedzieć. Nie miał żadnej ambicji ubiegania się o czwórki” – opisywał byłego ucznia. Nie szukał bliższego kontaktu z nauczycielem, jak robili to jego koledzy, ale kiedy Gacki wszedł w konflikt z płockimi konserwatystami, to właśnie Broniewski stanął po stronie wychowawcy. „Atmosfera szkoły dawała mi wiele, stamtąd nabrałem sił na całe życie” – wspominał po latach.

W 1912 roku na kilka miesięcy zmienił szkołę w Płocku na Gimnazjum Konopczyńskiego w Warszawie, gdzie wyjechał z matką. Tam poznał go Jan Lechoń. Zapamiętał „faceta”, który sypał powiedzeniami „ni w pięć, ni w dziesięć”, a podczas pauz popisywał się tańczeniem kozaka; raczej „przygłupkowatego błazna” niż kogoś szczególnie poważnego.

Broniewski pojawił się w szkole kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego. Musiał uzupełnić różnice w programach gimnazjum płockiego i warszawskiego, co nie zawsze wychodziło mu dobrze. Podczas lekcji francuskiego nie potrafił prawidłowo odpowiedzieć na zadane pytanie, i w końcu najpierw niezdarną francuszczyzną, a potem po polsku wydukał, że tego języka dotąd się nie uczył i dlatego jest „zacofany”. Niczego więcej gromadzie wyrostków nie było trzeba. „Wśród wycia czterdziestu bęcwałów, któremu z niektórych ławek towarzyszyło ogłuszające trzaskanie w pulpity Broniewski został odtąd nieodwołalnie i na zawsze «zacofanym»” – wspominał Lechoń. „Na zawsze” czyli do czasu, gdy po kilku miesiącach równie niespodziewanie, jak się pojawił, zniknął ze szkoły imienia Konopczyńskiego.

Na lata gimnazjalne Broniewskiego przypadły początki polskiego harcerstwa, wtedy jeszcze nazywanego skautingiem. W Gimnazjum Polskim drużynę organizował Broniewski. Leonard Życki, który chodził do innej szkoły, zapamiętał go ze wspólnej wyprawy skautów z różnych gimnazjów.

Wieczorem, w wypełnionej słomą stodole, w której zatrzymali się na nocleg, zaczęła się zabawa. Życki zauważył pucołowatego blondynka, który wyróżniał się znajomością wesołych piosenek, werwą i niezłym głosem. Spytał, kto to.

– Władek Broniewski. Chodzi do Pierwszej Budy – usłyszał.

Zaczęli widywać się częściej. Życki zapamiętał atmosferę domu Broniewskiego. Portrety przodków, którzy ginęli w powstaniach, stare meble, bogato zaopatrzoną bibliotekę, dobrze nastrojony fortepian. Stary dąb koło domu i pełen jabłoni i gruszy ogród, z którego roztaczał się niezrównany widok na Wisłę. Oraz domowy „fraucymer”, który dokuczał biednemu Władkowi, że nie dość przykłada się do nauki.

W tym domu odbywały się spotkania, podczas których czytano patriotyczne utwory Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego i Żeromskiego, a potem rozmawiano o zbliżającej się wojnie i konieczności przygotowania się do niej przez młodych. A czasem czytało się humoreski Kornela Makuszyńskiego. „Bractwo zarykiwało się przy słuchaniu” – wspominał Życki.

Kiedyś powiedział Broniewskiemu, że głosy o „wielkiej wojnie” są coraz słabsze i pewnie nic z niej nie będzie.

– Chyba nie chciałbyś, byśmy zapomnieli, kim jesteśmy, i zamienili się w Rosjan, Niemców czy Austriaków – usłyszał. – Musimy być gotowi do walki o niepodległą Polskę, a okazja wydarzy się wkrótce.

Broniewski był jednym z uczniów, którzy zorganizowali w Płocku sekcję Związku Strzeleckiego. Paramilitarna organizacja miała przygotować młodzież do powstania, strzelcy potajemnie szkolili się w musztrze i taktyce (w zaborze austriackim związek działał legalnie, w pruskim i rosyjskim nie). Broniewski tak wspominał ten czas w wierszu Modlitwa.

Drużyniacy, siódmoklasiści,

konspiracja (już było się w kozie),

śpiewaliśmy uroczyście

o powstańczej kuli,

o powstańczym powrozie.

To było przed tamtą wojną,

piętnaście lat – to niewiele.

A śpiewać nie było wolno:

grób powstańców, a śpiewał „Strzelec”.

Po szóstej klasie gimnazjum (na świadectwie same dostateczne, tylko z religii – dobry) siedemnastoletni już prawie Władek wynajął pokój na mieście. Oficjalnie po to, żeby lepiej skoncentrować się na nauce, nieoficjalnie pewnie dlatego, żeby zademonstrować swoją prawie dorosłość. Na ścianie powiesił sporych rozmiarów plakat z wykaligrafowanym napisem: „ C z a s t o p i e n i ą d z – g o ś c i e!” i chętniej przyjmował tych, którzy nie zajmowali mu zbyt wiele czasu.

Na dłuższe rozmowy i spacery umawiał się na skwerze „za Tumem”. „Ustalaliśmy losy świata na najbliższe sto lat” – wspominał Życki. To tam Broniewski czytał mu swoje pierwsze wiersze („Już zbliża się chwila, wolności zaranie, / gdy Polska zbudzona do boju powstanie…”) i to tam latem 1914 roku zdradził Życkiemu, że po wakacjach zamierza zacząć wydawać w szkole pismo. Ma już nawet tytuł: „Młodzi idą”.

W czasie tych wakacji wybuchła wojna, później nazwana wielką, a jeszcze później pierwszą wojną światową.Omal kamieniami za nami nie ciskano…

Przez pierwsze miesiące po wybuchu wojny Płock kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Gdy z miasta wycofywali się Rosjanie, wkraczali Niemcy. Kiedy ustępowali Niemcy, wracali na dawne pozycje Rosjanie. Mieszkańcy próbowali żyć normalnie, ale nie zawsze było to możliwe. Ostrzał artyleryjski uszkodził wieżę ciśnień i młyn, budynek Gimnazjum Polskiego został zamieniony na szpital, przez kilka miesięcy trwał stan niepewności, co dalej. Dopiero w połowie stycznia 1915 roku Płock na blisko cztery lata zajęli Niemcy.

Uczniowie, zwłaszcza tacy, jak Władek Broniewski – u progu męskości, szukali dla siebie miejsca. Temu służyły ćwiczenia Strzelca. Przekupywali Rosjan, żeby ci uczyli ich strzelać, kradli Niemcom karabiny, ćwiczyli się w walkach na bagnety, kolportowali patriotyczne pisemka, wydawali własne. Na użytek konspiracyjnych zebrań i szkoleń („kiedym karabin skradziony / niósł skrycie pod peleryną” – pisał w wierszu Mogiły) Broniewski przyjął pseudonim „Orlik”.

Został naczelnym redaktorem („redaktorem nieodpowiedzialnym” – żartował po latach) pisma „Młodzi idą” (współredaktorami byli m.in. Jan Mariański, Jan Oberfeld i Feliks Celmer), pisanego ręcznie i powielanego na hektografie w mieszkaniu ojca Oberfelda.

Marysia Oberfeldówna dobrze zapamiętała Władka z tamtego czasu. Popielate ubranie, rozpięta marynarka, czarny, fantazyjnie zawiązany krawat, wszystko w niezgodzie z obowiązującym uczniów gimnazjalnym kanonem. „Zawsze w stanie «pędzącym», wpadał na chwilę, przynosił wiersze wzywające do odlotu, które natychmiast szły na warsztat” – wspominała po latach. Dziewczęta pozazdrościły kolegom „prawdziwej” konspiracji i też postanowiły założyć patriotyczną gazetę o nazwie „Gazetka”. Szybko jednak zrezygnowały, bo pismo okazało się dość naiwne, „mocno skarcone przez upolitycznionych chłopców (głównie dokuczył nam Broniewski)” – wspominała Maria Oberfeld-Majewska.

Pismo „Młodzi idą” miało tylko dwa wydania, pierwsze w listopadzie 1914 roku. Większość łamów kilkunastostronicowej gazetki wypełniał pod różnymi pseudonimami (Jan Czamara, H. Dembowski) sam Broniewski. Także wiersze, podpisywane „Orl”, były jego autorstwa.

Nam dzisiaj dość kajdan i głuchych ich brzęków,

dość westchnień bezczynnych, dość cierpień i jęków,

my silni dziś ciałem i duchem…

– deklarował w Już dość. Wzywał do walki o zburzenie starego świata, który odebrał Polsce wolność. Pisał o świętym żarze, który zapłonął w sercach ludzi, i zaraniu wolności, gdy zbudzona do boju Polska powstanie przeciw ciemiężcom. O żołnierzu ścielącym się pokotem na niezastygłym trupie wroga, o piołunie i szaleju, które ma zasadzić na mogile poległego żołnierza ukochana dziewczyna. Więcej było w tych wierszach młodzieńczej egzaltacji niż prawdziwej sztuki.

Uczeń siódmej klasy pisał też analizy polityczne, rozważając stosunek Polaków do wojny i zaborców oraz szanse na odzyskanie wolności. Przyglądał się swoim gimnazjalnym kolegom i nie mógł zrozumieć, skąd bierze się tak wielki kontrast między patriotyzmem jednych a obojętnością, a nawet zwykłą „podłością i kretynizmem” innych. Wierzył jednak w „uśpione, niespożyte moce” ludu polskiego. „Gdy się zbudzą, zerwą wszelkie krępujące więzy i lud sam podyktuje sobie warunki przyszłego bytu!!!” – napisał w drugim numerze pisma. W PRL odczytywano te słowa siedemnastoletniego gimnazjalisty jako zapowiedź przyszłych ideowych wyborów rewolucyjnego poety.

W kwietniu 1915 roku pojawił się w Płocku oficer „od Piłsudskiego”, by w imieniu twórcy Legionów, które od kilku miesięcy biły się już o wolność Polski, objąć komendę nad oddziałem strzelców 7 kwietnia 1915 roku gimnazjaliści, wśród nich Broniewski, otrzymali biało-amarantowe opaski na ramię z napisem „Legjony Polskie 1 pułk” oraz legionowy ekwipunek: pled, plecak, manierkę i kubek. Już na własną rękę każdy zapakował do plecaka dwie zmiany bielizny, łój do nóg, proszek i szczoteczkę do zębów, szczotkę do butów i inne drobiazgi. Broniewski dołożył jeszcze notes i ołówek.

Zbiórka oddziału została wyznaczona na piątą rano następnego dnia („Spać nie poszliśmy tego wieczoru” – napisał w wierszu Broniewski) na placu przed katedrą. Stamtąd grupa ochotników, wśród nich dziesiątka uczniów Gimnazjum Polskiego, między nimi Broniewski, Felek Celmer, Janek Oberfeld, Stefan Wasilewski, przeszła na przystań, gdzie wsiedli na statek, którym mieli dopłynąć do punktu zbornego Legionów we Włocławku. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział ani jaki będzie kształt nowej Polski, ani czy w ogóle uda się odzyskać wolność choćby na jakimś skrawku dawnej Rzeczypospolitej, najważniejsze było, żeby nie trwać w bezczynności, gdy inni się biją.

Nie znaleźli zrozumienia u płocczan. W miastach zaboru rosyjskiego „awantura” – jak powiadano – wywołana przez Piłsudskiego na zamówienie Austrii i Niemiec, nie wzbudziła entuzjazmu. Mało kto wierzył w powodzenie przedsięwzięcia. „Byliśmy przez jednych żegnani ze smutkiem, przez drugich z zimną obojętnością i ironią” – pisał Celmer.

Młody Oberfeld musiał wręcz uciekać przed posłanym w pościg za nim milicjantem. Dopiero kiedy założył na ramię biało-czerwoną opaskę z napisem Legiony Polskie, milicjant uznał, że nie może go zatrzymać. Werbunek do Legionów odbywał się za wiedzą i przyzwoleniem władz niemieckich (legioniści mieli przecież bić się przeciw Rosji), mimo to gimnazjaliści, którzy zgłosili się do wojska, zostali usunięci ze szkoły. Postawa Niemców była dwuznaczna. „O ile potrzebne im było mięso armatnie, o tyle zbytnio nie dowierzali Polakom” – wspominała Maria Oberfeldówna.

Dopiero po paru latach, kiedy sytuacja polityczna pozwalała już mieć nadzieję na zmiany, w „Kurierze Płockim” ukazał się artykuł opisujący dzień wymarszu z miasta: „Oto idą młodzi z wołaniem: «Nie ścierpią już niewoli»! Idą, by ofiarą swej męki, swej krwi przybliżyć cud wolności. A taki chłód, niezrozumienie, nawet wśród najbliższych. Mimo woli wyrzutem cisną się na usta wspomnienia tych chwil. Bo czemu, czemu nie dały wtedy serca matczyne błogosławieństwa synom? Czemu raczej przekleństwo i wyrzut były pożegnalnym słowem ojców? Czemu, jak złodzieje, przekradać się wśród ulic musieli wczesnym rankiem na miejsce zbrodni? Czemu używano pośrednictwa władz niemieckich dla wyciągania przemocą z szeregów tych, którym należało się uznanie największe od narodu?”

Po latach Celmer wspomniał jedną z płockich dam, która kręcąc głową nad brakiem odpowiedzialności młodych szaleńców, zapewniała, że sama jest przecież najszczerszą Polką, a jej synowie na pewno też pójdą służyć ojczyźnie. „Jeśliby nie chcieli, to sama ich wyślę! Ale, darujcie panowie, po wojnie!!” – przekonywała.

Po wojnie Broniewski z goryczą patrzył, jak chlebem, solą i kwiatami witana jest w Płocku utworzona w 1918 roku we Francji armia generała Józefa Hallera. Wściekł się, choć pisał, że „to bydło zwane «płocką inteligencją» ni mnie już ziębi, ni parzy”. Patrząc, jak przełożona płockiej szkoły dla dziewcząt Marcelina Rościszowska oraz endek, mecenas Stefan Baliński, witają żołnierzy Hallera, przypominał sobie, jak cztery lata wcześniej żegnano ochotników do Legionów Piłsudskiego. Zostali przez opinię publiczną wyklęci. „Dranie! omal kamieniami za nami nie ciskano. Pies ich mordę lizał” – pisał.

Z punktu zbornego we Włocławku Broniewski trafił do szkoły podoficerskiej w Noworadomsku, a później do 4. pułku piechoty. Matka i siostra w Warszawie oraz babka w Płocku szalały z niepokoju. Nie miały pewności, czy listy, paczka i trzy ruble, które mu posłały, w ogóle do niego dotarły. Wiadomości, które sporadycznie dochodziły przez znajomych (poczta połowa działała kiepsko), były niepokojące.

Już na przełomie lipca i sierpnia 1915 roku Broniewski wziął udział w słynnej bitwie pod Jastkowem. Legioniści z I Brygady i 4. pułku piechoty starli się tam z wycofującymi się z Lublina oddziałami armii rosyjskiej. Nie spodziewano się jednak ani tak dobrze uzbrojonych sił nieprzyjaciela, ani tak zaciekłego, trwającego cztery dni oporu. W efekcie zginęła pod Jastkowem ponad setka polskich żołnierzy, w tym wielu kolegów Broniewskiego. Wynik był tym tragiczniejszy, że także w oddziałach rosyjskich nie brakowało Polaków. I po obu stronach frontu co jakiś czas rozlegał się śpiew „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Wieści, które dochodziły z frontu do Płocka, były skąpe i niepewne. Ktoś widział Broniewskiego rannego, ktoś inny (Kaden-Bandrowski) słyszał, że 4. pułk wraca do Królestwa, do Kozienic pod Iwangrodem, gdzie kosztem miliona rubli zostaną wybudowane dla niego koszary. Tymczasem zbliżała się zima. Babka martwiła się, jak też wnuk zniesie w okopach mrozy, które zaczęły już dokuczać, matka posłała ciepłą koszulę. „Miej się też na ostrożności, gdyż Rosjanie podobno używają obecnie gazów duszących” – pisała.

W lipcu 1917 roku, po odmowie złożenia przysięgi na wierność Austrii i Niemcom, wraz z innymi legionistami trafił do obozu internowanych w Szczypiornie pod Kaliszem. Ostatnią noc przed wyjazdem spędził w Warszawie z prostytutką Staśką, która oddała mu się… za legionowy sztylet. „W ten sposób nie dałem się rozbroić” – wspominał parę lat później.

Matka posyłała mu do Szczypiorna paczki z żywnością oraz starała się załatwić zwolnienie. Pierwsza prośba, pisana odręcznie i po polsku, została odrzucona, więc kolejną napisała już na maszynie i po niemiecku. Nie była jednak pewna, czy to wystarczy, bo nie znała w Warszawie nikogo wystarczająco wysoko postawionego, kto mógłby zaręczyć prawomyślność syna. „Do wszystkiego trzeba silnej protekcji i pleców” – skarżyła się Władkowi. Liczyła na poparcie Ludomira Grendyszyńskiego, płocczanina z pochodzenia, członka lojalnej wobec Austriaków Tymczasowej Rady Stanu. Oczywiście pod warunkiem, że Grendyszyński w ogóle będzie chciał z nią rozmawiać.

Posłała Broniewskiemu pieniądze na nowe buty, ale prosiła, żeby poszukał jakichś p o r z ą d n y c h, bo wojenna inflacja spowodowała, że w Warszawie ceny butów oszalały. I najlepiej, żeby rzucił palenie, bo o papierosy coraz trudniej, a i ich cena każdego dnia idzie w górę.

Spędził w Szczypiornie pięć miesięcy. Był członkiem Rady Żołnierskiej i komendantem bloku, w końcu jednak starania matki przyniosły efekt i w połowie grudnia wyszedł na wolność. Matka i siostra były w Warszawie, więc najpierw pojechał do nich, ale na początku stycznia był już w Płocku. Chciał zdawać maturę, ale powrót do gimnazjum okazał się niemożliwy. Dyrektor gimnazjum, Konstanty Dąbrowski, poradził, żeby przystąpił do egzaminu dojrzałości jako ekstern, a wolny czas wykorzystał na uzupełnienie braków na kursach przygotowawczych. Tylko matka niepokoiła się, czy płockie dziewczęta, zafascynowane bohaterską przeszłością syna, pozwolą mu się uczyć. „Głupie kozy myślą, że pojechałeś do Płocka, żeby je bawić” – ostrzegała i namawiała, żeby wrócił do Warszawy.

Maria Oberfeld zachowała wiersz, który latem 1918 roku ofiarował jej Broniewski.

Kogo złośliwie skazał los okrutny

z książką sam na sam spędzić lipiec, sierpień

pośród ścian czterech, ten często jest smutny

i udręczony przez sto różnych cierpień

i nieraz chciałby na wyspę bezludną

albo na księżyc uciec, jednak trudno

z całego świata tak nagle dać nura:

zbyt w realności ugrzęzłem jak w błocie,

za sześć tygodni rubikon – matura,

a więc pobożnie „wkuwam” w czoła pocie

i rzekłem sobie: „alea est iacta”

– miast mózgu – cyfry mam, daty i fakta.

Mimo że Broniewski istotnie nie poświęcał czasu wyłącznie nauce (zachowała się fotografia z balu kostiumowego, w którym uczestniczył), 23 października złożył egzamin maturalny przed komisją egzaminacyjną Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Królestwa Polskiego w Warszawie.

Nie zdał tak imponująco, jak być może oczekiwała tego matka – z wyjątkiem celującej oceny z religii, z pozostałych przedmiotów: języków polskiego, niemieckiego, francuskiego i łaciny, historii, matematyki i fizyki otrzymał noty dostateczne – ale wydawało się, że nic już nie przeszkodzi mu w podjęciu studiów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: