Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Byłaś moim niebem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Byłaś moim niebem - ebook

Były już: radość, spokój i beztroska. I nagle los zabrał to wszystko, co piękne i pełne podziwu… Pozostały tylko wspomnienia…

Skomplikowany związek Witolda i Basi rozpoczął się, kiedy oboje byli zaledwie dziećmi. Dziewczynka, której rodzice nie potrafili poradzić sobie nawet z własnym życiem, nieoczekiwanie trafia do zupełnie obcych ludzi, którzy podjęli się opieki nad nią. Po latach dorosła już Basia wciąż zdaje się zagubiona w otaczającym ją świecie, a jej jedyną podporą jest niezmiennie Witek. Do akcji jednak niespodziewanie wkracza przeznaczenie i burzy całe szczęście zakochanych. Kiedy nie można już cofnąć tragedii, kiedy za późno na zmiany w życiu, kiedy nie przydadzą się dyplomy najlepszych szkół ani poważne stanowisko w świecie dyplomacji, Witold wraca pamięcią do wspomnień, gdy zauroczony nietuzinkową osobowością dorastającej Basi wyczekiwał uczucia: na zawsze i aż do śmierci.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-833-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– …z prochu powstałeś i w proch się obrócisz… – usłyszał jeszcze słowa kapłana w czarnym ornacie, suto zdobionym okapującym złotem, co przy takiej okazji od razu rzucało się w oczy, a już po chwili myślami był na żółtych piaskach wyspy, gdzie w blasku słońca, z fal oceanu wyłaniała się kobieta, tak promienista, że aż musiał zmrużyć oczy, by móc patrzeć na jej radosną twarz. Ten blask oślepiał go wtedy całkowicie, jak teraz to kapiące złoto z ornatu.

Aż nieprzyzwoicie to wygląda w tym miejscu – pomyślał i żal mu się zrobiło osoby, nad którą wyczyniane były te dziwne obrzędy, zakrapiane wodą i pustymi słowami w obecności zgromadzonego tłumu. Prawie cierpiał z tego powodu, że musiała w tym uczestniczyć, musiała patrzeć na to wszystko, czego nie znosiła i co zawsze poddawała lekkiej kpinie. Jej artystyczna dusza nie znosiła egzorcyzmów i zakłamania. A teraz tego doświadczała całym swoim nieziemskim już ego. I co paradoksalne – nie mogła się temu sprzeciwić, zbuntować ani krzykiem rozpędzić całego tego tłumku, który trwał w milczeniu, z minami na pozór smutnymi, ale kto wie, czy nie obłudnymi.

– …pamiętaj człowiecze, że proch jest symbolem twojej nicości… – doleciały do niego mocne słowa, których już nie chciał więcej słuchać, ale przecież nie mógł w tym miejscu zaprotestować.

Odszedł więc. Zwyczajnie. Bez pożegnania. Bez rozglądania się na boki. Bez zdawkowego przepraszającego uśmiechu rzuconego w przestrzeń tym, co stali najbliżej w wielkiej gromadzie, zwabionej tą smutną okolicznością. Wyprostowany oddalał się od tej, która musiała tu pozostać na wieki, która już nie mogła zareagować śmiechem na jego słowa, którą w tym miejscu żegnało teraz grono przyjaciół w kirze. Oddalał się powoli. Szedł prosto, bez celu, byle dalej od tego miejsca i usypanego piachu w kolorach żółto-czarnego mazurka, jaki raz w życiu upiekła ta, która nigdy niczego już nie dokona na ziemi. Kroczył majestatycznie, byle dalej od tej, która jeszcze nie tak dawno śmiała się głośno i zaraźliwie, oddychała i przekomarzała się z nim, dowodząc, ile to lat życia człowiek ma przeznaczonych do wypełnienia na tym padole smutków i radości.

– Naukowcy udowodnili niedawno, że człowiek zaprogramowany jest na wiele lat długiego żywota ziemskiego – dowodziła, przytulona do niego. – Powinien żyć co najmniej sto sześćdziesiąt lat.

– A ty na pewno przebijesz średnią światową i pożyjesz znacznie dłużej, bo znając cię, znów wywiniesz naukowcom jakiegoś psikusa. – Zaśmiał się z jej powagi w czasie rozmowy.

– Tak będzie! – Uderzyła piąstką we własną, niezbyt wypukłą klatkę piersiową i zapewniła żarliwie: – Tak będzie, bo każdy człowiek sam decyduje o tym, jak długo będzie żył. Ja jestem dopiero w pierwszej fazie tryptyku mojego żywota.

– Chcesz mi dać do zrozumienia, że wkraczasz zatem w wiek młodości chmurnej i durnej? I wkrótce zaczną się moje codzienne kłopoty w związku z tą pierwszą częścią tryptyku żywota twojego? – Użył jej słów wypowiedzianych w natchnieniu.

– Żadne tam codzienne – mruknęła, odsuwając się od niego nadąsana. – Wiesz dobrze, że żadne codzienne sprawy już nas nie łączą.

– Na twoje życzenie tak się stało – wyjaśnił z satysfakcją.

– No nie, Witoldzie! Z tobą to nawet rozmawiać nie można, nie mówiąc już o całej reszcie!

– A ta reszta, to co to jest? Można by to jakoś nazwać? – Obrócił w żart tę nerwową rozmowę.

– Ty się do niczego nie nadajesz, Witoldzie! – szybko wyraziła niezbyt pochlebną opinię. – Nawet słuchać nie umiesz! Uśmiechasz się kpiąco, gdy zapoznaję cię z ciekawostkami dotyczącymi ludzkiego życia. Długiego życia.

– Co mi po długim życiu, gdy, być może, ciebie już przy mnie nie będzie, bo wybierzesz inny obiekt kochania. – Chciał ją pocieszyć, a wywołał tylko odwrotny skutek.

– Teraz też nie ma mnie przy tobie. Każde z nas realizuje oddzielny scenariusz, a życie toczy się dalej. Nie ma mnie przy tobie, nie widzisz tego?

– Nie widzę! – zaśmiał się cichutko. – I jeszcze proszę o wyjaśnienie, czym jest wobec tego to, co przytulam w tej chwili troszeczkę.

– To, to jest… namacalne wspomnienie dzieciństwa. Według opinii naukowców za kilkadziesiąt lat wkroczę w dorosłość, a dopiero później, dużo, dużo później przeistoczę się w panią dojrzałą. Tylko nie pomyl mnie z matroną!

– Każesz mi ździebko długo żyć. Nie wiem, czy sprostam twoim oczekiwaniom.

– Postaraj się, Witoldzie! Wiesz dobrze, że moje życie nic nie będzie warte bez ciebie, a zaplanowałam przecież bardzo długo podziwiać uroki tego świata. Postaraj się więc dogodzić i mnie troszeczkę.

– Nie jestem pewien, czy zdołam ci dogodzić, Basiulku. – Silił się na powagę, choć łzy śmiechu już zaczynały się czaić w oczach. – Zawsze byłaś kapryśna i zbuntowana, a także wymagająca.

– Tylko nie kapryśna! – zaprzeczyła gorąco, waląc go przy okazji pięścią po czaszce. – Tylko nie kapryśna. Wymagająca, owszem, ale nie kapryśna. I teraz też wymagam od ciebie, żebyś przygotował się na długie życie.

– Nie wiem, czy mi się to uda, mimo usilnych starań. Nie wszystko ode mnie zależy, Basiulku. O tym też wiesz doskonale.

– Wiem. Wiem też jeszcze coś, co uczeni udowodnili ostatnio. Właśnie staram ci się to powiedzieć, ale ty mi nie pozwalasz. Bo jak zwykle nie dopuszczasz mnie do głosu – skarżyła się z pieszczotą w głosie. – I nawet mnie nie słuchasz!

Jego serce miękło przy tym i gotów był dla niej zrobić wiele, choć nie mógł za dużo, gdyż przeważnie działał z ukrycia. Mógł ją tylko trochę dłużej przytrzymać na swojej piersi i ogrzać własnym oddechem. Tylko tyle mógł. Wówczas. I jeszcze mógł jej wysłuchać. Tyle tylko było mu dane. Wtedy.

– No, to teraz mów, co uczeni odkryli w związku z życiem ludzkim – zachęcił tę kruchą istotę przytuloną do jego ramienia. – Słucham!

– Nabijasz się ze mnie? – Spojrzała na niego spod ramienia, zmrużywszy pomalowane finezyjnie oko, co zawsze go rozczulało.

– Gdzieżbym śmiał, Basiulku! Opowiadaj.

– Dobrze, to kontynuuję ciekawostki z wielkiego świata – zaczęła i z każdym słowem stukała palcem w jego klatkę piersiową. – Uczeni udowodnili, że na długość życia naszego gatunku wpływa sama jego chęć, optymizm ogólny, grubość portfela i oczy drugiego człowieka.

– Oczy? Co mają do tego oczy? – udało mu się wtrącić z humorem. – Moje też?

– Oczywiście! – przytaknęła ze śmiechem, dziurkując teraz jego koszulę ostrym paznokciem. – Twoje oczy mają szczególny wpływ na długość mojego życia! Ilość moich przeżytych lat zależna jest wprost proporcjonalnie od ilości twoich spojrzeń: łaskawych, grzesznych, czułych, przelotnych, groźnych, nieśmiałych, zabawnych, uwodzących i wszelkich innych, którymi mnie obdarzysz. Więc patrz na mnie i wydłużaj moje życie.

– Wydłużam. Patrzę!

– Ale nie tak zwyczajnie, jak na przedmiot. – Ujęła jego głowę w swoje dłonie, aż się zdziwił, że w takich małych łapkach było tyle siły, i mimo jego oporu, skierowała ją na siebie. – Patrz na mnie z miłością i kochaj mnie.

– Patrzę i kocham – powtórzył z dziwną kluchą w gardle.

– I o to chodzi. – Znów dziurkowała mu koszulę wypielęgnowanym paznokciem, choć dopiero wróciła z ogródka. – Muszę długo żyć, by dogłębnie cię poznać…

– Po co? – I on odważył się wtrącić swoje pytanie.

– Przecież wiesz. Muszę nacieszyć się tobą, bo dotąd nie pozwalałeś mi na to.

– Pozwalałem, dobrze wiesz, że pozwalałem, ale ty to odrzucałaś – próbował tłumaczyć, ale szybko przerwała te wywody i oznajmiła: – I znów zaczynasz mi coś zarzucać, a obiecywałeś, że nigdy…

…bo nigdy! – zapewnił teraz żarliwie w myślach, krocząc alejką w miejscu wiecznego spoczynku. Nigdy! I przyśpieszył kroku, by oddalić się od tej, która pozostała w ciemnym dole, ukryta w skrzyni z sześciu desek, pośpiesznie zbitych i niezbyt dokładnie oheblowanych, zalatujących bejcą albo nitro, czy też jakimś innym śmierdzącym środkiem chemicznym. I pozostanie tam na zawsze z tymi drobnymi pięćdziesięcioma dziewięcioma przezroczystymi koralikami w zimnej dłoni, bo tylko tyle dostała ta elegancka i do niedawna strojna istota na tę dziwną i długą podróż bez powrotu na ziemię. I ozdobę, którą w ostatniej chwili Adela wcisnęła jej na mały palec, też zabierze ze sobą i będzie mogła chwalić się tam, dokąd pójdzie, że to znak od niego, nabyty za cenę kilku niewielkich kieszonkowych. Bo to pierścionek z markasytami, z którym nie rozstawała się od dzieciństwa.

To właśnie zdążył zauważyć, zerkając zachłannie na jej zastygłe rysy, które już przybrały postać wyblakłego piaskowca, a może marmuru albo granitu. Nie znał się na tym. Jego wiadomości z zakresu geologii były znikome, prawie żadne. Praca, którą od zawsze wykonywał, dotyczyła dyplomacji, etyki międzyludzkiej i prawa międzynarodowego. Nie znał się na skałach ani na głazach. I na różnych rodzajach gleby też się nie znał. A ona teraz musiała spoczywać w smrodzie ziemi użyźnionej innymi ciałami. W specyficznym zapachu futra przybłąkanego kota, zachłannie wpatrującego się w jej uśpioną twarz, siedzącego jeszcze przed chwilą na brzeżku skrzyni, która stanowić już od teraz miała jej jedyne lokum. Pewno i on zostawił smużkę kocich wyziewów i kilka kłaków, zanim czmychnął, spłoszony obecnością człowieka. Zapach kota, jako ostatni zapach z ziemi, też zabierze ze sobą w tę podróż w jedną stronę.

A taka była wrażliwa na zapachy i trudno było jej dogodzić w wyborze perfum. A kiedy już sobie upodobała ten, którego nazwę on przechowuje jeszcze w pamięci, starał się ów flakonik zdobywać nawet podczas podróży służbowych. I to z Włoch kiedyś sprowadził jej upragniony zapach, którego nawet już dostać nie można było w renomowanych perfumeriach w kraju. A jednak zdobył tę mikroskopijną buteleczkę, nienapełnioną po brzegi aromatem, który wywoływał samą radość w jej szczęśliwych ślepkach. I tą radością dziękowała mu za jego mozolne starania.

Wszystko to robił po to, aby zobaczyć jej uśmiech i błysk radości w oczach niebieskich jak niezapominajki, które później już przyblakły nieco od łez. Razem z wilgocią wypłukiwała to niebieskie z tych oczu, które zawsze patrzyły na niego z miłością i wielkim oddaniem. Ale to nie przez niego, choć przy nim i często na jego ramieniu, co wcale nie było mu niemiłe.

Tak samo niemiłą nie była mu nawet ta jej wymarzona podróż do Nowej Zelandii, i nie przerażała go ani odległość, ani głębia oceanu. Bo i on rwał się do tego, by spełniać jej zachcianki, a także darować przy okazji i sobie odrobinę radości. Wystarczyło, że była blisko, że przesłała krótki SMS, a dawniej pocztówkę z jakiejś części kraju, gdzie przypadło jej gościć na deskach teatru, a on już rozpływał się w chęci podążania na oślep po jej śladach, by choć chwilę patrzeć na nią i karmić swoje głodne oczy na zapas jej widokiem. Przy jego sposobie zarobkowania wszystko było możliwe do realizacji i sprawiało mu to też niemałą przyjemność.

Bo cóż to za trudność przy zasobnym portfelu, który najczęściej miał zawsze przy sobie, spełniać jej zachcianki i zamówić hotel gdzieś na krańcu świata, z atrakcjami turystycznymi dla tych błękitnych oczu, by podziwiały uroki świata i rzucały blaski radości, które z przyjemnością on też przyjmował? Tylko czasu nie miał na te podróże, rozrywki i spacery, takie codzienne, przy różnej aurze i przed kolacją we dwoje.

I teraz zobaczył to wyraźnie, że nie powinien zostawiać jej samej na długie godziny dnia, a nieraz i nocy, bo z takiej samotności nic dobrego nie wyszło. I choćby cofnął ten stracony czas i zaczął wszystko jeszcze raz, byle tylko zobaczyć blask jasnoniebieskich oczu i uśmiech, którym zdobyła go już we wczesnym dzieciństwie – wiedział, że nie jest to możliwe teraz, w tym czasie.

Nic teraz nie było możliwe, bo jego szczęście zamknięte zostało w drewnianej skrzyni, która być może już zginęła głęboko w ziemi. I ten czas nie powróci już nigdy, by mógł obsypać ją kwiatami na powitanie, czy nawet bez powodu, jak tego nieraz pragnął. Nigdy dotąd nie zdążył spełnić swego marzenia, choć zawsze znalazł okoliczność, by jej zachcianki zadowoliły obie strony. A teraz już za późno na miłe słowa i kwiaty. Jeszcze nigdy nie dałem jej żadnego kwiatka, nawet najmniejszego, choć tak bardzo pragnąłem wyrazić w ten sposób mój zachwyt nad jej urzekającą osobowością – zakołatało mu w myślach.

Bo nie dał jej ani jednego kwiatka przy żadnej okazji. Tak wyszło. Nawet dziś nie podarował jej tego ciężkiego bukietu, z takim pietyzmem i starannością przygotowanego przez najlepszą kwiaciarkę w mieście. Uprosił tę kobietę, pachnącą kwiatami, aby wybrała najpiękniejsze okazy i zrobiła z nich bukiet niczym dla królewny. Bo zawsze traktował swoją Basiulkę jak dziecko pałacu, chociaż zaledwie kilka lat przebywała w Białym Dworku, w którym on mieszkał od zawsze. Nie podarował jej tego ciężkiego bukietu, gdyż odszedł przed zakończeniem smutnego obrządku. Odszedł od jej wyznaczonego miejsca wiecznego spoczynku akurat w momencie, kiedy wezbrała w nim złość. Na nią, że opuściła go teraz, kiedy mogło być tak miło i bez żadnych już przeszkód. Kiedy wreszcie mogli znów być razem, bez komplikacji.

Akurat teraz odezwała się w nim złość połączona z goryczą. Podniósł głowę jeszcze dumniej i przyspieszył kroku w alejce między cichymi kwaterami. Noga trafiła na nierówność podłoża i to był jedyny moment, w którym opuścił głowę, i który zmusił go do spojrzenia w dół, pod stopy. Od razu zauważył ten pękaty bukiet, którym machał do taktu swoim nieco wzburzonym myślom. Bez zastanowienia uniósł silne ramię obarczone kwiatami, zatoczył wielkie półkole i nie wybierając celu – łukiem uwolnił się od tego roślinnego ciężaru. Wreszcie poczuł dopływ krwi do koniuszków palców, sztywnych od silnego zaciskania miękkich łodyżek. Beznadziejnym gestem wsunął ręce do kieszeni i już po chwili odczuł prawie bolesne, przyspieszone krążenie krwi w zdrętwiałych ramionach. Lewą ręką wymacał ulubioną fajeczkę, której dawno nie używał, a którą natychmiast musiał wykorzystać. Wyjął więc z kieszeni kubańskie cudo, obejrzał troskliwie cybuch, pogładził, chwilę potrzymał w ustach i z powrotem ukrył w tym samym miejscu. Zatrzymał się na moment i wyprostował plecy, tworzące z karkiem i głową prawie jedną linię. Odruchowo spojrzał na zegarek, chociaż donikąd mu nie było śpieszno, i utkwił bezmyślny wzrok w obłoczkach nad głową. Miały kolor nieba, malowanego kredkami dzieci, kolor niezapominajek i błękitnych ślepek tej, która już spała snem kamiennym i nigdy już nie podniesie powiek, by na niego popatrzeć z kpiną, ze smutkiem, czy z prawdziwym oddaniem.

On także nigdy nie zobaczy blasku jej oczu i tej naiwnej radości na jego widok. Bo razem z nią zostały zasypane jej ślepka niebieskie i jego radości, które mogły się jeszcze przytrafić i dać im wiele, wiele miłych chwil. Ale jej już nie będzie i radość nie powróci nigdy. Bo co to za radość bez jej istnienia?

Otrząsnął się z tych myśli, jak pies po wyjściu z wody, i ruszył przed siebie główną alejką wydeptaną wieloma stopami zmęczonymi troską, żałością i smutkiem. Nie oglądając się za siebie, rytmicznym krokiem wyszedł za bramę obszernej poznańskiej nekropolii, tajnie odprowadzony przez czarnego kota. Był wolny, choć tego nie chciał.

Tego też nie chciał, a stało się. Dokonało się już tak dawno, że gdyby rodzice nie powracali do tematu w swoich rodzinnych opowieściach – może udałoby mu się zapomnieć owo dziwne wydarzenie. Ciągłe wspominanie tych szalonych, a jakże miłych chwil, przywołało krótkie, odległe już migawki z dzieciństwa.

A przecież powinien pamiętać więcej, bo był już uczniem podstawówki, jednej z trzech szkół w małym mieście. Bo tutaj osiedlili się rodzice, krótko po tym, kiedy przyszedł na świat. Tutaj też zajęli połowę domu zwanego Białym Dworkiem i tutaj upływało jego pogodne dzieciństwo. Pamięta nianię z tamtego czasu, co to prowadzała go na rynek, na ławeczkę w cieniu kasztanowca, przy kościele, by tam z koleżankami uprawiać ulubione pogaduszki, często wspierając się jego opinią w trudnych momentach sprzecznej rozmowy.

– Tak było! – zapewniała niania z przejęciem, kończąc jakąś opowieść. – Wituś jest świadkiem. Zapytaj go. On potwierdzi to, co mówię!

I kiedy jakaś matrona, która w jego chłopięcych oczach urastała do rangi starej kobiety, pytała, czy tak było, potwierdzał, waląc się w piersi.

– Niania ma zawsze rację, choćby jej nie miała – mówił dumny, bo to jemu Ludomira pozwoliła zadecydować w spornej sprawie. I nabierał wtedy szacunku do siebie, do swojej dziecięcej mądrości ukrytej pod trykotową jaskrawą koszulką i dżinsowymi ogrodniczkami. I tylko on wiedział doskonale, że powtarzał wtenczas słowa swojego mądrego ojca, któremu ufał bezgranicznie, i który był jego niedoścignionym wzorem.

– Niania ma rację, zawsze ma rację! – powtarzał i z radością zacinał swój krótki bacik, by szybko kolorowego bączka wprawić w ruch po betonowych płytkach, nierówno położonych na głównym placu miasta. Tam też dochodziły do niego strzępki rozmów pań rozczapierzonych na niewygodnej ławce, ale jego już to nie interesowało, gdy mógł bawić się nową, chłopięcą zabawką z dziećmi, które zazdrośnie na nią patrzyły oraz z tymi, które ją miały. Już wtedy potrafił zachęcić do wspólnej zabawy. Niezrozumiałe słowa wnikały do jego świadomości, ale nie uczestniczył w rozmowie kobiet, gdyż miał własny świat, swoje zabawki i skryte marzenia.

– Niemożliwe, żeby twoja pani sama gotowała. – Słyszał prawdziwe zdziwienie koleżanek niani. – Stać ich przecież na pomoc domową.

– Może i stać – potakiwała Ludomira – ale ona to robi, bo lubi.

– Kto lubi robotę przy kuchni! – oburzała się koleżanka. – Co za bzdury opowiadasz. I pewno jeszcze roboczy fartuch nakłada?

– Nie, nie, nigdy nie nakłada fartuszka! – Ludka zaprzeczyła radośnie. – Moja pani po domu chodzi w kolorowej sukience. Ładnej. I drogiej.

– Mówiłam ci, że mają pieniądze!

– No, mają. Przecież pan pracuje! A ty nie masz czym się zająć, tylko plotkami?

– Nie każdy ma tak dobrze jak oni. Nie wszystkich stać na nianię do dziecka.

– Ano, nie wszystkich. A kto tym wszystkim każe kupę dzieci płodzić? Ty też jesteś w takiej sytuacji.

– Dokuczasz mi, bo sama nie masz dzieci.

– Czy ty, Nastusia, chcesz się ze mną kłócić?

– Nie chcę! Chcę ci tylko pokazać, że ty już całkiem jesteś ich, nie nasza.

– Nigdy nie byłam wasza i też nie jestem ich. Ja tylko tam pracuję.

– Ale myślisz tak, jak oni.

– Bo są dla mnie jak rodzina. Zawsze przecież byłam sama. Teraz mam ich, pracę i dziecko.

– Jakie tam dziecko! Nigdy ten chłopak nie będzie twój. Zobaczysz, jeszcze ci zapłaci za twoje przywiązanie – wrogo ostrzegała Nastka.

– Niech płaci, przyjmę i to, jak wiele innych rzeczy od nich.

– Wiedziałam, wiedziałam, że przekupują cię ciuchami po pani. Dlatego jesteś po ich stronie.

– Jestem po właściwej stronie, a tobie nic do tego. – Ludomira wstała z ławki i donośnie zawołała: – Witek, wracamy! Oj, Anastazjo! Wrogo dziś jesteś do mnie nastawiona. Nie świadczy to o twojej przyjaźni. Nie jesteś szczera. Chyba już nie mam przyjaciółki.

– Masz przyjaciółkę, bo masz! I wcale ci nie dokuczam, Ludko. Wszystko to mówię tylko dlatego, bo nie mogę znieść, że wystroiłaś się jak diabeł na Zielone Świątki! Na dodatek w dzień powszedni!

– Pani podarowała mi tę sukienkę. Jest trochę znoszona, ale jeszcze w dobrym stanie. – Spokojnie rozmawiała z koleżanką i znów zawołała chłopaka. – Witek!

– Mówiłam, że kupili cię i jesteś po ich stronie. Dlatego zawsze będziesz wychwalać swojego dyrektora.

– Jaki on tam mój – uśmiechnęła się Ludomira i ponownie przysiadła na brzegu ławki. – Bredzisz, Anastazjo, że on mój. Wiesz dobrze, do kogo pan należy, a pani też z niego pożytku nie ma za wiele.

– Ale ma pieniądze – dodała mściwie Nastka.

– Ty tylko jedno widzisz! Nie zauważasz tego, że cały dom stoi na głowie mojej pani i że ona ciężko pracuje w tym domu. A przecież to wykształcona kobieta.

– Chciała dyrektora, to ma kłopoty – podsumowała złośliwie koleżanka.

– Nie poznaję cię dzisiaj. Nastka! Co cię ugryzło?

– Chciała hrabiego, niech robi dla niego! – Anastazja prychnęła ze złością. – Coś za coś w tym niełatwym życiu.

– Oj, Nastka, Nastka. Twoje powiedzonka nie zawsze są zabawne. Ty dzisiaj chyba lewą nogą wstałaś, taka jesteś nieprzyjemna. Nie będę tu przychodzić, jak będziesz plotkować na temat moich państwa. Witoldzie!

– Zaraz, nianiu! – krzyknął i nawet nie ruszył się z miejsca.

– Nie plotkuję, Ludka, nie plotkuję, tylko zazdroszczę im takiego dobrego życia.

– I ty mogłaś takie mieć – rzekła spokojnie. – Trzeba było pilnie się uczyć, a nie w szkołę kamieniami ciskać! Wituś, idziemy!

– Dobrze, nianiu. Już jestem – odparł grzecznie i zaczął zwijać sznurek wokół swojego bacika. – Już możemy iść do domu. Jestem gotowy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: