Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Camille, moja ptaszyna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Camille, moja ptaszyna - ebook

Nie możesz zabronić ptakom smutku, by latały nad twoją głową, ale możesz zabronić im, by uwiły gniazdo w twoich włosach.

Sophie Daull, napisała przejmującą książkę, która jest pożegnaniem z jedynym dzieckiem. Camille odeszła nagle w wigilię Bożego Narodzenia po czterech dniach niespodziewanej gorączki. Pisała, żeby nie zapomnieć Camille, jej „szczerego, prostego, jasnego” spojrzenia, chwil bliskości, wspólnego śmiechu, kłótni. Pisała, żeby utrzymać się na powierzchni, żeby każdego dnia przeżyć jeszcze kilka godzin w towarzystwie dziecka, które odeszło. Wspomnienia Sophie nie są jednak lamentem matki pogrążonej w żałobie. Humor przeplata się w tu ze smutkiem i bardziej niż grobowiec przypomina „rozległy taras, z którego ja i Camille możemy jeszcze, razem, radosne, przyglądać się światu”.

Sophie Daull, francuska aktorka teatralna. Camille, moja ptaszyna to jej debiut. Kolejną książkę La suture (Szew, 2016) – napisała o swojej matce, zmarłej w tragicznych okolicznościach w 1985 roku.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-409-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Górna Marna – czwartek 9 stycznia 2014 r.

Zostałaś pochowana dokładnie tydzień temu.

Bez serca i mózgu. Są na badaniach autopsyjnych w szpitalu La Pitié-Salpêtrière.

Ja, kotku, jestem w La Maison Laurentine.

Byłaś tu tylko raz, zdaje się na Wszystkich Świętych, kiedy miałaś czternaście lat.

Jadłaś tartę tatin i piłaś jakąś wymyślną herbatę, słuchając rozmów dorosłych o tym, jak źle się dzieje na świecie. Strasznie się nudziłaś, jak zawsze od kilku lat, kiedy wyjeżdżałaś na wakacje tylko z rodzicami.

Ale wybrałam ten dom, żeby spróbować przepisać na czysto i stworzyć jakiś ciąg dalszy kilku linijek, które twój tata i ja nabazgraliśmy w niebieskim zeszycie pięć dni po twojej śmierci. Zaczęłam w nim pisać 28 grudnia w Criel-sur-Mer, w wannie pokoju hotelowego, który wynajęła mi Carole. Zeszyt trzymałam na zgiętych kolanach, przez parę papier stał się porowaty i długopis źle pisał. Myślałam o tobie, jak czytałaś w wannie całymi godzinami, nawet kiedy woda już wystygła. To był zeszyt marki Oxford, z plastikową okładką, ale bez spirali, bo takie lubiłaś; kupiliśmy go kilka godzin wcześniej w sklepie wielobranżowym w malowniczej wiosce w drodze nad morze, wiosce, która nazywała się, i ciągle się nazywa, Crèvecœur – pęknięte serce.

Odkąd pękło mi serce, będę robić właśnie to, opowiadać o twojej śmierci, twojej chorobie, twojej agonii. Od czwartku 19 do poniedziałku 23 grudnia; cztery dni, dwa kółeczka krążą w koło. Zdam dokładną relację z twojej walki, twojej batalii, twojej wojny błyskawicznej, bo kurwa mać, jaka ty byłaś silna w tym zmaganiu z gorączką i bólem. Należy ci się medal, krzyż wojenny.

To zupełnie niedorzeczna relacja, bo adresuję ją do zmarłej; mówię do ciebie „ty”, mówię „kotku”, chociaż już mnie nie słyszysz. Zupełnie niedorzeczna również dlatego, że oczywiście nigdy nie zapomnę; ale jestem ci to winna. Tak niewiele przeżyłaś, że ostatnie cztery dni twojego życia zasługują na odrobinę historycznej dokładności. A poza tym nudzę się bez ciebie, bez pisania do ciebie. Bez przerwy do siebie pisałyśmy – nasze listy, nasze SMS-y. Obiecuję zdyscyplinować swoje słowa, nie chcę, żeby rozmiękły w lepkim syropie żałoby, nie chcę pompatycznego poematu, łzawej elegii; wyświęcę twoje życie po śmierci piórem zanurzonym w twoim spojrzeniu: czystym, szczerym, pełnym blasku.

Zaczynam.Czwartek 19 grudnia

Mój ostatni obraz ciebie jako młodej, zdrowej kobiety: stoisz przed salą Marii Casarès, gdzie czekałaś na mnie z Baptiste’em, Diane i resztą przyjaciół z kółka teatralnego. Oddzieliłaś się od grupki nastolatków i podeszłaś do nas, dorosłych, z tą swobodą, która tak cię wyróżniała: dobry wieczór, dobry wieczór, lekkie pocałunki, twój łagodny uśmiech, uprzejmy i głęboki, kilka słów młodej, dobrze wychowanej dziewczyny, komplement na temat płaszcza Christine G., mojej starej przyjaciólki. Szliśmy na spektakl greckiej grupy teatralnej: Late Night. Too Late, jak się okazało. To była twoja Last Night, i nikt o tym nie wiedział. Miałyśmy oddzielne rezerwacje, nie siedziałyśmy razem i z czułością patrzyłam na twój profil kilka rzędów niżej, zanim nie zgasły światła. Po spektaklu poszłam na drinka z przyjaciółkami, a ty zostałaś na dyskusji. Do domu dotarłyśmy niemal jednocześnie. Trochę bolała cię głowa i czułaś, że bierze cię gorączka, ale bardzo chciałaś porozmawiać o przedstawieniu. Byłaś nim zachwycona, sztuka zaprzątała wszystkie twoje myśli, przez cały czas nuciłaś walc ze ścieżki dźwiękowej. Następnego dnia chciałaś znów na nią iść, Baptiste mógł załatwić darmowe wejściówki, aha, kolejny wieczór z Baptiste’em? Czy ty się trochę nie zakochałaś? „Co za bzdura!”, ofuknęłaś mnie, przewracając oczami. Mimo wszystko zmierzyłam ci temperaturę. Położyłaś się z gorączką trzydzieści osiem stopni i ciężką głową. Już nie wstałaś.Górna Marna – piątek 10 grudnia

Trzymam się niebieskiego zeszytu.

Próbuje odtworzyć posępną i bardzo koślawą chronologię, która wywraca wydarzenia do góry nogami, miesza fakty, dając pierwszeństwo uczuciom nad narracją. Na przykład na samym początku niebieskiego zeszytu jest napisane:

Wspomnienie dnia, kiedy mi powiedziała:

Mamo? (pauza) Kocham cię.

Myślę, że to było w sobotę, ale kogo to obchodzi.

To właśnie usłyszałam kilka godzin przed twoją śmiercią. Odpowiedziałam: „Ja też, gdybyś wiedziała, jak bardzo cię kocham, kotku”, i już wtedy wstrząsnęło mną chore przeczucie, jakby to było możliwe, że słyszę te słowa po raz ostatni, jakby bolało mnie jakieś miejsce we mnie, którego jeszcze nie znałam albo o którym zapomniałam dawno temu, kiedy jeszcze byłam córką swojej matki, kiedy miałam dwadzieścia lat, a ona umarła. Moje zmarłe.

Piszę dalej swój raport, dziennik twojej śmierci.Piątek 20 grudnia

Rano gorączka nie spada, trzeba zadzwonić do liceum i uprzedzić o twojej nieobecności, która na pewno przedłuży się na sobotę, ostatni dzień szkoły przed świętami. Wychowawczyni mówi: „W porządku, niech odpoczywa, grunt, żeby wyzdrowiała na Boże Narodzenie…”. Jasna sprawa. Wysyłam SMS-a do Diane, żeby zapisała, co masz zadane na ferie, odpowiada, że już poprzedniego dnia w barku teatralnym czułaś się niewyraźnie i że to naprawdę sprytne, rozchorować się na święta!

O jedenastej poszłam wysłuchać próby uczniów Christine, tej samej starej przyjaciółki ze Szkoły Teatralnej; wystawiali Proteusza Claudela. Wypadło całkiem nieźle. Spodobałoby ci się. Powiedziałam Christine, że nie pójdę z nią na obiad, bo jesteś chora. Bo wolę zostać przy tobie. Ale ponieważ byłam już w dzielnicy Montorgueil, zrobiłam jednak rundkę, żeby kupić foie gras w sklepie poleconym przez naszego znajomego, Doma. Przed wystawami ze sprzętem kuchennym i przyborami dla restauratorów pomyślałam o twoim dziadku, naszym kochanym Dziadziu; o prezencie, jaki bym dla niego wyszukała, gdyby nie było to już czwarte Boże Narodzenie, które mieliśmy spędzić bez niego. Dwadzieścia dziewięć lat bez mamy, cztery lata bez taty… Jakie to miało znaczenie, skoro przede mną była wieczność z tobą. Myślenie o moich zmarłych ledwie zaczęło się stawać znośne. Straciłam cztery godziny z dala od ciebie dla Claudela i foie gras.

Potem, kiedy koło piętnastej wróciłam do domu, już się z niego nie ruszyłam. Pielęgnowałam cię w dzień i w nocy, kąpałam cię, zwilżałam ci usta, plotłam ci warkocze, bo twoje włosy były mokre od potu i kleiły ci się do twarzy, zmieniałam ci piżamę, mierzyłam temperaturę, pomagałam dojść do łazienki, unieść cię, żebyś mogła przełknąć odrobinę wody, jedzenia, lekarstwo, zabawiałam cię w miarę możliwości… Od gorączki potwornie bolały cię mięśnie. Ból nasilał się z godziny na godzinę; jęczałaś i krzywiłaś się przy najmniejszym ruchu… Zadzwoniłam do twojego lekarza. Nudności? Nie. Biegunka? Nie. Bóle głowy? Nie. Gardła? Nie. Krew w moczu? Nie. Niech się pani nie martwi, to grypa. Paracetamol. I odpoczywamy… Później taką samą rozmowę odbyłam z pogotowiem, kiedy błagałam, żeby przyjechali. Proszę się nie martwić, mówili przez telefon. To grypa, jest mnóstwo zachorowań. Paracetamol. I odpoczywamy…

W piątek po południu zrobiliśmy wielkie sprzątanie w twoim pokoju. Jakbyśmy uprzedzali ostateczne porządki. Teraz, po fakcie, to się wydaje dziwne… Myślałam, że spędzę w tym pokoju mnóstwo czasu: opiekując się tobą, pielęgnując cię, czytając… Niech więc będzie czysto! Prawda? Twój pokój był potwornie zabałaganiony i brudny. Opróżniłam kosze na śmieci, odkurzyłam, pochowałam ubrania, poukładałam podręczniki… Pamiętam, że zrzędziłam od kilku dni, bo już dawno minęła twoja kolej na sprzątanie łazienki, a kiedy tego popołudnia robiłam to sama, miałam jedno z tych chorych przeczuć, które naszły mnie dwa czy trzy razy w ciągu tych bolesnych dni. Patrzyłam na półeczkę nad umywalką, gdzie piętrzyły się twoje słoiczki z kremami bez wieczek, otwarta pasta do zębów, twoje rdzewiejące bransoletki, i pamiętam, że przemknął mi przez głowę obraz tej półeczki pustej, opróżnionej z twoich rzeczy. Żeby go odpędzić, zawołałam do ciebie z łazienki: „No pięknie, znowu udało ci się wywinąć od sprzątania!”.

Również tego dnia dostałam wiadomość o narodzinach Charlie. Pobiegłam do twojego pokoju, uszczęśliwiona: „Kotku, mam newsa! Raphaèle urodziła! To dziewczynka! Ma na imię Charlie”. Uśmiechnęłaś się słabo, i lekko przechylając głowę, powiedziałaś: „Tak?… Ładne, Charlie, oryginalne dla dziewczynki, ale ładne…”. Cieszę się, że mogłaś się tego dowiedzieć przed śmiercią. Cieszę się, że inna dziewczynka się urodziła, kiedy ty umierałaś, nie wiedząc o tym.Sobota 21 grudnia

Tego dnia położyłam na twoim materacu dodatkowy materac. Wszystko tak bardzo cię bolało, jakby stelaż łóżka był zrobiony z mieczy. No i proszę, superman znalazł rozwiązanie: materac na materacu. Poszłam na strych po ten, który służy twoim koleżankom, kiedy u nas nocują, żebyś miała podwójnie miękko pod obolałym ciałem. Ale przez to zabrakło materaca na wypadek, gdyby Cioteczka została na noc po wigilii. Twoja Cioteczka, Delphine, moja kochana siostra. Poszłam więc podkraść jeden naszej sąsiadce Sylvie, która wyjechała z rodziną na narty. Dała mi klucz, bo mieliśmy karmić kota. Ten materac, niebieski, został w bagażniku aż do środy po twojej śmierci, kiedy między dwoma spotkaniami w domu pogrzebowym grzecznie odnieśliśmy go właścicielom, których kota, przez miłość do piłki nożnej nazwanego Zlat, ani razu nie zapomnieliśmy nakarmić. Możliwe, że właśnie ten mały zwierzak czekający na swoje chrupki, kiedy twoje chocapic miały pleśnieć w szafce kuchennej, zatrzymał nas po stronie życia.Górna Marna – sobota 11 stycznia

Dziś mgła się nie podniesie. W mętnej szarości nad polami zdają się majaczyć sylwetki saren, łań. To na pewno miraże. Albo ty nas odwiedzasz.

W niebieskim zeszycie jest kilka list. Listy zawsze wiele mówią.

Przez te cztery dni, kiedy cię pielęgnowałam, zjadłaś: pół jabłka, obranego i pokrojonego w cząsteczki, pół jogurtu, pół miseczki purée i odrobinę rosołu, zostawiając na dnie kubka makaron literki, którego nie byłaś w stanie przełknąć.

Przez te cztery dni, kiedy cię pielęgnowałam, przeczytałam ci na głos: artykuł w „Libération” o studiowaniu nauk politycznych, pierwszą scenę z Bons Enfants hrabiny de Ségur i kilka stron z Artemisa Fowla. Ale nie pozwoliło ci się to oderwać, najwyraźniej byłaś tak wyczerpana, że nic nie mogło odciągnąć twojej uwagi od bólu. W ogóle już nie spałaś. Za każdym razem, kiedy wchodziłam do twojego pokoju, w dzień, w nocy, miałam nadzieję, że udało ci się zdrzemnąć, znaleźć odrobinę wytchnienia, ale twoje oczy były szeroko otwarte i skupione, jakbyś próbowała nie stracić nawet drobinki energii, którą mobilizowałaś, żeby walczyć z bólem, pozostać przy życiu. A może się bałaś, że jeśli zaśniesz, więcej się nie obudzisz.

Przez te cztery dni, kiedy cię pielęgnowałam, majaczyłaś w gorączce. W niebieskim zeszycie zrobiłam listę wszystkich bezsensownych zdań, które wypowiedziałaś. Teraz czasem się z nich śmiejemy z tatą i Delphine, nawet wtedy się śmialiśmy, takie to było zabawne, kiedy z poważną miną wygadywałaś byle co, gotując się w swoich czterdziestu stopniach.

Tacie powiedziałaś: „To sprawka komunistów!”. Odpowiedział: „Majaczysz”, a ty na to: „Słyszę się…”.

Często powtarzałaś: „Ten reżyser jest beznadziejny!” albo „Naprawdę, ta sztuka jest bardzo kiepska!” – dużo mówiłaś o teatrze, pewnie dlatego, że ostatni wieczór jako młoda, zdrowa kobieta spędziłaś na spektaklu Greków. I dlatego, że ostatnio ciągle jeździłam na tournée i spędzałam mnóstwo czasu na opowiadaniu ci dziesiątek anegdotek zza kulis, a ty nigdy nie miałaś dość tych historyjek. Ale teraz jakbyś czuła, że autor przestał panować nad postaciami, że jego opowieść wymknęła się spod kontroli…

Któregoś popołudnia, kiedy siedziałam w twoim pokoju i pakowałam prezenty, próbując cię rozerwać i nie marnować czasu na przygotowaniach do świąt, powiedziałaś: „To mnie trzeba zapakować w papier prezentowy, mamusiu. Zapakuj mnie w papier prezentowy…”. Rozśmieszyło mnie to, ale i okropnie mną wstrząsnęło. Jak kolejne chore przeczucie. Ty, mój prezent, zapakowana w żałobny całun…

Mówiłaś też coś strasznie dziwnego o swojej nauczycielce… że gdyby powiedziała to albo gdybyś ty zrobiła tamto, „nie musiałabyś stać w kolejce”.

Ostatniego dnia byłaś zupełnie zesztywniała z bólu, nie mogłaś się nijak odprężyć, twoje dłonie były skurczone jak nóżki kraba, palce zakrzywione, szyja wciśnięta w ramiona… Powiedziałaś do mnie i do Delphine: „Zdejmijcie mi te szczypce!”, a potem zdałaś sobie sprawę, że majaczysz, i z tym, co było niemal twoim ostatnim uśmiechem, powiedziałaś: „Edward Nożycoręki”…

A potem, w ostatnich godzinach, powiedziałaś: „Wracamy do domu, mamusiu?”, na co odpowiedziałam: „Ale ty JESTEŚ w domu, kochanie…”. Naprawdę wierzyłam, że jesteś w domu, bezpieczna w swoim łóżku, chroniona moją miłością…

Przez te cztery dni, kiedy cię pielęgnowałam, po raz pierwszy w życiu widziałam cię tak długo bez okularów. Dzieliłaś to ze swoim ojcem, jaki ojciec, taka córka, pierwszy gest po obudzeniu, ostatni gest przed snem: założyć/zdjąć okulary, które spędzały noc wciśnięte między ścianę i materac, obok stosu książek, chusteczek higienicznych z zaschniętymi smarkami i wypisanych długopisów. Ale teraz od trzech długich dni zalegały przy twojej poduszce. Już nie czytałaś, nie patrzyłaś w komputer, na SMS-y znajomych odpowiadałaś na ślepo, jak w tej książce Michela Serresa, o której niedawno rozmawiałyśmy, La Petite Poucette. Kontemplowałam tę rzadką chwilę, twoje oczy bez szkieł, takie niebieskie, tak doskonale narysowane, twoje spojrzenie pełne światła, bardzo łagodne, skupione na ekonomii cierpienia. Twoje nagie spojrzenie.

Później, kilka dni po twojej śmierci, twój tata siedział przy moim łóżku. Czułam się bardzo źle, penetrowałam mętne obszary, gdzie dołączenie do ciebie wydawało się kuszącą perspektywą. Była noc, tata zdjął już okulary, gotowy, żeby się położyć. Jego oczy też były niebieskie, bez szkieł. To coś, co bardzo rzadko jest mi dane oglądać, tak jak było z tobą. Pochylał się nade mną, zmartwiony, naprawdę bał się o moje życie. A mnie się zdawało, że widzę ciebie. W twarzy twojego ojca bez okularów widziałam tylko twoje oczy. Krzyknęłam, zanosząc się płaczem, że jest do ciebie zbyt podobny, że nie zniosę tych wielkich oczu jak twoje wpatrzonych we mnie bez zrozumienia. Powiedziałam do niego: Camille. Chciał wezwać pogotowie…Niedziela 22 grudnia

W niedzielę w południe zaczęłam zapisywać twoją temperaturę, tak jak to się robi w szpitalu. Notowałam starannie stopnie tej okropnej gorączki, co dwie godziny, czterdzieści i osiem, trzydzieści dziewięć i dziewięć, trzydzieści osiem i siedem, a także dawki paracetamolu i ibuprofenu, które podawałam ci co cztery godziny, zgodnie z zaleceniami wszystkich lekarzy. Jeśli chodzi o lekarzy, rozmawiałam z mnóstwem przez telefon, byłam matką histeryczką, panikującą z powodu grypy, okupującą numery alarmowe. Teraz tamta kartka z pomiarem temperatury leży w niebieskiej teczce. Założyłam ją tego samego wieczoru, kiedy umarłaś, żeby chować do niej wszystko, co miało związek z twoją śmiercią. Napisałam na niej czarnym markerem „ZMARŁA CAMILLE”. Wiesz, jaka jestem zorganizowana.

…Godziny ciągną się całe wieki, w przygnębieniu twoim bólem, niemożnością ulżenia ci, oślepiającymi przebłyskami chorych przeczuć. Często pytasz mnie o godzinę, w nadziei że dzień wreszcie się skończy… Ale nie, zdrzemnęłaś się tylko na króciutkie piętnaście minut. Koło osiemnastej znów chwytam za telefon. Dzwonię na pogotowie. Nękam, żądam, błagam ich, żeby kogoś przysłali, żeby zbadał cię lekarz. W końcu, koło dwudziestej drugiej, jeden się zjawia.

Jego zdaniem za bardzo cierpisz, wspomina o morfinie i podejrzeniu H1N1.

Dzwoni po ambulans, który zawiezie cię do szpitala, wypisuje skierowanie. Karetka przyjeżdża. Tata i ja spakowaliśmy małą torbę z twoimi okularami, telefonem, ładowarką i piżamą. Jesteśmy pewni, że zatrzymają cię na obserwacji, w każdym razie tak przypuszczamy, zresztą kto to może wiedzieć. Owijam cię w płaszcz, na nogi wkładasz baleriny, bo założenie trampek wymaga za dużo wysiłku. Tak bardzo cierpisz, ten ból to obłęd. Kiedy dwóch czarnych osiłków bierze cię na ręce i układa w karetce niczym księżniczkę ocaloną od niebezpieczeństwa, żartujemy z tej bajkowej sytuacji. Odjeżdżam z tobą w noc. Na skrzyżowaniu, chociaż jest puste, kierowca włącza syrenę.

Ustaliliśmy, że tata przyjedzie do nas po badaniach.

W szpitalu czarni sanitariusze sadzają cię w fotelu na kółkach. Nie czekamy długo. W zupełnie rozsądnym czasie przyjmuje nas stażystka, starannie cię osłuchuje, ale jest bardzo niemiła.

Ona: Od jak dawna jest obstrukcja?

Ty: Nie rozumiem pytania…

Ona: No jak długo nie robiłaś kupy, co tu jest do rozumienia? – tonem „nie no, co za idiotka!”.

Zrobiło mi się naprawdę przykro, tobie też. „Obstrukcja” to jednak dość medyczny język…

Za każdym razem, kiedy chcę dodać coś, co uważam za istotne, zamyka mi usta swoim: „Proszę pani, proszę mi nie przerywać!”. To bardzo nieprzyjemne. Nie rozumiem, dlaczego jest taka apodyktyczna, taka zirytowana grzeczną i odważną dziewczynką, która robi, co może, żeby ukryć, jak cierpi. Kiedy czyta o H1N1 na skierowaniu, martwi się, że nie założyła maski profilaktycznej, cały personel może być zagrożony. Jeśli o mnie chodzi, dziwi mnie, że nie ma nawet szpatułki laryngologicznej. Zaczyna więc krążyć po korytarzach w poszukiwaniu szpatułki i maski, a my czekamy w tym małym pokoiku wypełnionym światłem jarzeniówek i zapachem szpitala. Zaczyna mnie to trochę przerastać, mdli mnie na widok stanu służby zdrowia i tego absurdalnego papierowego czepka okrywającego twoje włosy. Stażystka wychodzi, wraca, znów wychodzi, znów wraca, i w końcu wręcza nam receptę na paracetamol. Słynny paracetamol. Nie, nie, żadnego pobierania krwi. Nie ma wskazań. Nie, nie, żadnych antybiotyków. Nie ma wskazań. Wzięłam receptę. Nie nalegałam. Dziękuję. I tak nas zostawili. Ciebie pobladłą na łóżku do badań, mnie obezwładnioną myślą, jak znajdę siłę, żeby cię z niego zdjąć i doprowadzić do samochodu, gdzie czekał na nas tata. W głębi opustoszałego korytarza znalazłam fotel na kółkach. Zsynchronizowałyśmy oddechy i wysiłki i wypchnęłam cię w stronę wyjścia. Wypchnęłam cię… Nie było już silnych czarnych sanitariuszy do odegrania książąt na białym koniu, dlatego tym razem to twój tata podniósł cię niczym młodą oblubienicę. Położyliśmy cię na tylnym siedzeniu i ruszyliśmy w noc. Z trudem wnieśliśmy cię do domu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: