Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,60

Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej - ebook

Rosnące nierówności szkodzą wszystkim: przyczyniają się do kryzysów ekonomicznych, zmniejszają produktywność społeczeństwa i osłabiają wzrost gospodarczy. Niepewność jutra, słaby system edukacji i ochrony zdrowia, kryzys mieszkaniowy – to też wszystko sprawa nierówności. To przez nie społeczeństwa nie wykorzystują pełni swojego potencjału. Zamiast żyć, uczyć się, pracować i uczestniczyć w demokracji, walczą o kawałki z coraz mniejszego tortu.

To wszystko oczywiście znane fakty, opisane w wielu głośnych książkach. Czasem jednak wydaje się, że wzrost nierówności to wynik działalności żywiołów naturalnych i nic nie da się na to poradzić. Joseph Stiglitz przekonuje, że to zupełnie nie tak. To że przeważająca część bogactwa należy do zaledwie jednego procenta społeczeństwa to nie kwestia praw natury, ale decyzji politycznych i wpływu osób i instytucji, które „pogoń za rentą” nazywają „wolnym rynkiem”.

Joseph E. Stiglitz (1943) – ekonomista, laureat Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, wykłada makroekonomię w Columbia University. Autor m.in.: Freefall (2010), Fair trade (2007), Globalizacji (2004).

Kategoria: Ekonomia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64682-90-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Są w historii chwile, gdy wszędzie na świecie ludzie buntują się, by powiedzieć, że c o ś j e s t n i e w p o r z ą d k u, i domagają się zmian. Coś takiego zdarzyło się w burzliwych latach 1848 i 1968, latach przełomów, które wyznaczyły początek nowych epok. Może się okazać, że kolejną taką datą będzie rok 2011.

Bunt młodzieży w Tunezji, niewielkim kraju w Afryce Północnej, rozprzestrzenił się na pobliski Egipt, a następnie na inne kraje Bliskiego Wschodu. W kilku wypadkach, jak się wydaje, udało się ugasić iskrę, przynajmniej na razie, w innych jednak protesty doprowadziły do gwałtownych i głębokich zmian społecznych, do obalenia rządzących od wielu lat dyktatorów, jak choćby Hosniego Mubaraka w Egipcie i Muammara Kaddafiego w Libii. Wkrótce potem społeczeństwa Hiszpanii, Grecji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i innych krajów znalazły własne powody, by wyjść na ulice.

W 2011 roku chętnie przyjmowałem zaproszenia do Egiptu, Hiszpanii i Tunezji. Spotkałem się z demonstrantami w madryckim parku Retiro, w nowojorskim parku Zuccotti, rozmawiałem z młodymi kobietami i mężczyznami na placu Tahrir w Kairze.

W trakcie tych rozmów stało się dla mnie jasne, że choć każdy z tych krajów ma własne zmartwienia – zwłaszcza Bliski Wschód trapią inne polityczne problemy niż Zachód – wszędzie podnosi się te same kwestie. Wszędzie wyrażano przekonanie, że system gospodarczy i polityczny pod wieloma względami zawodzą i że oba są głęboko niesprawiedliwe.

D e m o n s t r u j ą c y m i e l i r a c j ę: c o ś b y ł o n i e w p o r z ą d k u. Rozziew między tym, jak powinny funkcjonować systemy gospodarczy i polityczny – czy też jak nam się wmawia, że funkcjonują – a tym, jak one rzeczywiście działają, stał się naprawdę zbyt wielki, by było dalej go ignorować. Na całym świecie rządy nie zajmują się rozwiązaniem najważniejszych problemów gospodarczych, w tym likwidacją długotrwałego bezrobocia; a gdy dla zaspokojenia chciwości garstki uprzywilejowanych, wbrew gołosłownym zapewnieniom, że będzie inaczej, poświęcono uniwersalną wartość sprawiedliwości, poczucie krzywdy przerodziło się w poczucie zdrady.

To, że młodzi zbuntowali się przeciwko dyktaturom w Tunezji i Egipcie, było zrozumiałe. Mieli dość swych podstarzałych, sklerotycznych przywódców, dbających o własne interesy kosztem reszty społeczeństwa, a nie mogli domagać się zmian w sposób demokratyczny. Jednak w zachodnich demokracjach polityka wyborcza również nie zdała egzaminu. Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama obiecał „zmiany, które przywrócą wiarę”, po czym realizował politykę gospodarczą dla wielu Amerykanów będącą raczej dalszym ciągiem poprzedniej.

Mimo to w USA i w innych krajach za sprawą owych młodych demonstrantów, do których dołączyli ich rodzice, dziadkowie i nauczyciele, pojawiły się zwiastuny nadziei. Ludzie ci nie byli ani rewolucjonistami, ani anarchistami. Ich zamiarem nie było obalenie systemu. Uważali oni, że gdyby tylko rządzący pamiętali o swojej odpowiedzialności wobec narodu, mechanizmy wyborcze m o g ł y b y spełniać swoje zadanie. Protestujący wyszli na ulicę, by zmobilizować system do zmiany.

Młodzi hiszpańscy demonstranci nazwali swój ruch, który rozpoczął się 15 maja, los indignados, czyli „oburzeni”. Oburzało ich to, że tak wiele osób – o ich liczbie świadczyło choćby ponadczterdziestoprocentowe bezrobocie wśród młodych, jakie nastało po kryzysie z 2008 roku – znajduje się w fatalnej sytuacji przez nadużycia sektora finansowego. W Stanach Zjednoczonych ruch Occupy Wall Street uderzył w te same tony. Mnóstwo ludzi straciło pracę i dach nad głową, podczas gdy bankierzy inkasowali ogromne premie – było to rażąco niesprawiedliwe.

Jednak protesty w Stanach Zjednoczonych wkrótce wykroczyły poza atakowanie Wall Street i obrały za cel bardziej zasadnicze nierówności dzielące amerykańskie społeczeństwo. Hasłem demonstrantów stało się „99 procent”. Było to nawiązanie do tytułu mojego artykułu w „Vanity Fair”: Of the 1 %, for the 1 %, by the 1 % („Od 1 procenta dla 1 procenta przez 1 procent”)¹, poświęconego gwałtownemu wzrostowi nierówności w Stanach Zjednoczonych i rozwojowi systemu politycznego, dzięki któremu, zdaje się, najbogatsi mają zbyt wiele do powiedzenia².

Trzy tematy stały się przedmiotem dyskusji na całym świecie: to, że rynki nie działają tak, jak powinny, ponieważ nie są ani efektywne, ani stabilne³; to, że system polityczny nie naprawił ułomności rynków; i to, że systemy gospodarczy i polityczny są zasadniczo niesprawiedliwe. W tej książce skupiam się kwestii nadmiernych nierówności w Stanach Zjednoczonych i kilku innych krajach rozwiniętych, ale wyjaśniam w niej również, na czym polega ścisły związek tych trzech tematów: nierówności są przyczyną i skutkiem ułomności systemu politycznego, jak również przyczyniają się do destabilizacji systemu gospodarczego, która z kolei pogłębia nierówności – to błędne koło, w które wpadliśmy, a z którego mogą nas wyrwać tylko wspólne działania polityczne opisane poniżej.

Zanim skupię się na kwestii nierówności, chcę zarysować kontekst tego problemu, opisując głębsze niedomagania naszego systemu gospodarczego.

Ułomność rynków

Rynki z pewnością nie działają tak, jak twierdzą ich entuzjaści. Wbrew ich zapewnieniom światowy kryzys gospodarczy dowiódł, że rynki potrafią być bardzo niestabilne, co wywołuje katastrofalne skutki. Gdyby nie pomoc udzielona przez państwo, hazardowa działalność bankierów sprowadziłaby na dno ich samych i całą gospodarkę. Jednak po bliższym przyjrzeniu się s y s t e m o w i okazało się, że nie ma tu miejsca na przypadek; bankierzy byli do takich zachowań zachęcani.

Wielką zaletą rynku ma być jego efektywność. Najwyraźniej jednak n i e jest on efektywny. Podstawowe prawo ekonomii – które musi obowiązywać, jeśli gospodarka ma być efektywna – stanowi, że wielkość popytu jest równa wielkości podaży. Tymczasem żyjemy w świecie, w którym mnóstwo potrzeb pozostaje niezaspokojonych – wystarczy tu wymienić inwestycje, które wyciągnęłyby biednych z ubóstwa, wspieranie rozwoju słabiej rozwiniętych krajów Afryki i tych leżących na innych kontynentach, modernizację światowej gospodarki tak, by potrafiła sprostać wyzwaniom związanym z globalnym ociepleniem. Zarazem dysponujemy olbrzymimi niewykorzystanymi zasobami – pracownikami i maszynami – które nie mają do wykonania żadnych zadań lub których produktywność jest niższa niż ich możliwości. Bezrobocie – niezdolność do wytworzenia miejsc pracy dla wszystkich chcących pracować – jest najgorszą ułomnością rynku, największą przyczyną jego nieefektywności i głównym źródłem nierówności.

W marcu 2012 roku około 24 milionów szukających pracy Amerykanów nie mogło znaleźć płatnego zajęcia⁴.

W Stanach Zjednoczonych wyrzucamy na bruk miliony ludzi. Mamy puste domy i bezdomnych.

Ale jeszcze przed kryzysem amerykańska gospodarka funkcjonowała poniżej swoich możliwości: mimo że produkt krajowy brutto (PKB) wzrastał, s t o p a ż y c i o w a w i ę k s z o ś c i A m e r y k a n ó w s i ę o b n i ż a ł a. W rozdziale 1 stanie się jasne, że dochody większości amerykańskich rodzin skorygowane o wielkość inflacji już przed recesją były niższe niż dekadę wcześniej. Ameryka stworzyła wspaniałą machinę gospodarczą, ale najwyraźniej pracuje ona tylko na rzecz najzamożniejszych.

Gra o wysoką stawkę

Ta książka opowiada o tym, dlaczego system gospodarczy z punktu widzenia większości Amerykanów zawodzi, dlaczego w tym kraju panują tak wielkie nierówności i jakie są tego następstwa. Sformułowana tu zasadnicza teza głosi, że za te nierówności płacimy wysoką cenę – w postaci mniej stabilnego, mniej efektywnego i wolniej rozwijającego się systemu gospodarczego, a także zagrożenia naszej demokracji. Ale stawka jest jeszcze wyższa: ponieważ nasz system gospodarczy nie działa na rzecz większości obywateli, a system polityczny wydaje się podporządkowany interesowi wielkiego pieniądza, zaufanie do naszej demokracji i gospodarki rynkowej będzie słabnąć, a wraz nimi osłabnie nasze znaczenie w świecie. Gdy dotrze do nas, że nie jesteśmy już krajem wielkich możliwości i że zdyskredytowały się nawet nasze osławione rządy prawa i system sprawiedliwości, może to nadwątlić nawet nasze poczucie narodowej tożsamości.

W niektórych krajach ruch Occupy był blisko związany z ruchem antyglobalistycznym. Istotnie, łączy je kilka podobieństw: przede wszystkim przekonanie, że system działa źle i że można go zmienić. Problem nie polega jednak na tym, że globalizacja jest zła bądź niesprawiedliwa, ale na tym, że rządzący źle nią kierują – działając głównie na korzyść pewnych grup interesów. Ścisłe, globalne powiązania ludzi, państw i gospodarek to zjawisko, które można z równie dobrym skutkiem wykorzystać zarówno do pomnażania dobrobytu, jak i do pogłębiania nędzy i wspierania chciwości. To samo dotyczy gospodarki rynkowej: rynki mają ogromną siłę, ale w ich naturze nie leży kierowanie się względami moralnymi. To od nas zależy, jak nimi pokierujemy. W swoich najlepszych okresach rynki odgrywały decydującą rolę w zdumiewającym wzroście produktywności i poziomu życia w ostatnich dwóch stuleciach – wzroście, który znacznie przekroczył tempo rozwoju poprzednich dwóch tysiącleci. Istotny udział w tym postępie miało również państwo – czego zwykle nie dostrzegają zwolennicy wolnego rynku. Rynki jednak potrafią również koncentrować majątek, przerzucać koszty zanieczyszczenia środowiska na społeczeństwo, a także wyzyskiwać pracowników i oszukiwać konsumentów. Z tego wszystkiego wynika jasno, że koniecznie trzeba je powściągać i kontrolować, żeby przynosiły korzyści większości obywateli. I trzeba to robić wciąż na nowo, by nie zbaczały z właściwej ścieżki. Takie działania korygujące zastosowano w Stanach Zjednoczonych w tak zwanej erze postępowej (w latach 1890 – 1920), gdy po raz pierwszy ustanawiano prawa konkurencji. W tym samym celu wdrażano reformy Nowego Ładu, kiedy wprowadzono emerytury, prawo pracy i płacę minimalną. Przesłanie, jakie niesie ruch Occupy Wall Street – i jakie wyraża wielu protestujących na całym świecie – brzmi: rynki po raz kolejny trzeba powściągnąć i poddać kontroli. Jeśli tego nie zrobimy, skutki będą poważne: w demokracji, która zasługuje na swoje miano, w której wysłuchuje się głosu zwykłych obywateli, nie możemy utrzymywać otwartego i zglobalizowanego systemu rynkowego, a w każdym razie nie w tej postaci, jaką znamy, bo z każdym kolejnym rokiem powoduje on coraz większe zubożenie obywateli. Któraś ze stron musi ustąpić: albo polityka, albo ekonomia.

Nierówności a niesprawiedliwość

Rynki pozostawione bez kontroli, nawet jeśli stabilne, często prowadzą do znacznych nierówności, a więc do zjawisk, które powszechnie wiąże się z niesprawiedliwością. Ostatnie badania z dziedziny ekonomii i psychologii (opisane w rozdziale 6) pokazują, jak duże znaczenie dla ludzi ma kwestia sprawiedliwości. Poczucie, że gospodarcze i polityczne systemy są niesprawiedliwe, jest najsilniejszym czynnikiem motywującym obywateli do protestów na całym świecie. W Tunezji i Egipcie, a także w innych regionach Bliskiego Wschodu, problemem było nie tylko znalezienie pracy, ale także to, że te nieliczne dostępne stanowiska obejmowali ci, którzy mieli znajomości.

Wydawałoby się, że w Stanach Zjednoczonych i Europie panuje większa sprawiedliwość, ale to tylko pozory. Ci, którzy z najwyższymi ocenami kończą najlepsze uniwersytety, mają większe szanse na dobrą pracę. Ale system jest nieuczciwy, ponieważ to bogaci rodzice wysyłają swoje dzieci do najlepszych przedszkoli, najlepszych szkół podstawowych i średnich, a to ich absolwenci mają znacznie większe szanse dostać się na elitarne uczelnie.

Amerykanie zdali sobie sprawę, że demonstranci spod znaku Occupy Wall Street ujęli się za i c h wartościami. Dlatego – mimo że liczba protestujących była stosunkowo niewielka – poparło ich aż dwie trzecie obywateli Stanów Zjednoczonych. Jeśli ktoś wątpił w to poparcie, musiał zmienić zdanie, gdy demonstranci niemal z dnia na dzień zdołali zebrać 300 tysięcy podpisów niezbędnych, by kontynuować protest, kiedy burmistrz Nowego Jorku, Michael Bloomberg, po raz pierwszy dał do zrozumienia, że zamknie ich obozowisko w parku Zuccotti usytuowanym tuż obok Wall Street⁵. Wsparcia ruchowi udzielili nie tylko biedni i rozgoryczeni. Choć policja była prawdopodobnie zbyt agresywna wobec protestujących w Oakland – a taką opinię zdawało się podzielać 30 tysięcy osób, które dołączyły do manifestantów dzień po tym, jak brutalnie zniszczono ich obóz w środku miasta – godne uwagi było to, że swoje poparcie dla demonstrantów wyraziła także część policjantów.

Kryzys finansowy uświadomił wielu ludziom, że nasz system gospodarczy jest nie tylko nieefektywny i niestabilny, ale także głęboko niesprawiedliwy. Jego skutki (i reakcja administracji Busha i Obamy na niego) sprawiły, że – jak wynika z przeprowadzonego niedawno sondażu – takiego zdania jest niemal połowa Amerykanów⁶. Nie bez powodu za rażącą niesprawiedliwość uznali oni to, że wielu przedstawicieli sektora finansowego (dla wygody będę ich nazywał bankierami) nagrodzono ogromnymi premiami, podczas gdy ci, którzy ucierpieli w wyniku wywołanego przez tych samych bankierów kryzysu, stracili pracę; albo to, że państwo ratowało banki, ale nie chciało przedłużyć okresu obowiązywania uprawnień do pobierania zasiłku osobom, które nie z własnej winy przez wiele miesięcy nie mogły znaleźć pracy⁷; bądź też to, że państwo udzieliło zaledwie symbolicznej pomocy milionom obywateli, którzy stracili swe domy. W czasie kryzysu stało się jasne, że to n i e wkład, jaki ktoś wnosi w dobrobyt społeczeństwa, decyduje o wysokości jego wynagrodzenia, ale coś innego: wszak bankierzy pobierali sowite pensje, choć ich wkład w społeczny dobrobyt – czy choćby w dobrobyt firm, dla których pracowali – miał wartość u j e m n ą. Majątki gromadzone przez elity i bankierów zdawały się mieć źródło w ich zdolności i gotowości do wykorzystywania innych ludzi.

W amerykańskim systemie wartości głęboko zakorzeniona jest możliwość osiągnięcia sukcesu. Ameryka zawsze uważała się za kraj r ó w n y c h s z a n s. Historie bohaterów Horatia Algera, którzy wspinali się od najniższych szczebli drabiny społecznej na jej szczyt, stały się częścią amerykańskiego mitu. Jednak, jak wyjaśnię w 1 rozdziale niniejszej książki, amerykański sen coraz bardziej staje się właśnie tylko snem, mitem, a przemawiają za nim jedynie anegdoty i historyjki, za którymi nie idą dane. Amerykański obywatel ma mniejsze szanse, by przejść drogę „od pucybuta do milionera” niż obywatele innych krajów rozwiniętych.

Jest jeszcze jeden mit pokrewny tamtemu: „w trzy pokolenia od pucybuta do milionera i z powrotem”, co ma znaczyć, że ludzie bogaci muszą ciężko pracować, żeby zachować swój majątek, w przeciwnym razie wkrótce (oni lub ich potomkowie) zaczną spadać na coraz niższe szczeble drabiny społecznej. Jednak, co wykażę w rozdziale 1, to również wyłącznie mit, bo dzieci ludzi z najwyższych warstw społecznych według wszelkiego prawdopodobieństwa również będą należały do elit.

W pewnym sensie w Stanach Zjednoczonych i w innych częściach świata młodzi demonstranci potraktowali poważnie to, co usłyszeli od rodziców i polityków – dokładnie tak samo postąpiła amerykańska młodzież pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy tworzyła ruch na rzecz praw obywatelskich. Postanowiła wówczas zweryfikować wartość r ó w n o ś c i, u c z c i w o ś c i i s p r a w i e d l i w o ś c i w kontekście tego, jak biali obywatele traktowali Afroamerykanów, i stwierdziła, że polityka państwa pod tym względem jest niewydolna. Teraz młodzi sprawdzili te same wartości z perspektywy tego, jak działa nasz system gospodarczy i sądowniczy, i stwierdzili, że nie spełnia on swojego zadania w stosunku do Amerykanów z klasy niższej i średniej – a więc jest dysfunkcjonalny nie tylko z punktu widzenia mniejszości, ale ogółu, w i ę k s z o ś c i Amerykanów ze wszystkich środowisk.

Gdyby prezydent Obama i nasz system sądowniczy uznali tych, którzy doprowadzili gospodarkę na krawędź ruiny, za „winnych” nadużyć, być może dałoby się stwierdzić, że system funkcjonuje. Mielibyśmy przynajmniej poczucie, że ktoś odpowiada za swoje czyny. W rzeczywistości jednak tym, którzy powinni zostać skazani, zazwyczaj nie stawiano zarzutów, a jeśli już, to zwykle w końcu uznawano, że są niewinni, a w każdym razie nie wydawano wobec nich wyroków skazujących. Wobec kilku osób z branży funduszy hedgingowych później wydano wyroki za wykorzystywanie w transakcjach poufnych informacji, ale to były sprawy bez większego znaczenia, właściwie tematy zastępcze. To nie fundusze hedgingowe wywołały kryzys. Wywołały go banki. A prawie wszystkim bankowcom ich przekręty uszły na sucho.

Jeśli nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności, jeśli nikogo nie można uznać w i n n y m tego, co się stało, to znaczy, że problem leży w systemie gospodarczym i politycznym.

Od spójności społecznej do walki klasowej

Hasło „To my jesteśmy 99 procentami” może okazać się decydujące w debacie na temat nierówności w Stanach Zjednoczonych. Zawsze wzbranialiśmy się przed myśleniem w kategoriach klas społecznych; woleliśmy widzieć w Ameryce kraj klasy średniej i to myślenie pomagało nam zachować jedność. Nie powinno być podziałów między klasami wyższymi a niższymi, między burżuazją a klasą robotniczą⁸. Jeśli jednak przez społeczeństwo klasowe rozumiemy takie, w którym osoby z niższych warstw społecznych mają niewielkie szanse na awans, to Ameryka prawdopodobnie stała się państwem bardziej klasowo rozwarstwionym niż kraje starej Europy, a istniejące między nami podziały są głębsze niż podziały funkcjonujące w tamtej części świata⁹. Ludzie należący do 99 procent wciąż żywią tradycyjne przekonanie: „To my jesteśmy klasą średnią”, ale z jedną drobną modyfikacją – ze świadomością, że tylko niektórzy robią karierę. Ogromnej większości wiedzie się źle, podczas gdy ci z najwyższego szczebla drabiny społecznej – ów 1 procent społeczeństwa – prowadzą zupełnie inne życie. Hasło „99 procent” wyraża próbę zawarcia nowej koalicji – stworzenia nowego poczucia narodowej tożsamości, opartego nie na fikcji istnienia powszechnej klasy średniej, ale na świadomości funkcjonowania w obrębie naszej gospodarki i naszego społeczeństwa rzeczywistych podziałów ekonomicznych.

Przez lata między najbogatszymi a resztą społeczeństwa była zawarta mniej więcej taka umowa: „My wam stworzymy miejsca pracy i zapewnimy dobrobyt, a wy pozwolicie nam spokojnie inkasować premie. Każdy będzie mieć udział w zyskach, chociaż nasz udział będzie większy”. Ale ta milcząca i z natury nietrwała umowa między bogatymi a pozostałymi teraz została zerwana. Należący do 1 procenta gromadzą fortuny, ale przy okazji nie zostawiają 99 procentom społeczeństwa nic oprócz lęku i niepewności. Większość Amerykanów po prostu nie czerpie żadnych korzyści ze wzrostu gospodarczego swojego kraju.

Czy nasz system rynkowy prowadzi do erozji podstawowych wartości?

Choć książka ta skupia się na kwestiach równości i sprawiedliwości, jest jeszcze jedna podstawowa wartość, którą nasz system zdaje się osłabiać: zrozumienie zasad fair play. Na przykład elementarna wrażliwość moralna powinna wywołać poczucie winy u tych, którzy udzielali nieuczciwych pożyczek, przyznawali ubogim kredyty hipoteczne działające niczym bomby z opóźnionym zapłonem lub opracowywali „programy” generujące miliardy dolarów zysku, nakładające wygórowane opłaty za przekroczenie limitu kredytowego. Zadziwiające jest, jak niewielu miało – czy ma – jakiekolwiek wyrzuty sumienia z tego powodu i jak niewielu odważyło się te nadużycia ujawnić. Naszym system wartości doznał poważnego uszczerbku, gdy uświęcający środki cel, jakim były większe zarobki w czasie kryzysu na rynku kredytów wysokiego ryzyka (subprime), osiągano przez wyzysk najbiedniejszych i najgorzej wykształconych spośród nas¹⁰.

Wiele z tego, co się wydarzyło, daje się określić tylko jednym mianem: demoralizacja. Mnóstwo ludzi z sektora finansowego i innych branż straciło kompas moralny. Gdy normy społeczne zmieniają się tak, że wielu z nas traci orientację co do elementarnych zasad moralnych, mówi nam to coś ważnego o całym społeczeństwie.

Kapitalizm najwyraźniej zmienił ludzi, którzy wpadli w jego sidła. Tych najzdolniejszych i najbystrzejszych, którzy trafili na Wall Street, od reszty Amerykanów odróżnia tylko to, że mieli lepsze wyniki w szkole. Gdy zaczęli pobierać swe niewiarygodnie wysokie pensje, często w zamian za pracę pozornie (zważywszy na liczbę godzin roboczych) niewiarygodnie lekką, odkładali na później realizację swoich marzeń, takich jak dokonanie odkrycia ratującego innym życie, wykreowanie nowej branży czy wyciągnięcie z ubóstwa najbiedniejszych. A później, jakże często, nie tyle dalej odkładali swoje marzenia na później, ile całkiem o nich zapominali¹¹.

Nic więc dziwnego, że lista zarzutów pod adresem korporacji (nie tylko instytucji finansowych) jest długa i sięga daleko w przeszłość. Na przykład firmy tytoniowe w tajemnicy dodawały do swoich wyrobów substancje uzależniające, a kiedy próbowały przekonać Amerykanów, że nie ma żadnego „naukowego dowodu” na szkodliwość oferowanych przez nie produktów, prezentowały masę danych na poparcie swojego stanowiska. Podobnie spółka paliwowa ExxonMobil wydawała pieniądze, by przekonywać Amerykanów, że nie ma wiarygodnych dowodów potwierdzających tezę o globalnym ociepleniu, mimo że National Academy of Sciences (NAS) i inne państwowe instytucje naukowe są zgodne co do tego, że zjawisko to rzeczywiście ma miejsce. I gdy gospodarka wciąż chwiała się w posadach za sprawą nadużyć sektora finansowego, wyciek ropy naftowej wydobywanej dla koncernu BP ujawnił jeszcze jedno oblicze korporacyjnej lekkomyślności: beztroska przy odwiertach stworzyła zagrożenie dla środowiska i tysięcy miejsc pracy dla ludzi, którzy w rejonie Zatoki Meksykańskiej żyli z rybołówstwa i turystyki.

Gdyby rynki dotrzymały obietnic, że podniesie się stopa życiowa większości obywateli, wszystkie grzechy korporacji – generowane przez nie niesprawiedliwości społeczne, szkody wyrządzone środowisku, wyzysk biednych – być może zostałyby im wybaczone. Jednak według młodych indignados i demonstrantów na całym świecie kapitalizm nie tylko nie przynosi tego, co obiecał, ale też powoduje skutki, przed jakimi nie ostrzegał: pogłębia nierówności, zanieczysza środowisko, zwiększa bezrobocie i – c o n a j g o r s z e – prowadzi do upadku wartości na taką skalę, że wszystko staje się dopuszczalne i nikt za nic nie odpowiada.

Ułomność systemu politycznego

System polityczny zdaje się zawodzić w tym samym stopniu, co system gospodarczy. Zważywszy na wysoki poziom bezrobocia wśród młodych na całym świecie (30 procent w Hiszpanii, 18 procent w Stanach Zjednoczonych)¹², powinno zaskakiwać nie to, że protesty w końcu wybuchły, ale raczej, że pojawiły się tak późno. Bezrobotni, wśród nich młodzi, którzy pilnie się uczyli i zrobili wszystko, co do nich należało („grali zgodnie z zasadami”, jak lubią mówić pewni politycy), stanęli przed trudnym wyborem: pozostać bezrobotnymi lub zgodzić się na pracę znacznie poniżej swoich kwalifikacji. W wielu wypadkach nie mieli nawet tego wyboru, ponieważ nie było dla nich żadnego zajęcia, i to przez lata.

Według jednej z interpretacji na wybuch protestów trzeba było czekać tak długo, ponieważ po kryzysie ludzie upatrywali nadziei w demokracji, wierzyli, że zadziała system polityczny, że da się za jego pomocą pociągnąć do odpowiedzialności tych, którzy wywołali kryzys, i że system gospodarczy zostanie w krótkim czasie naprawiony. Ale po latach od pęknięcia bańki spekulacyjnej stało się jasne, że system polityczny zawiódł, tak samo jak wówczas, gdy liczono, że nie dopuści on do kryzysu, że powstrzyma pogłębianie się nierówności, ochroni najbardziej potrzebujących, zapobiegnie nadużyciom wielkich korporacji. Dopiero wtedy ludzie wyszli na ulice.

Amerykanie, Europejczycy i obywatele innych demokracji na całym świecie są bardzo dumni ze swoich instytucji. Jednak protestujący podali w wątpliwość istnienie p r a w d z i w e j demokracji. Bo prawdziwa demokracja to coś więcej niż tylko prawo do głosowania raz na dwa czy cztery lata. Wyborcze alternatywy muszą mieć sens. Politycy muszą słuchać głosu wyborców. Jednak system polityczny w coraz większym stopniu, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zdaje się opierać nie na regule „jedna osoba – jeden głos”, lecz na zasadzie „jeden dolar – jeden głos”. Tak skonstruowany system polityczny zamiast likwidować ułomności rynku tylko je pogłębia.

Politycy wygłaszają mowy o tym, co stało się z naszymi wartościami i społeczeństwem, a potem powierzają najwyższe stanowiska w administracji państwowej prezesom i członkom kadr kierowniczych korporacji, którzy kierowali sektorem finansowym w okresie jego ewidentnej niewydolności. Nie należało oczekiwać, że architekci źle działającego systemu przebudują go i naprawią; tym bardziej nie powinniśmy wierzyć, że naprawią go tak, by działał z korzyścią dla większości obywateli – i w istocie takiej naprawy się od nich nie doczekaliśmy.

Ułomności systemów politycznego i gospodarczego są ze sobą związane i kumulują się. System polityczny wzmacniający głos bogatych stwarza wiele okazji do takiego kształtowania praw i regulacji – i takiego ich egzekwowania – by nie chroniły one zwykłych obywateli przed bogatymi, a wręcz pozwalały bogatym bogacić się jeszcze bardziej kosztem reszty społeczeństwa.

Ta konstatacja prowadzi mnie do jednej z głównych tez tej książki: owszem, podstawowe czynniki ekonomiczne mogą wpływać na opisywane tutaj zjawiska, ale rynek został ukształtowany przez politykę, i to ukształtowany tak, że faworyzuje najbogatszych kosztem pozostałej części społeczeństwa. W każdym systemie gospodarczym muszą obowiązywać pewne prawa i regulacje; każdy musi działać w obrębie określonego porządku prawnego. Takich porządków prawnych jest wiele, a każdy pociąga za sobą określone konsekwencje, zarówno na poziomie dystrybucji, jak i wzrostu, efektywności i stabilności gospodarki. Elity gospodarcze domagały się ustanowienia ładu, który będzie przynosić im korzyści kosztem pozostałych warstw społeczeństwa, ale taki system gospodarczy nie jest ani efektywny, ani sprawiedliwy. W dalszej części tej książki wyjaśnię, w jaki sposób dysproporcje odzwierciedlają się we wszystkich ważnych decyzjach naszego państwa – zarówno tych dotyczących polityki budżetowej, jak i pieniężnej, a nawet rozstrzygnięć związanych z wymiarem sprawiedliwości – i pokażę, jak te decyzje sprzyjają utrwalaniu się i pogłębianiu tych nierówności¹³.

W systemie politycznym tak bardzo podatnym na wpływy bogatych grup rosnące nierówności ekonomiczne zwiększają nierównowagę siły politycznej. Tak powstaje niebezpieczny związek między polityką a gospodarką. A obie te dziedziny kształtują siły społeczne – społeczne obyczaje i instytucje – które przyspieszają wzrost tych nierówności, i są przez nie kształtowane.

Czego chcą demonstrujący i co osiągają

Demonstrujący, prawdopodobnie lepiej niż większość polityków, zrozumieli, co się stało. Z jednej strony proszą o niewiele: o możliwość wykorzystania swoich umiejętności, prawo do godnej pracy za godziwe wynagrodzenie, sprawiedliwszą gospodarkę i społeczeństwo, które traktowałoby ich z szacunkiem. W Europie i Stanach Zjednoczonych nawołują do zmian nie rewolucyjnych, lecz ewolucyjnych. Z drugiej strony jednak domagają się bardzo wiele: chcą demokracji, w której liczą się ludzie, a nie dolary, i gospodarki rynkowej dającej to, co powinna dawać. Oba żądania są ze sobą powiązane: jak się przekonaliśmy, niczym nieskrępowane rynki nie funkcjonują dobrze. Aby działały tak, jak powinny, muszą obowiązywać odpowiednie regulacje państwowe. A żeby takie regulacje wprowadzić, musimy mieć demokrację odzwierciedlającą interesy ogółu społeczeństwa, a nie określonych grup nacisku czy wyłącznie najbogatszych.

Krytykowano demonstrujących za to, że nie mieli żadnego programu, ale taka krytyka nie jest adekwatna. Protesty społeczne są wyrazem frustracji czy to wobec systemu politycznego, czy też – w krajach, w których odbywają się wybory – są procesem wyborczym samym w sobie. Są biciem na alarm.

Pod pewnymi względami protestujący osiągnęli bardzo dużo: grupy ekspertów, instytucje państwowe i media potwierdziły zasadność ich zarzutów nie tylko wobec systemu rynkowego, ale także wobec wysokiego i n i e u z a s a d n i o n e g o poziomu nierówności. Hasło „To my jesteśmy 99 procentami” stało się powszechnie znane. Nikt nie potrafi stwierdzić ze stuprocentową pewnością, do czego te ruchy doprowadzą, ale jednego możemy być pewni: ci młodzi demonstranci już zdążyli zmienić charakter dyskursu publicznego i świadomość zwykłych obywateli, a także polityków.

Uwagi końcowe

Kilka tygodni po wybuchu protestów w Tunezji i Egipcie napisałem (w jednej z pierwszych wersji mojego artykułu dla „Vanity Fair”): „Gdy przyglądamy się namiętnościom będącym udziałem mas, które wyszły na ulice, powinniśmy zadać sobie jedno pytanie: kiedy przyjdzie kolej na Stany Zjednoczone? Nasz kraj pod istotnymi względami upodobnił się do tych dalekich, targanych konfliktami państw. Podobieństwo to jest widoczne zwłaszcza w tym, że i tu, i tam niemal wszystko trzyma w garści nieliczna grupa najbogatszych – najzamożniejszy 1 procent populacji”.

Zaledwie kilka miesięcy później protesty dotarły do naszego kraju.

Książka ta jest próbą głębszego zrozumienia jednego z aspektów zdarzeń, jakie zaszły w Stanach Zjednoczonych: tego, jak staliśmy się społeczeństwem rozdartym wielkimi nierównościami, jak bardzo ograniczyły się w nim możliwości awansu, a także jakie będą tego prawdopodobne skutki.

Obraz, jaki tu przedstawiam, jest ponury: dopiero zaczyna do nas docierać, jak bardzo jako kraj rozminęliśmy się z naszymi aspiracjami. Z moich opisów wyłania się też jednak przesłanie napawające nadzieją – możemy ustanowić inny porządek, który lepiej przysłuży się całej gospodarce, a także, co najważniejsze, większości obywateli. Główną zasadą tego alternatywnego porządku jest większa równowaga między rynkami a państwem – za rozwiązaniem tym, jak zamierzam wyjaśnić, przemawia zarówno współczesna teoria ekonomiczna, jak i doświadczenia historyczne¹⁴. W tych alternatywnych wobec naszego porządkach państwo między innymi bierze na siebie redystrybucję dochodów, zwłaszcza gdy mechanizmy rynkowe prowadzą do zbyt rozbieżnych rezultatów.

Krytycy redystrybucji wskazują niekiedy, że wiążą się z nią zbyt wysokie koszty. Ich zdaniem działa ona antybodźcowo, a zyski, jakie generuje dla ludzi ubogich i średnio zamożnych, są mniejsze niż straty najbogatszych. W kręgach prawicowych często wysuwa się argument, że możliwa jest większa sprawiedliwość, ale tylko za zbyt dużą cenę spowolnienia wzrostu i obniżenia PKB. Rzeczywistość (jak pokażę) jest jednak całkowicie inna: mamy system, który na pełnych obrotach pompuje pieniądze z dolnych i średnich warstw społecznych do warstw najwyższych, ale jest zarazem tak nieefektywny, że zyski najbogatszych są znacznie mniejsze niż straty średnio zamożnych i ubogich. Tak naprawdę teraz płacimy wysoką cenę za nasze pogłębiające się, i tak już ogromne, nierówności – cenę w postaci nie tylko wolniejszego tempa wzrostu gospodarczego i niższego PKB, ale także coraz większej niestabilności, nie wspominając już o innych kosztach: osłabieniu demokracji, wzrastającym poczuciu krzywdy, a nawet, na co zwróciłem już uwagę, podważaniu naszego poczucia tożsamości.

Kilka słów ostrzeżenia

Jeszcze kilka uwag wprowadzających. Wyrażenia „1 procent” często używam swobodnie, gdy chcę wskazać na gospodarczą i polityczną władzę osób na szczycie drabiny społecznej. Niekiedy mam jednak na myśli znacznie mniejszą grupę ludzi: najbogatszy promil z tego 1 procenta; w innych wypadkach, gdy piszę na przykład o dostępie do elitarnych szkół, stosuję ten zwrot na określenie szerszej grupy obejmującej najbogatsze 5 – 10 procent populacji.

Niektórzy czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że za dużo piszę o bankierach i kadrach kierowniczych korporacji, o kryzysie finansowym z 2008 roku i jego konsekwencjach, a przecież (jak sam wyjaśnię) problem społecznych nierówności w Stanach Zjednoczonych ma dłuższą historię. O tych ludziach piszę jednak nie tylko dlatego, że stali się chłopcami do bicia dla opinii publicznej, lecz również z tego powodu, że są oni symbolem naszych dzisiejszych wypaczeń. Znaczna część nierówności wiąże się przede wszystkim z sektorem finansowym i kierowniczą kadrą korporacji. Ale chodzi o coś więcej: liderzy ci ukształtowali nasze poglądy na to, czym jest dobra polityka gospodarcza, a dopóki nie zrozumiemy, pod jakimi względami te poglądy są błędne i że w zbyt dużej mierze służą w ł a s n y m interesom liderów kosztem interesów pozostałych członków społeczeństwa, dopóty nie będziemy mogli tak przeformułować naszej polityki, aby dała ona początek sprawiedliwszej, efektywniejszej i bardziej dynamicznej gospodarce.

Książka przeznaczona dla szerokiego grona czytelników, taka jak ta, nie może się obejść bez daleko idących uogólnień, których unika się w pracach naukowych, pełnych terminologicznych rozróżnień i przypisów. Z góry za to przepraszam i odsyłam czytelników do artykułów i książek naukowych wskazywanych przeze mnie w przypisach, których liczbę i objętość musiałem na prośbę wydawcy ograniczyć. Pragnę więc zaznaczyć, że piętnując „bankierów”, dokonuję sporego uproszczenia: znam niemało finansistów, którzy zgodziliby się z wieloma wyrażonymi w tej książce poglądami. Niektórzy z nich walczyli z nadużyciami instytucji bankowych i sprzeciwiali się udzielaniu nieuczciwych kredytów. Niektórzy chcieli ukrócić zbyt ryzykowne praktyki banków. Część z nich uważała, że banki powinny skupić się na swojej podstawowej działalności – i kilka z tych instytucji nawet to zrobiło. Jest jednak oczywiste, że większość najważniejszych decydentów postępowała odwrotnie: zarówno przed kryzysem, jak i po nim zachowanie najbardziej wpływowych instytucji finansowych zasługuje na uzasadnioną krytykę i za te nadużycia ktoś musi zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Gdy piętnuję „bankierów”, mam na myśli t y c h, którzy decydowali na przykład o angażowaniu kierowanych przez siebie instytucji w nieuczciwe i nieetyczne praktyki, a także tworzyli w nich kulturę takim praktykom sprzyjającą.

Dług intelektualny

Książka taka jak ta musi opierać się na teoretycznej i praktycznej wiedzy setek badaczy. Nie jest łatwo zebrać dane, które opiszą rozkład nierówności społecznych lub pozwolą na spójną interpretację przyczyn i przebiegu wydarzeń. Z czego wynika, że bogaci tak bardzo się wzbogacili, że klasa średnia ulega coraz głębszej erozji i że wzrasta liczba ubogich?

Byłoby wielkim zaniedbaniem, gdybym mimo wyrazów uznania, jakie zamieściłem w niektórych przypisach do kolejnych rozdziałów, nie wspomniał o żmudnej pracy Emmanuela Saeza i Thomasa Piketty’ego czy o ponad czterdziestu latach badań jednego ze współautorów moich wczesnych pism, sir Anthony’ego B. Atkinsona. Ponieważ centralnym elementem mojej argumentacji jest teza, że polityka i ekonomia są ściśle ze sobą związane, muszę w swoich rozważaniach wyjść poza wąsko rozumianą ekonomię. Thomas Ferguson, mój kolega z Instytutu Roosevelta, w swej książce z 1995 roku Golden Rule: The Investment Theory of Party Competition and the Logic of Money-Driven Political Systems jako jeden z pierwszych gruntownie zbadał przyczyny zjawiska biorące się z tego, że w demokracjach, w których głos każdego wyborcy powinien mieć jednakowe znaczenie, dużą rolę odgrywają pieniądze.

Związek między polityką a nierównościami jest, co nie powinno zaskakiwać, tematem wielu najnowszych książek i artykułów. Niniejsza praca w pewnym sensie kontynuuje rozważania zapoczątkowane przez Jacoba S. Hackera i Paula Piersona w ich Winner-Take-All Politics: How Washington Made the Rich Richer – and Turned Its Back on the Middle Class¹⁵. Obaj autorzy są politologami, ja jestem ekonomistą, ale tak samo usiłujemy wyjaśnić wielkie i pogłębiające się nierówności w Stanach Zjednoczonych. Ja stawiam to pytanie w następujący sposób: jak pogodzić taki rozwój wypadków z klasyczną teorią ekonomiczną? I choć zajmujemy się problemem z perspektywy dwóch różnych dyscyplin naukowych, dochodzimy do tej samej odpowiedzi, którą, parafrazując prezydenta Clintona, można by ująć w dwóch słowach: „Polityka, głupcze!”. W polityce, tak jak na rynkach, liczą się pieniądze. Wiadomo o tym od dawna i opisano to w wielu książkach, takich jak praca Lawrence’a Lessiga Republic, Lost: How Money Corrupts Congress – and a Plan to Stop It¹⁶. Coraz bardziej oczywiste staje się również, że rosnące dysproporcje mają istotny wpływ na stan naszej demokracji, co pokazują na przykład książki Larry’ego Bartelsa Unequal Democracy: The Political Economy of the New Gilded Age¹⁷ oraz Nolana McCarty’ego, Keitha T. Poole’a i Howarda Rosenthala Polarized America: The Dance of Ideology and Unequal Riches¹⁸.

Jakim sposobem i dlaczego pieniądz staje się tak potężną siłą w demokracji, która każdemu przyznaje prawo głosu i w której większość wyborców z definicji nie mieści się w najbogatszym 1 procencie, pozostaje tajemnicą. Mam nadzieję, że ta książka rzuci na nią nieco światła¹⁹. Co najważniejsze, spróbuję także ukazać związek między ekonomią a polityką. Choć stało się oczywiste, że coraz większe nierówności zaszkodziły polityce (na co dowody znajdują się w wyżej wymienionych książkach), wyjaśniam również, dlaczego mają one również b a r d z o szkodliwy wpływ na gospodarkę.

Kilka uwag osobistych

Wracam tu do tematu, który pół wieku temu przyciągnął mnie do studiów ekonomicznych. Jako pierwszy kierunek studiowałem fizykę w Amherst College. Uwielbiałem elegancję matematycznych teorii opisujących nasz świat, ale moje serce wyrywało się ku innym sprawom: społecznym i gospodarczym wstrząsom tamtej epoki, ruchowi praw obywatelskich, walce o rozwój krajów nazywanych wtedy krajami Trzeciego Świata i o zniesienie w nich kolonializmu. Moje ciągoty wynikały po części z osobistego doświadczenia chłopca dorastającego w centrum przemysłowej Ameryki, w mieście Gary w stanie Indiana. Widziałem tam na własne oczy, czym są nierówności, dyskryminacja, bezrobocie i recesja. Jako dziesięciolatek dziwiłem się, dlaczego w kraju, który zdawał się opływać w dostatek, dobra kobieta opiekująca się mną przez sporą część dnia skończyła tylko sześć klas szkoły i dlaczego opiekuje się mną, a nie swoimi dziećmi. W epoce, w której większość Amerykanów uważała ekonomię za naukę o pieniądzu, nie byłem więc, pod pewnymi względami, zbyt dobrym kandydatem na ekonomistę. Moja rodzina była zaangażowana politycznie. Wpajano mi, że pieniądze nie są ważne i nie dają szczęścia, a liczy się służenie innym i życie duchowe. Gdy jednak w zamęcie lat sześćdziesiątych zapoznałem się w Amherst z nowymi ideami, przekonałem się, że ekonomia to coś znacznie więcej niż tylko nauka o pieniądzu, że jest ona tak naprawdę narzędziem, za pomocą którego można badać głębokie przyczyny nierówności, i że w tej dziedzinie będę mógł się oddać swoim upodobaniom do teorii matematycznych.

Głównym tematem mojej pracy doktorskiej obronionej w MIT były nierówności, zmiany, jakim podlegały z upływem czasu, i ich konsekwencje dla zachowań makroekonomicznych, a zwłaszcza dla wzrostu gospodarczego. Wyszedłem od kilku standardowych założeń (składających się na tak zwany model neoklasyczny) i pokazałem, że w ich świetle jednostki powinny dążyć do osiągnięcia wzajemnej równości²⁰. Według mnie nie ulegało wątpliwości, że standardowy model zawierał błędy, a jako dla osoby wychowanej w Gary było też dla mnie jasne, że nie może być słuszny neoklasyczny model zakładający, że gospodarka jest efektywna, a bezrobocie i dyskryminacja nie istnieją. Uświadomienie sobie, że model neoklasyczny nie opisuje trafnie naszego świata, popchnęło mnie ku poszukiwaniom alternatywnej teorii, w której niedoskonałości rynku, a zwłaszcza niedoskonałości informacji i czynnik „irracjonalności”, będą odgrywać zasadniczą rolę²¹. Jak na ironię, gdy te idee rozwinięto i gdy zaczynały zdobywać uznanie w niektórych kręgach ekonomistów, znaczną część publicznej debaty zdominowała teoria głosząca coś wprost przeciwnego – że rynki działają sprawnie lub że będą działać sprawnie, jeśli tylko państwo nie będzie im przeszkadzać. Ta książka, podobnie jak kilka innych ją poprzedzających, jest próbą sprostowania tych nieporozumień.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: