Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chcę spojrzeć ci w oczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chcę spojrzeć ci w oczy - ebook

Zwykły wiosenny poranek w Reykjaviku. Thordis Elva żegna się z synem i partnerem, po czym wsiada do samolotu, żeby na krańcu świata spotkać się z mężczyzną, który kiedyś ją zgwałcił.

W tym samym czasie Tom Stranger z Sydney też wyrusza w podróż, która odmieni jego życie – niepewny, czy potrafi stawić czoło temu, co go czeka.

Chcę spojrzeć ci w oczy to zapis niezwykłego rozrachunku między skrzywdzoną kobietą a jej gwałcicielem, gnanych dojmującą potrzebą, żeby uwolnić się od traumy sprzed lat. To opowieść o tym, że życie może człowieka sponiewierać, ale nie złamać, że warto zmierzyć się choćby z najgłębszym lękiem i mimo wszystko nawet najboleśniejsze przeżycia mogą być źródłem nadziei.

W młodości Thordis Elva i Tom Stranger byli parą zakochanych. Potem Tom zgwałcił Elvę. Po dziewięciu latach znów nawiązali znajomość i zaczęli pisać do siebie. Wreszcie postanowili spotkać się w Afryce Południowej, żeby skonfrontować się z przeszłością.

Thordis i Tom zdecydowali się opowiedzieć swoją historię światu, żeby odsłonić istotę przemocy seksualnej i jej konsekwencje.

Thordis Elva jest nagradzaną pisarką, dziennikarką i prelegentką. W 2015 roku została wybrana Kobietą Roku w Islandii za niestrudzoną kampanię na rzecz równości płciowej. Stara się przerwać zmowę milczenia wokół przemocy na tle seksualnym, wierząc, że dialog może pomóc w zaleczeniu traumatycznych ran. Fascynuje ją rola przebaczenia w relacjach międzyludzkich, tak w wymiarze kulturowym, jak i osobistym, czego owocem jest Chcę spojrzeć ci w oczy, książka napisana razem z Tomem Strangerem.

Tom Stranger, licencjat nauk społecznych i magister kulturoznawstwa uniwersytetu w Sydney. Pracował z trudną młodzieżą, zajmował się akcjami charytatywnymi i sportem, był hotelarzem. Obecnie projektuje ogrody. Mieszka w Sydney z żoną Cat.

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-341-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

Od: Thomas Stranger

[email protected]

Wysłane: Sobota, 21 maja 2005, 5:38

Do: [email protected]

Temat: Kilka słów

Thordis, nie wiem, od czego zacząć. Gdy zobaczyłem w skrzynce Twoje imię, po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz. Moje wspomnienia są tak żywe, jakby to było wczoraj. Proszę, uwierz mi, nie zapomniałem, co zrobiłem, i wiem, jak bardzo muszę się mieć na baczności przed samym sobą.

Nie wiem, co Ci odpowiedzieć. Chciałbym móc nazwać się zwykłym zwyrodnialcem (choć wiem, że nim nie jestem), chciałbym Ci powiedzieć, że jesteś silna, bardzo silna, skoro zdobyłaś się na to, by do mnie napisać i wrócić do tamtych wydarzeń. Chciałbym Ci podziękować za to, że mnie nie znienawidziłaś, choć pewnie wolałbym, by stało się inaczej – byłoby mi łatwiej.

Nie oczekując krzty współczucia, chciałbym Ci powiedzieć, że to, co zrobiłem wtedy w Islandii, i związane z tym uczucia, powracało do mnie wielokrotnie, zwłaszcza w chwilach samotności. Wspomnienia przebiegają mi przez głowę, żywe i wyraziste, potem je wypieram i poklepuję się po ramieniu, ale już po chwili powraca pytanie: kim wobec tego jestem? To ciemne karty mojej pamięci. Próbowałem je zatuszować.

Ale nie chodzi tutaj o mnie. Jeśli mogę cokolwiek dla Ciebie zrobić, będę przeszczęśliwy. Pytanie tylko, w którą stronę mam zrobić krok. Ty mi powiedz.

Tom

* * *Siedem lat i pięć miesięcy później, 21 października 2012

Serce bije mi szybko, w rytm migającego na ekranie kursora. Drżącymi palcami wpisuję w puste pole nazwę mojego miasta.

Wyznacz promień, wpisując nazwę miejscowości: Rejkiawik, Islandia.

Promień: 11 000 km

Enter.

W jednej chwili Stany Zjednoczone, Europa i prawie cała Azja podświetlają się na zielono, podobnie jak Ameryka Południowa i Afryka.

Biorę głęboki oddech i kasuję Rejkiawik. Po chwili wahania wpisuję nazwę jego miasta: Sydney, Australia.

Promień: 11 000 km

Enter.

Tym razem zazielenia się druga połowa świata – najbardziej wysunięte na południe przylądki Afryki i Ameryki Południowej. Strach ustępuje ciekawości i w zafascynowaniu pochylam się nad ekranem. Wiedziałam, że dzielą nas tysiące kilometrów, mimo to graficzne potwierdzenie tego faktu robi wrażenie.

Między zielonymi plamami na mapie, dokładnie w połowie odległości między mną a nim, biegnie wąski pasek. Zahacza lekko o paluch RPA, po czym łukiem obejmuje Atlantyk i Amerykę Południową, w tym część Urugwaju, Argentyny i Chile. Powiększam ekran i odczytuję nazwy miast.

Lepkimi dłońmi dotykam przycisku myszki i wracam do rozpoczętego mejla. Proponuję, żebyśmy spotkali się w Montevideo, Buenos Aires, Santiago… Wstrzymuję oddech i dopisuję: …lub w Kapsztadzie.

Nazajutrz w skrzynce czeka odpowiedź: „Zawsze chciałem pojechać do RPA”.

Raz kozie śmierć.

Czas wziąć się ze strachem za bary.

* * *Dzień pierwszy, 27 marca 2013

Taksówka podjeżdża za kwadrans piąta, by zawieźć mnie na dworzec, skąd odjeżdża autobus na lotnisko. Szpakowaty taksówkarz płynnym ruchem ręki wrzuca moją walizkę do bagażnika i pyta, dokąd się wybieram.

– Do RPA.

– Poważnie? Do Johannesburga?

– Nie, do Kapsztadu – odpowiadam, nadal nie wierząc we własne słowa, choć miałam już trochę czasu, by oswoić się z tą myślą.

Powiedzieć, że dorobiłam się obsesji na punkcie czekającego mnie spotkania, to nie powiedzieć nic. Dudniło w każdym kroku, gdy biegłam, czuć je było w każdym hauście lodowatego zimowego powietrza, zalęgło się w mokrej szmatce, którą wycierałam klejące się palce synka. Robiłam, co mogłam, by o nim zapomnieć, kochając się z moim narzeczonym i rozkoszując się dotykiem jego ciepłej skóry – najmniej odpowiedni moment na tego rodzaju myśli.

Z chwilą gdy wyznaczyłam cel podróży, przyjęłam nowy kalendarz – „przed Kapsztadem i po Kapsztadzie”. Kupując dezodorant, automatycznie obliczyłam, że następny kupię dopiero po powrocie z Kapsztadu. Dopiero wczoraj, gdy usiadłam, by pomalować farbami z moim trzyletnim synkiem, odczułam ulgę i przestałam czuć wyrzuty sumienia, że zostawiam go na dziesięć dni i jadę na drugą stronę kuli ziemskiej, by spotkać się z człowiekiem z mojej przeszłości, nie mając żadnej gwarancji co do wyniku tej konfrontacji.

Instynktownie czuję, że rodzice małych dzieci nie powinni podejmować takich wariackich decyzji. Właśnie dlatego, gdy zaszłam w ciążę, pożegnałam się z marzeniami o paralotnictwie. A przecież skakanie z samolotu na wysokości dwóch tysięcy metrów niesie ze sobą mniejsze emocjonalne ryzyko niż wyprawa w głąb pamięci, odbywana w towarzystwie mężczyzny, który wywrócił moje życie do góry nogami. Bo człowiek, który lata temu przedarł moje życie na pół, nie był jakimś nieznanym mi szaleńcem. Człowiek, który nie wezwał pomocy medycznej, choć byłam półprzytomna i wymiotowałam targana konwulsjami. Człowiek, który zamiast tego gwałcił mnie przez dwie niekończące się godziny.

Był moją pierwszą miłością.

* * *

Odprawa przebiega bezproblemowo, a mimo to nie ufam, że moja walizka trafi do miejsca będącego celem naszej podróży. Zdążyła już wielokrotnie udowodnić, że ma naturę żądnego przygód podróżnika i – zamiast towarzyszyć mi podczas ważnych konferencji w Finlandii – potrafi na przykład wylądować na Bali. Nawet o tym nie myśl – rzucam przez zęby i piorunuję ją wzrokiem, gdy znika za stanowiskiem odprawy.

Samolot startuje i powietrze przeszywa ogłuszający huk. Mój syn od dawna fascynuje się samolotami; od samego początku wodził za nimi wzrokiem spod swoich długich rzęs i kreślił farbami białe smugi na niebieskim niebie. Nic więc dziwnego, że wczoraj zażyczył sobie, bym narysowała właśnie samolot. Efekt końcowy przypominał raczej zdeformowanego pingwina niż statek powietrzny, syn był jednak zadowolony. Wskazał go palcem i oświadczył z dumą: „W samolocie siedzi wujek”.

Ukłuło mnie poczucie winy. Mój brat studiuje za granicą, ale ponieważ mój syn nie zna pojęcia „zagranicy”, dla wygody powiedzieliśmy mu, że wujek jest w samolocie. I takie samo wytłumaczenie usłyszy, gdy na drugim końcu świata będę próbowała zamknąć swoje sprawy, zamiast organizować dla rodziny wielkanocne poszukiwania jajek i wycierać resztki czekolady z umorusanych buzi mojego syna i pasierbicy.

Mój syn, który niedawno zaczął wyznawać mi miłość, obojętny na targające mną wątpliwości po prostu ujął moją twarz w umazane farbami rączki.

– Najukochańsza mamusia – wyszeptał cieniutkim głosikiem.

Poczułam, jak serce mi rośnie.

– Tak, skarbie?

Wpatrując się we mnie spod kotary jasnych rzęs przywodzących na myśl motyle skrzydła, powiedział:

– Nie zgub Halifra.

Choć skończył już trzy i pół roku, nadal zdarza mu się odnosić do siebie w trzeciej osobie i przekręcać swoje imię tak jak wtedy, gdy nie umiał go jeszcze wymówić poprawnie – Haflidi Freyr.

Z trudem przełykając ślinę, wzięłam go w ramiona, ukryłam twarz w zagłębieniu jego szyi i wyszeptałam, że nigdy, przenigdy nie zgubię Haflidiego Freyra. Było to najszczersze wyznanie miłości, jakie kiedykolwiek wyszło z moich ust.

Niechętnie poluźniając uścisk, spojrzałam mu prosto w oczy.

– Wiesz, że mama niedługo wsiądzie do samolotu?

Jego wielkie oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, na policzkach zarysowały się dołeczki.

– Mogę jechać z tobą?

Na chwilę język uwiązł mi w gardle. Spodziewałam się ataku szału albo łez, ale nie tej szczerej nadziei, która rozpromieniała twarz mojego dziecka.

– Nie, aniołku, nie tym razem. Może potem, dobrze? Polecisz z mamusią później. – Mocno go przytuliłam. Wydął wargi, małe rączki opadły mu bezwładnie w geście zrezygnowania.

Da sobie radę, pocieszałam się w duchu.

Myliłam się. Przez resztę wieczoru był poirytowany i kapryśny, a gdy jego ojciec, Vidir, ośmielił się spojrzeć na niego z czułością i nazwać go „krasnoludkiem”, wybuchł płaczem.

– Nie jestem krasnoludkiem! – wrzasnął, a z oczu popłynęły mu łzy wściekłości. – Jestem Haflidi Freyr!

Gdy Vidir pomagał mi się pakować, zawodzenie dobiegające z sypialni naszego syna było tak uporczywe, że postanowiliśmy pozwolić mu zasnąć w naszym łóżku.

Tak więc w wigilię mojej wyprawy do Kapsztadu spałam z nosem wtulonym we włoski chłopczyka, który z całej siły trzymał mnie za palec i łkał przez sen. W ciemności z trudem rozpoznawałam kontury sylwetki Vidira, leżącego na drugim skraju łóżka. Ostatnia myśl, jaka przeszła mi przez głowę, to, że muszę na siebie uważać w tym wielkim szerokim świecie i wrócić do moich dwóch skarbów cała i zdrowa.

Bezpieczna.

W kolejce do kontroli pasażerskiej uświadamiam sobie, jak podwójne są tu standardy. Jedna nieudana próba przemycenia bomby w bucie wystarczyła, byśmy teraz wszyscy posłusznie ściągali obuwie. Jednocześnie według statystyk każdego kolejnego dnia pojawia się wystarczająco wielu gwałcicieli, by zapełnić miejsca tysiąca jumbo jetów. Mimo to nie podejmuje się żadnych oficjalnych środków bezpieczeństwa, by walczyć z tą pandemią. No cóż, ich rozpoznanie jest nieco trudniejsze niż prześwietlenie garderoby. Muszę to przyznać.

W samolocie do Norwegii, pierwszego przystanku na trasie, siedzę obok mamy z nadzwyczaj grzeczną pięciolatką. Szanse, że Haflidi zniósłby spokojnie trzygodzinny lot, są zerowe. Posyłam małej pełen uznania uśmiech. Chowa się pod ramieniem mamy, onieśmielona. Myślę o swojej matce, której wsparcia tak rozpaczliwie potrzebowałam, wyruszając w tę podróż.

Tak, wiem, że mam trzydzieści dwa lata.

A mimo to czuję dziecięcą potrzebę, by rodzice pobłogosławili mojemu przedsięwzięciu.

Gdy powiedziałam matce, że wybieram się do RPA na spotkanie z mężczyzną, który zgwałcił mnie, gdy miałam szesnaście lat, ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Skompilowała kilka mrożących krew w żyłach scenariuszy, po czym westchnęła, spojrzała na mnie z czułą niechęcią i dodała: „Wiem, że i tak cię nie przekonam, gdy się na coś uprzesz, skarbie”. Niedługo potem odwiedził mnie tata. Choć starałam się powiedzieć mu o swoich planach w jak najdelikatniejszy sposób, wpadł w popłoch. Grzmiącym głosem wyłożył mi, że narażam swoje życie ze skrajnie głupiego powodu.

– Muszę zamknąć ten rozdział – powiedziałam łagodnym tonem, choć płonęły mi policzki.

– Zamknąć ten rozdział? – powtórzył zbulwersowany i skoczył na równe nogi. – Nie trzeba tłuc się na koniec świata, żeby zamykać rozdziały! Ten pomysł to jakiś pretensjonalny melodramat, jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę.

Jego słowa dotknęły mnie do żywego.

– Tylko ci się wydaje, że będziesz mieć nad czymś kontrolę! Tak naprawdę jedyną rzeczą, o której możesz decydować, są twoje myśli! Nic więcej!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałam, zbita z tropu. – Oczywiście, że będę miała pod kontrolą to, co robię i gdzie.

– Nie, nie będziesz, kochanie – wycedził. – Nie zawsze udaje się zapanować nad sytuacją. Gdyby to było możliwe, do tamtego nigdy by nie doszło.

Oboje wiedzieliśmy, co miał na myśli, mówiąc „tamto”, choć nigdy nie rozmawialiśmy o wydarzeniu, które zmieniło w moim życiu wszystko. Przez ostatnie lata wiele razy przemawiałam publiczne, dając świadectwo ofiary gwałtu, a jednak nigdy nie rozmawialiśmy z ojcem o tamtej nieszczęsnej nocy. Nigdy mnie o nią nie pytał, a ja zakładałam, że nie chce wiedzieć.

Wyprostowałam się w fotelu. Czułam, jak płoną mi policzki.

– Skoro dla ciebie jestem tylko ofiarą, a on – tylko przestępcą, to nie dziwię się, że nic z tego nie rozumiesz. Jesteśmy czymś więcej, tato.

Prychnął głośno, po czym z impetem wyszedł z kuchni.

Oparłam się o ścianę i powoli wypuściłam powietrze z płuc. Cholera. Wiedziałam, że nie będzie lekko, ale że aż tak?

Tata znowu ukazał się w drzwiach, łaził zdenerwowany w tę i z powrotem, ale wiedziałam, że wynikało to z jego ojcowskiej troski.

– Skąd pewność, że uda ci się w ten idiotyczny sposób cokolwiek zakończyć? Równie dobrze możesz się znowu w coś wplątać! – rzucił zrozpaczony.

Zabrzmiało to prawie jak groźba.

Siedziałam w ciszy, która zapadła po wyjściu ojca, i patrzyłam, jak opada kurz. Myślę, że w pewnym sensie oboje mamy rację. Podróż na pewno wyznaczy koniec pewnego rozdziału w moim życiu. To, co różni mnie od ojca, to wiara, że w następnym nie będę już występować w roli ofiary.

Lampka sygnalizująca konieczność zapięcia pasów zgasła, więc się z nich uwolniłam. Prostując plecy, spojrzałam na swoje odbicie w ekranie zamontowanym z tyłu fotela przede mną. Na zewnątrz zawsze sprawiałam wrażenie twardej. Na studiach znajomi opisywali mnie jako osobę onieśmielającą, powtarzali mi to na imprezach w różnych stadiach upojenia alkoholowego. Nie mieli pojęcia, że demonstrowanie hardości było tylko częścią mojej strategii przetrwania. Z dumą eksponowałam agrafki, zawsze byłam gotowa wszystkiego spróbować, a moje motto brzmiało: „jeśli facet da radę, to ja też”. W wieku dwudziestu jeden lat sama przeprowadziłam się na inny kontynent, zrobiłam sobie tatuaż i umawiałam się na randki z dziewczynami. Najlepszym jednak sposobem na ukrycie mojego wewnętrznego pęknięcia okazało się odnoszenie sukcesów. W rezultacie musiałam brylować w każdej dziedzinie – college ukończyłam w Stanach, choć angielski jest moim drugim językiem. Nikt nie podejrzewał prymuski o prowadzenie podwójnego życia – zwłaszcza takiej, która uczęszcza na wszystkie ponadprogramowe zajęcia, działa w samorządzie studenckim i pracuje na pół etatu. Wypełnianie zajęciami czasu do granic możliwości miało tę zaletę, że nie zostawiało ani chwili na rozmyślania nad przeszłością.

Włączam telewizję pokładową i skaczę po programach. Na jednym pokazują jednostkę policji specjalizującą się w tropieniu przestępstw na tle seksualnym popełnianych wyłącznie przez uzbrojonych szaleńców. Takie bajki to już nie dla mnie, rzucam w duchu. Przerzucam na kolejny. Gdy miałam szesnaście lat, wydawało mi się, że napaści seksualne zdarzają się w ciemnych uliczkach i zaułkach i dokonywane są przez psychopatów z nożami w rękach. Naoglądałam się tyle telewizji, że w ogóle nie kwestionowałam tego stereotypu. Wyzbyłam się go dopiero później, gdy uświadomiłam sobie, że zostałam zgwałcona, a sprawca przestępstwa był już po drugiej stronie kuli ziemskiej. W tej sytuacji mogłam tylko próbować stłumić mój ból. Miało to swoją cenę. W wieku dwudziestu pięciu lat, po dziewięciu latach milczenia i zachowywania pozorów, sięgnęłam dna. Cierpiałam na zaburzenia odżywiania, nadużywałam alkoholu i się samookaleczałam. Mimo imponujących sukcesów nie ufałam już własnemu rozsądkowi po tym, jak boleśnie mnie zwiódł w moim pierwszym związku. Doszło do tego, że zaczęłam kwestionować wszystko – moje wybory zawodowe, miłosne, poczucie własnej wartości. Walczyłam z całym światem, nie bardzo wiedząc, kto tak naprawdę jest moim wrogiem. Ponieważ moja przeszłość pozostawała sekretem, którego nikomu nie chciałam zdradzić, zaczęłam przelewać swoją rozpacz na papier. Pisać. Najpierw pamiętniki, potem wiersze, w końcu sztuki, które odbiły się pewnym echem. Powoływanie do istnienia bohaterów wypowiadających wszystkie dławiące mnie słowa sprawiało, że wreszcie poczułam się uwolniona. Ponieważ wszyscy widzieli w tym formę sztuki, nie martwiłam się, że padną niewygodne pytania. Układ wprost idealny. A przynajmniej na tyle bliski ideału, na ile to możliwe w przypadku tak głęboko zagubionej osoby, jaką byłam wtedy.

Pomimo mojego wewnętrznego chaosu (a może właśnie z jego powodu) mój dorobek szybko się powiększał, a kariera nabierała tempa. W maju 2005 roku otrzymałam zaproszenie na prestiżową konferencję dla młodych obiecujących dramaturgów, organizowaną w Australii. W ojczyźnie mojego gwałciciela. Przeszedł mnie dreszcz. Poczułam przypływ wariackiej nadziei. Czy to możliwe, że wreszcie dostałam szansę, by wyjść z mojej klatki i sprawić, że przyzna się do swojego czynu? Moje serce zaszyło się głęboko w klatce piersiowej na wspomnienie ostatniego bolesnego razu, gdy próbowałam mówić o przeszłości. Całymi dniami gapiłam się w ekran komputera, rozważając możliwe scenariusze. W końcu zebrałam się w sobie i napisałam mejl, uprzejmy i zwięzły: tak się składa, że w lipcu wybieram się do jego kraju i czy w związku z tym zechciałby się ze mną spotkać. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, wyobrażałam sobie możliwe scenariusze – od jego entuzjastycznej zgody po kategoryczną odmowę przez najbardziej prawdopodobną ewentualność, czyli brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Ostatni raz był w Islandii dziesięć lat temu i od tamtej pory mógł zmienić adres mejlowy. Gdy drżącą, pożółkłą od tytoniu dłonią otworzyłam odpowiedź, która w końcu nadeszła, odczułam bolesne rozczarowanie. Mieszka na drugim końcu kraju, ma na głowie mnóstwo obowiązków i nie może się ze mną spotkać. Cała odwaga i nadzieja uszły ze mnie jak powietrze z przekłutego balonu. To koniec. Jestem skazana na życie w klatce.

Moja podświadomość zaczęła jednak walić w kraty.

Kilka tygodni później, pewnego ponurego popołudnia, zapłakana i roztrzęsiona po kłótni z chłopakiem, wstąpiłam do kawiarni. Poprosiłam kelnerkę o coś do pisania i wygrzebałam z torby notesik, licząc, że nagryzmolenie kilku słów ukoi mi nerwy. Ze zdumieniem patrzyłam, jak bazgroły układają się w litery, te zaś w zdania, a zdania w najważniejszy list, jaki napisałam w życiu. Zaadresowany do mojego krzywdziciela. Jakże się zdziwiłam, gdy spostrzegłam, że spoza brutalnego opisu jego czynu prześwitują słowa: „Chcę wybaczyć”. Jak to możliwe?, pytałam się w duchu. Przebaczenie było ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. Planowałam się z nim spotkać tylko po to, by posłać mu wiązankę najboleśniejszych słów, które odcisnęłyby się w jego głowie piętnem i dudniły echem po kres jego dni. Ale przebaczenie? A mimo to te szczere słowa spływające z mojego pióra były niczym kojący balsam. Po zdziwieniu przyszła cudowna świadomość, że oto odnalazłam klucz do mojego więzienia. Właśnie wtedy, gdy przestałam go szukać.

Znalazłam się na nieznanym terytorium. W ciągu ostatnich dziewięciu lat wyzbyłam się jakiejkolwiek tolerancji wobec ludzi niegodnych zaufania – posunęłam się nawet do tego, by wysłać chłopakowi, który mnie zawiódł, gówno zapakowane w pudełko po butach. Nie wspominając o tym, że konfrontacje tego rodzaju bynajmniej nie są zalecane przez specjalistów udzielających pomocy ofiarom przestępstw na tle seksualnym. Wielu z nich sugerowało pisanie listów, w których można by wyrzucić z siebie żal, ale potem należało je zniszczyć, a nie wysyłać. A jednak po powrocie do domu usiadłam i przepisałam list na komputerze. Cały czas nie wierzyłam, że go wyślę. Wątpiłam, by jego adresat był w stanie wziąć odpowiedzialność za swój czyn. Przygotowywałam się na różne scenariusze: że dowiem się, że pamięć płata mi figle, że kłamię, że cały ten koszmar się nie wydarzył. Niezależnie od tego, jak frustrujące wydawały się te perspektywy, ich alternatywa – uciszenie wewnętrznego głosu, który tak nagle się ujawnił – prezentowała się jeszcze gorzej. Ponieważ nie znalazłam innego przewodnika, postanowiłam kierować się sercem.

Jedyną odpowiedzią, jakiej nie przewidziałam, była ta, która ostatecznie nadeszła – zawierała wyznanie żalu, rozbrajające w swej szczerości.

Choć wiele przeszłam w ciągu ostatnich lat i wielokrotnie opowiadałam o gwałcie na forum publicznym, ta część mojej historii pozostała tajemnicą nawet dla moich najbliższych. Nazywając mój pomysł idiotyzmem, ojciec nie wiedział, że to, co nabazgrałam tego dnia w kawiarni, zaowocowało ośmioletnią korespondencją – strona po stronie zapełnianą brutalną szczerością. Nie wiedział o wymianie palących pytań i jeszcze ostrzejszych odpowiedzi, od których tak nadawca, jak i adresat nieraz zginali się wpół nad najbliższym koszem na śmieci. Nie wiedział, że chcę przyszpilić tę winę tam, gdzie jej miejsce, z pełnym przekonaniem i determinacją. Nie wiedział o cudownie uzdrawiających łzach, które skapywały na klawiatury naszych komputerów o nieludzkiej porze nad ranem. Ani o tym, że po dwakroć przerywaliśmy korespondencję, patrosząc się nawzajem przeszłością niczym ząbkowanym nożem. Ale zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem w świetle naszych doświadczeń życiowych potrafiliśmy spojrzeć na sytuację pod nowym kątem i na powrót ożywić korespondencję. I gdzieś po drodze wyzbyłam się gniewu. Mój umysł wzniósł się ponad burzliwą troposferę i osiadł w stratosferze, gdzie spokoju nie zakłócają już żadne wiatry. Czyste niebo pozwoliło mi widzieć jaśniej.

Choć nasza korespondencja miała moc uzdrawiającą, pozostało we mnie poczucie niedomknięcia. Być może dlatego, że komunikacji mejlowej brak osobistego wymiaru, być może łatwo być odważnym przed ekranem monitora, kiedy jest się dziesięć tysięcy kilometrów dalej. Zbyt łatwo, by odpowiadać sercem. „Dlatego właśnie jadę do Południowej Afryki – chcę dokonać ostatecznego rozrachunku za najdroższą noc w moim życiu”, szepczę do samej siebie, gdy za oknem samolotu zarysowują się stalowoszare kontury Oslo. Dość widm przeszłości. Dość samooskarżeń. Chcę spojrzeć w twarz człowiekowi, który w 1996 roku wykradł mi niewinność, chcę wyzwolić się z poczucia winy, które niesłusznie nosiłam przez te wszystkie wypełnione bólem lata.

Chcę, żeby to się wreszcie skończyło.

Choć wyraźnie widziałam przyświecający mi cel, to moje oczekiwania gwałtownie rosły i opadały niczym linia kardiogramu. W lepsze dni myśl o podróży wydawała mi się zachęcająca, a nawet inspirująca. Oczami wyobraźni widziałam, jak oboje uwalniamy się od demonów, jak spaceruję z moim krzywdzicielem po ulicach Kapsztadu albo siedzę na plaży, w zadumie patrząc na Atlantyk.

W gorsze dni wpadałam w panikę. Jeśli chodzi o statystyki dotyczące przestępstw na tle seksualnym Południowa Afryka należy do pierwszej ligi. Nie licząc terenów ogarniętych wojną, to tutaj odnotowuje się najwięcej gwałtów. Nigdzie indziej na świecie gwałty na dzieciach, w tym na niemowlętach, nie są tak częste. Wiem o tym, bo wbrew swojej woli stałam się w tej dziedzinie ekspertką, choć inaczej wyobrażałam sobie swoją karierę. O jej ostatecznym kształcie zadecydował incydent z kwietnia 2007 roku. W hotelu w Rejkiawiku pewna dziewiętnastolatka poprosiła wówczas nieznajomego o wskazanie drogi do toalety. Mężczyzna wszedł za nią do środka, wepchnął ją do jednej z kabin, zaryglował drzwi i zaczął ją gwałcić. Z przerażenia dziewczyna zachowywała się jak sparaliżowana i dopiero, gdy ból stał się nie do zniesienia, zwyciężył w niej instynkt samozachowawczy i zaczęła walczyć z gwałcicielem.

Sąd Okręgowy orzekł, że akt seksualny miał miejsce bez zgody dziewczyny. Mimo to agresora uniewinniono, a ofiarę obwiniono o to, że nie opierała mu się wystarczająco „zaciekle”. Zgodnie z islandzkim prawem ten, kto „stosuje przemoc, grozi użyciem przemocy albo stosuje inne niedozwolone środki nacisku, aby wymóc odbycie stosunku seksualnego, dopuszcza się gwałtu”. Ponieważ sprawca nie musiał uciekać się do takich środków, w świetle prawa nie popełnił gwałtu.

Pisałam wtedy felietony i dramaty. Zarabiałam śmiesznie mało, ale byłam pełna inspiracji, ambicji i miłości do sztuki. Korespondowałam z moim gwałcicielem wówczas już dwa lata i zdążyłam się uwolnić od części wstydu, który niesłusznie dźwigałam na swoich barkach, przeszłość jednak nadal mnie prześladowała. Nic więc dziwnego, że utożsamiłam się z dziewczyną zgwałconą w hotelu. Wstrząśnięta wyrokiem uniewinniającym, czułam się w obowiązku potępić go w otwartym liście opublikowanym w prasie. To oburzające, że można sądzić, że istnieje „prawidłowa” reakcja na gwałt i że jest nią „zaciekła walka z napastnikiem”, napisałam. Taka walka może sprowokować agresora do użycia jeszcze większej przemocy i kosztować ofiarę życie. Aby przetrwać atak, niektóre ofiary nieruchomieją, inne wykazują symptomy dysocjacyjne. Chcąc podbudować swoje argumenty merytorycznie, przestudiowałam prawo karne, przeczytałam dokumenty sądowe z setek spraw o gwałt, konsultowałam się z prawnikami, lekarzami i ofiarami.

Ponieważ to, co miałam do powiedzenia, nie zmieściłoby się na łamach żadnej z gazet, zamiast listu powstała dwustusiedemdziesięciostronicowa książka. Niemal z dnia na dzień, ku własnemu zdumieniu, z artystki z nieodłącznym papierosem w dłoni wyrosłam na szanowaną specjalistkę od przemocy seksualnej. A gdy to się działo, cały czas prowadziłam dialog z mężczyzną, który w brutalny sposób wprowadził mnie w to zagadnienie.

W trakcie pisania książki zdałam sobie sprawę, że milczenie stanowi jedną z większych przeszkód w walce z przemocą seksualną. Choć targały mną wątpliwości, postanowiłam, że podzielę się własnym doświadczeniem związanym z gwałtem. Nie zdradziłam jednak imienia sprawcy. Nie po to, by go chronić, lecz po to, by chronić samą siebie. Ofiara, która nie zdradza tożsamości sprawcy, ma szansę uniknąć ataków ze strony osób, które by z nim sympatyzowały. Zdarza się, że kobiety są atakowane, nawet mordowane, za mniejsze przewiny.

Mojego gwałciciela, mieszkającego na drugiej półkuli, chroniła odległość. Mnie zaś chroniła jego anonimowość.

Zdarzało się, że kobiety pytały mnie o jego tożsamość. Widziałam w ich oczach podejrzliwość i niepokój. Zdałam sobie sprawę, że martwią się, że mógłby to być ktoś z ich najbliższego otoczenia. Ich lęki nie były bezpodstawne, ponieważ według statystyk organizacji broniących praw człowieka przynajmniej jedna na trzy kobiety zostaje pobita lub zgwałcona przez mężczyznę, z którym jest w bliskich stosunkach w pewnym momencie życia.

Strachu trudno się oduczyć. Choć siliłam się na odwagę, na myśl o podróży do Kapsztadu odruchowo się wzdrygałam, nie tylko jako ekspert od spraw przemocy seksualnej, lecz także jako tamta dziewczyna, którą kiedyś byłam. Podobnie jak miliony innych kobiet nauczono mnie, bym w razie ataku krzyczała z całych sił i waliła napastnika po oczach i kroczu. Pokazano mi, jak trzymać w pięści klucze, by zadać nimi cios. Przestrzegano mnie, by nie chodzić ciemnymi uliczkami, nie spuszczać z oczu drinka, nie dać się podwozić nieznajomym, nie patrzeć podejrzanym osobnikom w oczy i nie chodzić na randki bez poinformowania bliskich, z kim i gdzie się spotykam. By się nie upijać, nie ubierać prowokacyjnie, nie flirtować zbyt otwarcie i – przede wszystkim – nie okazywać strachu, w razie gdyby ktoś mnie śledził czy zaczepiał.

Krótko mówiąc, podobnie jak milionom innych dziewcząt, od najmłodszych lat wpajano mi, jakie to niebezpieczne być dziewczyną.

Ostatecznie żadna z tych rad nie okazała się użyteczna. Większość gwałtów nie zdarza się w okolicznościach, o których nas uczono. Większość ma miejsce w zaciszu naszych domów, a ich sprawcami są mężczyźni, którym ufamy – krewni, partnerzy, przyjaciele.

Jeśli pozwolę, by to strach zdecydował o tym, czy pojadę do Kapsztadu, czy nie, będzie to moja ostateczna porażka, powtarzałam sobie w duchu. Czy można sobie wyobrazić lepszy poligon doświadczalny do walki ze strachem przed przemocą seksualną niż „światowa stolica gwałtów”? Gdzież lepiej ćwiczyć się w przebaczaniu niż w kraju, który z prawdy i pojednania uczynił instytucję? W którym Nelson Mandela, po dwudziestu siedmiu latach spędzonych w niewoli, przebaczył swoim oprawcom i zawarł z nimi pokój, by budować lepsze społeczeństwo?

Jakkolwiek na to patrzeć, nie potrafiłabym wskazać lepszego miejsca na udowodnienie sobie, że przemoc nie zniszczy mi życia i nie będzie decydować o moich wyborach. Ani teraz, ani nigdy.

* * *

Lotnisko w Oslo wita mnie absurdalnie drogimi kanapkami i kawą. Dobrze, że chociaż wi-fi jest za darmo. Zerkam na zegar i zastanawiam się, co też teraz robią Vidir i Haflidi. Pewnie szykują lunch i odpoczywają w domu. Vidir niedawno mi się oświadczył, po prawie pięciu wspaniałych wspólnie przeżytych latach, podczas których żadne z nas nie odczuwało potrzeby sformalizowania naszego związku. Udało nam się bez uszczerbku przeprawić przez pole minowe, jakim jest budowanie patchworkowej rodziny – bardzo starałam się zdobyć zaufanie i przyjaźń jego córek, obecnie czternastoletniej Hafdis i Julii, dziewięciolatki. Mieszkają z matką, ale weekendy i święta spędzają z nami. Choć decyzja o małżeństwie wynikła raczej z praktycznych pobudek – dobro naszych dzieci i wspólnych finansów – Vidir zdobył się na oświadczyny w niezapomnianym, niepoprawnie romantycznym stylu. Ze zrozumiałych powodów nie był zachwycony wizją mojej podróży, ale postanowił mnie wspierać. Gdy zaczęliśmy się spotykać, pracowałam nad swoją pierwszą książką, więc raczyłam go niekończącymi się tyradami na temat przemocy seksualnej. Znosił je dzielnie. On jeden tak naprawdę rozumie, czym jest dla mnie ta wyprawa.

Z powodu natłoku obowiązków i stresu poprzedzającego mój wyjazd nie zdążyliśmy wystarczająco go przedyskutować. Mam jednak przeczucie, że choćbyśmy rozmawiali do utraty tchu, i tak nie poczulibyśmy się na to gotowi.

– Sprawdź pocztę – mówię, gdy odbiera telefon. – Wysłałam ci coś.

Wiem, ile trosk mu to wszystko przysporzyło, i mam nadzieję, że poczuje się lepiej, gdy zobaczy hotel, który zarezerwowałam w Kapsztadzie. Słyszę, jak uruchamia komputer i otwiera list z przesłanym adresem. Z pomocą Google Earth przemierzamy wspólnie kapsztadzkie ulice. Chcę mu pokazać, jak bezpiecznie jest w okolicy, w której zamierzam się zatrzymać, choć już zapewniałam go o tym wcześniej.

– Spójrz – mówię pogodnym tonem – na każdym rogu są kamery, a na szczycie grubych murów wokół hotelu rozciągnięto drut kolczasty.

Milczenie.

– To tylko dowód na to, że dzieją się tam okropności, skoro trzeba uciekać się aż do takich środków – odpowiada Vidir cicho.

Wzdrygam się na jego słowa, ale robię dobrą minę do złej gry.

Vidir udaje, że się ze mną zgadza. Jestem mu wdzięczna, że nie przypomina mi o Anene Booysen, siedemnastolatce, która niedawno zmarła, po tym jak została zbiorowo zgwałcona i wypatroszona w wiosce pod Kapsztadem. Pokój jej duszy.

– Tylko nie podejmuj żadnego ryzyka, kochanie – prosi łagodnie i natychmiast pojmuje ironię swoich słów. – Chodzi mi o to, żebyś nie podejmowała żadnego zbędnego ryzyka – dodaje po chwili. – Wsiadaj wyłącznie do rejestrowanych taksówek. Po prostu… wróć do domu cała i zdrowa.

Przymykam powieki i skupiam całą moją miłość do Vidira i Haflidiego w dwóch prostych słowach:

– Wrócę. Obiecuję.

Po godzinach przesiedzianych na lotnisku w Oslo rozprostowuję kości i stwierdzam, że chętnie bym się czegoś napiła. Po chwili w nieprzytomnym amoku wychodzę ze sklepu wolnocłowego, dźwigając w torbie zgrzewkę piwa. Choć mam ochotę tylko na jedno, to cieszę się w duchu, że za całość zapłaciłam mniej niż za byle jakiego drinka w barze w Rejkiawiku. Sprawy się jednak komplikują, gdy zaczynam szukać miejsca, w którym mogłabym w spokoju nacieszyć się swoim zakupem. Bo na pewno nie w poczekalni, pełnej rodzin i matek karmiących piersią. Kręcąc się w kółko, z minuty na minutę tracę nadzieję. Och, czemuż nie poszłam do baru jak cywilizowany człowiek?

Dziesięć minut później zamykam się w damskiej toalecie z laptopem na kolanach i puszką piwa w ręce. Jest to chyba jedna z bardziej żenujących chwil w moim życiu. Gdy chcę coś napisać na klawiaturze, muszę odstawić piwo na skraj zlewu, który ma wbudowany czujnik ruchu i tryska strumieniem wody, za każdym razem na nowo mnie zaskakując. Mimo woli uśmiecham się pod nosem, wyobrażając sobie, jak wyglądam, i wysyłam ten absurdalny obrazek do archiwum pamięci. Uśmieeech!

Ponieważ dociera tu bezpłatne wi-fi, czytam na forum podróżniczym porady dotyczące bezpieczeństwa w Afryce Południowej. „Nie wystawiać na widok publiczny biżuterii i drogich akcesoriów”. „Unikać wyludnionych miejsc po zmroku”. „Nie spuszczać szklanki z oczu”. Nie muszę ich zapamiętywać, bo stosowałam się do nich przez całe moje dorosłe życie. Teraz pewnie okażą się pożyteczne. Gdy dociera do mnie cała ironia tej sytuacji, bezwładnie opieram się o ścianę – spotkanie z moim gwałcicielem odbędzie się w kraju o najwyższym wskaźniku przestępstw na tle seksualnym.

Stawiam piwo na krawędzi zlewu i znowu gwałtownie podskakuję na odgłos chlustającej wody. Gdy uspokaja mi się tętno, otwieram folder z listami, które wymienialiśmy przez ostatnie osiem lat. Co tak naprawdę wiem o jego życiu? Nie mając ochoty zostać jego korespondencyjną przyjaciółką, ustaliłam ścisłe ramy dla naszej wymiany – listy miały być stricte analityczne, dotyczyć wyłącznie tamtej nieszczęsnej nocy i służyć rozprawieniu się z przeszłością. W rezultacie niewiele znam szczegółów z jego codziennego życia, a o swoim nie powiedziałam mu prawie nic. Pamiętam, że pisał, że zrobił dyplom pracownika socjalnego. Wiem, że uwielbia przyrodę – wspina się na strome skały, urządza sobie długie i trudne eskapady po dzikich terenach. Zastanawiam się, w jakiej będzie kondycji psychicznej. Aby ukoić nerwy, szukam odpowiedzi w jednym z jego listów:

Nadal siebie nie lubię. Lubię swoje życie, ale nie swoją cielesność. Lubię to, co teraz robię, ale tego, co zrobiłem wtedy, nienawidzę. Nagradzam się za swoją ciężką pracę, ale potem wykańczam alkoholem i papierosami. Na pytanie: „Jak się masz?” machinalnie odpowiadam: „Jak ktoś, kto wygrał los na loterii”. Wiem, jakim jestem szczęściarzem. Mieszkam w najbogatszym mieście na świecie, na końcu mojej ulicy rozciąga się nieskazitelna plaża, jestem zdrowy, nieszpetny, młody, bez zobowiązań. Mam kochającą rodzinę. Grono wspaniałych przyjaciół, którzy wspierają mnie we wszystkich poczynaniach i którzy poszliby za mną w ogień. W zeszłym tygodniu pływałem z delfinami i fokami… mógłbym jeszcze długo wyliczać moje bogactwa. Są takie dni, że kiedy słucham muzyki i jadę do pracy na deskorolce, to ze szczęścia aż jeżą mi się wszystkie włoski na ciele. Ale w inne dni siedzę na werandzie, sączę kawę i zamykam się w sobie, pełen żalu i samopotępienia.

Pracuję jako opiekun w młodzieżowym ośrodku odwykowym. Dokładnie przeanalizowałem powody, dla których wybrałem taką, a nie inną drogę zawodową, i uznałem, że nie kierowało mną ukryte poczucie winy czy potrzeba jej odkupienia poprzez pomoc młodym ludziom w tarapatach. Nie wiem, jak opisać to, czego byłem świadkiem. Niektóre z tych dzieciaków zwierzały mi się z rzeczy… przekraczających ludzkie wyobrażenie. Samookaleczenia, problemy ze zdrowiem psychicznym, myśli samobójcze, ekscesy narkotykowe. Najbardziej wstrząsnął mną jednak widok młodej kobiety palącej T-shirt na moich oczach. Powiedziała, że miała go na sobie, gdy ją zgwałcono. Poprosiła mnie o zapalniczkę. Patrzyłem na nią, a potem poszedłem prosto do biura i… kompletnie się rozsypałem.

Pytałaś, jak radziłem sobie z tym, co Ci zrobiłem. Chyba ze wszystkich sił próbowałem się od tego odciąć. Bezskutecznie. Bo gdyby mi się udało, to nie zatracałbym się co jakiś czas w alkoholu i nie gnałoby mnie wciąż z miejsca na miejsce, prawda? W związkach z kobietami też nie pozwalałem sobie na głębsze zaangażowanie i unikałem podjęcia zobowiązań. Najdłużej, ile udało mi się mieszkać z kobietą, to dwa miesiące.

Mroczne tajemnice i pełen zaufania związek to niezbyt dobry zestaw – myślę, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Kto jak kto, ale ja powinnam o tym wiedzieć najlepiej.

Nie sądzę, by udało mi się cokolwiek wyprzeć. Raz na jakiś czas pogrążałem się w amnezji i chwaliłem za to, kim jestem, ale pamiętam, że noszę na plecach naszywkę własnego projektu. Jestem tym naznaczony. Jestem człowiekiem, który zrobił drugiej osobie coś strasznego i dopiero później zrozumiał, że ją kocha.

Kocha.

Zamykam oczy i cofam się w myślach szesnaście lat wstecz, do mroźnego zimowego dnia w Rejkiawiku, na kilka dni przed tym, w którym wszystko się odmieniło. Moja dłoń w jego dłoni. Serce wyrywa mi się z piersi. Nieśmiała nastoletnia ja, uśmiechnięta i niepewna, dlaczego wybrał właśnie mnie.

Bezwstydnie szukałam w tym komplementu. Ze swoim przystojnym wyglądem, egzotycznym akcentem i światowym stylem bycia mógł przecież wybierać spośród wielu adoratorek, jakie miał w szkole.

„Wystarczyło, że cię zobaczyłem. Miałaś na sobie czerwony sweter. Blondynki w czerwieni działają na mnie jak magnes” – odparł.

Otwieram oczy i obrzucam spojrzeniem mój jasnoczerwony płaszcz. Całymi latami nie nosiłam tego koloru. Sięgam po piwo i wznoszę toast. Z kranu z hukiem tryska woda. Kolor miłości, namiętności, krwi i ognia. Niech to wszystko pójdzie precz!

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: