Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chichot i rżenie, czyli choroba na śmiech - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
17,90

Chichot i rżenie, czyli choroba na śmiech - ebook

Chichot i rżenie, czyli choroba na śmiech” autorstwa  Stefana Szczygłowskiego to książka z gatunku komedii.

 

Autor w bardzo krótki sposób opisuje swoje dzieło literackie mówiąc o nim, że książka  jest dziełem składającym się z kilku rozdziałów, które są w specyficzny, ale nie oczywisty sposób połączone ze sobą. Nie zawsze coś wynika z czegoś, często coś wypływa z niczego i odwrotnie.

 

Czytelnik, który wybierze tę  pozycję spotka się z rozmaitymi, zabawnymi historiami.  Przemierzy takie rozdziały jak: Domyślny, Kiwanie i gadanie, Mówienie i nudzenie, Gdybanie i gibanie, Trucie i przyfruwanie, Płowy, Dzieci śmieci, Dalsze trucie i przyfruwanie, Zapis opisu, O karabinach.

 

Książka zawiera ilustracje autorstwa Pauliny Archambault.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-416-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I. Domyślny

W pierwszych słowach mojej, a właściwie to waszej opowieści, a być może niczyjej, gdy zdania i ich słowa zaczynają znienacka pęcznieć i przerastać same siebie, przerwawszy milczenie, które kiedyś i gdzieś zostało zasiane (najczęściej ma to miejsce i swój czas na wiosnę, ale równie często latem albo jesienią lub zimą), chciałbym pozdrowić wszystkich tych, którzy mają ją teraz w swoich dłoniach, jak i tych wszystkich, którzy jej nigdy do ręki nie wezmą. Niby dlaczego miałbym ich równie serdecznie nie pozdrowić właśnie za to, iż jej nie przeczytają nigdy i nigdzie? Przecież czasu jest tak niewiele i szkoda go na czytanie. Właściwie to go nie ma wcale, jest tylko ruch, którego implikacją – i to niezbyt oczywistą – jest czas, ale go nie mamy. Tymczasem zdania rosną, rozgałęziając się, gdzie popadnie i jak popadnie, gdzie tylko się da i jak tylko się da – bez żadnego umiaru, a niekiedy i zamiaru, przerastają wcześniejsze postanowienia i nieśmiałe ciągotki, ciągle dążąc do nie wiadomo jakich rozmiarów i czynów. Osaczani przez ich wszędobylskie odrośla, zarośla, przerośla, koślawe niekiedy i wypaczone na wszystkie możliwe sposoby; zaciemniające, a niekiedy rozjaśniające, nasze wewnętrzne tajemnice – uparcie skrywane i przyduszone, zasuszone, zatęchłe, jakieś mdłe i niewiele o nas mówiące. Niewiele też o nas milczące, przesiąknięte naszym wewnętrznym sokiem, zapachem siana i wilgotnych od moczu sieni, przez które wielokrotnie przechodziliśmy i przechodzić będziemy, ponieważ trudno jest oderwać się od wspomnień, szczególnie wtedy, kiedy nie są i nie będą miłe. Nieustająca i nieustanna akcja tej opowieści będzie się toczyć albo osuwać lub niekiedy nawet spadać gdzieś w takim mniej więcej zakresie czasowym; mieścić się będzie między spadającą i gasnącą gwiazdą pewnego skoczka, który skakał, skakał i wyskakał, ale co się naskakał to nasze – i niech wejdzie do literatury głównym wejściem przez pierwszą stronę. Ale może i wasze, a stronami jego albo i nie jego, bo kto może wiedzieć coś, kiedy nic nigdy nie wiadomo. Ponadto – co warto odnotować, ale czego może nie warto zapisywać – w owym czasie obowiązującym kanonem prozy było pisanie o alkoholikach i alkoholizmie, a nagrody obuwia sportowego, tzw. Nike, dostawały właśnie powieści o takiej tematyce oraz o tematyce rodzin toksycznych, co było dziwne, wręcz zastanawiające. Ale nie aż tak bardzo dziwne, bo nic mnie nie dziwiło od czasu wyścigu pokoju, wygranego przez wojnę, której nikt nigdy nikomu nie wypowiedział.

A pierwszą gwiazdką, jaką zobaczyłem bardzo dawno, dawno temu, była ta na gwiazdkę właśnie, tuż przed Wigilią. Nie będzie to jednak opowieść wigilijna ani tym bardziej opowieść narciarska; ani też żadna inna tego typu i rodzaju wypowiedź, opowieść czy czytanka. Chociaż te zakresy czasowe nie wydają się być dobrym pomysłem autora, jednak z braku lepszego niech tymczasem pozostaną. Tylko i wyłącznie z powodu braku innych, równie adekwatnych ram czasowych, ale nie tylko dlatego, co jest półjawną sprzecznością samą w sobie, do tego nieostatnią na tych stronach. Na dobry początek więc maleńka wyliczanka, zaczerpnięta gdzieś z dawnych wspomnień i niejasnych przeczuć autora, jak i – co jest bardzo prawdopodobne – odczuć niektórych kręgów czytelników, tak teraźniejszych, jak i przyszłych, a także przeszłych oraz tych, którzy tego nigdy czytać nie będą, o czym już wspominałem i wspominać będę. Zmęczone codziennym wstawaniem słońce, głębokie ranki – zupełnie jak rany albo nawet stygmaty, ciężkie przedpołudnia i popołudnia; zamyślone głęboko i twardo ściany mieszkań oraz domów, domeczków, skrytek naszych i schowanek, które i tak w godzinie próby wydadzą nas światu; dojrzewające w zimnych garnkach obiady; tlące się jak myśli papierosy, płonące jak słowa zapałki i płomyki zapalniczek; krzyże skrzyżowań i niejasnych rozwidleń naszych dróg, schlapane brązową krwią błota i brudu samochody, tramwaje i autobusy; patrzące miliardami oczu gwiazdy; nerwowo chodzące po suficie szare albo szafirowe muchy; podejrzane o wszystko i o nic, ale zawsze podejrzane, ckliwość i rozczulenie; zbyt ciasne spodnie, uwierające w kroku i pokazujące dziurawe na piętach skarpetki o nieokreślonym kolorze; uparte jak wspomnienia, wspomnienia chodzące krok w krok za nami, stłuczone kolana dzieciństwa naszego, waszego i mojego, przemądrzałe książki, almanachy i encyklopedie; pęknięte wzdłuż i wszerz radości nasze odległe, twarde obowiązki, religia bezczynności, zamyślone do granic swoich kształtów przedmioty, bezmyślne oczy zielone, brązowe, niebieskie i niekiedy białe; te rzeczy, te sprawy, jak i wiele, bardzo wiele innych, które z przyczyn niezrozumiałych zostały w tej wyliczance pominięte – i do dziś nie wiadomo, dlaczego i po co, bo to właśnie one wszystkie razem i każda z osobna swoją natarczywością, niekiedy nachalnością i nieustępliwością złośliwą, zanudzają nas wszystkich na śmierć. A jedynie śmierć jest prawdziwa i bierze to wszystko śmiertelnie poważnie; traktuje z całą pedanterią i skrupulatnością, której nam brakuje, a której jednak nie powinno brakować.

Ale co robić, życie i tak jest wystarczająco ciężkie. Szczególnie ciężkie jest dla ryżych, czyli rudych, a może jeszcze cięższe – dla łysych i wszelkiego rodzaju kurdupli. Wydaje się jednak, po rozważeniu wszystkich „za” i nie wszystkich „przeciw”, że najciężej mają jednak rudzi. Już od wczesnego przedszkolnego i szkolnego dzieciństwa muszą swoje oznaczenie nosić codziennie na wierzchu i słuchać często, zbyt często jednak: „złoty”, „ryży”. Wyjątkiem jest zima, kiedy można swoje niezawinione a miedziane włosy schować pod narciarkę, a trochę później pod kapelusz, ale to tylko na ulicy. Sytuacja łysych jest nieco inna, związana z wiekiem, już luźniejsza i mniej jednoznaczna, bo brodę można zapuścić. Niby łysa głowa – mądra głowa, więc podobne banialuki mogą co nieco ulżyć w tym ciężarze życia. Ciężar życia codziennego kurdupli celowo pomijam, gdyż właściwie wszyscy jesteśmy dupkami i kurduplami. Więc po co mówić to, o czym wiemy wszyscy. Wiemy od rana do wieczora, a może nawet w nocy najwięcej właśnie myślimy o swojej maleńkości od maleństwa.

Prześladują nas bajki. Niekiedy obudzeni w środku dnia przez wschodzące na trawniku kwiaty – mimo tego, że dopiero luty, góra początek marca – wstrzymujemy i tak już wystraszony i nieregularny oddech. To samo, ale na swój sposób, robi wiatr, który prawie zawsze w naszych bajkach prześladowczych wieje sobie i wieje. Tymczasem południe rozkłada się na wszystkich ulicach, placach, polanach i twarzach. My jednak chcemy i musimy na północ, mimo południa, przez szare i bordowe kostki brukowe, noga za nogą – ale to tylko tak się mówi. Wszystko w bajce wygląda inaczej, co nie znaczy, że odmiennie niż w życiu, przez które idziemy; że idziemy, to też tylko tak się mówi, dla pewnego ułatwienia narracji. Często gęsto – tak też tylko się mówi – lecimy, leżymy, jedziemy albo biegniemy przez życie. Siedmiomilowe buty podrywają nas do męczącego i niechcianego biegu, może nawet lotu, przy zielonym, południowym świetle trawy. Lecimy więc, ale wszystko jest i będzie z każdym krokiem coraz mniej bajkowe i lekkie jak sen tylko być może. Wchodzimy w ten sposób w siebie coraz bardziej, aż za cielisty horyzont skóry i niewidzialne granice myśli, zamyśleń oraz zmyśleń, nie znajdując w sobie nic godnego uwagi większej niż machnięcie dłonią na to wszystko, co – podszywając się pod nas – udaje nasze życie, tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne; obydwa jednak równie niegodne są najmniejszego nawet spojrzenia na nie przez osoby tymi rzeczami i stanami w jakikolwiek sposób zainteresowane.

A za siódmą ulicą, za siódmą przecznicą, za dziewiątym domem, może za łąką lub jeszcze dużo, dużo dalej; dawno temu, kiedy gdzieś nas myśli – te z pogranicza snu i jawy – poniosły, ponoszą i może kiedyś poniosą na dłużej, są miejsca bardzo nam potrzebne do życia, niezbędne, ale i niezbadane przez nas do dziś; a wszystko z powodu braku wystarczającej ilości wolnego lub dobrego dla nas czasu. I tak nasza historia błędnym kołem się toczy. Robimy tylko to, co niczemu konkretnemu nie służy, ale i to jest dla nas zbyt dużym ciężarem, który nieść musimy donikąd. Pewnego jednak dnia, chociaż nie jest to w najmniejszym stopniu pewne i, co tu kryć, bezpieczne dla nas, wszystko się odmieni. Nic jeszcze dziś o tym nie wiemy. Że tak będzie – czujemy. Liczymy na specyficzny splot okoliczności i odpowiednią do tego okolicę, na zawikłanie zdarzeń i osób, które ni stąd, ni zowąd przyjdą, wydarzą się, pojawią się na horyzoncie, odmienią, otoczą, zaskoczą, rozruszają naszą zimną okolicę i duszną duszę – to właśnie napędza nasze życie i pozwala nam wieczorem się położyć, a z rana wstać.

Miękki ranek, co obudził się przed chwilą, a powietrze jeszcze wstało, tylko westchnęło sobie lekko, jest już pewną wskazówką, że puste odgrodzi nas od siebie, chociaż słońce chciałoby nam podać swój promień jak rękę i wyciągnąć z twardości nocy, która schowała się w naszym sercu albo zupełnie gdzieś indziej. Ale gdzie, tego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy; nikt nam przecież tego nie powie, bo nikt nie wie, co w nas nie jest nami. Nawet my sami ledwie się tego domyślamy – i to po ciemku, ledwo coś przeczuwając, gdyż prawie wszystkie banknoty bierzemy za dobrą monetę. Te drogi prowadzą nas tylko w jedno miejsce, znane wszystkim od lat, zgrane i nic niewarte, nawet marnego spojrzenia niewarte, a co dopiero życia. A powieść naszego życia jest przecież niepowtarzalnym nigdy i nigdzie dramatem.

Dramat nasz jako rodzaj życiowy – oj życie ty, życie – dzieli się na dwa gatunki: tragedię i komedię. W tragedii, jak to w tragedii, musi być konflikt tragiczny, czyli konieczność dokonania wyboru między dwiema wartościami lub równowartościowymi racjami, pomiędzy którymi nie sposób wybrać, bo i jak? – a my z góry skazani jesteśmy na przegraną; każde nasze posunięcie zbliża nas tylko do finałowej (ale cóż to za finał!) i nieuchronnej katastrofy, co zresztą dotyczy też życiowych komedii. W komedii, jako gatunku życia, jest trochę inaczej. Treść takiego życia jest pogodniejsza i żywsza niż w tragedii; mamy tu komizm sytuacyjny, charakterologiczny, językowy, karykaturę oraz wiele innych elementów, niekoniecznie mających cośkolwiek wspólnego ze śmiechem czy choćby tylko z uśmiechem najmniejszym i najcieńszym. Komedia ma liczne odmiany. Najważniejsze z nich są komedie sytuacji i charakterów oraz bajerów, frajerów, fryzjerów, fatygantów i wszystkich udających coś więcej niż sami są. Trochę lżej jest nam w komedii żyć, a nawet łatwiej jest umierać. Akcja jej jest bardziej dynamiczna niż w tragedii oraz jej pierwszej i drugiej pochodnej – jak to z funkcjami tragizmu zwykle bywało, bywa i bywać będzie. Komedia i jej ponure okolice obfitują w intrygi i wygibasy, konflikty, zgrywy, zbiegi okoliczności, dziwne zabiegi, powikłania sytuacyjne i wszelkie inne kolorowe jarmarki. Jednak to tylko jedno życie – tak tragedia, jak i komedia. Innych gatunków i rodzajów życie nasze nie przewiduje w swojej złośliwej systematyzacji.

Bo wszystko jak bączek raczej kręci się i miota, miesza się komedia z dramatem, gatunki i trunki z rodzajami, tragedia z głupim uśmieszkiem na ustach, komedia budząca zgrozę i litość albo rozpacz. I to tylko taka uwertura do opery „Drzyj kota za ogon”, bo nasze ograniczone i tępe życie nie poddaje się tak łatwo definicjom i systematyzowaniu czy układaniu sobie życia na swój sposób; nie są nam takie sposoby w najmniejszym stopniu dostępne ani znane, nawet ze słyszenia.

Diabeł tkwi w szczegółach, tak jak szczegóły, drobiazgi, kawałeczki, kawalątka tkwią w naszym życiu; i może – a głupi nie jest, tylko zły i przewrotny – wejść bez problemów w nurt naszych skłonności, w uśmiech rzeczy, które nas oczarowują; może nalegać na to, co ulega i czemu ulegamy z wahaniem albo bez wahania, może stawiać opór temu, co się wzbija. Jego wpływ rozchodzi się jak trujący gaz, który nie ma zapachu ani koloru i który wchłaniamy całkowicie nieświadomie. Zrozumiała wobec tego jest wszelka powściągliwość i asceza, opanowanie wyobraźni, kontrolowanie swojej pamięci; patrzenie sobie pod nogi i w niebo ciągłe spoglądanie, gdyż już dawno temu Bóg postanowił wejść w nasze życie i w historię ludzi w sposób nowy i definitywny oraz zdecydowany, wysyłając swojego Syna w ciele podobnym do naszego, ludzkiego ciała, aby w ten sposób, przez Niego, uwolnić wszystkich ludzi od władzy ciemności. Dlatego jesteśmy silni Jego zwycięstwem. Świat jest dla nas formą sprawdzianu, czy damy radę żyć tak, jak gdyby każdy dzień był ostatnim dniem naszego życia; życia, które nas uwiera, a niekiedy rozpiera albo zapiera nam dech w piersiach. Dlatego jeszcze raz pozdrawiam wszystkich czytających tę powieść, tę spowiedź czy nawet może zapowiedź czegoś, czego jeszcze nikt z nas nie wie; i nie wiadomo, czy kiedykolwiek wiedzieć będzie cokolwiek poza tym, co wie, nie wiedząc o tym nic.

Przyszła rano (jak zwykle się to w opowiadaniu czy życiu zdarza), nic nie mówiąc nikomu. Nie musiała. Wszystko miała wypisane bardzo wyraźnie, czytelnym pismem zmarszczek, na twarzy. Wszystko można było wyczytać od razu, bo na ustach miała przypięty taki dziwny, a zarazem zrozumiały i oczywisty gzyms grymasu, który mówił wystarczająco wiele, aby o nic już jej nie pytać. Albo tylko zapytać, co się stało? Nim odpowiedziała, wiedzieliśmy już wszystko z tej jednej, lekko pomiętej, pożółkłej kartki twarzy, której nawet kaligrafia pospiesznego makijażu niewiele mogła pomóc. Zdanie po zdaniu przeczytaliśmy milczącą odpowiedź, sylabizując z jej oczu niepewny znak zapytania, z czoła dwa przecinki, z ust bezdźwięczny wykrzyknik, spod oczu nieprzespaną noc, bardzo wyraźnie nakreśloną niebieskim atramentem. Więcej nie chciała nam powiedzieć, bo to, że jesień już i drzewa pospiesznie pozbywały się liści, wiedzieliśmy od pewnego czasu, a przecież nie o to jej chodziło. Nigdzie iść nie chciała i nie mogła, przypisana, przywiązana do swojej twarzy. Nie chciała się z nią obnosić, z tą swoją twarzą, swoim wrogiem z listu gończego i przyjacielem ze zdjęcia ślubnego; z tą cielistą pieczęcią, odciśniętą przez zdarzenia i przodków z przodu głowy, z której tak łatwo wszystko wyczytać, która jest tak wrażliwa, że aż strach się po czymkolwiek rozpaczliwym i nie do przeżycia pokazywać gdziekolwiek i komukolwiek, nawet sobie samemu, sam na sam z lustrem będąc tylko.

Dzień wstał rano, co jest kompletnym banałem, pomyleniem pojęć i swoistym, ale swojsko brzmiącym nieporozumieniem albo tylko stwierdzeniem durnowatym na potrzeby zaczęcia czy zacięcia w jakikolwiek sposób zdania. Co innego, gdybym napisał, a ty byś przeczytał: cień wstał wcześnie rano albo jakoś tak podobnie, na przykład Stasieczek wstał rano. Bo przecież dzień nigdy nie wstaje rano, jeżeli w ogóle można mówić o porannym wstawaniu dnia. Raczej o brzasku, kiedy leniwie i ociężale wychodzi z nocy, szarością w jakiś tajemniczy sposób jeszcze do niej podobny, a zarazem jasny, ale nie do końca. Dzień nie wstaje – to już zostało wyjaśnione – ani też się nie kładzie wieczorem czy nocą. To tylko tak się przyjęło mówić, a źle posadzone w języku zdanie wyrosło sobie nadzwyczaj dorodnie. Dzień raczej trwa nieustannie – i to nie tylko w językach naszych – w swojej gotowej na wszystko białej gotowości, dzień czeka i czuwa przez cały dostępny mu czas. Rozgałęziony na wszystkie strony, trwa godzinami, półgodzinami, kwadransami, minutami i chwilami; chwilkami jak stary dąb albo buk, który też w swojej rozkrzewionej ponad wszelką miarę koronie jest do dnia podobny. Szczególnie w lipcu, ale również w lutym, widać tę gałęziową wielowątkowość jego i jego brata, czyli dnia: wyjątkowe, wyraźne podobieństwo i pokrewieństwo przy zupełnej odmienności przestrzennej. Pełne nasączenie, nasycenie kawałkami swojego bujnego ponad miarę wnętrza, dla naszych oczu, uszu i dotyku ukrytego gdzieś, nie wiadomo gdzie i jak głęboko – jest jednak cechą charakterystyczną dni i drzew, a niekiedy i krzaków oraz niektórych, ale bardzo nielicznych okolicznych ludzi. To słońce rano wstaje (a kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje), a raczej wysuwa się zza czarnej albo niekiedy zielono-niebiesko-czerwono-różowej kreski, leżącej na wschodzie, czyli po lewej stronie, kiedy stajemy twarzą do słońca, aby nas delikatnie i ciepło obejmowało i dotykało. Ale słońce nie tylko wstaje, ale też staje na wysokości swoich codziennych i koniecznych obowiązków: bez niego nawet źdźbło trawy nie podniosłoby swojego zielonego i płaskiego wzroku, aby popatrzeć nam w nasze durne, nieobliczalne oblicza. Jest to banał znany i powtarzany z pokolenia na pokolenie. Trawa patrzy na nas i na nasze różnokolorowe oczy, już nie takie oczywiste jak kiedyś. Dawniej nasze twarze były twarzami, które mówiły za nas, nim jeszcze zdążyliśmy otworzyć usta.

Na nasturcjach pszczoły i motylki kapustniki – jak olimpijscy bogowie, których nigdy nie było – piją mdły nektar, gęsty soczek o kolorze wody, zapylając zarazem nasze myśli w niewiadomym celu i kierunku. Z tych złych i powierzchownych, bo tylko takie są w końcu spostrzeżenia, jakieś tam nawiązanie do tradycji antycznej Grecji, Lakonii i Achai albo Arkadii pewnie jest, w końcu antyk to początek naszego końca. Nasz Olimp powszedni wygląda mniej więcej tak: dziewczyna o miękkim spojrzeniu i piersiach przez chwilkę – ach, ta moja natrętna maniera zdrabniania! – patrzyła na siebie, kontrolując oschle i wnikliwie swoje, wydęte stanikiem, wdzięki niewdzięczne; oczka jej na te wzniesienia pod brodą opadły i podniosły się spłoszone. To oczywiście głównemu obserwatorowi nie przechodzi przez głowę bez echa, gdy do tego słońce tak wyraźnie patrzy spod powiek chmur, podlewając ten obrazeczek natury swoim ciepłym sosem albo sokiem. Czekamy na autobus niebieski albo czerwony, ale to nie ma znaczenia, bo nim i tak nie odjedziemy, moi panowie, wszystko trzyma nas przy sobie, w sobie tylko wiadomy sposób, i to tak, że nie sposób cokolwiek zrobić, chociaż robimy, co możemy. Specjalnie nie zaczynamy, aby się wreszcie skończyło to, co niezaczęte nawet, masło maślane, poznane już w szkole z rumieńcem wstępnym na policzkach. Wciąż czekamy na policzenie tak rumieńców, jak i wymierzonych policzków; nasze dzieciństwo, dziedzictwo jedyne, chociaż bardzo niepewne. Msze za niepokój żyjących zamówione już dawno i lata całe temu odprawione, ale my czekamy, chociaż zegary, zegarki i klepsydry pogroziły nam dawno, dawno temu, albo może całkiem niedawno. Czarnymi palcami wskazówek, wytykając nasze wścibstwo, pokazują nam drogę, która nas nie chce.

fot. Piotr Dering

Człowiek jest syntezą nieskończoności i skończoności,

doczesności i wieczności, wolności i konieczności jednym

słowem syntezą. Synteza ta to połączenie dwóch składników.

Soren Kierkegaard

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: