Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopak z sąsiedztwa - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
29 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopak z sąsiedztwa - ebook

Czasami prawdziwa miłość może mieszkać po sąsiedzku…

Ataki paniki spowodowane tragicznym wypadkiem uwięziły Issy Presley w czterech ścianach jej domu, skąd dziewczyna prowadzi audycję radiową Moje Niemądre Serce o poszukiwaniu miłości idealnej i relacjach damsko-męskich. Sama jednak nie zamierza z nikim się wiązać. Mężczyzna, który wprowadza się do domu obok, może i wygląda nieźle, ale z manierami i ogładą neandertalczyka jest ostatnim kandydatem, z którym Issy umówiłaby się na randkę. Życie lubi jednak płatać figle.

Issy od dawna tkwi w przekonaniu, że miłość nie jest warta ryzyka. Do czasu, dopóki na antenie nie poznaje tajemniczego chłopaka, który już od pierwszej chwili zaczyna ją intrygować.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-121-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

je­den

Przez dwie go­dzi­ny każ­dej nocy, od po­nie­dział­ku do so­bo­ty, Isa­do­ra Pre­sley sta­wa­ła się taką dziew­czyną, jaką była kie­dyś.

– Wi­taj­cie w „Moim Nie­mą­drym Ser­cu”, gdzie wie­rzymy, że wa­sza praw­dzi­wa mi­łość może miesz­kać z wami po są­siedz­ku. Chcia­ła­bym prze­słać spe­cjal­ne po­zdro­wie­nia dla no­wej roz­gło­śni w Se­at­tle, któ­ra wła­śnie za­si­li­ła sze­re­gi Noc­nej Sie­ci Spra­gnio­nych Mi­ło­ści. Zła­ma­ne­Ser­ceW­Buf­fa­lo, je­steś na li­nii. Wi­ta­my w pro­gra­mie.

Bia­ły błysk świa­tła roz­darł noc za oknem po­ło­żo­ne­go na pię­trze do­mo­we­go studia Isa­do­ry i ogar­nął wą­tłe ga­łąz­ki śli­wy ja­poń­skiej, ugi­na­ją­ce się pod na­po­rem let­niej wi­chu­ry. Issy spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Je­śli do­brze pój­dzie, ma jesz­cze trzydzie­ści mi­nut, czyli zdą­ży z pro­gra­mem, za­nim za­cznie się bu­rza.

Inna spra­wa, że po­go­da ko­niecz­nie musi się po­pra­wić na jutrzej­szy do­rocz­ny Pik­nik Rybac­ki w Deep Ha­ven. Issy nie mo­gła się już do­cze­kać chwi­li, kie­dy sią­dzie na gan­ku i bę­dzie mo­gła po­dzi­wiać fa­jer­wer­ki od­pa­la­ne na kem­pin­gu przez drużynę Elks, jed­no­cze­śnie uda­jąc, że życie wca­le o niej nie za­po­mnia­ło.

Jutro przy­sta­nie na rogu uli­cy i obej­rzy pa­ra­dę, po­ma­cha ko­le­gom z kla­sy prze­jeż­dża­ją­cym Main Stre­et na plat­for­mie ich rocz­ni­ka, a po­tem znów po­sie­dzi na gan­ku, słucha­jąc mu­zyki do­bie­ga­ją­cej z par­ku. Może na­wet uda jej się usłyszeć ra­do­sne okrzyki to­wa­rzyszą­ce co­rocz­nym za­wo­dom w log-rol­lin­gu. Mo­gła nie­mal po­czuć na ję­zyku słod­ko-kwa­śny smak fi­sh­bur­ge­ra – ze świe­żym san­da­czem ame­rykań­skim i so­sem ta­tar­skim do­mo­wej ro­bo­ty. Ka­thy bę­dzie na­le­wać kawę w od­dzia­le Java Cup. A do­cho­dzą­cy z na­stęp­nej uli­cy rześ­ki za­pach sma­żo­ne­go ole­ju to­wa­rzyszą­cy pącz­kom bę­dzie sta­rał się ze wszyst­kich sił wy­wa­bić ją z domu do skle­pu Lucy, do „Naj­lep­szych Pącz­ków na Świe­cie”. Issy sta­nę­ła­by w ko­lej­ce, któ­ra na pew­no wy­cho­dzi­ła na uli­cę i cią­gnę­ła się za róg i da­lej, aż do biu­ra nie­rucho­mo­ści, bo w ta­kim ogon­ku za­wsze trze­ba było cze­kać na do­nuta z lu­krem.

Przez dwa­dzie­ścia pięć lat swo­je­go życia ani razu nie opu­ści­ła tego pik­ni­ku. Dwa lata temu to się jed­nak zmie­ni­ło.

Od tam­te­go cza­su nie uczest­ni­czyła w więk­szo­ści wy­da­rzeń. Te­raz prze­łknę­ła gulę, któ­ra zbie­ra­ła jej się w gar­dle.

– Dzię­kuję, że ode­bra­łaś mój te­le­fon, Pa­nien­ko Nie­mą­dre Ser­ce. Chcia­łam po­wie­dzieć, że słucham two­je­go pro­gra­mu każ­dej nocy. Po­ma­ga mi cze­kać na mój ide­ał.

Zła­ma­ne­Ser­ceW­Buf­fa­lo mia­ła wy­so­ki, słod­ki głos, któ­ry mógł na­le­żeć do uczen­ni­cy z col­le­ge’u o pro­stych blond wło­sach i nie­bie­skich oczach. Ale ra­dio po­tra­fi­ło za­ma­sko­wać wiek, rasę, a na­wet płeć. Praw­da była taka, że gdy Issy słucha­ła wła­snych pod­ca­stów, sama cza­sa­mi nie mo­gła roz­po­znać swo­je­go gło­su, kie­dy ła­god­niał ze współ­czucia lub ob­ni­żał się i sta­wał nie­co chro­po­wa­ty, gdy udzie­la­ła po­rad.

Mo­gła­by oszukać samą sie­bie, że wie, co robi. Oszukać samą sie­bie, że pro­wa­dzi inne życie, ta­kie, któ­re się­ga da­le­ko poza czte­ry ścia­ny i przy­do­mo­wy ogród.

– Bar­dzo mnie to cie­szy, Zła­ma­ne­Ser­ce. On gdzieś tam na pew­no jest. Co mogę dzi­siaj dla cie­bie zro­bić?

– Cóż, myślę, że go zna­la­złam. Spo­tka­li­śmy się kil­ka ty­god­ni temu na za­ję­ciach ka­ra­te i byli­śmy już na trzech rand­kach…

– Trzech? Zła­ma­ne­Ser­ce, wiem, że je­steś pew­nie za­ko­cha­na po uszy, ale trzy rand­ki to za mało, aby mieć pew­ność, że męż­czyzna jest dla cie­bie ide­al­ny. Uda­ny zwią­zek wy­ma­ga…

– Cza­su, prób i za­ufa­nia. Wiem.

A więc Zła­ma­ne­Ser­ce słucha­ła pro­gra­mu re­gular­nie. Świet­nie, a za­tem może uda się po­ha­mo­wać jej en­tuzjazm, roz­go­nić nie­co tę odu­rza­ją­cą „mi­ło­sną mgłę” – ko­lej­ne okre­śle­nie, któ­re Issy sama ukuła.

– A za­tem wiesz rów­nież, że nie da się tego zro­bić w cią­gu trzech ran­dek, cho­ciaż Pa­nien­ka Nie­mą­dre Ser­ce za­le­ca, aby dać so­bie spo­kój po trzech rand­kach, je­śli męż­czyź­nie bra­kuje po­ten­cja­łu, by być dzie­siąt­ką.

– Ale wy­da­je się, że może nią być. Ma wszyst­ko, cze­go chcę.

– Skąd to wiesz?

– Stwo­rzyłam swo­ją dzie­się­cio­punk­to­wą li­stę wy­mo­gów, tak jak pani ra­dzi­ła. No i oczywi­ście wiel­ką trój­cę.

– Wiel­ka, klu­czo­wa trój­ca. Wy­glą­da na to, że wiesz, cze­go szukasz.

– O to wła­śnie cho­dzi. On po­sia­da więk­szość cech z mo­jej li­sty i za­sta­na­wiam się, czy ko­niecz­nie musi mieć je wszyst­kie. Czy… po­wiedz­my… sie­dem na dzie­sięć by nie wy­star­czyło?

– Sama mi to po­wiedz, Zła­ma­ne­Ser­ce. Czy pa­suje ci ro­mans na sió­dem­kę? Czy może pra­gniesz dzie­siąt­ki?

– A co, je­śli nie wiem, ja­kie to uczucie mieć dzie­siąt­kę?

Ja­kie to uczucie mieć dzie­siąt­kę. Tak, Issy sama chcia­ła­by to wie­dzieć.

– Do­bre pyta­nie, Zła­ma­ne­Ser­ce. Myślę, że dla każ­de­go wy­glą­da to in­a­czej. Zo­stań na li­nii. Od­bierz­my te­le­fo­ny od in­nych dzwo­nią­cych i zo­bacz­my, czy ktoś ma do­brą od­po­wiedź. Albo wejdź na fo­rum na stro­nie „Mo­je­go Nie­mą­dre­go Ser­ca”. Wi­dzę, że Kupi­dyn27 na­pi­sał tam post: „Mi­łość to po­czucie, jak­by nic nie mo­gło ci się stać”. Bar­dzo ład­nie, Kupi­dynie­27. Mamy jesz­cze in­nych dzwo­nią­cych?

Issy wy­ci­szyła Zła­ma­ne­Ser­ce i klik­nę­ła na ko­lej­ną oso­bę na li­ście po­łą­czeń.

– Pra­fdzi­wa­Mi­łość, je­steś na an­te­nie. Jak to jest z tą dzie­siąt­ką?

– Być z dzie­siąt­ką to wie­dzieć, że masz w kimś opar­cie. – Po­wie­dział chro­po­wa­ty, ni­ski głos z ro­dza­ju tych, któ­re sta­ją się ta­kie po wy­pa­le­niu dwóch pa­czek pa­pie­ro­sów dzien­nie.

– Świet­na od­po­wiedź, Pra­fdzi­wa­Mi­łość. Mamy na­dzie­ję, że znaj­dziesz w kimś opar­cie. – Issy wy­ci­szyła słucha­cza. – Mów śmia­ło, Wietrz­ne­Mia­sto.

– To wie­dzieć, że je­steś ko­cha­ny… mimo wszyst­ko.

Ko­cha­ny, mimo wszyst­ko. Och, Issy chcia­ła wie­rzyć, że to moż­li­we.

– Bar­dzo mi się to po­do­ba, Wietrz­ne­Mia­sto. Ktoś jesz­cze?

Fo­rum ożyło, od­po­wie­dzi spływa­ły jed­na po drugiej. Na li­nii te­le­fo­nicz­nej po­ja­wił się użyt­kow­nik o nic­ku Du­ma­IPa­sja­723. Duma dzwo­ni­ła przy­najm­niej raz w mie­sią­cu, zwykle z ja­kimś no­wym dy­le­ma­tem, i roz­grze­wa­ła fo­rum do czer­wo­no­ści. Issy po­win­na za­ofe­ro­wać tej dziew­czynie dar­mo­wy abo­na­ment.

Prze­łą­czyła się z po­wro­tem do Zła­ma­ne­go­Ser­ca.

– Czy któ­raś z tych od­po­wie­dzi pa­suje do tego, co czujesz?

– Może. Nie wiem.

– Pa­nien­ka Nie­mą­dre Ser­ce ra­dzi, abyś po­cze­ka­ła na dzie­siąt­kę, Zła­ma­ne­Ser­ce. Ide­ał na pew­no gdzieś tam jest, może na­wet w two­im są­siedz­twie.

Zro­bi­ła prze­rwę na re­kla­mę. Spot o cze­ko­la­do­wej po­czcie kwia­to­wej. Zdję­ła słuchaw­ki i po­ma­so­wa­ła so­bie uszy.

Na ze­wnątrz pa­dał deszcz. Rów­no­mier­ne bęb­nie­nie o dach prze­rywa­ne cza­sem po­je­dyn­czymi stuk­nię­cia­mi o pa­ra­pet. Od cza­su do cza­su roz­le­gał się gniew­ny ryk, wiatr przy­bie­rał na sile. Issy mia­ła na­dzie­ję, że nie za­po­mnia­ła za­mknąć okien od fron­tu, nim roz­po­czę­ła pro­gram na an­te­nie. Ko­lej­na błyska­wi­ca roz­ja­śni­ła nie­bo. Tym ra­zem o szybę pac­nę­ło kil­ka srebr­nych li­ści ze­rwa­nych z drze­wa. Och, jej ser­dusz­ki oka­za­łe le­ża­ły pew­nie cał­kiem przy­gię­te do zie­mi, i to po tak dłu­gim cza­sie, jaki po­świę­ci­ła na ich pie­lę­gna­cję.

Ko­niec re­klam.

– Wi­dzę, że mamy na li­nii Du­mę­I­Pa­sję. Mam na­dzie­ję, że opo­wie nam coś o swo­im naj­now­szym ro­man­sie. Cie­szę się, że wró­ci­łaś do nas, Dumo. Jak się dzi­siaj mie­wasz?

Spo­dzie­wa­ła się łez – albo przy­najm­niej ża­ło­sne­go la­men­tu o tym, jak to Duma śle­dzi­ła swo­je­go chło­pa­ka do re­stau­ra­cji i zna­la­zła go w ro­man­tycz­nej sce­ne­rii z ja­kąś la­lu­nią. Eks­ce­sy Dumy sta­ły się pod­sta­wą tego pro­gra­mu. Za każ­dym ra­zem, gdy dzwo­ni­ła, słuchal­ność pro­gra­mu Issy ro­sła pod su­fit.

– Je­stem za­rę­czo­na!

Issy pra­wie jej nie po­zna­ła: to przez tę ra­dość w gło­sie i pisk na koń­cu.

– Kyle po­pro­sił mnie o rękę! Uda­ło mi się, Pa­nien­ko Nie­mą­dre Ser­ce! Cze­ka­łam na praw­dzi­wą mi­łość i ostat­niej nocy ona po­ja­wi­ła się na moim pro­gu z pier­ścion­kiem!

– Och, to… wspa­nia­le, Dumo. – Issy sta­ra­ła się nie do­pu­ścić, by słucha­cze wy­czuli szok w jej gło­sie. Nie, nie tyl­ko szok. Na­wet… no do­brze, za­zdrość.

Daw­no, daw­no temu Issy ma­rzyła o zna­le­zie­niu męż­czyzny do­sko­na­łe­go. Ma­rzyła, że bę­dzie sta­ła na chod­ni­ku koło Lucy pod­czas Pik­ni­ku Rybac­kie­go, z na­dzie­ją, że ktoś po­pro­si je do tań­ca przy mlecz­nym świe­tle gwiazd roz­sia­nych na sierp­nio­wym nie­bie. Ale kto od­wa­żył­by się za­tań­czyć z cór­ką tre­ne­ra fut­bo­lu? A je­śli cho­dzi o Lucy, to po pro­stu nie mo­gła ze­brać się w so­bie i od­po­wie­dzieć tak. Słod­ka, nie­śmia­ła Lucy, zużyła całą swo­ją od­wa­gę na jed­ne­go chło­pa­ka.

Wy­star­czyło jed­no zła­ma­ne ser­ce Lucy w ostat­niej kla­sie li­ceum, by sce­men­to­wać praw­dę: dziew­czyna mu­sia­ła mieć stan­dar­dy. Mu­sia­ła cze­kać na do­sko­na­łą mi­łość.

Issy uło­żyła wte­dy li­stę i do­pra­co­wa­ła ją jesz­cze w col­le­ge’u. Do­bra, so­lid­na dzie­się­cio­punk­to­wa li­sta cech męż­czyzny ide­al­ne­go. A naj­waż­niej­sze spo­śród nich były trzy pierw­sze, wiel­ka trój­ca: to wła­śnie je – oprócz bycia chrze­ści­ja­ni­nem – po­wi­nien po­sia­dać fa­cet ide­al­ny: współ­czucie, od­po­wie­dzial­ność, skłon­ność do po­świę­ceń. To były wskaź­ni­ki tego, czy dziew­czyna po­win­na w ogó­le zgo­dzić się na pierw­szą rand­kę.

Je­śli oczywi­ście po­ja­wił­by się na ho­ryzon­cie ja­kiś męż­czyzna. No bo prze­cież Issy nie mo­gła sama szukać so­bie part­ne­ra, praw­da?

– Och, Dumo, je­steś pew­na? – Od­po­wie­dzia­ła jej ci­sza. Issy wca­le nie chcia­ła za­brzmieć tak ostro, nie­mal po­tę­pia­ją­co. – Cho­dzi mi o to, czy… czy to dzie­siąt­ka?

– Je­stem już zmę­czo­na cze­ka­niem na dzie­siąt­kę, Pa­nien­ko Nie­mą­dre Ser­ce. Mam dwa­dzie­ścia sześć lat i chcę wyjść za mąż. Nie za­mie­rzam zo­stać sta­rą pan­ną.

Dwa­dzie­ścia sześć. Issy pa­mię­ta­ła swo­je dwudzie­ste szó­ste uro­dzi­ny, rok temu. Świę­to­wa­ła je z Lucy, któ­ra przy­nio­sła pącz­ki z dże­mem. Śpie­wa­ły po­tem na cały głos hity ABBY.

A na ko­niec Issy od­wa­żyła się na­wet wyjść na ga­nek. Po­ma­cha­ła do Cin­dy Myers, są­siad­ki, któ­ra akurat wyj­mo­wa­ła pocz­tę ze skrzyn­ki na li­sty.

Tak, pa­mięt­ny dzień, bez wąt­pie­nia.

– Je­steś wciąż mło­da, Dumo. Dwa­dzie­ścia sześć lat to nie jest sta­rość.

– Ale tak to wła­śnie wy­glą­da, kie­dy wszyscy wo­kół cie­bie wy­cho­dzą za mąż. Je­stem go­to­wa, on za­pytał, więc się zgo­dzi­łam.

Issy wzię­ła głę­bo­ki wdech.

– To cu­dow­nie. Wszyscy bar­dzo się cie­szymy, praw­da, fo­rumo­wi­cze?

Na fo­rum jed­nak roz­go­rza­ły dys­kusje o za­do­wa­la­niu się czymś niż­szym niż dzie­siąt­ka. Nie było wśród nich ani jed­ne­go nie­mą­dre­go ser­ca.

– Dzię­kuję, bo… Chcia­ła­bym, abyś po­ja­wi­ła się na moim ślu­bie, Pa­nien­ko Nie­mą­dre Ser­ce. To dzię­ki to­bie spo­tka­łam Kyle’a. Chcia­ła­bym, że­byś świę­to­wa­ła z nami.

Issy za­śmia­ła się ci­cho. Był to wy­so­ki i krót­ki dźwięk, któ­ry wska­zywał na strach. Cu­dow­nie.

– Dzię­kuję… dzię­kuję uprzej­mie za two­je za­pro­sze­nie, Dumo, ale…

– Nie ro­zu­miesz. To bę­dzie ogrom­ny ślub. Wiem, że nie po­win­ni­śmy ujaw­niać na­szych praw­dzi­wych da­nych na an­te­nie, ale je­stem ci tak wdzięcz­na za po­moc, że po pro­stu mu­sisz wie­dzieć. Mój oj­ciec to Ge­rard O’Gra­dy.

– Guber­na­tor sta­nu Ka­li­for­nia? – Ten były ak­tor, któ­ry zo­stał mi­liar­de­rem, a póź­niej za­an­ga­żo­wał się w po­li­tykę?

– Tak. – Za­chi­cho­ta­ła Duma. – Pla­nuje­my już ślub. Od­bę­dzie się w na­szej po­sia­dło­ści w Napa Val­ley. Chcę, że­byś tam była, w pierw­szym rzę­dzie, ra­zem z mo­imi ro­dzi­ca­mi. Tak bar­dzo mi po­mo­głaś.

– Och, hmm, Dumo…

– Lau­ren. Je­stem Lau­ren O’Gra­dy.

– Do­brze, Lau­ren. Jest mi bar­dzo przy­kro, ale nie będę mo­gła się zja­wić.

– Dla­cze­go nie?

Dla­cze­go nie? Po­nie­waż za każ­dym ra­zem, gdy od­da­li­ła się da­lej niż prze­czni­cę od swo­je­go domu, świat za­czynał ją przy­gnia­tać i wy­sy­sać z jej płuc po­wie­trze? Po­nie­waż nie mo­gła po­zbyć się z pa­mię­ci swą­du skó­ry jej mat­ki, gdy ta pło­nę­ła żyw­cem, jej krzyków, czucia jej go­rą­cej krwi na rę­kach? Po­nie­waż za każ­dym ra­zem, gdy Issy choć­by po­myśla­ła o wej­ściu do sa­mo­cho­du, to przed ocza­mi mia­ła mrocz­ki i ob­le­wał ją zim­ny pot?

No i przede wszyst­kim dla­te­go, że będą mu­sia­ły mi­nąć lata, nim zdo­ła wy­rwać się ze szpo­nów pa­ni­ki, któ­ra ją wię­zi­ła, ata­kując raz po raz.

– Za­sa­dą na­szej sta­cji jest…

– Je­stem pew­na, że mój oj­ciec bę­dzie po­tra­fił prze­ko­nać sta­cję do wy­ra­że­nia zgo­dy. Pro­szę, nie od­ma­wiaj mi. Za­sta­nów się jesz­cze. Przy­ślę ci za­pro­sze­nie.

Po tych sło­wach roz­łą­czyła się.

Na an­te­nie przez kil­ka se­kund pa­no­wa­ła głucha ci­sza, nim Issy była w sta­nie po­wie­dzieć co­kol­wiek.

– Nie za­po­mnij­cie od­wie­dzić fo­rum na stro­nie „Mo­je­go Nie­mą­dre­go Ser­ca”. Że­gna się z wami Pa­nien­ka Nie­mą­dre Ser­ce, któ­ra mówi, że wa­sza do­sko­na­ła mi­łość może miesz­kać tuż po są­siedz­ku. – Wy­ci­szyła mi­kro­fon. Pio­sen­ka Ka­ren Car­pen­ter Clo­se to You za­sy­gna­li­zo­wa­ła ko­niec pro­gra­mu.

Owszem. Daw­no, daw­no temu na­praw­dę wie­rzyła w swój slo­gan.

Daw­no, daw­no temu wie­rzyła w …i żyli dłu­go i szczę­śli­wie.

Na an­te­nie roz­po­czął się ko­lej­ny pro­gram. „The Bean” – póź­no­noc­ny prze­gląd spor­to­wy z Chi­ca­go, pod­czas któ­re­go moż­na było po­znać wy­ni­ki me­czów fut­bo­lu roz­grywa­nych w ca­łym kra­ju. Issy nie mia­ła wpływu na to, ja­kie au­dycje są­sia­do­wa­ły z jej wła­sną. Cie­szyła się, że do pew­ne­go stop­nia ma wpływ na to, ja­kie re­kla­my po­ja­wia­ły się pod­czas „Mo­je­go Nie­mą­dre­go Ser­ca”.

W dro­dze do ła­zien­ki za­mknę­ła okno i wy­ję­ła z ko­mo­dy ręcz­nik, po czym rzuci­ła go na wy­ka­fel­ko­wa­ną pod­ło­gę i we­szła na nie­go bo­sy­mi sto­pa­mi. Za­trzyma­ła się przed sy­pial­nią ro­dzi­ców. W cią­gu dwóch lat po­kój nie zo­stał ani razu wy­wie­trzo­ny, ale Issy wciąż otwie­ra­ła do nie­go drzwi. Jej oczy omia­ta­ły wte­dy mał­żeń­skie łoże z bal­da­chi­mem, se­kre­ta­rzyk w stylu kró­lo­wej Anny, to­a­let­kę oraz okno, któ­re wy­cho­dzi­ło na ogród.

Tym ra­zem zo­sta­wi­ła drzwi lek­ko uchylo­ne, po czym ze­szła po scho­dach. Drzwi wej­ścio­we za­mknię­te – tak; okna w sa­lo­nie rów­nież.

Błyska­wi­ca znów za­ja­śnia­ła na noc­nym nie­bie, prze­ci­na­jąc ciem­ność na pół. Mi­go­ta­ła wy­star­cza­ją­co dłu­go, by ob­lać świa­tłem nie­du­ży bu­dynek bi­blio­te­ki po drugiej stro­nie uli­cy oraz kosz na śmie­ci, któ­ry to­czył się po chod­ni­ku w dół uli­cy, pcha­ny wia­trem. Ka­wa­łek da­lej, w dół wzgó­rza, w stro­nę mia­sta, bu­ja­ło się za­wie­szo­ne nad uli­cą świa­tło sy­gna­li­za­cyj­ne. Bu­rza zmie­ni­ła skrzyżo­wa­nie w all way stop, mruga­ją­ca czer­wień ob­le­wa­ła krwi­stym świa­tłem szkli­sty chod­nik.

Issy ścią­gnę­ła z ka­na­py dzier­ga­ny pled i owi­nę­ła się nim; kie­dy szła do kuch­ni, frędz­le kapy cią­gnę­ły się za nią po drew­nia­nej pod­ło­dze. Na­ci­snę­ła przy­cisk i świa­tło lamp ob­la­ło po­miesz­cze­nie – stro­ik z bia­łych hor­ten­sji w wa­zo­nie ko­lo­ru mle­ka na okrą­głym czar­no-bia­łym sto­le, bla­ty kuchen­ne z czar­ne­go mar­mu­ru, pod­ło­gę wy­ło­żo­ną czar­no-bia­łymi ka­fel­ka­mi. Tro­chę re­tro, tro­chę współ­cze­śnie – taki wła­śnie był gust jej mat­ki: eklek­tycz­ny.

Grzmot po raz ko­lej­ny za­trząsł do­mem, uno­sząc wło­ski na kar­ku Issy. Tak bar­dzo nie­na­wi­dzi­ła burz.

Wy­sunę­ła rękę spod ple­du i włą­czyła pal­nik pod czaj­ni­kiem. Ostat­nie­go pącz­ka z co­dzien­nej do­sta­wy od Lucy zo­sta­wi­ła na gó­rze, w swo­im ga­bi­ne­cie. Spoj­rza­ła na kar­tecz­kę przy­kle­jo­ną do szaf­ki: Je­że­li Bóg z nami, któż prze­ciw­ko nam?. Praw­da. Ale co, je­śli Bóg wca­le nie był z tobą? Nie­waż­ne, Issy nie za­mie­rza­ła igno­ro­wać żad­nej szan­sy po­mo­cy.

Ko­lej­ny po­dmuch wia­tru i coś na­gle prze­to­czyło się przez ta­ras znaj­du­ją­cy się na ty­łach domu. O nie, tyl­ko nie jej bo­dzisz­ki! Na­gle coś ude­rzyło w tyl­ne drzwi. Szkło za­drża­ło.

Dla­cze­go jej mat­ka zde­cydo­wa­ła się zmie­nić bar­dzo so­lid­ne dę­bo­we drzwi na szkla­ną szybę? Issy nig­dy tego nie po­ję­ła.

Czaj­nik za­gwiz­dał. Issy wy­łą­czyła pal­nik, się­gnę­ła po kubek…

Wy­cie… i nie, to wca­le nie był wiatr. To brzmia­ło tak… jak­by coś było ran­ne. Może prze­stra­szo­ne.

Ser­ce po­de­szło jej do gar­dła. Prze­łknę­ła śli­nę, by wró­ci­ło na swo­je miej­sce. Zna­ła ten ro­dzaj wy­cia. Zwłasz­cza w taką noc jak ta.

Cho­wa­jąc dłoń pod ple­dem, Issy po­de­szła do drzwi i za­mknę­ła je na klucz. Zga­si­ła świa­tło w kuch­ni, po czym wyj­rza­ła w ciem­ność.

Żad­ne ja­rzą­ce się oczy nie od­wza­jem­ni­ły jej spoj­rze­nia, ża­den po­twór z wiel­ki­mi zę­bi­ska­mi nie przy­ci­skał pasz­czy do jej okna. Włą­czyła ze­wnętrz­ne świa­tło, by ską­pa­ło w bla­sku ta­ras wy­ło­żo­ny ce­dro­wymi de­ska­mi. Po­dusz­ki na wy­bla­kłych me­blach z drze­wa te­ko­we­go wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu, nie od­fruwa­jąc w dal tyl­ko dzię­ki cien­kim trocz­kom. Do­nicz­ki z bo­dzisz­ka­mi le­ża­ły prze­wró­co­ne. Czar­na, zmie­nio­na w bło­to zie­mia, była roz­bryzga­na po ca­łym ta­ra­sie. Bu­rza przy­gnio­tła też krzak ser­dusz­ki oka­za­łej, ro­sną­cej na dole przy scho­dach.

Issy po­win­na była przy­najm­niej przy­kryć cen­ne żół­te róże Pil­grim jej mat­ki.

Rzuci­ła pled na krze­sło, pod­wi­nę­ła no­gaw­ki, z sza­fy przy drzwiach wy­ję­ła kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą i na­rzuci­ła kap­tur na gło­wę.

Otwo­rzyła drzwi i wy­szła na deszcz. Po­wie­trze było chłod­ne i wy­wo­ła­ło u niej gę­sią skór­kę. Po­top zbu­dził do życia so­snę zwyczaj­ną – po­si­wia­łe­go war­tow­ni­ka ro­sną­ce­go na krań­cu po­se­sji. Jej po­ro­śnię­te ra­mio­na ge­sta­mi wy­ra­ża­ły nie­bez­pie­czeń­stwo.

Ale któż miał­by ją skrzyw­dzić tutaj, w jej wła­snym ogród­ku? Zwłasz­cza że oj­ciec wzniósł wo­kół po­se­sji po­tęż­ny płot z po­rząd­nych so­sno­wych de­sek. Ota­cza­ły ją, od­gra­dza­ły od świa­ta, nie li­cząc Lucy, któ­ra wy­ko­rzystywa­ła go jako skrót w dro­dze do mia­sta.

To nie tak, że Lucy za­myka­ła bra­mę na klucz. No do­brze, cza­sa­mi. No do­brze, za­wsze. Ale Lucy mia­ła klucz do furt­ki i do domu, więc to nie mia­ło zna­cze­nia.

Roz­chla­paw­szy wodę na scho­dach, Issy po­pę­dzi­ła mo­krą ścież­ką z ka­mie­ni, mi­ja­jąc po dro­dze prze­mo­czo­ną, róż­no­barw­ną fun­kię, wer­be­nę i krzak hor­ten­sji, z któ­re­go wiatr ze­rwał mnó­stwo pą­ków. Róża po­marsz­czo­na tak­że była w kiep­skim sta­nie.

Nie bę­dzie te­raz na to wszyst­ko pa­trzeć. Jutro oce­ni stra­ty. Cza­sa­mi tak jest le­piej – skupić się na tym, co jesz­cze moż­na oca­lić. Na tym, co jesz­cze się ma.

Do­tar­ła do szo­py, wy­stuka­ła kom­bi­na­cję na pa­ne­lu alar­mo­wym i otwo­rzyła drzwi. Wzię­ła pla­sti­ko­we płach­ty, zło­żo­ne schlud­nie na sto­ja­ku przy drzwiach, oraz dwie ce­gły, po czym po­gna­ła z po­wro­tem na ga­nek. Deszcz nie zdą­żył jesz­cze cał­kiem znisz­czyć tu róż, gdyż osła­nia­ła je kra­wędź da­chu. Ale na wszel­ki wy­pa­dek… Issy przy­gnio­tła ce­gła­mi je­den kra­niec płach­ty na gan­ku, po czym roz­wi­nę­ła ją nad kwia­ta­mi. Ka­mie­nie ze skal­nia­ka po­służyły jej za ob­ciąż­ni­ki; po­gna­ła do szo­py po ko­lej­ną parę cię­żar­ków.

Wy­cie znów prze­bi­ło się przez szum desz­czu i roz­brzmia­ło we wszyst­kich ko­mór­kach jej cia­ła.

Za­stygła bez ruchu, z du­szą na ra­mie­niu.

Przy kra­wę­dzi ta­ra­su. Coś się po­ruszyło.

Nie­bo wy­bra­ło ten mo­ment, aby ro­ze­rwać się na pół i prze­lać całą swo­ją furię na grzmot, któ­ry spra­wił, że Issy pod­sko­czyła.

Nie tyl­ko ona.

Co­kol­wiek to było – wi­dzia­ła to tyl­ko przez małą chwi­lę – rzuci­ło się pro­sto na nią, jak­by była zwie­rzyną łow­ną. Issy krzyk­nę­ła, upu­ści­ła ce­gły i rzuci­ła się sprin­tem w kie­run­ku ta­ra­su. Ale drew­no było mo­kre; dziew­czyna po­śli­zgnę­ła się i z im­pe­tem upa­dła. Grzmot­nę­ła bro­dą o de­ski ta­ra­su; wte­dy to coś na nią sko­czyło.

– Nie! Odejdź!

Ale stwo­rze­nie nie za­mie­rza­ło roz­szar­pać jej na strzę­py, na­wet się nie za­trzyma­ło. Po pro­stu po­gna­ło do drzwi.

Szyba roz­pa­dła się ka­ska­dą odłam­ków, gdy be­stia wto­czyła się do kuch­ni. Issy ga­pi­ła się jak za­cza­ro­wa­na, gdy zwie­rzę – ogrom­ne i wło­cha­te – śli­zga­ło się po li­no­leum.

Po czym za­trzyma­ło się na­gle i pa­dło plac­kiem, pisz­cząc.

Pies. Ogrom­ny pies, z ta­kim pyskiem, że mo­gła ko­chać go tyl­ko mat­ka, o oczach wy­peł­nio­nych prze­ra­że­niem. Od łba po ogon mo­kry i za­bło­co­ny.

– Do­bry pie­sek… do­bry…

Błyska­wi­ca mu­sia­ła oświe­tlić jej syl­wet­kę i zwie­rzę po pro­stu spa­ni­ko­wa­ło, ob­ró­ci­ło się bo­wiem i wy­strze­li­ło jak z pro­cy w głąb domu. Pa­zury dra­pa­ły o wy­pa­sto­wa­ne drew­nia­ne pod­ło­gi.

– Wra­caj tu!

Z sa­lo­nu do­biegł huk – tyl­ko nie zie­list­ka!

Pies wró­cił do holu i po­gnał na górę po scho­dach.

– Nie! Chodź tu, pie­sku! – Issy przy­sta­nę­ła na pro­gu; wciąż była na bo­sa­ka. Odłam­ki szkła na pod­ło­dze błysz­cza­ły jak lód. Świet­nie. – Nie zniszcz ni­cze­go!

Zbie­gła z ta­ra­su, prze­bie­gła po ścież­ce w ogro­dzie, otwo­rzyła furt­kę i po­gna­ła przez śli­ską tra­wę na przód domu.

Pod kró­li­kiem Tup­tusiem wciąż znaj­do­wał się klucz, więc wy­ję­ła go stam­tąd i otwo­rzyła fron­to­we drzwi.

Pisk opon na mo­krej jezd­ni po­cho­dził z jej pa­mię­ci – przy­najm­niej taką mia­ła na­dzie­ję. Po­tem na­stą­pi­ło ude­rze­nie, trzask miaż­dżo­ne­go me­ta­lu, od­głos pę­ka­ją­cych szyb.

Ob­ró­ci­ła się. Nie.

Pod krwa­wą łuną mruga­ją­ce­go świa­tła sto­pu se­dan wje­chał w bok mi­ni­va­na. Ben­zyna za­czę­ła już pło­nąć.

Issy unio­sła dłoń do twa­rzy, do wspo­mnie­nia, któ­re wy­sunę­ło się na sam po­czą­tek sze­re­gu po­zo­sta­łych. Po­trzą­snę­ła gło­wą, jak­by chcia­ła prze­go­nić te ob­ra­zy.

Po­win­na za­dzwo­nić po po­go­to­wie. Ale mo­gła je­dynie cof­nąć się do domu.

Za­mknę­ła drzwi i opar­ła się o nie dłoń­mi. Zim­ne drew­no dzia­ła­ło ko­ją­co. Po pro­stu… od­dychaj. Po pro­stu…

Od­dech jej się za­ła­mał i Issy po­czuła w so­bie na­ra­sta­ją­cy jęk, nim jesz­cze wy­rwał się z jej gar­dła.

Boże, pro­szę… Jak brzmiał ten wer­set? Je­że­li Bóg z nami… Nie… nie, ten, któ­ry dała jej Ra­chel. Al­bo­wiem nie dał nam Bóg du­cha bo­jaź­ni, ale mocy…

Usłysza­ła krzyki i za­mknę­ła oczy. Przy­ci­snę­ła dłoń do pier­si, czując ude­rze­nia go­rą­ca.

Po pro­stu od­dychaj.

Issy osunę­ła się na pod­ło­gę.

Je­steś bez­piecz­na. Nie pa­ni­kuj. Po pro­stu od­dychaj.

***

Ca­leb Kni­ght prze­bywał w Deep Ha­ven mniej niż trzy go­dzi­ny, a Bóg już dał mu oka­zję, aby mógł zo­stać bo­ha­te­rem.

– Ile osób jest w środ­ku? – Smród ben­zyny wy­peł­nił mu noz­drza, gdy Ca­leb przy­ło­żył po­li­czek do as­fal­tu, za­glą­da­jąc do środ­ka prze­wró­co­ne­go mi­ni­va­na. Kie­row­ca wi­siał do góry no­ga­mi, przy­pię­ty pa­sem. Po­mię­dzy brwia­mi miał ranę; krew ka­pa­ła mu na wło­sy, a skó­rę miał bla­dą i zie­mi­stą. Otwo­rzył usta, ale nie wy­do­był z nich żad­ne­go dźwię­ku.

Mo­kry od desz­czu pod­ko­szulek kle­ił się Ca­le­bo­wi do cia­ła, a dżin­sy zmie­ni­ły się nie­mal w gips, ogra­ni­cza­jąc ruchy. Do­brze, że do­pie­ro co skoń­czył wno­sić ostat­nie pudła i za­snął na ka­na­pie w ubra­niu, bo in­a­czej nig­dy nie do­tarł­by na miej­sce wy­pad­ku tak szyb­ko.

Cho­ciaż ten huk, wła­ści­wie tuż przed jego do­mem, mógł­by obu­dzić umar­łe­go.

– Pro­szę pana, pro­szę na mnie spoj­rzeć. Kto jesz­cze był z pa­nem w sa­mo­cho­dzie? – Zmu­sze­nie ofia­ry do mó­wie­nia i kon­cen­tra­cji ob­ni­ża­ło ryzyko wy­stą­pie­nia u niej szo­ku po­ura­zo­we­go.

– Moja żona… moja…

Do­brze, a więc mógł mó­wić. Przy po­mo­cy la­tar­ki Ca­leb zlo­ka­li­zo­wał nie­przytom­ną ko­bie­tę – miał na­dzie­ję, że tyl­ko nie­przytom­ną – jak mąż wi­szą­cą na pa­sie i krwa­wią­cą z rany na gło­wie. Na sie­dze­niu za nią wi­sia­ło małe dziec­ko, w spe­cjal­nym fo­te­li­ku. Ca­leb ob­sta­wiał, że mia­ło oko­ło trzech lat, a kie­dy po­świe­cił na nie, dziew­czyn­ka szarp­nę­ła się i za­czę­ła krzyczeć.

Kie­row­ca, praw­do­po­dob­nie oj­ciec, ock­nął się. Za­czął tar­gać za swój pas.

– Ja­mie!

Ca­leb zła­pał go za nad­gar­stek.

– Wy­cią­gnę ją! Ale naj­pierw uwol­nij­my pana.

Frag­men­ty szyby wy­sta­wa­ły z drzwi jak kły, Ca­leb zdjął więc ko­szulę, owi­nął nią rękę i usunął odłam­ki, za­nim się­gnął za męż­czyznę i po­szukał za­pię­cia pa­sów.

– Pro­szę zła­pać mnie za szyję. Spró­bu­ję pana chwycić, ale pro­szę się przy­go­to­wać. – Na­ci­snął przy­cisk. Męż­czyzna osunął się na nie­go. Ca­leb oto­czył go ra­mie­niem i po­wo­li się wy­co­fał, cią­gnąc męż­czyznę za sobą.

Dzię­kuję Ci, Boże – nie upadł.

Krzyki dziec­ka roz­dzie­ra­ły Ca­le­ba od środ­ka, gdy kuś­tykał w pew­nym od­da­le­niu od sa­mo­cho­du. Oplótł so­bie rękę męż­czyzny wo­kół ra­mie­nia.

– Moja cór­ka! Moja żona!

– Wy­cią­gnę je. Pro­szę tu zo­stać.

Po­sa­dził męż­czyznę na kra­węż­ni­ku, po czym zer­k­nął na ciem­ną dro­gę, mar­twą i nie­zwykłą o tej po­rze. Gdzie jest po­li­cja? Na­prze­ciw­ko drugi sa­mo­chód z wy­pad­ku już za­czynał pło­nąć. Ca­leb po­biegł pę­dem do nie­go i zna­lazł kie­row­cę – mło­de­go męż­czyznę o syl­wet­ce eks­o­broń­cy z drużyny fut­bo­lo­wej, któ­ry śmier­dział tak, jak­by za­brał ze sobą do domu cały pub. Fa­cet le­żał z gło­wą opar­tą na kie­row­ni­cy. Ca­leb przy­ci­snął dwa pal­ce do jego tęt­ni­cy szyj­nej, ale nie wy­czuł pul­su.

Pło­mie­nie za­ja­śnia­ły pod ma­ską, wy­śli­zgując się kra­wę­dzia­mi, cien­kie jak ostrza. Ca­leb spró­bo­wał otwo­rzyć drzwi. Ani drgnę­ły, więc zo­sta­wił je w spo­ko­ju.

Gdzie się po­dzie­wa straż po­żar­na?

Deszcz spra­wił, że uli­ca sta­ła się śli­ska, ale Ca­le­bo­wi uda­ło się wejść do mi­ni­va­na od stro­ny pa­sa­że­ra. Zda­rzyło mu się parę razy w Ira­ku wy­cią­gać lu­dzi z po­jaz­dów, ale wte­dy miał do dys­po­zycji od­po­wied­ni sprzęt. Pró­bo­wał te­raz się­gnąć za­pię­cia pa­sów, lecz nie po­zwo­lił mu na to wy­dat­ny brzuch ko­bie­ty. Ca­leb prze­je­chał po nim dło­nią, szuka­jąc za­pię­cia…

Cią­ża. Ko­bie­ta była w cią­ży. O Boże, pro­szę…

Prze­ra­żo­ne wrza­ski dziec­ka zda­wa­ły się roz­szar­pywać go na strzę­py.

– No da­lej! – wy­mam­ro­tał, pró­bu­jąc jesz­cze raz się­gnąć do za­pię­cia. Kie­dy cof­nął ra­mię, zo­ba­czył, że jego dłoń jest mo­kra i lep­ka.

Krew.

Ca­leb przy­ci­snął pal­ce do szyi ko­bie­ty. Tak, jest puls. Na ra­zie.

– Pro­szę pani, pro­szę się obu­dzić.

– Pali się, sa­mo­chód się pali! – Głos spa­ni­ko­wa­ne­go ojca ka­zał mu wy­co­fać się od okna. Ben­zyna, któ­ra wy­la­ła się z drugie­go sa­mo­cho­du, utwo­rzyła śmier­tel­ny strumyk spływa­ją­cy pro­sto do mi­ni­va­na. Przez okno od stro­ny kie­row­cy wtar­gnął do środ­ka gryzą­cy dym, wy­ci­ska­ją­cy łzy z oczu.

Ca­leb spró­bo­wał z tyl­nymi drzwia­mi. Mo­co­wał się z nimi, ale na próż­no. Na­parł ca­łym cia­łem. Po­trze­bo­wał­by no­życ do roz­ci­na­nia ka­ro­se­rii…

Roz­pacz­li­we wrza­ski dziec­ka zdo­pin­go­wa­ły go do dzia­ła­nia. Ob­ró­cił się ty­łem do auta, a po­tem z ca­łej siły rąb­nął łok­ciem w szybę.

Ból prze­szył jego rękę, ale Ca­leb nie zwa­ża­jąc na to, wśli­zgnął się do środ­ka przez roz­bi­te okno. Pło­mie­nie za­czę­ły już po­że­rać sie­dze­nia, pod­sufit­kę. W środ­ku kłę­bił się draż­nią­cy dym. Dziec­ko szar­pa­ło się na boki. Ca­leb od­piął pierw­szą rzecz, jaka rzuci­ła mu się w oczy – za­pię­cie przy­trzymu­ją­ce fo­te­lik. Po­tem zła­pał go i wraz z cia­sno przy­pię­tym dziec­kiem wy­cią­gnął na ze­wnątrz.

Oj­ciec z trudem wstał, a Ca­leb nie­mal we­pchnął dziec­ko w fo­te­li­ku w jego ra­mio­na.

– Pro­szę się cof­nąć!

– Moja żona… jest w cią­ży…

Z od­da­li do­biegł dźwięk sy­ren. Na­resz­cie. Tyle że żona męż­czyzny nie mia­ła tyle cza­su; pło­mie­nie zbyt szyb­ko prze­suwa­ły się po pod­sufit­ce.

Boże, bła­gam, nie po­zwól jej spło­nąć! Ca­leb znów za­nur­ko­wał do wnę­trza sa­mo­cho­du, ale tym ra­zem po­pycha­jąc ko­bie­tę; wal­czył, by zła­pać za­pię­cie pasa. Do­tknął go. Me­tal za­sy­czał w kon­tak­cie ze skó­rą, ale mimo to Ca­le­bo­wi uda­ło się wci­snąć guzik.

Ko­bie­ta opa­dła na nie­go cięż­ko. Ca­leb wy­co­fał się z okna i zła­pał ją za ra­mio­na. Po­trze­bo­wał dźwi­gni. Oparł­by się no­ga­mi o sa­mo­chód, ale oczywi­ście było to nie­moż­li­we. Nie mógł tego zro­bić, nie tra­cąc rów­no­wa­gi.

Mu­sisz się przy­zwycza­ić, że nie mo­żesz już ro­bić tych sa­mych rze­czy, któ­re ro­bi­łeś wcze­śniej.

Głos Col­li­na w jego gło­wie spra­wił, że Ca­leb tyl­ko wzmoc­nił chwyt. Wy­cią­gał już ko­bie­tę przez okno, kie­dy jej brzuch utknął we fra­mu­dze. Była w po­trza­sku.

Ock­nę­ła się na­gle, gwał­tow­nie, i wbi­ła w nie­go spoj­rze­nie.

– Pło­nę! Pło­nę!

Pło­nę.

Nie, nie czas na wspo­min­ki.

Zwró­cił się do niej to­nem sa­ni­ta­riu­sza, tym sa­mym, któ­ry udo­sko­na­lił pod­czas ak­cji w Ira­ku.

– Wy­cią­gnę pa­nią. – Chroń życie w żyją­cym. Tak, tego gło­su po­słucha.

Nad­je­chał wóz stra­żac­ki; stra­ża­cy wy­pa­dli z nie­go i sprin­tem ruszyli na miej­sce wy­pad­ku.

Ko­bie­ta zła­pa­ła Ca­le­ba za przed­ra­mio­na. Jej źre­ni­ce były roz­sze­rzo­ne stra­chem.

– Nie zo­sta­wiaj mnie! Wy­cią­gnij mnie! Wy­cią­gnij!

Zro­bił to siłą, nie prze­sta­jąc na­wet, gdy krzycza­ła.

Póź­niej na­de­szła woda. Szyb­ciej usłyszał, niż po­czuł strumień, któ­ry miał uga­sić ogień. Woda wla­ła się do mi­ni­va­nu i zmo­czyła Ca­le­ba, gdy ten po­śli­zgnął się i upadł na zie­mię.

Nie­mal wrza­snął, kie­dy jego ko­la­no wy­krę­ci­ło się pod nie­na­tural­nym ką­tem. Z trudem sta­rał się ode­pchnąć ko­bie­tę z dala od auta, wy­krzywia­jąc przez to nogę jesz­cze bar­dziej.

– Mamy tu oca­la­łych!

Ja­koś się pod­niósł, opie­ra­jąc się na nie­usz­ko­dzo­nym ko­la­nie. Ob­ró­cił się do ko­bie­ty.

Obok niej już klę­ka­ła sa­ni­ta­riusz­ka o blond wło­sach ze­bra­nych w kucyk.

– Po­trze­bu­je­my tu no­szy! – Spoj­rza­ła na Ca­le­ba, aby oce­nić jego stan; zo­ba­czyła po­szar­pa­ną skó­rę na że­brach, rę­kach i ra­mie­niu. – Gdzie pana boli?

Nie wie­dział­by na­wet, od cze­go za­cząć od­po­wiedź, ale nie o to pyta­ła.

– Nie byłem uczest­ni­kiem wy­pad­ku. Nic mi nie jest.

Przez chwi­lę wy­glą­da­ła na skon­ster­no­wa­ną. Ob­ró­ci­ła się do dwóch stra­ża­ków nio­są­cych no­sze i ka­za­ła im prze­nieść ko­bie­tę na chod­nik.

Ca­leb sta­nął na nogi i po­kuś­tykał za nimi.

Sa­ni­ta­riusz­ka po­sła­ła mu ko­lej­ne peł­ne nie­zro­zumie­nia spoj­rze­nie.

– Jest pan pe­wien, że nic panu nie jest?

– Co tak dłu­go?

Po­żar zo­stał już uga­szo­ny, a ge­ne­ra­tor na­pę­dza­ją­cy no­życe do cię­cia me­ta­lu szumiał ci­cho. Stra­ża­cy otwo­rzyli drzwi, by do­stać się do mar­twe­go kie­row­cy.

Sa­ni­ta­riusz­ka zmarsz­czyła brwi.

– Je­ste­śmy ochot­ni­ka­mi. Sie­dem mi­nut to nie­zły czas re­ak­cji, zwa­żyw­szy na to, że więk­szość z nas była już w pi­ża­mach. Je­śli chce pan zło­żyć skar­gę, pro­szę po­roz­ma­wiać z do­wód­cą.

Wska­za­ła ręką na jed­ne­go ze stra­ża­ków, w bia­łym heł­mie. Ca­leb wziął głę­bo­ki od­dech i po­kuś­tykał w jego stro­nę. Wy­star­czył je­den rzut oka, by stwier­dzić, że sło­wo ochot­nik jest tutaj klu­czo­we. Męż­czyzna, brzucha­ty, z jed­no­dnio­wym za­ro­stem i o zmę­czo­nych oczach, wy­glą­dał tak, jak­by ktoś wła­śnie wy­cią­gnął go spod pie­rzyny, gdzie znaj­do­wał się w sta­nie hi­ber­na­cji.

Spoj­rzał na Ca­le­ba.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, pro­szę pana?

– Nie, nic nie jest w po­rząd­ku. Chcę wie­dzieć, dla­cze­go do­tar­cie tutaj za­ję­ło wam aż sie­dem mi­nut.

Męż­czyzna za­ci­snął usta i od­wró­cił się, by nad­zo­ro­wać wy­cią­ga­nie ofia­ry z wozu.

– Joe, kogo tu mamy?

Stra­żak obej­rzał się, wstrzą­śnię­ty.

– To Zach Mil­ler. – Po­trzą­snął gło­wą.

Coś jak­by praw­dzi­wy ból prze­mknę­ło przez twarz do­wód­cy. Męż­czyzna ob­ró­cił się do Ca­le­ba.

– Jest pan nowy w mie­ście?

Gniew Ca­le­ba się ulot­nił.

– A… tak. Je­stem no­wym tre­ne­rem fut­bo­lu. Do­pie­ro co przy­je­cha­łem.

Do­wód­ca przy­glą­dał mu się przez chwi­lę, mrużąc oczy.

– A więc po­wi­nien pan wie­dzieć, że ten dzie­ciak w sa­mo­cho­dzie był kil­ka lat temu jed­nym z naj­lep­szych de­fen­syw­nych fut­bo­li­stów w ca­łym sta­nie. A te­raz jego ro­dzi­ce i miesz­kań­cy mia­stecz­ka będą go pa­mię­tać tyl­ko dla­te­go, że zgi­nął, za­bi­ja­jąc przy tym nie­mal trzy oso­by.

Ca­leb nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

Pod­szedł do nich po­li­cjant w płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym.

– Pa­sto­rze, chcesz, abym to ja po­roz­ma­wiał z jego ro­dzi­ca­mi?

Do­wód­ca po­krę­cił gło­wą.

– Znam Mar­ci i Gre­ga. Ja im po­wiem.

Pa­stor? Ca­leb przyj­rzał się uważ­nie męż­czyź­nie w bia­łym ka­sku. Po­tra­fił do­ce­nić ka­zno­dzie­ję, któ­ry rze­czywi­ście dzia­łał w pa­ra­fii, i to nie tyl­ko gło­sząc ka­za­nia.

Obej­rzał się i zo­ba­czył, jak sa­ni­ta­riu­sze umiesz­cza­ją odu­rzo­ną le­ka­mi ko­bie­tę w ka­ret­ce.

– Przy­kro mi z po­wo­du tego chło­pa­ka. – Nie spoj­rzał na pa­sto­ra.

– Nie zno­szę tego skrzyżo­wa­nia. Zimą, albo kie­dy pada, to wzgó­rze zmie­nia się w ta­flę lodu. Za­bi­ło wię­cej lu­dzi, niż chciał­bym pa­mię­tać. – Wes­tchnął pa­stor. – Pro­szę po­słuchać, praw­do­po­dob­nie oca­lił pan dzi­siaj życie ca­łej ro­dzi­ny. Ale je­śli ma pan ja­kieś za­strze­że­nia co do na­szej pra­cy, pro­szę się nie krę­po­wać i też włą­czyć się w na­szą dzia­łal­ność. Pro­szę po­je­chać z nami do re­mi­zy, do­łą­czyć do eki­py. – Ścią­gnął rę­ka­wicz­kę i wy­cią­gnął dłoń. – Dan Mat­thews.

Ca­leb uści­snął ją, kom­plet­nie za­sko­czo­ny ofer­tą do­wód­cy. Może ciem­no­ści kryły go le­piej, niż są­dził.

– Ca­leb Kni­ght.

– Miło mi cię po­znać, tre­ne­rze.

Tre­ner. To brzmia­ło do­brze, bar­dzo tego po­trze­bo­wał.

– Był­bym za­szczyco­ny, ale… – Ta część jego życia zo­sta­ła za­mknię­ta, po­mi­mo pra­gnie­nia Ca­le­ba, aby oca­lać lu­dzi, aby się im po­świę­cać. – Jed­nak nie.

– Szko­da. Przy­dał­by się nam ktoś z two­im in­stynk­tem.

Ca­leb cof­nął się do kra­węż­ni­ka.

Blond sa­ni­ta­riusz­ka za­mknę­ła drzwi ka­ret­ki.

– Ktoś po­wi­nien obej­rzeć two­ją nogę.

Tak, ktoś po­wi­nien to zro­bić.

Ale szcze­rze mó­wiąc, Ca­leb i tak spę­dził za dużo cza­su na jej oglą­da­niu. Albo ra­czej na pró­bach, by tego nie ro­bić. To do­pie­ro wal­ka, nie­praw­daż?

Deszcz nie za­ci­nał już tak bar­dzo, gdy Ca­leb kuś­tykał w stro­nę domu. Nie miał po­ję­cia, że za­miesz­kał prak­tycz­nie w cen­trum mia­stecz­ka – w domu na rogu, mniej wię­cej w po­ło­wie dziel­ni­cy w górę wzgó­rza od skrzyżo­wa­nia z au­to­stra­dą, z wi­do­kiem na je­zio­ro i o rzut be­re­tem od bi­blio­te­ki, skle­pu spo­żyw­cze­go, sta­cji ben­zyno­wej i ka­wiar­ni. A po drugiej stro­nie uli­cy roz­cią­ga­ło się uro­cze śród­mie­ście, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły na Je­zio­ro Gór­ne.

Może tutaj roz­pocz­nie nowe życie. Za­cznie od nowa. W miej­scu, gdzie lu­dzie będą wi­dzieć Ca­le­ba Kni­gh­ta, a nie jego bli­zny.

Lamp­ka na ta­ra­sie roz­świe­tla­ła ogród na ty­łach są­sied­nie­go domu, cho­ciaż świa­tła na pię­trze już zga­szo­no, gdy Ca­leb wno­sił ostat­nie pudło.

Może jego są­siad tak­że słyszał w swo­jej gło­wie gło­sy, któ­re spra­wia­ły, że prze­wra­cał się z boku na bok w go­dzi­nach po­ran­nych.

Two­je życie jest te­raz inne, ale przy­zwycza­isz się.

Nie ma się cze­go wstydzić.

Dla two­je­go kra­ju je­steś bo­ha­te­rem.

Two­ja nie­peł­no­spraw­ność może być czymś do­brym, je­śli tyl­ko na to po­zwo­lisz.

Tak, pew­nie, że może. Mu­siał przy­znać, że dzię­ki temu otwo­rzyły mu się oczy na Bożą ła­skę, na drugą szan­sę. Dzię­ki temu za­de­cydo­wał, że sta­nie się czło­wie­kiem, któ­rym po­wi­nien być. Któ­rym bę­dzie.

Ale jed­no­cze­śnie wca­le nie było mu przez to ła­twiej spać. Nie, kie­dy od­gło­sy i za­pa­chy pustyni, smak stra­chu i jego wła­snej krwi wra­ca­ły, aby go tor­turo­wać. Stąd wzię­ło się jego uza­leż­nie­nie od noc­nych talk-shows. Pro­gra­my wy­peł­nia­ły gło­wę Ca­le­ba gło­sa­mi, któ­re nie mo­gły go skrzyw­dzić.

Oby uda­ło mu się po­łą­czyć z In­ter­ne­tem i zła­pać „The Bean”.

Wspi­na­jąc się po scho­dach na ga­nek, Ca­leb wspie­rał się na po­rę­czy. Za­trzymał się, aby od­po­cząć i zła­pać od­dech. Mu­siał wejść do środ­ka, za­nim ktoś go zo­ba­czy.

Z drugiej stro­ny, mu­sia­ło być już koło pół­no­cy. Kto mógł­by te­raz zo­ba­czyć no­we­go tre­ne­ra drużyny fut­bo­lo­wej kuś­tyka­ją­ce­go do swo­je­go domu?

Otwo­rzył drzwi i wszedł do środ­ka.

Za­myka­jąc je, oparł się na sto­li­ku przy wej­ściu. Jesz­cze dzie­sięć kro­ków. Mógł przejść jesz­cze dzie­sięć kro­ków.

Nie… nie mógł. Cie­pło roz­cho­dzą­ce się w jego no­dze spra­wia­ło, że miał ocho­tę wyć. Ob­ró­cił się, oparł ple­ca­mi o drzwi i osunął na pod­ło­gę. Sza­mo­cząc się z man­kie­tem, chciał pod­wi­nąć no­gaw­kę. Cho­le­ra, coś mu nie wy­cho­dzi­ło…

Roz­piął pa­sek i zdjął dżin­sy. Po­tem drżą­cymi rę­ka­mi się­gnął w dół i zsunął si­li­ko­no­wą poń­czo­chę, któ­ra łą­czyła krót­ki ki­kut pod­udzia z pro­te­zą.

Sport, w któ­rym za­wod­ni­cy sta­ją na dwóch koń­cach kło­dy za­nurzo­nej w wo­dzie i pró­bu­ją zrzucić z niej opo­nen­ta bez do­tyka­nia go.

Ro­dzaj okrą­głe­go pącz­ka z dziur­ką w środ­ku, czę­sto z ko­lo­ro­wą po­le­wą i po­syp­ką.

Ro­dzaj skrzyżo­wa­nia, przed któ­rym na­le­ży, zgod­nie z prze­pi­sa­mi, za­trzymać sa­mo­chód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: