Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopak z Warszawy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
6 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopak z Warszawy - ebook

Niezwykle ciekawy obraz Polski tuż przed wybuchem wojny i w czasie jej trwania oczami nastolatka!

Jesienią 1944 Andrzej Borowiec, w dwóch lewych butach i lamowanym aksamitem smokingu, kulejąc, wmaszerował do niemieckiego obozu jenieckiego. Trzy tygodnie wcześniej został dwukrotnie ranny. W obozie opatrzył go wzięty do niewoli brytyjski lekarz.

Andrzej, który właśnie skończył szesnaście lat, ocalał z powstania warszawskiego. Ubrany jak wielu powstańców w zdobyczną „panterkę” SS, przez dwa miesiące brał udział w krwawych walkach ulicznych w stolicy Polski. Walczył w Batalionie „Zośka”, przeżył koszmar kanałów.

Wspomnienia Andrzeja Borowca nie ograniczająją się wyłącznie do okresu powstania warszawskiego. Urodzony w 1928 roku, syn pułkownika Wojska Polskiego opisuje barwne dzieciństwo w latach trzydziestych, pierwsze dni wojny w oblężonym Lwowie, wstapienie w szeregi konspiracji, udział w powstaniu i wreszcie krótki powojenny epizod tajnego emisariusza.

Dzięki tej niezwykłej relacji możemy wraz z Autorem przeżyć historię, poznać smak zwycięstw i gorycz klęski.

Chłopak z Warszawy to niezrównana opowieść o przetrwaniu i oporze podczas jednego z najbardziej wstrząsających wydarzeń drugiej wojny światowej, przywołana przez człowieka należącego do nielicznej już grupy żyjących weteranów heroicznego polskiego lata. Andrzej Borowiec dedykuje swoją książkę wszystkim chłopakom z Warszawy – „szczególnie tym, którym nie dane było dorosnąć”.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-294-8
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nota od autora

Chłopak z Warszawy narodził się około siedemdziesięciu lat temu – niedługo po tym, gdy skończyłem szesnaście lat. Rozpoczyna się pod koniec 1944 roku od treści notatek, które zapisałem ołówkiem na papierze toaletowym z Czerwonego Krzyża, gdy leczyłem swoje rany w szpitalu obozowym dla jeńców wojennych w Niemczech. Był to jedyny materiał do pisania, jaki udało się znaleźć pojmanym brytyjskim lekarzom, którzy się mną zajmowali. Oprócz własnych przeżyć moje zapiski zawierały również wywiady z innymi rannymi w powstaniu warszawskim. Najstarszą osobą, z jaką udało mi się porozmawiać, był podpułkownik, który dowodził na północnych peryferiach Żoliborza i utrzymywał ostatni zachodni odcinek Wisły, póki nie upadła nadzieja na ratunek ze strony Rosjan stojących na drugim brzegu rzeki.

Po dotarciu do Ameryki jako student stypendysta przepisałem swoje notatki na maszynie i umieściłem je w prywatnym archiwum. Planowałem pewnego dnia spisać pełną historię swojego wojennego dzieciństwa, zakończonego przedwczesnym wejściem w dorosłość podczas powstania. Jakimś cudem zapiski te przetrwały nieustanny zamęt, który tak często towarzyszy życiu korespondenta zagranicznego.

Na początku lat siedemdziesiątych mieszkałem na Cyprze. Wówczas Norman Marsh, osiadły w Hongkongu brytyjski filantrop, który niekiedy zarzucał kotwicę swojego jachtu przy moim domu niedaleko Kirenii, pomógł mi odetchnąć na chwilę od dziennikarstwa i powrócić do mych notatek.

Zdecydowałem się napisać swoją historię w formie bardzo autobiograficznej powieści, w której fikcja ogranicza się głównie do zmiany kilku imion. Jedną z przyczyn takiego podejścia do sprawy była świadomość, że w tamtym czasie pisanie pamiętników uznawało się na ogół za przywilej ludzi sławnych – dziennikarzy prasowych rzadko uważano za wystarczająco popularnych. Innym powodem był żywiony wówczas przeze mnie pogląd, że napisanie własnej historii w trzeciej osobie może ułatwić zasypanie przepaści pomiędzy anglojęzycznym dziennikarzem w średnim wieku a mówiącym po polsku chłopcem sprzed około trzydziestu lat. Gdy osiągnąłem ten etap, w którym zrozumiałem, że muszę skończyć z wprowadzaniem zmian w tekście, moja żona Juliet spisała jego ostateczną wersję, liczącą 559 stron – około 140 tysięcy słów.

Ta wersja nigdy jednak nie została opublikowana. Agenci i wydawcy sugerowali zmiany, których nie byłem gotów wprowadzić. Latem 1974 roku niewiele brakowało, żebym stracił ów manuskrypt, kiedy musieliśmy tymczasowo opuścić dom pod Kirenią podczas trwającej wówczas tureckiej inwazji. Odłożyłem go na bok i pomiędzy przygotowywaniem raportów dotyczących konfliktów na Bliskim Wschodzie i Bałkanach – ostatni raz znalazłem się na linii ognia w Chorwacji w wieku 63 lat – napisałem sześć książek z dziedziny literatury faktu, które spotkały się z uznaniem czytelników, w tym także historię polityczną Jugosławii i Cypru. Później, w 2001 roku, amerykańskie wydawnictwo akademickie Praeger opublikowało moją książkę: Destroy Warsaw!: Hitler’s Punishment, Stalin’s Revenge, będącą historycznym przeglądem powstania warszawskiego.

Niektórzy recenzenci – w szczególności historyk i były oficer amerykański Robert Forczyk – żałowali, że przekazałem jedynie „najistotniejsze informacje” z własnych powstańczych doświadczeń. Zaostrzyło to mój apetyt na powrót do sprawozdania z mojej pełnej historii wojennej, od czasu do czasu próbowałem więc przekształcić partie powieści we wspomnienia, które powinienem był pisać od samego początku. Część stron pierwotnego skryptu zaginęła, lecz – jak wielu osiemdziesięciolatków, którzy nie pamiętają, co spotkało ich tydzień temu – często z zaskakującą dokładnością przypominam sobie sytuacje, które przydarzyły mi się w latach czterdziestych. Trzeba jednak przyznać, że większość z nich była bardziej godna zapamiętania.

Kilka lat temu pokazałem niektóre z tych zmienionych partii tekstu swojemu przyjacielowi Colinowi Smithowi, pisarzowi i byłemu korespondentowi zagranicznemu tygodnika „Observer”, który, mówiąc słowami jednego z recenzentów jego pracy, „zbudował sobie imponującą reputację jako historyk wojskowości”. Colin zaś pokazał je Eleo Gordon, dyrektor wydawniczej w Penguin UK, której tak spodobało się to, co zobaczyła, że zaproponowała mi pomoc Colina w opracowaniu mojej historii.

W efekcie powstała ta książka.

Andrzej Borowiec

Nikozja, listopad 2013Altengrabow

Niemcy, październik 1944

Choć bomby zniszczyły niektóre budynki w miasteczku, linia kolejowa przebiegała wśród uprzątniętych gruzów, a sama stacja wciąż funkcjonowała. Martwe liście wyścielały bocznicę, na której staliśmy. Niebo było szare, a powietrze pachniało deszczem.

– Los! – krzyknął strażnik.

Słowo to znaczyło „naprzód” i odtąd często mieliśmy je słyszeć.

Mężczyzna we francuskiej furażerce i z literami „KG” – skrót od Kriegsgefangener (jeniec wojenny) – zapisanymi wielkim białym drukiem na plecach płaszcza pomógł mi wyjść z pociągu i dostać się do ambulansu. Wewnątrz pełno już było przemoczonych mężczyzn. Niektórzy z nich, podobnie jak ja, mieli rany owinięte brudnymi bandażami.

Podstarzały Niemiec z francuskim karabinem Lebela w rękach – łupem z 1940 roku, kiedy naziści wydawali się niepokonani – wsiadł jako ostatni, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Los!

Ambulans szarpnął i zaczął nabierać prędkości. Przez dwa kwadratowe okienka w tylnych drzwiach dojrzałem kilka drzew, kojąco swojski obrazek kobiety pchającej dziecięcy wózek oraz mężczyznę na rowerze.

– Macie wszyscy szczęście – oznajmił nasz nowy strażnik. – Jedziecie do międzynarodowego obozu jenieckiego. Nie do obozu koncentracyjnego. Macie też szczęście, że nie jesteście Żydami.

Kilku moich obandażowanych towarzyszy pokiwało głowami. Słowa strażnika uspokoiły nas. Jeśli nie kłamał nam w żywe oczy, dręcząca niepewność dobiegła końca. Podczas podróży w zamkniętych na kłódkę wagonach towarowych przez wilgotne polskie niziny aż do Niemiec było wystarczająco dużo czasu, by się zastanowić nad naszym losem. Czy naziści dotrzymają złożonej w Warszawie obietnicy, że będą nas traktować jak jeńców wojennych? Nie było tak na początku powstania, kiedy esesmani wymordowali tysiące ludzi, w większości niewinnych cywilów.

Ten strażnik nie należał jednak do SS – był zwyczajnym żołnierzem Wehrmachtu, nieco za starym na mundur, który nosił. Ubiór ten – podobnie jak zdobyczny karabin – widział już lepsze dni. Wyglądało to tak, jakby żołnierz chciał nas zapewnić, że jeśli będziemy się poprawnie zachowywać, nie mamy się czym martwić. Ktoś poczęstował go papierosem, polskim z ciemnym tytoniem – tylko taki dało się zdobyć podczas okupacji. Niemiec kiwnął głową i wcisnął go do mankietu swojego szarozielonego płaszcza.

Ambulans zatrzymał się i strażnik, zanim wysiadł, otworzył kluczem podwójne drzwi. Pojawiła się grupa mężczyzn w różnych mundurach. Pomogli nam wyjść. Ujrzałem gęste ogrodzenie ze zwiniętego drutu kolczastego, wieżę z reflektorem oraz rząd drewnianych baraków. Po mojej prawej stronie znajdowało się coś, co dziwnie przypominało małe boisko sportowe. Popatrzyłem uważniej i rzeczywiście, siatka na środku mogła służyć jedynie do gry w siatkówkę.

Byłem w stanie iść, ale tylko szurając zesztywniałymi nogami jak starzec. Lewy but, który miałem na prawej stopie, zaraz pod bandażami, uwierał mnie i sprawiał ból. Nasze pielęgniarki nie zdołały znaleźć dla mnie niczego lepszego niż dwa lewe buty.

Niedługo przed kapitulacją pozbyłem się butów z cholewami i panterki Waffen SS, które udało mi się zdobyć. Duże ich zapasy wykradziono z magazynu w Warszawie i ocalono, gdy pierwotni odbiorcy przestali ich potrzebować. Nosiliśmy panterki z biało-czerwoną opaską na rękawie – niektórzy z nas namalowali te same barwy wokół zdobycznych niemieckich hełmów – ale nikt nie chciał ryzykować pojmania, mając je na sobie.

– Powoli, powoli i wszystko będzie dobrze – powiedział łamaną, choć wcale niezłą niemczyzną wysoki mężczyzna, który wskazał mi drogę do jednego z baraków. Miał na sobie brytyjski mundur z naszywką z czarnym kotem na ramieniu (znałem ją z niemieckich kronik filmowych i dowiedziałem się później, że kot był emblematem 56. Dywizji Piechoty).

Tylko kilku Polaków nosiło mundur. Byli to starsi mężczyźni, którzy dołączyli do powstania, włożywszy starannie przechowane uniformy z 1939 roku. Pozostali z nas wymienili podkradzione panterki na oszałamiającą mieszankę niedopasowanych ubrań cywilnych, wybranych z ruin warszawskich kamienic.

Mężczyźni w różnorakich mundurach obserwowali brytyjskich lekarzy, którzy prowadzili nas do środka. Wśród gapiów była grupa w chodakach mówiąca po francusku. Gdy ich mijałem, kuśtykając, jeden wskazał na mnie palcem i powiedział do swoich towarzyszy:

– Celui-là, en smoking!

Bez wątpienia byłem obiektem wartym uwagi, gdyż nad moimi dwoma lewymi butami znajdował się z całą pewnością najbardziej osobliwy ubiór ze wszystkich: nowy, dobrze dopasowany smoking z satynowymi klapami, znany we Francji jako le smoking. Tak ubrany wszedłem do hitlerowskiego stalagu XI A. Brakowało mi jedynie czystej koszuli, muchy i pasujących do reszty butów.

A oto historia o tym, jak się tam dostałem.1
Wczesne lata

Kielce, 1934

Ciepłe stajnie cuchnęły końskim nawozem, ale zapach ten nie był nieprzyjemny dla moich sześcioletnich nozdrzy. Większą ciekawość budziła stojąca obok szopa na dorożkę, a to za sprawą kolekcji land i mniejszych żółtych powozów, z których korzystali niżsi rangą oficerowie. Jej wnętrze wypełniał zapach skóry, środków używanych do czyszczenia powozów oraz żołnierskiego potu.

Mój ojciec, pułkownik Stanisław Borowiec, był zastępcą dowódcy 2. Dywizji Piechoty. Tylko jeden pułk dywizji stacjonował w samym mieście. Kiedy paradował ulicą Sienkiewicza, główną arterią miasta, prowadziła go orkiestra z ogromnym bębnem basowym zamocowanym na wózku ciągnionym przez kucyka. Za orkiestrą maszerowała piechota w stalowych hełmach z herbem Verdun, które sprzedała nam francuska armia (wraz z wieloma innymi elementami wyposażenia wojskowego). Mijając trybunę honorową, zawsze wykonywali krok defiladowy – dokładnie tak jak nasi niemieccy sąsiedzi, tylko lepiej.

– Kiedy dorosnę, zostanę oficerem, n’est-ce pas, mademoiselle?

– Będziesz tym, kim rozkaże ci ojciec.

– Ale mój ojciec jest oficerem!

– Nikim nie zostaniesz, póki nie nauczysz się francuskiego. A teraz cicho.

Zawsze kazała mi być cicho i uczyć się francuskiego. Inni chłopcy nie musieli tego robić. Choć właściwie ja i tak nie widywałem często innych chłopców. Zamiast tego chodziłem na długie spacery z mademoiselle, która była całkiem wysoka jak na kobietę, miała blond włosy, wąskie stopy i dłonie. Nazywała się Jadwiga Miączyńska i po zakończeniu edukacji we Francji poślubiła polskiego hrabię. Małżeństwo się jednak skończyło i teraz była moją guwernantką. Była także kochanką mojego ojca. Zapewne od początku miał wobec niej takie zamiary, ale ona starała się jak najlepiej zachowywać pozory.

Słuchałem, jak recytuje francuską poezję, i zapisywałem francuskie wyrażenia w kajecie. Musiałem uważać – karała mnie za każdy błąd i każdy kleks, każąc mi przepisywać wszystko od nowa, czasami sto razy.

Rygor ograniczał się jednak do jej roli nauczycielki. Nie była surową kobietą. Dużo jej do tego brakowało. Określenie mademoiselle było zarezerwowane na lekcje francuskiego. Przez większość czasu lubiła, gdy nazywałem ją „Mateczką”. Brzmiało to bardzo ciepło, więc chętnie tak do niej mówiłem. Moja prawdziwa matka nazywała się Zofia Arct i była córką starszego lekarza wojskowego, który przeszedł na emeryturę w stopniu generała. Mój ojciec był od niej o dwadzieścia lat starszy i był już kiedyś żonaty. Rok wcześniej, kiedy miałem 5 lat, zostawiła go dla dużo wyższego i dużo młodszego kapitana wywiadu wojskowego, który mieszkał nad nami.

Jako że Zofia została uznana za „winną” rozwodu, sąd ograniczył jej kontakt ze mną do dwóch wizyt w miesiącu. Zostały zaplanowane na trzeci i osiemnasty dzień każdego miesiąca, miały trwać nie dłużej niż trzy godziny i musiały się odbywać w domu mojego ojca. Nie mogła mnie nigdzie zabierać bez jego pozwolenia, a on nigdy jej go nie udzielił.

Dla mnie te spotkania były trudne. Czasami matka popłakiwała. Przez większość czasu uśmiechała się jednak i próbowała ze mną żartować, ale ja byłem poważnym małym chłopcem, skrępowanym i sztywnym, niepewnym, jak mam się zachowywać. Tak naprawdę nie znałem jej równie dobrze jak ojca i Mateczki i nie chciałem ich urazić okazywaniem matce nazbyt przyjacielskich uczuć.

Niedługo potem mojej matce trudno było się pojawiać nawet w wyznaczonych dniach odwiedzin, ponieważ jej nowy mąż otrzymał stanowisko attaché obrony. Towarzyszyła mu w delegacjach do różnych stolic europejskich, gdzie pracował w polskich ambasadach. Miało to jednak swoje dobre strony, gdyż matka, bez wątpienia dręczona poczuciem winy, wracała z zagranicy z drogimi zabawkami: dostawałem nakręcane motorówki, które poruszały się w wannie na tyle szybko, by zostawiać za sobą w wodzie nieduży kilwater, porządne niemieckie samochodziki, które nigdy nie spadały ze stołu, kiedy się nimi bawiłem, a to dzięki zmyślnemu gumowemu wynalazkowi zaczepionemu pod blatem, oraz, co najlepsze, metalowe zestawy do budowy, z których konstruowałem koszary i fortece dla cynowych i ołowianych żołnierzyków, na jakie stopniowo wymieniałem te wycięte z kartonu.

Żołnierzyki były moim oczkiem w głowie. Miałem ich przynajmniej setkę, różnych rozmiarów i narodowości. Byli brytyjscy grenadierzy w czerwonych mundurach, kawaleria ułańska i odziani na biało żołnierze abisyńscy, prawdopodobnie wzorowani na tych, którzy pokonali Włochów pod Aduą w 1896 roku (czarne koszule Mussoliniego właśnie mściły się za to upokorzenie za pomocą samolotów i gazu trującego). Moją ulubioną była polska kawaleria lekka, która walczyła w Grande Armée Napoleona – a dokładniej w Le 1er régiment de chevau-légers lanciers polonais de la Garde impériale. Nigdy jednak nie znudziła mi się zabawa żadnymi żołnierzykami. Były one standardowym i w rzeczy samej mocno wyczekiwanym prezentem na Boże Narodzenie i moje imieniny.

Imieniny ojca były na ogół znacznie bardziej interesujące niż moje. Pod naszymi oknami ustawiała się orkiestra pułkowa i grała Marsza Radetzkiego oraz inne żwawe melodie wojskowe. Było to wydarzenie niemal równe paradzie z okazji święta Konstytucji 3 maja i Święta Niepodległości w listopadzie.

Prawie każdego poranka pułkownik Borowiec zabierał grupę oficerów na konną przejażdżkę, zazwyczaj w towarzystwie kilku prominentnych cywilów. Niekiedy do grupy dołączały jedna lub dwie kobiety, ubrane w bryczesy i wysokie lśniące buty; rezygnacja z długich spódnic do jazdy w damskim siodle musiała budzić niesmak oglądających je starszych osób. Pamiętam, jak pułkowy stajenny niewzruszenie upierał się, by pomóc pewnej ubranej w chłopięcym stylu hrabiance usadowić się w siodle, ku jej wyraźnemu niezadowoleniu. Koszary znajdowały się niedaleko centrum miasta, mimo to jeźdźcy nie wykazywali ani krzty wahania, kłusując główną ulicą; panował niewielki ruch, a dorożek konnych było znacznie więcej niż sporadycznie przejeżdżających automobili.

Pewnego dnia wyprowadziliśmy się z kompleksu koszarowego i wygodnej kwatery małżeńskiej przydzielonej pułkownikowi Borowcowi do cichego mieszkania położonego kawałek drogi od centrum miasta. Kilka dni wcześniej po raz ostatni widziałem swojego ojca w pełnym mundurze, z szablą i medalami, kiedy przygotowywał się do parady pożegnalnej na jego cześć. Nie podobało mi się to posunięcie. Orkiestra pułkowa miała już więcej nie zagrać pod naszymi oknami. A co najgorsze, był to koniec karabinów i mundurów.

– Mateczko, czy mój ojciec będzie codziennie nosił cywilne ubranie?

– Oui, mon chéri.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ rząd już nie chce, żeby służył w armii.

Ze skrawków zasłyszanej rozmowy dowiedziałem się, że niektórzy oficerowie, którzy jeździli konno z moim ojcem, odwracali głowy, mijając go na ulicy. Dla małego chłopca przyzwyczajonego do ogromnego szacunku, jakim darzono jego rodzica, wszystko to było całkowicie dezorientujące. Minęło kilka lat, zanim pojąłem polską politykę przedwojenną na tyle, by być w stanie zrozumieć powody przedwczesnego przeniesienia pułkownika Borowca do rezerwy.

Zdarzyło się to wiosną 1935 roku, niedługo po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. W 1920 roku był on architektem niezwykłego zwycięstwa Polski nad Rosjanami, gdy bolszewiccy najeźdźcy robili, co mogli, by zdusić w zarodku niepodległą Polskę, która wyłoniła się z powojennych prochów carskiej Rosji i imperium austro-węgierskiego. Nic dziwnego, że Piłsudski stał się popularną postacią. Sześć lat później doszedł do władzy jako przywódca autorytarnej władzy wojskowej, która, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, ogłosiła się jedynym strażnikiem ogniska narodowego w morzu skorumpowanych polityków. Jak na dyktaturę ta była łagodna – niepodobna do tej, która niedługo potem przydarzyła się naszym niemieckim sąsiadom – a wśród jej największych zwolenników znajdowali się czołowi polscy Żydzi.

Sama armia dzieliła się na dwie frakcje: popierającą Piłsudskiego i mu przeciwną. Oficerowie tacy jak mój ojciec, którzy walczyli w wojnie w latach 1914–1918 w regularnych oddziałach starej armii austro-węgierskiej, a nie w polskich legionach marszałka, w większości należeli do tej drugiej grupy. Po śmierci tego wybitnego człowieka opozycji wydawało się, że nadeszła jej wielka chwila. Niektórzy nawet wyobrażali sobie wybory powszechne i przywrócenie władzy parlamentarnej, co pokazałoby, że Polska niczym nie różni się od Francji, Wielkiej Brytanii czy innych demokracji zachodnioeuropejskich. Jednak klan popierający Piłsudskiego zebrał siły i oczyścił armię z tych niebezpiecznych elementów. Jednym z nich był mój ojciec, który wcześniej spodziewał się zakończyć karierę ze stopniem generała dywizji.

Przez długi czas ojciec siedział w domu, czytał książki, grał na skrzypcach i pianinie i bardzo szybko rozmawiał z Mateczką po francusku, abym nie miał większych szans zrozumieć, o czym mówią. Miał teraz czas zabierać mnie na spacery, a nawet nalegał, by podczas nich trzymać mnie za rękę. Oczywiście byłem tym bardzo skrępowany i trochę czasu zajęło mi oswojenie się z myślą, że ta wielka dłoń, która teraz otaczała moją, nie musi już odpowiadać na pełne szacunku saluty przechodzących żołnierzy. Pułkownik stał się jednym z anonimowych cywilów; jego mundur ze srebrnymi gwiazdkami na naramiennikach wisiał w szafie, posypany naftaliną.

Nie cieszyliśmy się już osobistym kontaktem z żołnierzami, nie wdychaliśmy ich wyjątkowej woni potu, tytoniu, pasty do butów i smaru, który aplikowali na bagnety, by łatwiej wyślizgiwały się z pochew. Kiedy maszerowali przez centrum miasta, byliśmy zredukowani do statusu gapiów, jak inni zwykli śmiertelnicy.

Nie da się ukryć, że nasza pozycja drastycznie spadła.

Później mój ojciec dostał zadanie do wykonania i sprawy zaczęły się układać nieco lepiej.

Hitler był wówczas u władzy od ponad dwóch lat i stawało się jasne, że Rosja może już nie być naszym największym wrogiem. Główna trudność z zachodnim sąsiadem wiązała się z bałtyckim portem w Gdańsku, który dzięki Lidze Narodów od 1919 roku znajdował się de facto pod polskim zarządem jako „wolne miasto”. Problem leżał w tym, że większość jego mieszkańców była niemieckojęzyczna, a teraz okazała się zagorzałymi nazistami, wołającymi w imię naturalnej sprawiedliwości o przywrócenie ich ojczystego miasta Rzeszy.

Polska rozpoczęła przygotowania do wojny. Do jej priorytetów należały plany poprawy gotowości do walki w powietrzu, włącznie z obroną cywilną oraz podstawowym szkoleniem lotniczym. Plany te przewidywały możliwość udziału niedawno zwolnionych ze służby oficerów. Mój ojciec otrzymał biuro w nowym budynku poza granicami Kielc, a także samochód z szoferem, którym jeździł do pracy i z powrotem i który nauczył się prowadzić. W ramach obowiązków musiał odwiedzać również różne lotniska i czasem razem z Mateczką mogliśmy mu towarzyszyć. Moim ulubionym miejscem wizyt, położonym około godziny jazdy od nas, była jedna ze szkół szybowcowych, w której ojciec regularnie przeprowadzał inspekcje.

To był ekscytujący spektakl. Punkt startowy znajdował się na szczycie wzgórza, a mnie zazwyczaj pozwalano podejść na tyle blisko kokpitu, bym mógł obserwować zdenerwowanego ucznia ściskającego drążek sterowy szybowca.

– Naciągaj! – padała komenda i dwa rzędy krzepkich chłopów trzymających długie liny zaczynały zbiegać z pagórka.

Później instruktor oceniał – a wymagało to wybitnego wyczucia czasu – czy liny są wystarczająco napięte, i krzyczał:

– Puść!

Mały szybowiec, który miał dać sterującemu nim uczniowi pierwsze lotnicze doświadczenia, wystrzeliwał w powietrze i opadał łagodnie na pole kilkaset metrów niżej. Następnie zaprzęgano konie, by wciągnęły szybowiec z powrotem na szczyt wzgórza, gdzie przygotowywano go do kolejnego wzlotu. Byłem już na tyle duży, by to połączenie koni i machin latających uznać za dość absurdalne.

– Papo, czy zawsze trzeba latać szybowcem, zanim poleci się prawdziwym samolotem?

– W niektórych krajach tak.

– Dlaczego?

– Ponieważ w ten sposób można się taniej nauczyć latać. Prawdziwe samoloty kosztują znacznie więcej.

W ten sposób dowiedziałem się zatem, że byliśmy krajem, który musiał szkolić swoich pilotów taniej. Zawsze starałem się ocenić wartość Polski jako potęgi militarnej, nieustannie poszukując zapewnienia, że nasze siły znajdują się niemal na szczycie tabeli europejskiej ligi militarnej, wraz z Niemcami i Włochami. Jeśli dostępne dowody nie odpowiadały moim oczekiwaniom, byłem dość przygnębiony. Powozy konne z karabinami maszynowymi turkoczące na kieleckich wertepach nie były dobrym zwiastunem. Podobnie konie i drewniane szybowce. Kiedy kronika filmowa w kinie pokazała, że Niemcy też latają szybowcami, odczułem znaczną ulgę i przesunąłem Polskę o kilka pozycji w górę.

Nadszedł czas, gdy mój ojciec stwierdził, że prywatne lekcje z Mateczką już mi nie wystarczą, i choć wciąż będzie uczyła mnie francuskiego, powinienem pójść do szkoły. Skończyłem osiem lat i większość dzieci w moim wieku miała już za sobą dwa lata formalnej edukacji. Ale którą szkołę wybrać? Nieco wcześniej matka urodziła mojego przyrodniego brata, którego jeszcze nie poznałem, ale wychowałem się jako jedynak z prywatną nauczycielką.

Od najmłodszych lat uwielbiałem czytać. Mojemu ojcu poradzono, że jeśli go na to stać, najlepiej będzie wysłać mnie do najbliższej szkoły prywatnej. Gdy egzaminy wstępne wykazały, że co najmniej o rok wyprzedzam swoją grupę wiekową, zacząłem od drugiej klasy, w której byłem najmłodszy.

Ubierano mnie u Bauma, w żydowskim sklepie odzieżowym przy głównej ulicy Kielc, gdzie kierownictwo wywiesiło na ścianie ogromny czerwono-czarny plakat, na którym uśmiechająca się trupia czaszka w niemieckim hełmie unosiła się nad mapą wystawionej na ciosy Polski. Tutaj kupiono mi skórzaną torbę na podręczniki, niebieski mundurek z serży i rogatywkę z godłem szkoły.

W budynku szkolnym czuć było głównie pastę do podłóg. Woźny natychmiast kierował nowych uczniów do szatni, gdzie każdemu przypisano szafkę. Buty zdejmowaliśmy, wkładaliśmy do szafki i zmienialiśmy na przechowywane tam miękkie kapcie. Gdy nadchodził czas powrotu do domu, następował proces odwrotny. Zauważyłem, że wymóg noszenia kapci nie obejmował nauczycieli.

Podczas pierwszego roku szkoła nie wywarła na mnie większego wrażenia, poza wzmocnieniem dręczącego poczucia niesprawiedliwości, ponieważ oprócz odrabiania prac domowych zadawanych mi przez nauczycieli wciąż musiałem brać lekcje francuskiego u Mateczki. Na lekcjach zazwyczaj należałem do piątki najlepszych uczniów z większości przedmiotów, ale byłem żywym dzieckiem i nauczyciele czasem skarżyli się ojcu na moje niesforne zachowanie – rozmowy na lekcjach i tym podobne. Miało to w domu określone konsekwencje.

„Je ne serai jamais méchant à l’école. Nie będę więcej niegrzeczny w szkole” – zapisałem to setki razy w obu językach. Długie kolumny mojego karnego zdania przypominały mi kolumny maszerujących żołnierzy. Było to marnym pocieszeniem.

Do mojej klasy należała piątka żydowskich dzieci – dwie dziewczynki i trzech chłopców. Dwa razy w tygodniu przychodził ksiądz w długiej czarnej sutannie, aby dawać nam wskazówki religijne. Wówczas żydowskie dzieci zbierały swoje książki i tę godzinę spędzały w świetlicy. Jak we wszystkich szkołach w Polsce mieliśmy lekcje w sobotnie poranki, w żydowski szabat. Żydowskie dzieci, które wszystkie pochodziły z dobrze zasymilowanych rodzin, uczęszczały także na sobotnie lekcje. Później zostawały jednak na swoje modlitwy oraz by wysłuchać nauk rabina.

Przedwojenną Polskę zamieszkiwała największa społeczność żydowska w Europie. Z nieco ponad trzema milionami osób stanowiła ona około jednej dziesiątej populacji. Niektórzy przybyli podczas pogromów rosyjskich w poprzednim stuleciu, lecz wielu z nich zamieszkiwało ten kraj od wieków. Reputacja Polski jako państwa udzielającego azylu prześladowanym Żydom ma swój początek w średniowieczu; w XVI wieku kulturę żydowską rozkwitłą w Rzeczypospolitej Obojga Narodów uczeni nazywali Paradisus Judaeorum.

Na dość wczesnym etapie życia zacząłem rozróżniać trzy kategorie Żydów. Byli ultraortodoksyjni chasydzi, mieszkający w rozpadających się drewnianych domach w najbiedniejszych okolicach, gdzie latem ulice śmierdziały rynsztokami. Wszyscy dorośli mężczyźni mieli brody i bez względu na pogodę zawsze nosili długie czarne chałaty. Ich żony ubierały się w luźne spódnice i całkowicie zakrywały sobie głowę chustą. Mówiono, że niektóre kobiety goliły sobie głowę i były kompletnie łyse, a na specjalne okazje zakładały peruki. Chłopcy w moim wieku nigdy nie śmieli nigdzie wychodzić bez jarmułki i podobnie jak ich ojcowie nosili zakręcone pejsy. Znali kilka polskich słów, lecz generalnie mówili we własnym języku. Większość Polaków upierała się przy tym, że chasydzi posługują się językiem „żydowskim”, choć rzecz jasna lingua franca Żydów w Europie Środkowej był jidysz, mający korzenie germańskie.

Byli też Żydzi, którzy ubierali się normalnie, i zdawało się, że posiadają większość sklepów w mieście, kierują agencjami nieruchomości, które pomagają ludziom znaleźć mieszkania, i załatwiają wszystko, co trzeba. Oni zapewne również chętniej mówili w jidysz, choć polskim posługiwali się z reguły płynnie, czasami tylko z silnym akcentem.

Byli wreszcie Żydzi, którzy niczym się nie wyróżniali. Niektórzy przychodzili do naszego mieszkania grać z ojcem w brydża. Jednym z nich był nasz lekarz. Z tego, co zrozumiałem, byli też Żydzi, którzy woleli chodzić do kościoła niż do synagogi. A więc ci wszyscy ludzie byli Żydami? Było to dla mnie niejasne. To narodowość czy religia? Żydzi zadawali sobie to samo pytanie i demonstrowali swoje poglądy na ulicy.

Dominującym słowem w ich debacie był „syjonizm”. Nie miałem pojęcia, co ono znaczy, ale widziałem je wszędzie. Było w nagłówkach gazet, pojawiało się namazane wielkimi literami na murach Kielc – gdzie co najmniej jedną trzecią mieszkańców stanowili Żydzi. Czasami poprzedzało je słowo „skończyć”. Była to sprawka socjalistycznego Powszechnego Żydowskiego Związku Robotniczego (Bund), który w pełni odrzucił ideę utworzenia państwa żydowskiego na terytorium Brytyjskiego Mandatu Palestyny (nawet gdyby Brytyjczycy na to przystali), ponieważ mogliby tam zostać wydaleni wszyscy Żydzi europejscy, niezależnie od swojej woli. Zamiast tego głosił zalety asymilacji. Cieszył się poparciem głównych polskich partii lewicowych – choć w pewnych przypadkach było ono dość chłodne, jako że przezwyciężenie antysemityzmu niekoniecznie równało się wygranej w wyborach.

Po przeciwnej stronie barykady stali syjonistyczni bojownicy Władimira Żabotyńskiego z ruchu Betar, który gardził ideą asymilacji, uważając ją za straconą sprawę, i chciał utworzyć państwo żydowskie. W jasnoniebieskich mundurach maszerowali ulicami równym krokiem, pozwalając sobie niekiedy na rękoczyny wobec współwyznawców z Bundu. „Żydzi do Palestyny!” – krzyczeli. Ten sam okrzyk powtarzali zaciekle antysemiccy polscy nacjonaliści, w pełni się z nim zgadzając, gdyż nie chcieli asymilować Żydów. Dla ludzi Żabotyńskiego z Betaru były to świetne nowiny. Skrajni polscy katoliccy nacjonaliści dowodzili tylko słuszności ich proroczej teorii. Żydzi nigdzie nie asymilowali się lepiej niż w Niemczech, mówili, a teraz patrzcie, co się tam dzieje. Naziści i tak wyeksportowaliby swoją doktrynę nienawiści w ten czy inny sposób. Zwolennicy Żabotyńskiego upierali się, że szykuje się pogrom, być może największy w przesączonej krwią historii Żydów europejskich, i jedynym pewnym sposobem jego uniknięcia jest powrót do Palestyny.

Byłem tylko dzieckiem, błogo nieświadomym dobrych i złych stron syjonizmu. Nie byłem nawet pewien, gdzie leży Palestyna, choć podejrzewałem, że to jakiś słoneczny, zamorski kraj. Odkryłem tymczasem, że w celu wywołania awantury wystarczyło, bym przebiegł szkolnym korytarzem, krzycząc na cały głos: „Żydzi do Palestyny!”.

Dyrektor, co oczywiste, dbał pieczołowicie o reputację swojej szkoły jako miejsca, za które zasymilowani żydowscy rodzice z ochotą opłacaliby czesne, bezpieczni w swym przekonaniu, że ich potomstwo nie będzie narażone na uliczne slogany. Naturalnie nikt nie miał wątpliwości, skąd zaczerpnąłem swoje poglądy. Byłem przecież synem emerytowanego pułkownika. Czego innego można się było spodziewać? Skąd dyrektor mógł wiedzieć, że mój ojciec pod żadnym względem nie był typowym wojskowym – w swych wszechstronnie liberalnych poglądach nie tylko opowiadał się za reformami rolnymi Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale również w pełni popierał prożydowską platformę Piłsudskiego. Gdy wezwano go do szkoły, by jak najszybciej mnie odebrał, udało mu się przekonać dyrektora, że moje krzyki były jedynie dziecinnym wybrykiem; zdecydowanie nie czymś, co przyswoiłem sobie w domu.

Zostałem ułaskawiony i nie wydalono mnie ze szkoły, choć wydawało się, że doszło do obustronnego porozumienia w sprawie czekającej mnie surowej kary. Przepisywanie zdań z pewnością uznano za niewystarczające. Po powrocie do domu dostałem w tyłek trzy ostre razy szpicrutą mojego ojca. W miarę jak dorastałem, lanie zdarzało się coraz częściej. Z reguły dostawałem je, leżąc na brzuchu na swoim łóżku, choć nie doświadczyłem bicia w gołe pośladki, popularnego w tamtych czasach w bardziej ekskluzywnych szkołach brytyjskich.

Pewnej niedzieli, niedługo po moim wybryku, znów usłyszałem straszliwe słowo „Palestyna”. Sączyłem wtedy gorącą czekoladę w wysokim salonie rezydencji, która sprawiała wrażenie raczej pałacu niż domu. Gdyśmy z ojcem weszli do środka, naszych płaszczy nie zabrała pokojówka (jak byłoby to w naszym mieszkaniu), lecz lokaj w liberii. Odwiedzaliśmy zamożnego żydowskiego właściciela fabryki mebli, zwolennika Bundu.

– Palestyna to błąd – powiedział pan domu mojemu ojcu. – Nasze miejsce jest tutaj.

– Tak, wasze miejsce jest tutaj – zgodził się ojciec. – Ale wszyscy ci, którzy chcą zostać w tym kraju, powinni stać się jego częścią. Albo jesteś jednym z nas, albo nie. A jeśli nie jesteś, to czy nie korzystniej byłoby wybrać się tam, gdzie będzie wam lepiej?

– Taka przynależność nie zawsze jest prosta – odparł nasz gospodarz.

Wtedy spostrzegli, że ich słucham, i przeszli na niemiecki.

Ojciec umiał dogadać się też w jidysz. Mój dziadek po mieczu część swojej kariery w polskim oddziale poczty austro-węgierskiej spędził w małym miasteczku z dużą populacją żydowską. Jego dwaj synowie, mój ojciec i stryjek Józef, nauczyli się wtedy języka. Służba ojca w armii austro-węgierskiej, do której wstąpił jako kilkunastoletni kadet, dała mu płynną znajomość niemieckiego. Dobrze mówił po francusku, a jego włoski był znośny (został dwukrotnie ranny na froncie rosyjskim, a koniec pierwszej wojny światowej zastał go na północy Włoch, gdzie walczył z Włochami i ich brytyjskimi sojusznikami w okolicach Caporetto, na terenie obecnej Słowenii). Potrafił grać na skrzypcach i znał sporo dzieł Chopina na fortepian, rysował ciekawe szkice i rzeźbił małe głowy w miękkim drewnie – jedną z nich była głowa biskupa – którymi zastępował gałki swoich lasek.

Był człowiekiem obytym, posiadającym bogaty księgozbiór, choć jego formalna edukacja nie wykroczyła poza poziom szkolenia dla podchorążych i zawsze czuł się dotknięty, że rodzice znaleźli pieniądze tylko na studia jego starszego brata Józefa. W rezultacie mój stryjek był teraz bogatym prawnikiem mieszkającym we Lwowie, mój ojciec zaś skończył jako odsunięty od służby pułkownik pracujący w obronie cywilnej. Na późniejszym etapie życia zacząłem zauważać, że ojciec zawsze żywił ambiwalentne uczucia do swojej kariery wojskowej. Po zakończeniu kampanii przeciw rosyjskim bolszewikom w latach 1919–1920 służbę wojskową w okresie pokoju w pierwszej niepodległej armii polskiej od ponad wieku, z jej wewnętrznymi intrygami i rozpolitykowaniem, często uważał za raczej nudne zajęcie. Jadwiga Miączyńska, jego kochanka, a moja nauczycielka francuskiego, oczywiście solidaryzowała się z nim.

– Być może pewnego dnia będziesz jak twój ojciec – zasugerowała kiedyś.

– Masz na myśli, że zostanę oficerem, Mateczko?

– Non, mon petit. Inteligentnym, utalentowanym mężczyzną.

Najwyraźniej te atrybuty nie zawsze szły w parze.

Polska to stary kraj, ale nam przyszło żyć w jego najnowszym wcieleniu: szanującym swą flagę wczesnodwudziestowiecznym narodzie zrodzonym na nowo na mocy traktatu wersalskiego i ewidentnie wciąż potrzebującym starannej opieki. Każdego sobotniego poranka odbywała się szkolna ceremonia, w której chłopcy z najstarszej klasy z czterech stron chwytali ogromną polską flagę, podczas gdy reszta ustawiała się wokół nich i śpiewała pieśń ze słowami: „Myśmy przyszłością narodu”.

Po raz pierwszy w życiu miałem przyjaciela, chłopca z mojej klasy, troszeczkę ode mnie starszego. W sobotnie popołudnia, po szkole, mogliśmy się bawić razem w domu jednego z nas. Czasami bywałem u niego, choć częściej to on przychodził do mnie, bo mój dom był większy i dorośli nie stali nam nad głową. Miałem też więcej zabawek, a mój przyjaciel lubił bawić się moimi ołowianymi żołnierzykami. Oczywiście byli też chłopcy, którzy mieszkali w znacznie większych domach i mieli dużo więcej zabawek niż ja. Ale zazdrościłem im, tylko jeśli mieli więcej żołnierzyków ode mnie.

Później mój krąg przyjaciół się poszerzył. Mimo pewnych obaw ojciec pozwolił mi dołączyć do młodszego zastępu szkolnych harcerzy wraz z większością chłopców z klasy. W Polsce działał pierwszy ruch harcerski poza imperium brytyjskim i od samego początku jego etos był przeraźliwie nacjonalistyczny. Polskie przyrzeczenie harcerskie brzmi: „Mam szczerą wolę całym swoim życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”.

W 1910 roku w Warszawie dostępne było polskojęzyczne wydanie Skautingu dla chłopców Baden-Powella, dwa lata po jego ukazaniu się w Londynie i osiem lat przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę. Polscy założyciele Związku Harcerstwa Polskiego nigdy w najmniejszym stopniu nie kryli, że w ZHP nie chodzi tylko o zdrowy styl życia i śpiewanie piosenek przy ognisku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności słynne na świecie motto tego ruchu „be prepared” po polsku brzmi „czuwaj”. Było to hasło średniowiecznych polskich rycerzy strzegących kraju przed inwazją mongolską, poruszające w polskiej mentalności szczególną strunę.

Wszystko to było dla mnie bardzo ekscytujące – nigdy wcześniej nie brałem udziału w niczym choć odrobinę bliższym wojsku. Niestety ojciec nie do końca podzielał mój entuzjazm dla importowanej brytyjskiej idei. Główne jego zastrzeżenia budził mój młody wiek. Niektóre zgrupowania daleko wykraczały czasowo poza moją porę kładzenia się spać i nie mogłem na nie uczęszczać. W rezultacie nie nauczyłem się tego wszystkiego, czego uczyli się inni w dziedzinie tropienia, wiązania węzłów i pieczenia nad ogniskiem pewnego rodzaju chleba z samej mąki i wody.

Niedługo przed rozpoczęciem długich letnich wakacji mój zawód przyćmiły jednak znacznie bardziej niepokojące wieści. Po zakończeniu semestru ojciec nie musiał już pracować. Mieliśmy wyprowadzić się z Kielc i zamieszkać gdzieś indziej.

– Ale co będziesz robił, papo?

– Zajmę się pracą w ogrodzie, szkicowaniem, rzeźbieniem. Być może nawet coś napiszę.

W jakim ogrodzie? Dla mnie brzmiało to jak marnowanie sobie życia.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: