Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopaki nie dziergają - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopaki nie dziergają - ebook

Billy Elliot dla nastolatków!

Dowcipna i wzruszająca książka, która zadaje kłam stereotypom o rolach mężczyzn i kobiet.

Ben jest wrażliwym, spokojnym nastolatkiem, pisze pamiętnik i pochodzi  z porządnej, chociaż lekko niekonwencjonalnej rodziny – ojciec jest mechanikiem samochodowym, matka jeździ po miastach i miasteczkach Wielkiej Brytanii ze swoim magicznym show. Ben ma też zdolność do pakowania się w kłopoty. Po niefortunnej wyprawie do lokalnego marketu po alkohol na imprezę trafia pod opiekę kuratora. Koledzy – inicjatorzy unikają kary, zaś Ben musi zastosować się do zaleceń programu resocjalizacji.

Wybór zajęć pozalekcyjnych jest niewielki – mechanika samochodowa z własnym tatą, garncarstwo i robienie na drutach. Ben wybiera robótki ze względu na atrakcyjną nauczycielkę, która ma prowadzić zajęcia.
Po
pierwszych próbach okazuje się, że Ben ma niesamowity talent do robienia na drutach. Ale jak powiedzieć o tym kumplom, adorowanej dziewczynie, a przede wszystkim tacie, który cały czas ma nadzieję, że Ben wciągnie się w naprawę samochodów i piłkę nożną?

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5576-6
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 lipca

Mama i tata znowu to robią. Ciągle rzucają dwuznaczne aluzje, myśląc, że niczego nie rozumiemy. Może i Molly faktycznie tego nie łapie, w końcu ma dopiero sześć lat, a poza tym i tak nigdy nie słucha mamy i taty. Pewnie ja w jej wieku też niczego nie rozumiałem. Ale teraz jestem starszy i bardziej rozgarnięty. Dobrze wiem, co mają na myśli, i robi mi się niedobrze.

W piątek mieliśmy na kolację kotlety i pieczone ziemniaki. Podając do stołu, mama zapytała:

– Dave, mógłbyś wyjąć kartofelki?

A tata odparł:

– Z rozkoszą. Moje kartofelki są tylko dla ciebie.

Takie żarty są na porządku dziennym w moim domu. Chociaż to i tak nic w porównaniu z tym, co zaszło dzisiaj, kiedy urządziliśmy piknik w parku. Mama wyjęła za dużo rzeczy naraz z samochodu i o mało nie upuściła bułek na hamburgery.

– Pozwól, że potrzymam cię za bułeczki, Susan – zaproponował tata.

– Tylko ich za mocno nie ściskaj – odparła mama z chichotem.

Jak mogę ich powstrzymać?! Powinni wiedzieć, że rozumiem te dwuznaczne żarty, że tylko Molly jest na to za mała. W sumie na pewno wiedzą, bo tata mrugnął do mnie porozumiewawczo, kiedy mówił o bułeczkach. Oboje starają się ostatnio wtajemniczać mnie w coraz więcej spraw dorosłych, w każdym razie od zdarzenia z Panią Stopek. Mam wrażenie, że obgadali całą sprawę i ustalili, że to ich wina i muszą mi okazywać więcej wsparcia. Wolałem już, gdy w ogóle nie zwracali na mnie uwagi i nie proponowali żadnej pomocy ani niczego takiego.

Mama i tata nigdy tak naprawdę nie wściekli się na mnie za wypadek z Panią Stopek nawet wtedy, gdy policjantka powiedziała tacie, że powinien iść na warsztaty świadomego rodzicielstwa. Nawet wtedy, gdy musiałem stanąć przed sądem. I nawet wtedy, gdy sędzia wlepił mi roczny dozór kuratorski. Po raz pierwszy w życiu wpakowałem się w prawdziwe kłopoty. Mówiąc szczerze, wydaje mi się, że tata się ucieszył, bo w końcu zrobiłem coś, jak to ujął: efektownego. Bez przerwy nawija, jak to w moim wieku ciągle pakował się z kumplami w tarapaty.

W każdym razie afera bułeczkowa nie była jedynym zawstydzającym wydarzeniem podczas tego pikniku. Tata uparł się, że przytarga ogromny żelazny grill wielkości znicza olimpijskiego. Musieliśmy przyjechać jego pikapem, bo grill nie zmieścił się z tyłu minivana mamy. Tata nawrzucał do niego po równo drewna, brykietu i podpałki. Na szczęście Molly poszła w tym czasie do lasu nad rzeką, żeby poszukać zwierząt.

– Jesteście pewni, że można go tutaj rozpalić? – zapytałem.

– Widzisz tamtą tabliczkę? Wynika z niej, że na trawie można – odparła mama.

Siedziała na ławce, ćwicząc sztuczki magiczne polegające na tym, że jajka na twardo, które przywieźliśmy na piknik, nagle znikały.

– Wydaje mi się jednak – zauważyłem – że chodziło o te jednorazowe grille z supermarketu, a nie takie napędzane paliwem jądrowym olbrzymy jak ten nasz. Mamy do upieczenia tylko parę kiełbasek i udek kurczaka. Nie będziemy przypiekać na rożnie wodza wikingów.

Tata zignorował mnie jak zawsze, gdy dochodzi do wniosku, że wydziwiam. Oboje z mamą bez przerwy twierdzą, że wydziwiam. A ja wcale nie wydziwiam, po prostu martwię się, gdy ludzie wokół mnie robią głupoty.

Wtedy właśnie zauważyłem Megan Hooper z rodziną. Zajęli stół piknikowy jakieś sto metrów od nas. Śliczna, obdarzona dużym biustem Megan siedziała obok swojej niepokojąco pięknej matki, naprzeciwko przeciętnie wyglądającego ojca i cichego młodszego brata o oczach niczym jelonek Bambi. Przywieźli ze sobą niewielki grill z supermarketu, śmiali się, zajadali czipsami i w ogóle wyglądali tak normalnie i porządnie, że zacząłem żałować, iż nie są moją rodziną.

– Mówię serio, tato – powiedziałem niepewnie, kiedy rozłożył podpałkę. – Nie za dużo tego?

– Spokojnie, mam wszystko pod kontrolą, Ben – odparł. – Grill wymaga gorąca. Trzeba się upewnić, że wszystko się nabuzowało na tyle, by można było bez problemu przyrządzić jedzenie, rozumiesz?

Rozumiałem aż za dobrze. Dlatego odsunąłem się o krok od grilla, tata natomiast przysunął się do niego i rzucił płonącą zapałkę.

Tę kulę ognia pewnie było widać z kosmosu.

Wszystko się udało, jeśli nie liczyć tego, że od tej pory mama musi domalowywać sobie brwi. Co prawda musieliśmy odczekać czterdzieści pięć minut, zanim płomień przygasł na tyle, byśmy mogli coś upiec, a kiedy już to zrobiliśmy, okazało się, że kurczak potrzebował jakichś dwudziestu sześciu sekund, żeby się spalić na węgiel. Na szczęście kiełbaski wyglądały względnie dobrze. Już sięgałem po jedną, kiedy tata skutecznie odebrał mi apetyt.

– Daj ją mamie, uwielbia ładne, długie kiełbasy.

Nie mogłem się zmusić do spojrzenia na Hooperów, ale czułem, że gapią się na moją osmoloną rodzinę, która zgromadziła się wokół Wezuwiusza. Ich spojrzenia wwiercały się w moje plecy i paliły bardziej niż ogień z grilla.

Dlaczego nikt mnie nie słucha? To właśnie dlatego wpakowałem się w kłopoty: jak zwykle nikt mnie nie słuchał.3 lipca

Dzisiaj dostałem list od Claudii Gunter z Biura Kuratora w West Meon. Przypomniała mi w nim, że zgodnie z warunkami dozoru powinienem prowadzić dziennik.

Wysłała instrukcję, jak to się robi, zupełnie jakbym był półanalfabetą.

Strasznie mnie to wkurzyło. Tak się składa, że prowadzę dziennik przez ponad połowę swojego życia. To prawda, niektóre z wczesnych wpisów są trochę nieporadne. Przeczytałem je w zeszłym miesiącu – w większości to pełne użalania się nad sobą skargi na to, że nie pozwolono mi oglądać zawodów bilardowych (niby czemu w ogóle mi na tym zależało?) albo że musiałem iść do łóżka, zanim skończyłem porządkować swoją kolekcję znaczków. Wiem, że prowadzenie dziennika jest dobre dla bab, ale tylko dzięki niemu, mając takie życie, rodzinę i przyjaciół, nie uciekłem z domu i nie zacząłem żyć w lesie.

W każdym razie pamiętam, że wspominałem pani Gunter o tym dzienniku podczas naszej rozmowy po rozprawie, więc uznałem, że to pomyłka. Zadzwoniłem pod numer podany na dole. Odebrała dopiero po dłuższej chwili, a kiedy się przedstawiłem, sprawiała wrażenie nieco zdezorientowanej.

– Kto taki? Fletcher? A, cześć, Ben. Coś się stało?

– Nic takiego. Po prostu jestem zdziwiony pani listem.

– Jakim listem? – zapytała.

– Listem, który dzisiaj dostałem. Każe mi w nim pani prowadzić dziennik.

– Ach, o to chodzi – odrzekła z westchnieniem. – Nie przejmuj się, te listy są wysyłane z automatu. To tylko przypomnienie.

– Przecież na naszym spotkaniu siódmego czerwca powiedziałem pani, że prowadzę dziennik.

Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, wydawało mi się jednak, że cicho westchnęła.

– No cóż, to chyba dobrze, prawda? – odezwała się wreszcie. – Po prostu dalej go prowadź.

– Ale do listu dołączony jest szablon do wypełnienia, który mam oddać pod koniec dozoru.

– No dobrze – powiedziała powoli. – Na czym właściwie polega problem, Ben?

Claudia Gunter najwyraźniej ma mnóstwo pracy, co być może wyjaśnia, dlaczego tak wolno kojarzy. Wytłumaczyłem jej, że nie mogę dalej jak gdyby nigdy nic prowadzić swojego dziennika. To grubaśny zeszyt oprawiony w skórę. Nie oddam im go, żeby mogli przejrzeć moje zapiski.

– Czy powinienem przestać prowadzić normalny dziennik i przenieść się na szablon?

– A nie możesz wpisywać się i tu, i tam? – zapytała zmęczonym głosem.

– Moje wpisy są zbyt obszerne. Mam na to za mało czasu. W tym roku czekają mnie egzaminy.

– Więc skorzystaj z szablonu – poradziła.

– Ale wtedy pozbawię się swoich zapisków – odparłem. – Nie chcę tego robić.

– A nie możesz ich skserować? – warknęła. – Słuchaj, Ben. Bystry z ciebie chłopak, chociaż nieco… ekscentryczny. Szczerze mówiąc, nie za bardzo zaprzątam sobie tobą głowę, bo mam od groma innych klientów, z których większość nie mówi po angielsku, a niektórzy są mordercami. Jeden z nich zabił lodziarza, a potem poszatkował jego nerki, wpakował je do wafli do lodów i zjadł. Po prostu jakoś to rozwiąż, dobrze?

Obiecałem jej, że to zrobię, a ona się rozłączyła.

28 czerwca

Ben Fletcher

Standish Place 3

Hampton

Drogi Benie,

w ramach naszego programu resocjalizacyjnego jesteś zobowiązany do prowadzenia dziennika, w którym będziesz zdawał szczegółową relację z wydarzeń, a także dzielił się swoimi przemyśleniami, troskami i uczuciami. Masz obowiązek dokonywać co najmniej dwóch wpisów tygodniowo przez cały okres dozoru (czyli przez rok). Na koniec tego okresu powinieneś zdać zapiski swojemu kuratorowi. Zapewniamy, że treść dziennika nie zostanie ujawniona osobom trzecim. Wprawdzie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych może wykorzystać zgromadzone w nim informacje do celów statystycznych lub naukowych, jednak zachowasz anonimowość. Dlatego możesz spokojnie pisać, co tylko chcesz, o swoim życiu, rodzinie, szkole i przyjaciołach.

Badania dowodzą, że bardzo niewielu chłopców prowadzi dzienniki. Zdajemy sobie sprawę z tego, że może to być element zniechęcający. Dlatego załączamy prosty przewodnik, który pomoże Ci przy pierwszych wpisach. Możesz zastosować te wskazówki lub je zignorować, jeśli czujesz się na tyle pewny siebie, by prowadzić dziennik we własnym stylu. Pamiętaj, chodzi nam o intymny dialog między Tobą a Twoim dziennikiem. Dopóki zapiski są czytelne, to, w jaki sposób będziesz je prowadził, zależy tylko od Ciebie.

Życzę Ci, byś z powodzeniem wywiązał się z tego zadania.

Twoja

Claudia Gunter

Biuro Kuratora w West Meon4 lipca

Przedstaw się swojemu dziennikowi – pamiętaj, on nie wie, kim jesteś, nie może Cię zobaczyć, wie tylko to, co w nim zapisujesz.

Tak się składa, że mój dziennik aż za dobrze wie, kim jestem. Ale niech będzie, spróbuję. Popieram całym sobą pomysł szablonu. Możecie mnie nazywać Pan Szablon. Znany jestem również jako Ben Fletcher. Kumple czasami wołają na mnie Benek, co mi się niezbyt podoba. Jestem niewysoki, chudy, mam czarne włosy i brązowe oczy. Nie przepadam za sportem, choć mama myśli, że lubię piłkę nożną. Nie przepadam za samochodami, choć tata myśli, że lubię Jeremy’ego Clarksona. Nie przepadam za bójkami, choć Lloydowi Manningowi z mojej szkoły wydaje się, że uwielbiam być walony w tył głowy. A co w takim razie lubię? Lubię pisanie, czytanie, matematykę i porządkowanie różnych rzeczy. Lubię też spędzać czas z kumplami, choć ciągle się martwię, że znów wpędzą mnie w kłopoty.

Dlaczego postanowiłeś prowadzić pamiętnik?

Powtarzam jeszcze raz i mam nadzieję, że nie będzie już potrzeby do tego wracać: od lat prowadzę DZIENNIK (a nie, jak napisaliście, pamiętnik). A teraz akurat zjawiliście się Wy z tym Waszym szablonem. Dlaczego prowadzę DZIENNIK? Dlatego że czasami w głowie roją mi się tysiące myśli i jedynym sposobem na ich zrozumienie jest ich spisanie na czystej kartce w linie. Kiedy już je spiszę, są tak jakby unieruchomione i mogę przestać się nimi martwić. Wydaje mi się, że piszę głównie po to, aby trochę uporządkować swój szalony świat.5 lipca

Przedstaw wydarzenia, przez które otrzymałeś dozór kuratorski.

Problem z moimi kumplami polega na tym, że działają bez namysłu. Nie tak jak ja. Do mnie zawsze należy wykazanie, jak bardzo szalone, niebezpieczne i nielegalne są ich poczynania. Oni nie są źli. Oni są po prostu głupi. I chyba nie trzeba dodawać, że nigdy mnie nie słuchają. Tak się jednak zawsze składa, że to ja potem za wszystko odpowiadam.

Tak było i tym razem. Słowo.

To się stało w czwartek. Siedzieliśmy u mnie w ogródku, bo pod nieobecność rodziców musiałem zajmować się siostrą. Molly zaszyła się w naszym przerośniętym żywopłocie, ganiając z siecią rybacką za młodymi kosami.

Gadaliśmy z kumplami o tym, że Anaya Anabussi organizuje w piątek imprezę z okazji końca semestru i że żaden z nas nie został zaproszony, ale Gex uważał, że zdoła nas tam wprowadzić, bo Seneira, siostra Anayi, na niego leci.

– W ogóle mi nie zależy – powiedziałem. – Nie lubię imprez.

To prawda. Za dużo hałasu, zbyt wielu ludzi. Wkurza mnie to. I tak skończy się na tym, że ja, Joz, Gex i Freddie będziemy siedzieć razem. Naprawdę musimy iść do kogoś obcego, żeby robić to co zwykle?

– Nie wpuszczą nas bez alkoholu. Każdy musi przynieść butelczynę – stwierdził Freddie.

– To przesądza sprawę – zauważyłem, oddychając z ulgą. – Żaden z nas nie ma kasy. Lepiej posiedźmy tutaj.

Tyle że Gex oczywiście był innego zdania. Ta strona jego osobowości naprawdę mnie niepokoi. Wpadł na pomysł, żebyśmy podprowadzili trochę wódki ze sklepu sieci Waitrose w mieście, bo nie mają tam tak czujnej ochrony jak w Lidlu, gdzie zatrudnili jako ochroniarza Roda Hogana, który przedtem stał na bramce w klubie nocnym Wicked, dopóki nie wyrzucili go za obsmarkanie didżeja.

– Dlaczego kradzieże sklepowe są dla ciebie sposobem na wszystko? – zapytałem.

– To co proponujesz, Hermiono? – odparł kpiąco Freddie. Wyciągnął się na skrzypiącym leżaku, kryjąc twarz za okularami przeciwsłonecznymi w stylu retro. Zaczynał już różowieć. – Może mamy zdobyć kasę, sprzedając ciasteczka na targu rolnym?

Joz wybuchnął śmiechem. Przeszyłem go wściekłym spojrzeniem. Dlaczego mnie nie wspierał? Wiedziałem, że tak samo jak ja nie lubi łamać prawa.

– Po prostu mam zasady – powiedziałem. – Kradzież to kradzież. Musi istnieć jakiś sposób na uczciwe zdobycie pieniędzy.

– Jasne – odparł Joz, po czym zaproponował: – Freddie, może sprzedasz tę trawkę, którą ci dałem w zeszłym tygodniu?

– Nie da rady, wypaliłem – odparł Freddie, a ja ukryłem twarz w dłoniach.

– Jezuniu – wyjęczałem. – Naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

– Wyluzuj, gościu – włączył się Gex. – Skoro taka cipa z ciebie, będziesz stał na czatach.

Westchnąłem. Gex się myli, wcale nie jestem cipą. Po prostu nie wydaję się stworzony do kradzieży. Lubię postępować uczciwie. Mam poczucie winy, gdy po kolacji dostaję więcej lodów niż inni. Kiedyś znalazłem na ulicy portfel z 25 funtami i zaniosłem go na komisariat. Jestem uczciwym obywatelem.

– Po prostu nie podoba mi się pomysł, że obrobimy akurat Waitrose – dodałem, starając się obrócić wszystko w żart. – Gdybyśmy okradli któryś ze sklepów 99p Stores, wyświadczylibyśmy im tylko przysługę, pomagając pozbyć się tandety zalegającej półki. Ale Waitrose? To byłoby nie fair.

– W 99p Stores nie sprzedają alkoholu – zauważył Freddie, jeszcze bardziej odbiegając od sedna sprawy niż Gex.

Freddie nie jest żadnym tytanem intelektu, o czym dobrze wiemy, odkąd w zeszłym roku na francuskim pomyliła mu się koniugacja z ejakulacją.

– A tak w ogóle, to dlaczego aż tak bardzo ci zależy na tej imprezie? – zapytałem Gexa, próbując innej taktyki. – Przecież nie podoba ci się Seneira. Powiedziałeś jej, że przez nową fryzurę wygląda jak ten gość, który prowadzi w telewizji Wstydliwe choroby.

– Ale tyłek ma niezły – zauważył Joz, wcale mi nie pomagając.

– Potwór, nie potwór… – zaczął Freddie.

– Zgadza się – przyznał Gex. – A jeśli mi się uda, wy załapiecie się na imprezę.

– Jasne – żachnąłem się. – Zaraz się okaże, że robisz to dla nas.

– Czego się nie robi dla przyjaciół?

W każdym razie po powrocie moich rodziców pojechaliśmy na rowerach do miasta, gdzie z bijącym sercem usiadłem na ławce za kasami w Waitrose i udawałem, że piszę coś na telefonie, ale tak naprawdę byłem na czatach. Gdyby pojawił się ochroniarz, miałem wysłać ostrzegawczą wiadomość do kumpli, którzy przestawili swoje komórki na wibracje. Plan był taki, że Freddie i Joz wezmą kilka butelek, władują je do wózka pełnego innych towarów, a potem, kiedy nikt nie będzie patrzył, położą jedną z butelek przed przednim kółkiem wózka i ruszą w kierunku kas, popychając tę butelkę przed sobą. Jeśli ktoś zauważy, będą udawać zaskoczonych, jakby chcieli powiedzieć: „Jak to się stało?”. Nagle zatrzymają wózek, a butelka potoczy się dalej, obok kasy, aż do ławki, na której siedzi Gex. Ten włoży butelkę do plecaka. Kiedy będzie miał już komplet butelek, wyjdzie, a Freddie i Joz po prostu porzucą wózek i skierują się do drugich drzwi.

Wciąż nie podobało mi się, że popełnimy przestępstwo, ale miałem przeczucie, że to może się udać. I wtedy nagle usłyszałem dziewczęcy głos.

– Cześć, Ben. Zwykle cię tutaj nie widuję.

To była Megan Hooper, zwana przez Joza „Cycatką” z powodów, których chyba nie muszę tłumaczyć. Siedziała za kasą numer dziewięć, czekając na kolejnego klienta. Megan jest spoko. To chyba najładniejsza dziewczyna w szkole. Wprawdzie nie dorównuje urodą swojej mamie, ale to nawet lepiej, bo zbyt piękne dziewczyny mnie przerażają. Najlepsze w Megan jest to, że nie nazywa mnie Benkiem.

– Ja… yyy… po prostu kupuję kilka rzeczy na jutrzejszą imprezę u Anayi – skłamałem, usiłując nie gapić się z miną winowajcy na Freddiego i Joza, którzy z kolei usiłowali nie gapić się z minami winowajców na kamery sklepowe.

Ruszyli alejką z serami, szybcy niczym Richard Hammond przed wypadkiem.

– Wybierasz się? – zapytała. – Ja też dostałam zaproszenie, ale się waham.

– Yyy… – wymamrotałem, nie do końca jej słuchając, ponieważ kumple raptownie się zatrzymali.

Żarcie, które załadowali do wózka, z łomotem przesunęło się do przodu, a ja skrzywiłem się na widok klientów, którzy odwrócili się w kierunku źródła hałasu. Chyba jednak dobrze się złożyło, bo wszyscy byli tak zajęci cmokaniem z niezadowoleniem na chłopaków w bluzach z kapturami, że nikt nie zauważył butelki whisky turlającej się między kasami siódmą i ósmą. Po chwili znalazła się w plecaku Gexa, który siedział jak gdyby nigdy nic na ławce, czytając przepis na zapiekankę z cukinią.

– Jak myślisz, warto iść? – zapytała tymczasem Megan.

Kiedy się do niej odwróciłem, zobaczyłem, że się do mnie uśmiecha. To nie zdarza się często. Zwykle dziewczyny patrzą na mnie tak, jakbym miał na czubku nosa resztki psiej kupy.

– Jasne, może być fajnie – odparłem.

– W takim razie do zobaczenia – powiedziała.

– W takim razie do zobaczenia – powtórzyłem jak ostatni idiota.

Do jej kasy podszedł klient, więc przesiadłem się na inną ławkę i patrzyłem, jak podlicza jego zakupy i się do niego uśmiecha. Wkrótce potem znów rozległ się hałas w alejce i kilka sekund później kolejna butelka poturlała się do Gexa i wylądowała w jego plecaku.

„Sytuacja nie jest idealna, ale może ten dzień nie będzie aż tak do końca do kitu” – pomyślałem, kiedy trzecia butelka potoczyła się między kasami. Wielki Napad Wózkowy jak dotąd szedł jak z płatka, a mnie szykowało się coś w rodzaju randki z prawdziwą żywą dziewczyną, która mieściła się w niewielkiej szufladce zawierającej te nieliczne dziewczyny, które były ładne i u których miałem szanse. W każdym razie wszystko szło dobrze do chwili, gdy Freddie chwycił butelkę ginu. Nie mam nic do ginu, tyle że ta butelka nie była okrągła. Popatrzyłem na kumpla z przerażeniem i zacząłem jak oszalały wysyłać mu esemesy, podczas gdy on jak gdyby nigdy nic położył butelkę przed kółkiem wózka, ruszył w kierunku kas i zatrzymał się raptownie. Oczywiście butelka nie potoczyła się po podłodze, lecz prześlizgnęła się po niej z głośnym wizgiem i zatrzymała tuż za klientem stojącym przy kasie. Ten zaś cofnął się i potknął o nią. Butelka wystrzeliła do przodu i roztrzaskała się o koszyki sklepowe. Wezwano sprzątaczkę i przyszedł kierownik, żeby zobaczyć, co się stało, i ochroniarz zaczął węszyć, i jakieś dziecko się rozpłakało, i nagle wszyscy zaczęli wymagać pomocy psychologa i porady prawnika. Freddie i Joz zmyli się ze sklepu, choć Gex miał tylko trzy butelki.

– Zrób to – powiedział, pokazując na dział alkoholi. – Potrzebujemy więcej.

– Nie ma mowy – odparłem. – Nie jestem złodziejem.

– Jeśli tego nie zrobisz, Benek, nie pójdziesz na imprezę – wysyczał.

– Dlaczego akurat ja? – wyszeptałem w odpowiedzi, zapominając na chwilę o tym, że w ogóle nie zależało mi na obecności na tej imprezie. – To nie ja spanikowałem i uciekłem przy pierwszych oznakach kłopotów.

– Oni przynajmniej zdobyli kilka butelek, ty żadnej – zauważył.

Już miałem zamiar odejść, ale nagle przypomniałem sobie Megan. Można powiedzieć, że coś jej obiecałem. Pójdzie tam tylko ze względu na mnie. Nie mogę jej zawieść. I wiecie co? W tej chwili poczułem coś niezwykłego. Coś, czego jeszcze nigdy nie czułem. Pewność. I siłę. Wydało mi się, że wszystko mi się uda, nic nie pójdzie źle. Wszystko nagle stało się jasne… i było na swoim miejscu. Niezbyt często towarzyszy mi takie uczucie.

Dlatego wszedłem w to. Czy to naprawdę mogło być trudne?

Zebrałem się w sobie i ruszyłem na tyły sklepu. Wziąłem wózek, który zostawili Freddie i Joz, a potem jak gdyby nigdy nic poszedłem do działu alkoholi.

Tyle że w chwili, gdy wyciągałem rękę po butelkę, zza rogu wyszedł pracownik sklepu i dziwnie na mnie spojrzał. Chyba trochę spanikowałem, bo jak tylko zniknął mi z oczu, wziąłem pierwszą lepszą butelkę i skręciłem w alejkę z serami.

Kiedy nikt nie patrzył, położyłem swoją zdobycz przed przednimi kółkami i zacząłem pchać wózek w kierunku kas. Widziałem Gexa, który udawał, że nie zwraca uwagi, jak nabieram tempa, a w końcu prawie biegnę. Uda się!

A potem nastąpiła katastrofa. Dosłownie znikąd pojawiła się kobieta ze spacerówką i musiałem się zatrzymać, lecz byłem za daleko od kas i mój wózek nie był jeszcze na właściwym kursie. Butelka potoczyła się, odbiła od regału z pasztetami i ruszyła w złym kierunku, do alejki numer dziewięć, po czym uderzyła o stopę Megan. Dziewczyna, która była odwrócona do mnie tyłem, spojrzała na butelkę, a potem zobaczyła mnie i uniosła brwi.

– To twoje? – zapytała.

Powinienem był zaprzeczyć, jednak z jakiegoś powodu nie mogłem się zmusić do kłamstwa. Skinąłem głową i wlepiłem wzrok w podłogę. Doskonale wiedziałem, że kierownik sklepu i ochroniarz są zaledwie kilka kas dalej.

– Naprawdę lubisz martini rosso? – zdziwiła się Megan.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem. Nigdy nie próbowałem.

– Ja też nie – powiedziała ze śmiechem. – Zostawisz trochę dla mnie? Możemy napić się razem.

Kopnęła butelkę, a ta potoczyła się w kierunku Gexa, który wciąż siedział na ławce, gapiąc się tępo przed siebie. Szybko schował butelkę do plecaka, naciągnął na głowę kaptur i pospiesznie wyszedł ze sklepu.

– Nie musiałaś tego robić – powiedziałem. – Dzięki.

– Wisisz mi przysługę – odparła z uśmiechem. – Do jutra.

– Do jutra. – Odwzajemniłem uśmiech. A potem dałem nogę.

Na ulicy dogoniłem Gexa.

– Ale z ciebie Benek – powiedział, kręcąc głową.

Dobra, tyle na dzisiaj. Jestem zmęczony, boli mnie ręka, a jeszcze nawet nie dotarłem do Pani Stopek. Poza tym muszę dokończyć oceniać moje piosenki na iTunesie. Nie daje mi spokoju, że jestem dopiero w połowie.

Skończę pisać jutro.7 lipca

Przejdźmy do Pani Stopek.

Po wielkim skoku na martini odnaleźliśmy Joza i Freddiego.

– Patrz kto to – rzuciłem na ich widok. – Usain Bolt i Jessica Ennis.

– Nie złapali was? – zapytał Joz.

Gex pokazał im butelki i wszyscy się uśmiechnęliśmy. Mimo moich złych przeczuć muszę przyznać, że spodobało mi się to. W głowie zabrzmiała mi melodia z czołówki Rodziny Soprano.

– Ciii… – powiedział Freddie.

Zamilkliśmy na widok dwóch naprawdę niezłych lasek w skąpych koszulkach odsłaniających pępki. Joz nie mógł oderwać od nich wzroku i nawet się za nimi odwrócił.

– Joz – westchnąłem. – Naprawdę musisz się gapić tak otwarcie?

– Ja po prostu jestem uprzejmy – zaprotestował. – Laski się tak ubierają, bo chcą, żeby faceci się na nie gapili.

– Faceci, nie ty – dogryzł mu Freddie.

– Weź je – powiedział do mnie Gex i podał mi plecak z brzęczącymi butelkami.

– Dlaczego ja?

– Bo tylko ty masz sakwy przy rowerze, nie?

To prawda. Pozostali jeździli na BMX-ach, przy których nie mieli nawet przerzutek, a co dopiero bagażników. Ja dysponowałem dwunastobiegową hybrydą z sakwami z tyłu. Poważnie podchodziłem do jazdy na rowerze.

Włożyłem plecak do jednej z sakw i zjechaliśmy ze wzgórza.

Repton Street odchodzi od High Street i prowadzi do rzeki. Mój dom stoi na samym dole. W połowie ulicy znajduje się przejście dla pieszych przy przedszkolu, do którego chodzi Molly. Freddie, Joz i Gex pognali w dół wzgórza, chociaż raz mogąc rozkoszować się pędem. Zwykle jestem kilometry przed nimi, starając się nie jechać za szybko, kiedy oni pedałują wściekle na tych swoich malutkich rowerkach. Jednak tym razem to oni byli pierwsi. Ja jechałem spokojnie, bo było stromo i nie chciałem się za bardzo rozpędzić.

Widziałem, że zbliżając się do przejścia dla pieszych, mogą mieć kłopoty. Przez przejście właśnie przejeżdżał staruszek na elektrycznym wózku i pani Frensham, szalona Pani Stopek, stała na środku, wstrzymując ruch – dwa samochody po naszej stronie ulicy i jeden nadjeżdżający z przeciwka. Pani Frensham bardzo poważnie podchodzi do swoich obowiązków. Chyba nawet zbyt poważnie. Nienawidzi kierowców, a rowerzystów chyba najchętniej by pozabijała. Ma rozwiane włosy i wygląda na naprawdę wysoką, trzymając w rękach znak stopu, który przypomina wielki lizak. Stoi tam, na swoim przejściu, niczym Budyka dzierżąca dzidę, tyle że ta jej dzida ma na końcu wielkie koło. Wpatruje się w kierowców, jakby byli rzymskimi legionistami, zachęcając ich, by się ruszyli, a jednocześnie ciągle ich powstrzymując.

Problem polega na tym, że moi kumple są skończonymi idiotami. Wszystko wskazywało na to, że w ogóle nie zamierzają się zatrzymać. Nie chcieli tam utknąć zdani na łaskę i niełaskę pani Frensham. Kilkanaście metrów od przejścia Joz, który jechał pierwszy, skręcił na chodnik, a dwaj pozostali ruszyli w ślad za nim. Było jasne, że zdążą przejechać chodnikiem, zanim dotrze do niego dziadek na elektrycznym wózku.

Miałem wybór. Mogłem zrobić to, co należało, czyli zwolnić i zatrzymać się za samochodami, zaczekać, aż pani Frensham zejdzie z pasów i dopiero wtedy ostrożnie ruszyć. Albo wjechać tak jak koledzy na chodnik, złamać przepisy, ale jechać bezpiecznie, bo jasne było, że to żadne zagrożenie dla przechodniów.

Myliłem się. Byłem lekkomyślny. Myślałem, że mogę robić wszystko, łamać zasady i mi się upiecze. Dlatego zrobiłem coś, czego przedtem nigdy nie robiłem: wjechałem na chodnik.

No. Powiedziałem to.

Niestety, pani Frensham zauważyła moich kolegów.

– Chuligani! – krzyknęła i pobiegła za nimi.

Znalazła się na chodniku za późno, żeby ich złapać, ale akurat w takim momencie, że na nią wpadłem. W tej chwili pożałowałem swojego postępku. Wydając z siebie dziki ryk, zamachnęła się znakiem stop, jakby to był topór, i walnęła mnie w głowę. Oczywiście miałem na niej kask, ale i tak uderzenie mnie oszołomiło. Zaryłem w żywopłot po lewej. Następnie się od niego odbiłem i wyjechałem z powrotem na jezdnię, prosto pod koła porsche cayenne. Kierowca porsche gwałtownie skręcił i zderzył się ze skodą. Rozległ się upiorny zgrzyt metalu. Ja również skręciłem, zatoczyłem duże, niekontrolowane koło i wpadłem na panią Frensham, która właśnie przystąpiła do ataku na mnie. Upadliśmy razem w bezładnej plątaninie szprych, kończyn i kawałków wielkiego znaku stop, po czym usłyszałem pod sobą chrzęst szkła.

Leżałem nieruchomo przez kilka chwil, oszołomiony, a kiedy w końcu udało mi się usiąść, serce podeszło mi do gardła, bo wszędzie widziałem krew. Na swoim rowerze, na jezdni, na znaku stop i na pani Frensham. Jezu… Przez jeden odrealniony i przerażający moment myślałem, że zabiłem Panią Stopek. To naprawdę nie były żarty. To było prawie tak samo złe jak zabicie policjanta.

Dopiero gdy stęknęła i uniosła głowę, odetchnąłem z ulgą.

– Nic pani nie jest? – zapytałem nerwowo.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a potem oblizała zakrwawione usta.

– Martini rosso? – wybąkała, po czym straciła przytomność.

Potem było jeszcze gorzej. Policjanci odkryli, skąd pochodzą butelki, bo przeszukali plecak i znaleźli w nim pochodzący z Waitrose przepis na zapiekankę z cukinią, a nieco później przejrzeli zapis z kamery sklepowej. Joz, Freddie i Gex dostali tylko pouczenie, a mnie, ponieważ zniszczenia porsche, skody i znaku stop wyceniono na trzynaście tysięcy funtów, wlepiono dozór kuratorski.

Najwyraźniej nie jestem stworzony do bycia przestępcą. Jestem teraz czysty jak łza. Nigdy więcej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: