Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne nenufary - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Czarne nenufary - ebook

Nowa powieść bestsellerowego francuskiego autora, którego książki sprzedano w nakładzie ponad pól miliona egzemplarzy.

Wszystko jest tylko złudzeniem, zwłaszcza kiedy lustrzane odbicia dostarczają nowych poszlak i zacierają ślady. Jednak morderstwa, które zakłócają spokój Giverny, ukochanego miasteczka Claude'a Moneta, są bardzo realne. W sercu intrygi znajdują się trzy kobiety: dziewczynka z talentem do malarstwa, niezwykle powabna nauczycielka i stara kobieta o sowich oczach, która wszystko widzi i wszystko wie. I oczywiście niszczycielska namiętność. A w tle pogłoski o zaginionych lub skradzionych obrazach Moneta, wśród których miały jakoby się znajdować słynne czarne Nenufary.

Czarne nenufary Michela Bussiego to małe cudeńko.

Gérard Collard, LCI

Michel Bussi jest autorem książek Samolot bez niej (nagrody: Prix Maison de la Presse i Prix du Roman populaire 2012) i Nie puszczaj mojej dłoni.

Czarne Nenufary to francuska powieść kryminalna, która w 2011 roku otrzymała największą liczbę nagród: Prix Polar Michel Lebrun, Grand Prix Gustave Flaubert, Prix Polar méditerranéen; Prix des lecteurs du festiwal Polar de Cognac, Prix Goutte de Sang d'encre de Vienne...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-099-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Starałem się, żeby opisy Giverny w tej książce były możliwie dokładne. Wszystkie wspomniane miejsca istnieją naprawdę, a więc hotel Baudy, strumyk wpadający do rzeczki Epte, młyn des Chennevières, szkoła w Giverny, kościół Sainte-Radegonde i cmentarz, ulica Claude-Monet, chemin du Roy, L’île aux Orties i oczywiście różowy dom Moneta czy staw z nenufarami. Podobnie miejsca sąsiadujące z Giverny: muzeum w Vernon, muzeum Sztuk Pięknych w Rouen, wioska Cocherel.

Informacje na temat Claude’a Moneta dotyczące jego życia, jego dzieł czy jego spadkobierców są prawdziwe. To samo odnosi się do innych wymienionych tu malarzy impresjonistów, zwłaszcza Theodore’a Robinsona czy Eugène’a Murera.

Kradzieże dzieł sztuki, o których mowa, rzeczywiście się zdarzyły...

Całą resztę wymyśliłem.W miasteczku żyły trzy kobiety.

Pierwsza była zła, druga była kłamczuchą, trzecia była egoistką.

Ich miasteczko nosiło ładną ogrodową nazwę. Giverny.

Pierwsza mieszkała w wielkim młynie nad strumykiem, na chemin du Roy; druga zajmowała mieszkanie na mansardzie nad szkołą przy ulicy Blanche-Hosche-dé-Monet; trzecia mieszkała u matki w małym domku, w którym farba odchodziła od ścian, przy ulicy Château-d’Eau.

Kobiety były też w różnym wieku. Bardzo różnym. Pierwsza miała ponad osiemdziesiąt lat i była wdową, lub prawie. Druga miała trzydzieści sześć lat i nigdy nie zdradziła męża. Na razie. Trzecia wkrótce miała skończyć jedenaście lat i wszyscy chłopcy z jej szkoły chcieli, żeby się w nich zakochała. Pierwsza zawsze ubierała się na czarno, druga malowała się dla kochanka, trzecia zaplatała warkocze, żeby powiewały na wietrze.

To już wiecie. Wszystkie trzy były dość różne. Miały jednak coś wspólnego, pewnego rodzaju tajemnicę: wszystkie marzyły o tym, żeby wyjechać. Tak, opuścić Giverny, to słynne miasteczko, którego sama nazwa wciąż przyciąga tłum ludzi gotowych przejechać z jednego końca świata na drugi, byleby móc pospacerować tam kilka godzin.

Oczywiście wiecie dlaczego. Z powodu malarzy impresjonistów.

Pierwsza, najstarsza, posiadała ładny obraz, druga bardzo się interesowała artystami, trzecia, najmłodsza, umiała ładnie malować. Nawet bardzo ładnie.

To dziwne, że ktoś chce opuścić Giverny. Nie sądzicie? Wszystkie trzy myślały, że miasteczko jest więzieniem, wielkim pięknym ogrodem, ale ogrodzonym. Tak jak park przy szpitalu psychiatrycznym. Złudzeniem, iluzją. Obrazem, którego nie sposób wyjąć z ram. Tak naprawdę to trzecia, najmłodsza, szukała ojca. Gdzie indziej. Druga szukała miłości. Pierwsza, najstarsza, wiedziała różne rzeczy o dwóch pozostałych.

Pewnego razu jednak przez trzynaście dni ogrodzenie parku było otwarte. Dokładnie od 13 do 25 maja 2010 roku. Ogrodzenie Giverny otworzyło się przed nimi! Tylko dla nich, tak myślały. Ale zasada była okrutna, tylko jedna z nich mogła uciec. Dwie pozostałe miały umrzeć. No tak.

Te trzynaście dni przedefilowały jak nawias w ich życiu. Zbyt krótki. I okrutny. Ten nawias otworzył się morderstwem dokonanym pierwszego dnia, a zamknął kolejnym morderstwem dokonanym dnia ostatniego. Dziwne, że policjanci zainteresowali się tylko drugą kobietą, najładniejszą; trzecia, najbardziej niewinna, musiała sama prowadzić śledztwo. Pierwsza, najbardziej dyskretna, mogła spokojnie nadzorować wszystkich. A nawet zabić!

Trwało to trzynaście dni. To był czas ucieczki.

W miasteczku żyły trzy kobiety.

Trzecia była najzdolniejsza, druga była najsprytniejsza, pierwsza była najbardziej zdeterminowana.

Jak myślicie, której udało się uciec?

Trzecia, najmłodsza, nazywała się Fanette Morelle; druga nazywała się Stéphanie Dupain; pierwszą, najstarszą, byłam ja.DZIEŃ PIERWSZY

13 maja 2010

(Giverny)

Zbiegowisko

– 1 –

Przejrzysta woda w rzece zabarwia się na różowo małymi strużkami, jak ulotny pastelowy kolor strumienia wody, w którym płucze się pędzel.

– Nie, Neptun!

Wraz z nurtem płynącej wody kolor się rozwadnia, osadza się na zieleni gęstych traw, które zwisają z brzegów na brunatno-żółtych korzeniach topoli, wierzb.

Dość to ładne.

Tylko że czerwień nie pochodzi z palety, którą malarz miałby przemywać w rzece, lecz z przedziurawionej czaszki Jérôme’a Morvala. Krew wydostaje się z głębokiej ciętej rany czaszki, wyraźnej, czystej, przemywanej przez odnogę Epte, w której zanurzona jest jego głowa.

Podchodzi tam mój owczarek niemiecki, węszy. Znowu krzyczę, tym razem bardziej stanowczo:

– Neptun, nie! Odejdź!

Spodziewam się, że lada chwila znajdą trupa. Chociaż jest dopiero szósta rano, na pewno zaraz się zjawi jakiś spacerowicz albo malarz, facet uprawiający jogging, zbieracz ślimaków... przechodzień, który trafi na ciało.

Uważam, żeby nie pójść dalej. Opieram się na lasce. Ziemia przede mną jest błotnista, w ostatnich dniach dużo padało, brzegi strumyka są ruchome. Osiemdziesiąt cztery lata to nie wiek, żeby bawić się w najady, nawet w takim ledwo widocznym strumyku, mniej niż metr szerokim, którego połowa nurtu jest zawracana, aby zasilić staw w ogrodach Moneta. Zresztą zdaje się, że już tego nie robią, że teraz istnieje wydrążony podziemny kanał do zasilania stawu z nenufarami.

– Chodź, Neptun. Idziemy dalej.

Podnoszę laskę w jego kierunku, żeby nie wtryniał nosa w głęboką ziejącą dziurę szarej kurtki Jérôme’a Morvala. Druga rana. Sam środek serca.

– Rusz się! Nie będziemy się tu włóczyć.

Ostatni raz patrzę na pralnię naprzeciwko i idę dalej drogą. Nie ma co, jest świetnie utrzymana. Najbardziej zagrażające drzewa zostały ścięte równo z ziemią. Pobocza odchwaszczone. Trzeba powiedzieć, że codziennie tę drogę przemierza kilka tysięcy turystów. Można tędy przejść z wózkiem, z niepełnosprawnym w fotelu na kółkach, poprowadzić staruszkę z laską. To ja!

– No, chodź, Neptun.

Skręcam trochę dalej, w miejscu gdzie strumyczek Epte rozdziela się na dwie odnogi zamknięte zaporą i wodospadem. Z drugiej strony są pewnie ogrody Moneta, nenufary, mostek japoński, szklarnie... To dziwne, urodziłam się tutaj w roku 1926, w roku śmierci Claude’a Moneta. Przez całe lata po jego odejściu, prawie pięćdziesiąt lat, te ogrody były zamknięte, zapomniane, opuszczone. Dzisiaj koło się obróciło i co roku dziesiątki tysięcy Japończyków, Amerykanów, Rosjan czy Australijczyków przemierzają kulę ziemską tylko po to, żeby powłóczyć się po Giverny. Ogrody Moneta stały się świątynią, mekką, katedrą... Zresztą te tysiące pielgrzymów lada chwila tu przybędą.

Patrzę na zegarek. Godzina 6.02. Jeszcze kilka godzin wytchnienia.

Idę dalej.

Między topolami a olbrzymimi lepiężnikami posąg Claude’a Moneta wpatruje się we mnie złośliwym spojrzeniem zirytowanego sąsiada, podbródek ma zarośnięty, ukryty pod brodą, głowę schowaną pod czymś, co z trudem przypomina słomkowy kapelusz. Cokół z kości słoniowej informuje, że popiersie zostało postawione tu w 2007 roku. Drewniany napis umieszczony obok głosi, że mistrz czuwa nad „łąką”. Swoją łąką! Pola, od strumyczka do Epte, od Epte do Sekwany, rzędy topoli, faliste zalesione wzgórza niczym miękkie fale morskie. Magiczne miejsca, które namalował. Nietykalne... Pokryte werniksem, uwiecznione po wsze czasy!

To prawda, o szóstej rano to piękne miejsce jest jak iluzja. Przede mną na wprost dziewiczy horyzont pól zbożowych, kukurydzianych, czerwonych maków. Ale nie będę wam kłamać. Łąka Moneta teraz prawie przez cały dzień to tak naprawdę parking. Dla ścisłości nawet cztery parkingi, które odchodzą od asfaltowej łodygi niczym asfaltowy nenufar. W moim wieku mogę sobie pozwolić to powiedzieć. Rok w rok patrzyłam – i to od dawna – jak krajobraz się zmienia. Wieś Moneta dzisiaj to dekoracja supermarketu!

Neptun idzie kilka metrów za mną, potem pędzi przed siebie, przemierza parking, sika na drewnianą barierę, biegnie dalej przez pole w stronę ujścia Epte do Sekwany, tego kawałka pola wciśniętego między dwie rzeki i nazwanego dziwnie – L’île aux Orties – Wyspa Pokrzyw.

Wzdycham i idę dalej drogą. W moim wieku nie będę przecież za nim biegła. Patrzę, jak się oddala, potem wraca, jakby się ze mną przekomarzał. Waham się, czy go wołać. Jest wcześnie. Znowu znika w zbożu. Teraz Neptun cały czas tak się zachowuje. Biegnie sto metrów przede mną! Wszyscy mieszkańcy Giverny znają tego psa, ale niewielu z nich, jak myślę, wie, że to mój pies.

Przechodzę wzdłuż parkingu i kieruję się w stronę młyna des Chennevières. To właśnie tam mieszkam. Wolę wrócić przed tłumami. Młyn des Chennevières jest z daleka najpiękniejszą budowlą w pobliżu ogrodów Moneta, jedyną wzniesioną wzdłuż strumyka, ale odkąd przerobili łąkę na pole blachy i opon, czuję się tam jak wsadzony do klatki gatunek na wymarciu, który ciekawscy przychodzą oglądać, podpatrywać, fotografować. Nad strumyczkiem są tylko cztery mostki, przez które przechodzi się z parkingu do miasteczka, a jeden z nich łączy oba brzegi tuż przed moim domem. Do osiemnastej czuję się osaczona ze wszystkich stron. Potem miasteczko znowu cichnie, łąka powraca do wierzb i Claude Monet może znów otworzyć swoje oczy z brązu, nie kaszląc w brodę zapachami węglowodorów.

Przede mną wiatr porusza las jasnozielonych kłosów, perlący się na czerwono od rosnących tu i ówdzie maków. Gdyby ktoś oglądał tę scenę na wprost, wzdłuż Epte, na pewno przywiodłaby mu na myśl obraz impresjonistyczny. Harmonia kolorów, pomarańczowych we wschodzącym słońcu, z jedną jedyną żałobną nutą, raptem jednym malutkim czarnym punkcikiem w głębi.

Starucha ubrana na ciemno. Ja!

Subtelna nuta melancholii.

Znowu krzyczę:

– Neptun!

Stoję tam długo, delektując się tym ulotnym spokojem, nie wiem, jak długo, co najmniej dobrych kilka minut, aż zjawia się jogger. Biegnie przede mną z MP3 wciśniętym w uszy. T-shirt. Adidasy. Wynurzył się na łące niczym anachronizm. Jest pierwszym, który tego dnia się tu pojawił i zakłócił obraz, po nim będą inni. Posyłam mu lekkie skinienie głowy, odwzajemnia je i oddala się pośród cykania elektronicznego konika polnego, które dobiega z jego słuchawek. Widzę, jak skręca w kierunku popiersia Moneta, małego wodospadu, tamy. Domyślam się, że wraca wzdłuż strumyka, uważając jak inni, by ominąć błoto na poboczu drogi.

Siadam na ławce. Czekam na dalszy ciąg. Nieunikniony.

Na parkingowej łące ciągle jeszcze nie ma żadnego autokaru, kiedy policyjna furgonetka zatrzymuje się gwałtownie na brzegu chemin du Roy między pralnią a moim młynem. Dwadzieścia kroków od leżącego w wodzie ciała Jérôme’a Morvala.

Wstaję.

Waham się, czy jeszcze raz, ostatni, zawołać Neptuna. Wzdycham. W końcu zna drogę. Młyn des Chennevières jest tuż obok. Rzucam ostatnie spojrzenie na gliniarzy, którzy wysiadają z pojazdu, i odchodzę. Wracam do domu. Z wieży młyna na czwartym piętrze można o wiele lepiej obserwować przez okno wszystko, co się dzieje w okolicy.

I o wiele dyskretniej.

– 2 –

Inspektor Laurenç Sérénac zaczął od odgrodzenia kilkumetrowej strefy wokół trupa, przymocowując do gałęzi drzew rosnących nad strumyczkiem szeroką pomarańczową taśmę plastikową.

Sceneria zbrodni pozwala przypuszczać, że zapowiada się skomplikowane śledztwo. Sérénac pociesza się, mówiąc sobie, że wykazał się dobrym refleksem, kiedy zadzwonił telefon z komisariatu w Vernon: przybył tu wraz z trzema kolegami. W obecnej chwili głównym zadaniem pierwszego z nich, policjanta Louvela, jest powstrzymanie gapiów, którzy zaczynają się gromadzić wzdłuż strumyka. Jest ich tak dużo, że trudno sobie wyobrazić. Jeden z policyjnych wozów przejechał przez puste miasteczko, a po kilku minutach, można powiedzieć, wszyscy mieszkańcy zdążają w kierunku miejsca zbrodni. Bo na pewno mamy do czynienia z morderstwem. Nie trzeba było trzech lat szkoły policyjnej w Tuluzie, żeby mieć pewność. Sérénac znowu obserwuje otwartą ranę w sercu, górną część otwartej czaszki i głowę zanurzoną w wodzie. Policjant Maury, najlepiej, jak się zdaje, wyszkolony specjalista z komisariatu w Vernon, zajmuje się ostrożnie zabezpieczaniem śladów kroków w ziemi tuż przed trupem i robieniem kopii odcisków w szybkoschnącym gipsie. To Sérénac dał mu rozkaz uwiecznienia błotnistej ziemi jeszcze przed podejściem do trupa i zbadaniem go. Facet nie żyje, nie ucieknie, nawet nie zmartwychwstanie. Nie ma mowy, żeby naruszyć miejsce zbrodni, zanim będzie się miało wszystko na zdjęciu i w torebkach.

Na moście wynurza się inspektor Sylvio Bénavides. Łapie oddech. Kilku mieszkańców Giverny odsuwa się, by go przepuścić. Sérénac poprosił go, żeby się przeleciał aż do miasteczka Giverny, tuż obok, do górnej jego części, ze zdjęciem ofiary w ręku, i zebrał pierwsze informacje, a mianowicie zidentyfikował zamordowanego mężczyznę. Inspektor Sérénac od dawna nie urzęduje już w Vernon, ale szybko się zorientował, że Sylvio Bénavides działa bardzo skutecznie, gorliwie wykonuje rozkazy, organizuje wszystko, starannie przechowuje materiały. W zasadzie idealny zastępca. Bénavides cierpi może na lekki brak inicjatywy... a właściwie... Sérénac wyczuwa intuicyjnie, że to bardziej nadmierna nieśmiałość niż brak kompetencji. Facet oddany! No, oddany... Oddany swojej pracy gliniarza! Bo tak naprawdę to Bénavides bierze swojego przełożonego, inspektora Laurença Sérénaca, który jest świeżo po szkole policyjnej w Tuluzie, za coś w rodzaju niezidentyfikowanego obiektu policyjnego... Bo przecież, nawet wiedząc, że cztery miesiące temu zrobili Sérénaca szefem komisariatu w Vernon, chociaż bez stopnia komisarza, czyż można brać poważnie – na północ od Sekwany – gliniarza, który nie ma trzydziestki, który rozmawia z byle kim jak z dobrym kumplem, ma akcent langwedocki, i który od początku zachowuje się cynicznie, nadzorując miejsce zbrodni?

Nie wiadomo, myśli Sérénac. Ludzie są tu tak zestresowani... Nie tylko w policji. Wszędzie! Tu, w Vernon, jeszcze bardziej, na tym dużym przedmieściu Paryża, które udaje Normandię. Zna mapę swojego okręgu, granica Île-de-France przebiega w Giverny, jakieś kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie głównego nurtu rzeki. Ale tu mieszkają Normandczycy, a nie paryżanie. I bardzo to podkreślają. To taki rodzaj snobizmu. Jakiś facet powiedział mu z całą powagą, że na granicy biegnącej wzdłuż Epte, tej śmiechu wartej rzeczki, w ciągu wieków poległo o wiele więcej ludzi niż nad Mozą i Renem...

Idioci!

– Inspektorze...

– Mów mi Laurenç, do cholery... Przecież już cię prosiłem.

Sylvio Bénavides się waha. Inspektor Sérénac wykrzykuje mu to przy policjantach Louvelu i Maurym, z piętnastu gapiach i pływającym we krwi trupie. Jakby to był właśnie najlepszy moment, żeby dyskutować o tym, czy należy mówić sobie po imieniu.

– No, tak. No, dobrze, szefie... Myślę, że trzeba będzie posuwać się ostrożnie... Bez trudu zidentyfikowałem ofiarę. Wszyscy ją tu znają. Zdaje się, że to gruba ryba. Jérôme Morval. Znany chirurg okulista, jego gabinet znajduje się na avenue Prudhon w Paryżu w najdroższej dzielnicy. Mieszka w jednym z najpiękniejszych domów w miasteczku, przy ulicy Claude-Monet 71.

– Mieszkał... – uściśla Sérénac.

Sylvio nie reaguje. Stoi z miną faceta, który dostał przydział na front wschodni. Z miną urzędnika przeniesionego służbowo do tych z północy, zwanych chtis... Gliniarza wysłanego do Normandii... Patrząc na niego, Sérénac uśmiecha się pod wąsem. To on, a nie jego zastępca, powinien się dąsać.

– Okay, Sylvio – mówi Sérénac. – Dobra robota. Na razie nie ma się co stresować. Doszlifujemy CV później...

Sérénac zdejmuje z haka pomarańczową taśmę.

– Ludo, to się nadaje do odcisków? Można tam podejść bez desek?

Ludovic Maury potwierdza. Policjant oddala się z różnymi odlewami gipsowymi, a tymczasem inspektor Sérénac grzęźnie w błocie przy brzegu strumienia. Jedną ręką chwyta się gałęzi najbliższego jesionu, a drugą wskazuje nieruchome ciało.

– Podejdź tu, Sylvio. Popatrz. Nie uważasz, że jakoś dziwnie dokonano tej zbrodni?

Bénavides podchodzi. Louvel i Maury również się odwracają, jak na komendę, jakby to była uroczystość promocji ich przełożonego.

– Przyjrzyjcie się ranie, chłopcy, tam, pod kurtką. Najwyraźniej Morval został zabity bronią sieczną. Nożem albo czymś podobnym. Trafiony w samo serce. Bez krwi. Zanim się wypowiedzą biegli sądowi, można wysunąć hipotezę, że to było przyczyną śmierci. Tylko że, przyglądając się śladom w błocie, można zauważyć, iż ciało było wleczone przez kilka metrów nad brzeg rzeczki. Dlaczego zadano sobie ten trud? Dlaczego przemieszczono trupa? A potem zabójca złapał kamień czy inny ciężki przedmiot takiej samej wielkości i rozwalił mu górną część czaszki i skroń. A to znowu po cholerę, w jakim celu?

Louvel podnosi nieśmiało rękę.

– Może Morval jeszcze żył?

– No, ale – słychać śpiewny głos Sérénaca. – Biorąc pod uwagę wielkość rany, nie bardzo w to wierzę... A jeśli Morval jeszcze żył, dlaczego nie dostał na miejscu drugiego ciosu nożem? Po co było go przenosić, a potem dziurawić mu czaszkę?

Sylvio Bénavides nic nie mówi. Ludovic Maury rozgląda się wokół. Na brzegu strumyka leży kamień. Wielkości dużej piłki futbolowej, pokryty krwią. Pobrał z niego wszelkie możliwe próbki. Stara się odpowiedzieć:

– Bo w pobliżu był kamień. Zabójca użył broni, którą miał pod ręką...

Sérénacowi błyszczą oczy.

– Tu się z tobą nie zgadzam, Ludo. Przypatrzcie się dobrze temu miejscu, chłopcy. Jest coś jeszcze dziwniejszego. Popatrzcie na strumyk, dwadzieścia metrów. Co widzicie?

Inspektor Bénavides i obaj policjanci nie spuszczają oczu z brzegów strumienia i nie rozumieją, do czego Sérénac zmierza.

– Nie ma żadnego innego kamienia! – triumfuje Sérénac. – Na całej długości rzeczki nie widać ani jednego innego kamienia. A jak się przyjrzeć trochę bliżej temu kamieniowi, nie ma wątpliwości, że on też został tu przyniesiony. Nie jest oblepiony suchą ziemią, przygnieciona pod nim trawa jest świeża... No to co tu robi ten opatrznościowy kamień? Zabójca go tutaj przyniósł, to się od razu rzuca w oczy...

Policjant Louvel próbuje odsunąć mieszkańców Giverny w stronę prawego brzegu strumienia, przed most, od strony miasteczka. Nie wydaje się jednak, żeby zgromadzeni przeszkadzali Sérénacowi.

– Chłopcy – ciągnie inspektor – podsumowując, mamy do czynienia z następującym przypadkiem: Jérôme Morval został pchnięty nożem na drodze, zapewne był to cios śmiertelny. Potem morderca przywlókł go nad rzekę. Sześć metrów dalej. Następnie, jako że był perfekcjonistą, wygrzebał gdzieś w okolicy kamień, taki około dwudziestu kilo, i wrócił, by rozwalić nim Morvalowi mózg... I wcale na tym nie poprzestał... Zwróćcie uwagę na pozycję ciała w strumyku: głowa jest prawie całkowicie pod wodą. Uważacie, że to naturalna pozycja?

– Właśnie pan powiedział, szefie – odpowiada Maury, tonem prawie rozdrażnionym. – Morderca uderzył Morvala kamieniem nad brzegiem wody. Potem ofiara osunęła się aż do strumienia...

– Jakby przypadkiem – ironizuje inspektor Sérénac. – Uderzenie w czaszkę i głowa Morvala ląduje w wodzie na dnie... Nie, chłopaki, gotów jestem się z wami założyć. Weźcie kamień i rozwalcie Morvalowi głowę. Tam, na brzegu. W ani jednym przypadku na tysiąc głowa trupa nie znajdzie się na dnie, idealnie zanurzona na głębokości dziesięciu centymetrów... Panowie, myślę, że rozwiązanie jest o wiele prostsze. Mamy do czynienia w pewnym sensie z potrójnym morderstwem na tej samej osobie. Raz, zabijam cię. Dwa, rozwalam ci głowę. Trzy, topię cię w wodzie.

Na wargach zastyga mu uśmieszek.

– Mamy do czynienia z kimś zdeterminowanym. Zawziętym. Bardzo, bardzo wściekłym na Jérôme’a Morvala.

Laurenç Sérénac odwraca się do Sylvia Bénavides’a z uśmiechem.

– Chcieć go zabić trzy razy to nie bardzo miłe dla naszego doktorka, ale w końcu zawsze lepiej niż zabić za jednym zamachem trzy różne osoby, no nie?

Sérénac puszcza oko do inspektora Bénavides’a, który jest coraz bardziej zmieszany.

– Nie chciałbym siać paniki w miasteczku – ciągnie – ale w tym miejscu zbrodni nic nie wydaje mi się dziełem przypadku. Nie wiem dlaczego, ale można powiedzieć, że to niemal jakaś kompozycja, zainscenizowany obraz. Tak jakby każdy szczegół został wymyślony. To właśnie miejsce, Giverny. Rozwój wydarzeń. Nóż, kamień, zatopienie...

– Zemsta? – sugeruje Bénavides. – Jakiś rytuał? Tak pan myśli?

– Nic nie wiem – odpowiada Sérénac. – Zobaczymy... Na razie to wszystko wydaje się zupełnie bez sensu, ale jedno jest pewne, dla mordercy ma to sens...

Louvel łagodnie odpycha gapiów na moście. Sylvio Bénavides nadal milczy, skupiony, jakby próbował się rozeznać w potoku słów Sérénaca, poukładać je między zdrowym rozsądkiem a prowokacją.

Nagle z lasku topoli od strony łąki wyłania się brązowy cień, przechodzi pod pomarańczową taśmą i brnie w nadbrzeżnym błocie. Policjant Maury bezskutecznie usiłuje go zatrzymać.

Owczarek niemiecki!

Pies ociera się radośnie o dżinsy Sérénaca.

– O, patrzcie – mówi inspektor – nasz pierwszy dobrowolny świadek...

Odwraca się do tłumu na moście.

– Czy ktoś zna tego psa?

– Tak – odpowiada bez wahania starszy facet w stroju malarza: aksamitne spodnie i tweedowa marynarka. – To Neptun. Miejscowy pies. Wszyscy go tu spotykają. Biega za dzieciakami z miasteczka. Jest, że tak powiem, częścią krajobrazu...

– Chodź tu, piesku – mówi Sérénac, kucając na wysokości Neptuna. – No co, to ty jesteś naszym pierwszym świadkiem? Powiedz mi, widziałeś zabójcę? Znasz go? Za chwilę przyjdziesz do mnie złożyć zeznanie. Mamy tu jeszcze trochę pracy.

Inspektor łamie gałąź wierzbową i rzuca ją kilka metrów dalej. Neptun podejmuje wyzwanie, włącza się do zabawy. Odbiega, wraca. Sylvio Bénavides ze zdziwieniem obserwuje manewry swojego przełożonego.

W końcu Sérénac się podnosi. Przez dłuższą chwilę ogląda każdy szczegół wokół: pralnię z cegieł i glinobitki tuż przy strumieniu; most nad rzeczką, a za nim, z tyłu, tę dziwaczną niekształtną budowlę z pruskiego muru, w której króluje coś w rodzaju czteropiętrowej wieży. Można przeczytać jej nazwę wykutą w murze: MOULIN DES CHENNEVIÈRES. Nie wolno niczego zaniedbać, notuje w zakątku głowy, trzeba zrobić przegląd wszystkich potencjalnych świadków, mimo że morderstwo zostało zapewne popełnione około szóstej rano.

– Michel, odsuń publikę. Ludo, podaj mi rękawiczki, przejrzymy kieszenie naszemu doktorkowi, nawet gdybyśmy mieli sobie zamoczyć stopy, jeśli nie chcemy przenosić ciała.

Sérénac zrzuca tenisówki, skarpetki, podwija dżinsy do połowy łydki, wciąga rękawiczki, które mu podaje policjant Maury, i schodzi boso do strumyka. Jego lewa ręka utrzymuje w równowadze ciało Morvala, a druga przeszukuje kurtkę. Wyciąga skórzany portfel i podaje go Bénavides’owi. Jego zastępca otwiera portfel i przegląda dokumenty.

Nie ulega wątpliwości, że to Jérôme Morval.

Ręka w dalszym ciągu przeszukuje kieszenie trupa. Chusteczki. Kluczyki od samochodu. Wszystko przechodzi z jednej ręki w rękawiczce do drugiej ręki w rękawiczce, a potem wpada do przezroczystych torebek.

– Cholera. Co to...

Palce Sérénaca wydobywają z zewnętrznej kieszeni kurtki trupa pogniecioną kartkę. Inspektor zerka na nią. To zwyczajna pocztówka. Obrazek przedstawia Nenufary Moneta, wersję niebieską: reprodukcja, jakich miliony sprzedaje się na całym świecie. Sérénac odwraca kartkę.

Tekst jest krótki, napisany wielkimi literami. JEDENAŚCIE LAT. NAJLEPSZE ŻYCZENIA URODZINOWE.

Tuż pod tymi kilkoma słowami został przyklejony wycięty z czegoś cienki pasek papieru. Tym razem aż siedem słów: Zgadzam się by marzenia jako zbrodnie sądzić...

Cholera...

Woda w strumieniu mrozi nagle kostki inspektorowi niczym stalowe kajdanki. Sérénac krzyczy do gapiów stojących naprzeciwko, stłoczonych wokół normańskiej pralni, jakby czekali na autobus.

– Czy Morval miał dzieci? Powiedzmy, jedenastoletnie dziecko?

Malarz w aksamitach i tweedzie znowu odpowiada najszybciej:

– Nie, panie komisarzu. Na pewno nie!

Cholera...

Kartka urodzinowa przechodzi w ręce inspektora Bénavides’a. Sérénac podnosi głowę, obserwuje. Pralnia. Most. Młyn. Miasteczko Giverny, które się budzi. Ogrody Moneta, które zapewne są trochę dalej. Łąka i topole.

Chmury, które przyczepiają się do zalesionych wzgórz.

Te siedem słów, które przyczepiły się do jego myśli.

Zgadzam się by marzenia jako zbrodnie sądzić...

Nagle Sérénac nabiera przekonania, że w tym impresjonistycznym pejzażu pocztówki coś nie jest na swoim miejscu.

– 3 –

Patrzę na gliniarzy z wysokości wieży młyna des Chennevières. Ten, który nosi dżinsy, szef, ma jeszcze stopy w wodzie, trzej pozostali są na brzegu, otoczeni tym głupim tłumem; teraz jest już prawie trzydzieści osób, którym nic nie umknie z tej sceny, są zupełnie jak w teatrze, teatrze ulicznym. W teatrze rzecznym zresztą, jeśli chodzi o ścisłość.

Uśmiecham się do siebie. To idiotyczne, prawda, wymyślać sobie takie gry słów? Tylko dla siebie. A czy ja jestem mniej głupia niż ci gapie, dlatego że stoję na balkonie? W lepszym miejscu, wierzcie mi. Widzieć, nie będąc widzianą.

Waham się. Śmieję się też, dlatego że się waham. Nerwowo.

Co mam robić?

Gliniarze właśnie wyciągają z białej furgonetki dużą plastikową torbę, zapewne będą ładować w nią trupa. Pytanie w dalszym ciągu chodzi mi po głowie. Co powinnam zrobić? Czy powinnam pójść na policję? Czy powinnam powiedzieć gliniarzom z komisariatu w Vernon wszystko, co wiem?

Czy gliniarze będą zdolni uwierzyć w majaczenie starej wariatki? Czy nie będzie słuszniej milczeć i czekać? Odczekać kilka dni, tylko kilka dni. Obserwować, pobawić się w myszkę, która siedzi w swojej dziurze, odstawiać niewiniątko, zobaczyć, jaki będzie rozwój wydarzeń. No i trzeba będzie jednak porozmawiać też z wdową po Jérôme’ie Morvalu, Patricią, tak, oczywiście, muszę to zrobić.

Ale rozmawiać z glinami...

Na dole koło strumyka trzej policjanci, pochyleni, ciągną w stronę torby trupa Jérôme’a Morvala jak wielki rozmrożony kawał mięsa ociekający wodą i krwią. Strasznie się męczą, biedaki. Wyglądają jak rybacy amatorzy, którzy złapali na harpun zbyt wielką rybę. Czwarty gliniarz wciąż stoi w wodzie i obserwuje ich. Stąd, gdzie jestem, widać nawet, jakby się zaśmiewał. No tak, z tego, co mogę dostrzec, co najmniej się uśmiecha.

A właściwie to może niepotrzebnie tak główkuję, jeśli porozmawiam z Patricią Morval, to przecież wszyscy się dowiedzą, to pewne. Przede wszystkim gliny. Ta wdowa dużo gada... No, a ja jeszcze nie jestem wdową, nie całkiem.

Zamykam oczy, może na minutę. Zaledwie.

Podjęłam decyzję.

Nie, nie będę rozmawiać z glinami! Zamienię się w czarną mysz, niewidzialną. Przynajmniej na kilka dni. W końcu jeśli gliny będą chciały mnie znaleźć, to mogą, w moim wieku już się tak szybko nie biega. Wystarczy, że pójdą za Neptunem... Otwieram oczy i patrzę na mojego psa. Leży jakieś kilkadziesiąt metrów od policjantów, w paprociach, on też bacznie obserwuje miejsce zbrodni.

Tak, postanowione, odczekam kilka dni, przynajmniej do chwili, aż będę wdową. Taka jest norma, prawda? Minimum przyzwoitości. Później zawsze będzie czas, by improwizować, działać w odpowiednim momencie. Zależnie od okoliczności... Czytałam kiedyś, dość dawno, kryminał. Rzecz działa się w jakimś dworze angielskim czy czymś w tym rodzaju. Cała sprawa była widziana oczami kota. Tak, dobrze usłyszeliście, kota! Kot był świadkiem wszystkiego, a siłą rzeczy nikt nie zwracał na niego uwagi. To on na swój sposób prowadził śledztwo! Słuchał, obserwował, węszył, sprawdzał. Powieść została nawet wystarczająco dobrze skonstruowana, żeby można było pomyśleć, że to kot okaże się mordercą. No, dobrze, nie będę wam psuła przyjemności, nie zdradzę zakończenia, sami przeczytacie tę książkę, jeśli będziecie mieli okazję... Mówię o niej tylko po to, żeby wam wyjaśnić, co mam zamiar zrobić: zostać świadkiem w tej sprawie, świadkiem poza wszelkimi podejrzeniami, tak jak kot z tego angielskiego dworu.

Znowu odwracam głowę w stronę rzeki.

Trup Morvala prawie zniknął połknięty przez plastikowy worek, który, można by rzec, jest niczym nażarta anakonda; jedynie kawałek głowy sterczy jeszcze między dwiema szczękami połączonymi nie do końca zapiętym zamkiem błyskawicznym. Trzej gliniarze na brzegu wydają się zziajani. Z góry wygląda to tak, jakby tylko czekali na gest przełożonego, żeby wyjąć papierosa.DZIEŃ DRUGI

14 maja 2010

(Młyn des Chennevières)

Mów mi ty

– 4 –

W szpitalu zanudzają mnie tymi wszystkimi papierami. Robię, co mogę, układam na stole w sali najróżniejsze druki. Recepty, zaświadczenia o ubezpieczeniu na życie, świadectwo ślubu, zamieszkania, wyniki badań. Wsuwam to wszystko do grubych kopert z papieru pakowego. Niektóre dla szpitala. Nie wszystkie. Pójdę na pocztę w Vernon zważyć i wysłać to wszystko. Niepotrzebne papiery wkładam do białej teczki. Nie wszystkie wypełniłam, nie wszystko zrozumiałam, zapytam pielęgniarek. Teraz już mnie znają. Spędziłam tam wczorajsze popołudnie i dużą część wieczoru.

W pokoju 126, grając rolę prawie wdowy niepokojącej się o męża, który odchodzi; słuchając słów pocieszenia lekarzy i pielęgniarek. Ich kłamstw.

Dla mojego męża nie ma już ratunku! Jestem tego świadoma. Gdyby oni wiedzieli, jak mi to zwisa!

Niech się to już skończy! Tylko o to proszę.

Przed wyjściem podchodzę do lustra w złoconych łuszczących się ramach na lewo od drzwi wejściowych. Patrzę na swoją znoszoną, pomarszczoną, zimną twarz. Martwą. Wkładam szeroki czarny szal na moje związane włosy. Prawie czador. Tutejsze stare kobiety skazane są na woal, nikt nie chce ich oglądać. Tak to jest. Nawet w Giverny. Zwłaszcza w Giverny, miasteczku światła i kolorów. Staruchy są skazane na cień, na czerń, noc. Niepotrzebne. Niewidzialne. Znikają. Zapomina się o nich.

To mnie urządza!

Odwracam się ostatni raz, zanim zejdę po schodach mojej wieży obronnej. Tak właśnie najczęściej nazywa się wieżę młyna des Chennevières w Giverny. Wieża obronna. Sprawdzam machinalnie, czy nic się nie dzieje, i w tej samej chwili przeklinam swoją głupotę. Nikt tu już nigdy nie wchodzi. Nikt już nigdy nie przyjdzie, a jednak najmniejszy drobiazg nie na swoim miejscu od razu wzbudza mój niepokój. Taki rodzaj obsesyjnego zaburzenia zachowania, jak mówią w reportażach. Bzik, który w dodatku nikomu oprócz mnie nie przeszkadza.

Niepokoi mnie pewien szczegół w najciemniejszym kącie. Mam wrażenie, że obraz jest trochę przekrzywiony w stosunku do belki. Powoli do niego podchodzę. Przesuwam dolny prawy róg ramy, żeby leciutko podnieść go w górę.

Moje Nenufary.

Czarne.

Powiesiłam obraz dokładnie w tym miejscu, w którym nie można go zobaczyć z żadnego okna, jeśli w ogóle ktoś mógłby coś zobaczyć przez okno na czwartym piętrze normańskiej wieżyczki zbudowanej w środku młyna.

Moja kryjówka...

Trzeba przyznać, że obraz wisi w najciemniejszym kącie, w martwym punkcie. Ten mrok sprawia, że ciemne plamy na szarej wodzie są jeszcze bardziej ponure.

Kwiaty żałoby.

Najsmutniejsze, jakie kiedykolwiek zostały namalowane...

*

Z trudem schodzę na dół. Wychodzę. Neptun czeka na podwórzu młyna. Odsuwam go laską, zanim mi wskoczy na suknię: ten pies ciągle nie potrafi zrozumieć, że coraz trudniej mi utrzymać równowagę. Spędzam długie minuty na zamykaniu trzech ciężkich zamków, wsuwaniu pęku kluczy do torby, sprawdzaniu jeszcze raz, czy każdy zamek jest dobrze zablokowany.

Wreszcie się odwracam. Na podwórzu młyna wielka czereśnia traci ostatnie kwiaty. To drzewo, jak się zdaje, ma sto lat. Mówi się, że znało jeszcze Moneta! W Giverny czereśnie bardzo się podobają, lubimy je. Posadzili cały rząd drzew wzdłuż parkingu koło Muzeum Sztuki Amerykańskiej, które od roku stało się Muzeum Impresjonizmu. Z tego, co słyszałam, to wiśnie japońskie. Są mniejsze, jak karłowate drzewa. Uważam, że to trochę dziwne, te nowe egzotyczne drzewa, tak jakby nie było ich już dość w miasteczku. Ale co robić, tak to jest. Zdaje się, że amerykańscy turyści uwielbiają różowy kolor kwiatów wiśni na wiosnę. Gdyby mnie zapytano o zdanie, powiedziałabym, że ziemia na parkingu i samochody pokryte różowymi płatkami to taki widok trochę w stylu Barbie. Ale nikt mnie nie pyta o zdanie.

Przyciskam koperty do piersi, żeby Neptun ich nie uszkodził. Z trudem idę pod górę ulicą du Colombier. Nie spieszę się, chwilę odpoczywam w bramie hoteliku porośniętego bluszczem. Autokar do Vernon będzie dopiero za dwie godziny. Mam czas, dużo czasu, żeby się pobawić w czarną myszkę.

Skręcam w ulicę Claude-Monet. Malwy ogrodowe i pomarańczowe irysy przebijają się przez smołę tak jak psia trawka wzdłuż kamiennych fasad. To typowa pocztówka z Giverny. Idę dalej zgodnie z rytmem moich osiemdziesięciu lat. Neptun jak zwykle jest już daleko przede mną. W końcu dochodzę do hotelu Baudy. Szyby w oknach najsłynniejszego w Giverny przedsiębiorstwa są pozasłaniane plakatami wystaw, galerii lub festiwali. Szyby mają zresztą dokładnie takie wymiary jak te afisze. To dziwne, jak się nad tym zastanowić, zawsze mnie to intrygowało, czy to zbieg okoliczności, czy też rozmiar wszystkich plakatów dopasowuje się do rozmiaru szyb w hotelu, czy na odwrót, architekt hotelu Baudy był wizjonerem, który już w dziewiętnastym wieku, projektując okna, przewidział standardową wielkość przyszłych plakatów reklamowych.

Ale przypuszczam, że taka zagadka nie jest dla was zbyt pasjonująca... Naprzeciwko mnie kilkudziesięciu zwiedzających siedzi przy stolikach na zielonych żelaznych krzesłach pod pomarańczowymi parasolami w poszukiwaniu tych samych emocji, których szukała kolonia malarzy amerykańskich, przybyłych do tego hotelu przeszło sto lat temu. To też dziwne, jak się zastanowić. Ci amerykańscy malarze z ubiegłego wieku przyjeżdżali tu, do tego malutkiego miasteczka w Normandii, w poszukiwaniu spokoju i skupienia. To było dokładne przeciwieństwo dzisiejszego Giverny. Ja chyba nic nie rozumiem z dzisiejszego Giverny.

Siadam przy wolnym stoliku i zamawiam kawę. Przynosi mi ją nowa kelnerka, zatrudniona tu na sezon. Ubrana jest w krótką spódniczkę i nosi małą kamizelkę w stylu impresjonistycznym, z fiołkoworóżowymi nenufarami na plecach.

Nosić na plecach fiołkoworóżowe nenufary to też dziwne, prawda?

Ja, która widziałam, jak to miasteczko się zmieniało przez cały ten czas, niekiedy mam wrażenie, że Giverny stało się wielkim parkiem rozrywki. Atrakcji, a raczej impresji. Zdaje się, że właśnie tutaj wynaleźli to pojęcie! Stoję tu i wzdycham jak zła starucha, która zrzędzi pod nosem, sama do siebie, i która już nic a nic nie rozumie. Patrzę na ten tłum wokół mnie, na tę ludzką mieszaninę. Para zakochanych czyta na cztery ręce ten sam przewodnik z serii Guide vert. Troje niespełna pięcioletnich dzieciaków baraszkuje na żwirze, a ich rodzice pewnie myślą, że chyba lepiej by im było na brzegu basenu niż nad stawem z żabami. Jakaś podstarzała Amerykanka usiłuje w swoim hollywoodzkim francuskim zamówić kawę mrożoną z lodami.

Oni tu są.

Dwaj siedzą trzy stoliki ode mnie. Piętnaście metrów. Poznaję ich oczywiście. Widziałam ich ze swojego okna w młynie, zza firanek. Inspektor, który moczył nogi w strumyku koło trupa Jérôme’a Morvala, i jego nieśmiały zastępca.

Ani chybi patrzą raczej w drugą stronę, w stronę małej kelnerki. A nie w stronę starej czarnej myszy.

– 5 –

Widziana przez okulary przeciwsłoneczne inspektora Sérénaca fasada hotelu Baudy nabiera prawie odcienia sepii, w stylu belle époque, a nogi ładnej kelnerki, która przechodzi przez ulicę, nabierają miedzianego koloru złocistego croissanta.

– Okay, Sylvio. Przejrzyj jeszcze raz wszystkie znaleziska ze strumyka. Wszystko oczywiście poszło do laboratorium, odciski butów, kamień, ciało Morvala... Ale może o czymś zapomnieliśmy. No, nie wiem, pralnia, drzewa, most. Zobaczysz na miejscu. Przejdź się i zobacz, czy znajdziesz świadków. Ja natomiast nie mam wyboru, muszę złożyć wizytę wdowie Patricii Morval... Możesz mi trochę opowiedzieć o tym Jérômie Morvalu?

– Tak, Laur... oj, szefie.

Sylvio Bénavides wyciąga spod stołu dossier. Sérénac wodzi wzrokiem za kelnerką.

– Bierzesz coś? Pastis? Kieliszek białego?

– No nie, nie. Nic.

– Nawet kawy?

– Nie, nie. Niech się pan nie przejmuje.

Bénavides waha się, namyśla.

– No, dobrze, herbatę...

Laurenç Sérénac władczym gestem podnosi rękę.

– Proszę pani? Herbatę i lampkę białego. Jest może gaillac?

Odwraca się do swego zastępcy.

– Naprawdę tak trudno mówić mi po imieniu? Sylvio, ile ja mam, siedem, dziesięć lat więcej niż ty? Mamy ten sam stopień. No przecież nie trzeba mi wciskać „pana”, dlatego że od czterech miesięcy kieruję komisariatem w Vernon. Na południu nawet niebiescy mówią na ty do komisarzy...

– Na północy trzeba umieć czekać... W końcu się uda, szefie. Zobaczy pan...

– Na pewno masz rację. Powiedzmy, że muszę się zaaklimatyzować... chociaż, cholera, jakoś dziwnie się czuję, jak mój zastępca nazywa mnie „szefem”.

Sylvio wykręca sobie palce, jakby się wahał, czy przeciwstawić się przełożonemu.

– Jeśli pan pozwoli, nie jestem pewny, czy to kwestia relacji północ–południe. O, wytłumaczę to panu: mój ojciec jest teraz na emeryturze, ale przez całe życie od Portugalii do Francji budował domy dla młodszych od siebie szefów, którzy zwracali się do niego per ty, a on mówił im „pan”. Według mnie to chyba raczej, no, nie wiem, sprawa krawatu albo kombinezonu, zadbanych dłoni czy dłoni pokrytych smarem, rozumie pan, co chcę powiedzieć?

Laurenç Sérénac rozkłada ręce, rozchylając poły swojej skórzanej kurtki i ukazując szary T-shirt.

– Sylvio, czy widzisz tu krawat? Obaj jesteśmy inspektorami, do cholery...

Śmieje się szczerze.

– Przecież, tak jak mówisz, w końcu kiedyś się uda z tym mówieniem po imieniu... W każdym razie co do reszty nic się nie zmienia, lubię te twoje portugalskie parantele w drugim pokoleniu, które udaje, że jest skromne. No więc co z tym Morvalem?

Sylvio spuszcza głowę i uważnie czyta notatki.

– Jérôme Morval jest dzieckiem z tego miasteczka, które naznaczyło jego drogę. Mieszkał w Giverny, ale jego rodzina przeprowadziła się do Paryża, kiedy był jeszcze mały. Tatuś Morval też był lekarzem, internistą, ale niezbyt majętnym. Jérôme Morval ożenił się dość młodo z niejaką Patricią Chéron. Nie mieli jeszcze dwudziestu pięciu lat. Reszta to pasmo sukcesów. Młody Jérôme studiuje medycynę, robi specjalizację z okulistyki, otwiera najpierw gabinet w Asnières wraz z pięcioma kolegami, potem, kiedy umiera tata Morval, sam inwestuje uciułaną forsę w zakup gabinetu chirurga okulisty w szesnastym arrondissement w Paryżu. Pozornie funkcjonuje to raczej nieźle. Z tego, co zrozumiałem, był znanym specjalistą od katarakty, a więc klientelę miał raczej w starszym wieku. Dziesięć lat temu powrót w rodzinne strony, kupuje jeden z najpiękniejszych domów w Giverny, między hotelem Baudy a kościołem...

– A dzieci nie miał?

Kelnerka stawia ich zamówienie i odchodzi. Sérénac przerywa swojemu zastępcy, zanim ten zdążył odpowiedzieć:

– Fajna dziewczyna, co? Ładne opalone nóżki pod spódnicą, no nie?

Inspektor Bénavides waha się między westchnieniem a zażenowanym uśmiechem.

– Tak... Nie... To znaczy, mówię o Morvalach. Nigdy nie mieli dzieci.

– Dobrze... Jacyś wrogowie?

– Morval prowadził dość skromne życie jak na notabla. Żadnej polityki. Żadnych funkcji w organizacjach czy stowarzyszeniach, czy czymś takim... Nie miał też tak naprawdę dużej grupy przyjaciół... Miał natomiast...

Sérénac odwraca się gwałtownie.

– O! Dzień dobry, to ty...

Bénavides czuje jakiś futrzasty kształt, który się wciska pod stół. Wzdycha, tym razem szczerze. Sérénac wyciąga rękę, Neptun się o nią ociera.

– Mój jedyny świadek jak na razie – szepce Laurenç Sérénac. – Cześć, Neptun!

Pies poznaje swoje imię. Przytula się do nogi inspektora i spogląda pożądliwie na cukier leżący na spodku obok filiżanki herbaty Sylvia. Sérénac podnosi palec w kierunku psa.

– Grzeczny, tak. Słuchamy uważnie inspektora Bénavides’a. Nie udaje mu się powiedzieć dwóch zdań jednego po drugim. No więc, Sylvio, co mówiłeś?

Sylvio wczytuje się w swoje notatki i ciągnie monotonnym głosem:

– Jérôme Morval miał dwie namiętności. Które go zżerały, jak się to mówi. Którym poświęcał cały swój czas.

Sérénac głaszcze Neptuna.

– Trochę się posuwamy...

– No więc te dwie namiętności... Krótko mówiąc, malarstwo i kobiety. Co się tyczy malarstwa, mamy, jak się zdaje, do czynienia z prawdziwym kolekcjonerem, samoukiem raczej uzdolnionym, z wyraźną skłonnością do impresjonizmu, ma się rozumieć. I z jedną zachcianką, jak mi mówiono. Jérôme Morval marzył o obrazie Moneta! I możliwie nie byle jakim. Wygrzebać skądś Nenufary, oto co chodziło po głowie naszemu okuliście...

Sérénac gwiżdże do ucha psa:

– Ni mniej, ni więcej... Moneta! Nawet jeśli jego gabinet przywracał wzrok wszystkim mieszczkom z szesnastego arrondissement, Nenufary wydają mi się dużo powyżej dochodów naszego doktorka Morvala. Mówiłeś: dwie namiętności... Ta jawna to obrazy impresjonistów. A ta ukryta to kobiety?

– Plotki... Pogłoski... Chociaż Morval krył się z tym tylko w połowie. Sąsiedzi i koledzy mówili mi przede wszystkim o sytuacji, w jakiej się znalazła jego żona Patricia. Wyszła za mąż bardzo młodo. Finansowo zależna od męża. A zatem rozwód nie wchodził w grę. Skazana więc na to, by przymknąć oczy, szefie, wie pan, co chcę powiedzieć...

Laurenç Sérénac opróżnia swój kieliszek.

– Jeśli tak, to gaillac – rzuca, wykrzywiając się. – Tak, wiem, co chcesz powiedzieć, Sylvio, koniec końców ten lekarz zaczyna mi się bardzo podobać. Udało ci się już ustalić jakieś nazwiska jego kochanek albo rogaczy, potencjalnych kryminalistów?

Sylvio stawia filiżankę z herbatą na spodeczku. Neptun patrzy na niego wilgotnymi oczami.

– Jeszcze nie... Ale zdaje się, że co się tyczy kochanek, Jérôme Morval miał też swój trop, swoją obsesję...

– Ach tak? Twierdza nie do zdobycia?

– Można to tak powiedzieć... Niech pan nie spadnie z krzesła, szefie, chodzi o miejscową nauczycielkę. Podobno najpiękniejszą dziewczynę w okolicy, ubrdał sobie, że wciągnie ją na listę swoich zdobyczy.

– No i co?

– No i nic więcej nie wiem. Tyle wyciągnąłem z rozmowy z jego kolegami, jego sekretarką i trzema właścicielami galerii, z którymi często pracował... To jest wersja Morvala...

– Ta nauczycielka to mężatka?

Sérénac odwraca się do Neptuna.

– Tak. Podobno ma wyjątkowo zazdrosnego męża...

– Trochę się posuwamy, staruszku. Dobry jest ten Sylvio, co? Wygląda tak trochę niemrawo, ale naprawdę to korba, ma mózg jak komputer.

Wstaje. Neptun pędzi daleko ulicą.

– Sylvio, mam nadzieję, że nie zapomniałeś butów i siatki do taplania się w tym strumyku Epte. Ja pójdę złożyć kondolencje wdowie po Morvalu... na ulicę Claude-Monet siedemdziesiąt jeden, to tam?

– Tak. Nie może pan zabłądzić. Giverny jest małym miasteczkiem zbudowanym na zboczu wzgórza. Sprowadza się do dwóch długich równoległych ulic, rue Claude-Monet, która idzie przez całe miasteczko, i chemin du Roy, czyli droga departamentalna idąca w dolinie wzdłuż strumyka. Można do tego dodać kilka małych uliczek, które wspinają się dość stromo między dwiema głównymi ulicami, i to wszystko.

Nogi kelnerki przechodzą na drugą stronę ulicy Claude-Monet i kierują się do baru. Malwy pieszczą mury hotelu Baudy, cegły i glina, jak pastelowe płomienie w głębi nasłonecznionego kominka. Sérénac stwierdza, że to ładna scena.

– 6 –

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: