Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny lód - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarny lód - ebook

Pewnej bożonarodzeniowej nocy w obskurnym motelu w Hollywood zostaje znalezione ciało inspektora Calexico Moore’a, speca od zwalczania handlu narkotykami. Pierwsze poszlaki nie pozwalają śledczym jednoznacznie rozstrzygnąć, jaka była przyczyna śmierci policjanta – samobójstwo czy morderstwo. Do sprawy włącza się Harry Bosch, którego Moore był dawnym współpracownikiem. Jego zadaniem ma być nie tylko rozwiązanie zagadki tej tajemniczej śmierci, ale i ochrona departamentu przed wybuchem skandalu. Nie będzie to jednak łatwe, gdyż w toku śledztwa Bosch wpada na trop zakrojonego na szeroką skalę przemytu nowego narkotyku określanego mianem „czarny lód”. Czy bohaterowi przyjdzie dla tej sprawy zaryzykować życie?

 

„Connelly zna się na zbrodniach, gliniarzach i kryminalistach… Zorganizuj sobie czas, zanim sięgniesz po tę wciągającą, ostrą jak brzytwa powieść. Bo kiedy już zaczniesz ją czytać, nie będzie mógł jej odłożyć”. Booklist

 

„Pisarz z nadzwyczajnym talentem do opowiadania”. Publishers Weekly

 

„Ta niesamowita historia rozszerza granice powieści policyjnej, zarówno przez pomysłowość fabuły, jak i kreację bohaterów”. Los Angeles Times

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-449-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Dym niosący się od przełęczy Cahuenga płaszczył się pod nadciągającą warstwą chłodnego powietrza. Z miejsca, gdzie stał Harry Bosch, wyglądał jak unoszący się nad ziemią szary grzyb, który w wieczornym słońcu barwił się u szczytu na pomarańczowo, u podstawy zaś, przy płonących zaroślach, przechodził w głęboką czerń. Płomień wspinał się po wschodnim stoku. Bosch przełączył krótkofalówkę na częstotliwość alarmową hrabstwa Los Angeles i słuchał, jak dowódcy batalionów straży pożarnej składają stanowisku dowodzenia raporty, według których na jednej ulicy poszło już z dymem dziewięć budynków, a na innej czekały w kolejce następne. Ogień przesuwał się w stronę otwartych przestrzeni Griffith Park, gdzie mógł szaleć całymi godzinami, nim udałoby się go opanować. W dochodzących z krótkofalówki głosach pobrzmiewała nuta desperacji.

Harry ujrzał eskadrę helikopterów, wyglądających z tej odległości jak ważki. Wskakiwały w dym i wynurzały się, spuściwszy ładunki wody na pomarańczowe języki ognia, które na chwilę przygasały na płonących budynkach i drzewach. Boschowi przypomniały się walki w pyle Wietnamu – hałas, niepewne podrygi i huśtanie przeciążonych maszyn. Gdy woda przenikała przez palące się dachy, natychmiast wzbijały się kłęby pary.

Harry odwrócił wzrok od ognia i spojrzał na wysuszone zarośla, które pokrywały zbocze i otaczały pale utrzymujące jego dom na stoku po zachodniej stronie przełęczy. Poniżej, wśród wysokich traw, spostrzegł stokrotki i dzikie kwiaty. Nie widział jednak kojota, który przez kilka ostatnich tygodni polował w wąwozie poniżej domu. Kiedyś rzucił padlinożercy kawałki kurczaka, ale dopóki stał i patrzył, zwierzę nie przyjęło ofiarowanego jedzenia. Dopiero kiedy wszedł z werandy do domu, kojot podczołgał się i porwał mięso. Harry ochrzcił go imieniem Timido, Bojaźliwy. Czasami późno w nocy słyszał jego zawodzenie odbijające się echem w przełęczy.

Spojrzał znów na ogień – akurat w chwili, gdy rozległ się głośny wybuch, a w szarym grzybie zawirowała skłębiona kula ciemnego dymu. Z krótkofalówki dochodziły podenerwowane głosy. Dowódca batalionu zameldował, że zapalił się zbiornik z propanem do grilla.

Harry patrzył, jak ciemny dym rozprasza się w większej chmurze, a potem przełączył krótkofalówkę z powrotem na częstotliwość operacyjną Departamentu Policji Los Angeles. Był na dyżurze – w Boże Narodzenie. Nasłuchiwał przez pół minuty, ale nie usłyszał nic poza rutynową wymianą zdań. W święta Hollywood było niezwykle spokojne.

Spojrzał na zegarek i zabrał krótkofalówkę do środka. Wyciągnął garnek z piekarnika i rzucił na talerz swój świąteczny obiad: pieczoną pierś kurczaka. Potem zdjął pokrywkę z rondla i nałożył na talerz dużą porcję gotowanego na parze ryżu z groszkiem. Zaniósł posiłek na stół w jadalni, gdzie kieliszek czerwonego wina czekał już obok trzech nieotwartych jeszcze kartek pocztowych – jedynych, jakie przyszły w ciągu tygodnia. Odtwarzacz CD grał „Song of the Underground Railroad” w aranżacji Coltrane’a.

Jedząc i pijąc, otwierał koperty. Szybko przejrzał kartki, myśląc o tych, którzy je wysłali. Wiedział, że to rytuał samotnego człowieka, ale było mu to zupełnie obojętne. Spędził już w samotności wiele świąt Bożego Narodzenia.

Pierwsza kartka była od dawnego partnera, który otrzymawszy pieniądze za prawa do książki i serialu opartego na ich wspólnym śledztwie, przeszedł na emeryturę i przeniósł się do Ensenady. Było w niej to, co zawsze w kartkach Andersona: „Harry, kiedy przyjeżdżasz?”. Następna pocztówka również przyszła z Meksyku, od przewodnika, z którym Harry mieszkał, łowił ryby i ćwiczył swój hiszpański. Spędził w Bahia San Felipe sześć tygodni poprzedniego lata, dochodząc do siebie po odniesionej ranie postrzałowej barku. Słońce i morskie powietrze pomogły mu odzyskać zdrowie. W świątecznych życzeniach, napisanych po hiszpańsku, Jorge Barrera również dopytywał się o przyjazd Harry’ego.

Ostatnią kopertę otwierał powoli i niepewnie. Wiedział, od kogo przyszła, zanim jeszcze zobaczył podpis. Nosiła stempel pocztowy z Tehachapi. Na kartce, ręcznie drukowanej na wytwarzanym w więzieniu szarawym papierze makulaturowym, widniała scenka ze żłóbka, trochę zamazana. List pochodził od kobiety, z którą spędził jedną noc, ale o której myślał przez więcej nocy, niż mógł spamiętać. Ona również chciała, by ją odwiedził, lecz oboje wiedzieli, że nigdy do tego nie dojdzie.

Łyknął wina i zapalił papierosa. Rozpoczynał się właśnie „Spiritual”, utwór nagrany przez Coltrane’a na żywo w nowojorskim Village Vanguard, kiedy Harry był jeszcze dzieckiem. Jednak uwagę Boscha przyciągnęła krótkofalówka, nadal gadająca cicho na stoliku koło telewizora. Policyjne krótkofalówki tworzyły muzyczne tło jego życia od tak dawna, że był w stanie zignorować ich jazgot, skoncentrować się na dźwiękach saksofonu i mimo to wyławiać osobliwie brzmiące słowa i kody. Tym razem usłyszał głos mówiący:

– Jeden-K-Dwanaście, Sztabowy Dwa potrzebuje lokalizacji.

Bosch wstał i podszedł do krótkofalówki, jakby to, że na nią spojrzy, mogło mu pomóc zrozumieć sens przekazu. Czekał na odpowiedź. Dziesięć sekund… Dwadzieścia.

– Sztabowy Dwa, lokalizacja: Hideaway. Western, na południe od Franklina. Pokój numer siedem. Aha, Sztabowy Dwa, masz zabrać maskę.

Czekał na dalszy ciąg, ale to było wszystko. Podana lokalizacja, róg Western i Franklina, mieściła się w granicach komendy Hollywood. „Jeden-K-Dwanaście” było radiowym kodem detektywa od zabójstw z kwatery głównej w Parker Center, z Wydziału Zabójstw i Rozbojów, „Sztabowy Dwa” zaś oznaczał zastępcę szefa Departamentu Policji Los Angeles. W Departamencie było trzech zastępców i Bosch nie miał pewności, który jest Sztabowym Dwa. Zresztą mniejsza o to. Bardziej zastanowiło go to, że w świąteczny wieczór wzywano jednego z najważniejszych ludzi w Departamencie.

Drugie pytanie nurtowało go jeszcze bardziej. Skoro wezwano już Wydział Zabójstw i Rozbojów, to dlaczego on, dyżurny policjant komendy Hollywood, nie został zawiadomiony w pierwszej kolejności? Poszedł do kuchni, wstawił talerz do zlewu, wykręcił numer komendy na Wilcox i poprosił do telefonu oficera dyżurnego. Słuchawkę podniósł porucznik o nazwisku Kleinman. Bosch go nie znał. Był nowy, przeniesiony z komendy w Foothill.

– Co się dzieje? – zapytał Harry. – Słyszę w radiu o trupie na rogu Western i Franklina, a mnie nikt o niczym nie mówi. Zabawne, bo akurat dzisiaj jestem na służbie.

– Nie przejmuj się tym – odparł Kleinman. – „Kapelusze” już się wszystkim zajęły.

„Kleinman musi być starym wiarusem”, pomyślał Bosch. Nie słyszał tego określenia od lat. Detektywi z Wydziału Zabójstw nosili w latach czterdziestych słomkowe meloniki. W latach pięćdziesiątych zastąpiły je szare filcowe kapelusze. Potem kapelusze wyszły z mody i teraz mundurowi mówili o detektywach „garnitury”. Gliniarze od zabójstw nadal trzymali fason. Ciągle myśleli, że są na szczycie, wyżej niż ich własne tyłki. Bosch nienawidził tej arogancji, nawet wtedy gdy sam był jednym z nich. Istnieje przynajmniej jedna dobra strona pracy w Hollywood, powszechnie zwanym rynsztokiem miasta: tu nikt nie jest nadęty, to zwykła, prosta policyjna robota.

– Co to za wezwanie? – spytał Bosch.

Kleinman wahał się przez kilka sekund, lecz w końcu odpowiedział:

– Mamy zwłoki w pokoju hotelowym na Franklina. Wygląda to na samobójstwo. Ale sprawę wezmą ludzie z Wydziału Zabójstw, to znaczy, już wzięli. Jesteśmy wyłączeni. Rozkaz z góry.

Bosch nie odpowiedział. Namyślał się przez chwilę. Wydział Zabójstw wyjeżdżający do samobójstwa w święta – to nie ma sensu. Nagle go olśniło: Calexico Moore!

– Jak stara jest ta sprawa? – zapytał. – Słyszałem, że kazali Sztabowemu Dwa zabrać maskę.

– Dojrzała. Powiedzieli, że głowa przypomina pomidor. Ale rzecz w tym, że z tej głowy niewiele zostało. Wygląda na to, że wywalił do siebie z obu rur dubeltówki. Przynajmniej tyle udało mi się złapać na częstotliwości Wydziału Zabójstw.

Radio Boscha nie odbierało na tych falach, dlatego nie usłyszał żadnego z wcześniejszych radiowych wezwań. „Garnitury” najwyraźniej zmieniły częstotliwość tylko po to, by podać adres kierowcy Sztabowego Dwa. Gdyby nie to, Bosch dowiedziałby się o wezwaniu dopiero rano, kiedy przyszedłby na komendę. Rozzłościło go to, ale nie zmienił tonu głosu. Chciał wyciągnąć z Kleinmana ile tylko się da.

– To Moore, tak?

– Na to wygląda. Na biurku leżą jego odznaka i portfel. Ale jak powiedziałem, na razie nie można zidentyfikować ciała.

– Jak się to stało?

– Słuchaj, Bosch, ja tu jestem zajęty, rozumiesz? To nie twoja sprawa. Zajmuje się tym Wydział Zabójstw.

– Mylisz się. To ja powinienem pierwszy dostać wezwanie. Pytam, jak to się stało, bo chcę zrozumieć, dlaczego mnie nie wezwano.

– Dobra, Bosch, było tak: mamy telefon z zewnątrz, od właściciela tej rudery, mówi, że ma trupa w łazience w pokoju numer siedem. Wysyłamy patrol, dzwonią do nas i mówią: tak, jest sztywniak. Ale zadzwonili ze zwykłego telefonu, nie przez radio, bo na biurku zobaczyli odznakę i portfel i wiedzieli, że to Moore, a przynajmniej myśleli, że to on. W każdym razie zadzwoniłem do kapitana Grupy, do domu, a on zawiadomił zastępcę szefa Departamentu. Wezwano „kapelusze”, nie ciebie. Tak to było. Więc jeśli masz jakieś wątpliwości, idź do Grupy albo do zastępcy szefa. Ja jestem czysty.

Bosch się nie odezwał. Wiedział, że czasami wystarczy milczeć, a osoba, od której potrzebuje informacji, w końcu nie wytrzyma tej ciszy.

– Sprawa nie jest już w naszych rękach – powiedział Kleinman. – Cholera, tam są „Times”, telewizja, „Daily News”. Domyślają się, że to Moore, wszyscy tak mówią. Ale bajzel. Nie wystarcza już im pożar na wzgórzu, wszyscy stoją na Western. Muszę wysłać jeszcze jeden radiowóz, żeby opanować sytuację. Więc powinieneś się cieszyć, że to nie twoja sprawa. Na Boga, przecież jest Boże Narodzenie!

Boschowi to wyjaśnienie nie wystarczyło. Powinni byli go wezwać, to on miał zdecydować, kiedy zadzwonić po Wydział Zabójstw. Ktoś go zupełnie pominął i nadal go to bolało. Pożegnał się i zapalił następnego papierosa. Wyjął pistolet z szafki nad zlewem i zawiesił go na pasku niebieskich dżinsów. Potem włożył sweter w zielonym, wojskowym kolorze, a na wierzch jasnobrązową sportową marynarkę.

Na dworze było już ciemno. Przez szklane drzwi widział linię ognia przebiegającą przez przełęcz. Płonęła jasno na tle ciemnej sylwetki wzgórza, jak krzywy diabelski uśmiech przesuwający się w stronę grzbietu.

Z ciemności za domem dobiegł go głos kojota. Wył do wschodzącego księżyca albo do ognia, a może po prostu do siebie, do własnej samotności pośród mroku.2

Zjechał ze wzgórz do Hollywood, przemierzając opustoszałe ulice, aż dotarł do Hollywood Boulevard. Na chodnikach stały grupki uciekinierów i ciekawskich. Były też przechadzające się prostytutki – zobaczył, że jedna ma na głowie czerwoną czapkę Świętego Mikołaja. Biznes to biznes, nawet w bożonarodzeniową noc. Na ławkach przystanku autobusowego siedziały też elegancko umalowane kobiety – tyle że tak naprawdę nie były kobietami i nie czekały na autobus. Włosy anielskie i świąteczne lampki, rozciągnięte w poprzek Bulwaru na każdym skrzyżowaniu, nadawały surrealistyczny odcień zbyt mocnej kolorystyce i brudowi neonów. „Jak dziwka z przesadnym makijażem”, pomyślał Harry. „O ile coś takiego w ogóle istnieje”.

Ale to nie ta sceneria powodowała u niego depresję, tylko Cal. Spodziewał się tego prawie od tygodnia, odkąd tylko usłyszał, że Moore nie stawił się na wezwanie. Dla większości glin z komendy Hollywood kwestią było nie to, czy facet nie żyje, ale jak szybko odnajdzie się jego ciało.

Sierżant Moore kierował ulicznym patrolem antynarkotykowym. To była nocna robota, jego oddział pracował wyłącznie na Bulwarze. W komendzie wiedziano, że Moore jest w separacji z żoną, którą zastąpiła mu whisky. Bosch spotkał się z nim jeden jedyny raz, ale od razu się domyślił, że facet pije. Podejrzewał też, że może być w tym coś więcej niż problemy małżeńskie i pierwsze objawy wypalenia. Moore napomknął coś o Wydziale Spraw Wewnętrznych i postępowaniu dyscyplinarnym.

Do tego wszystkiego dołożyła się świąteczna depresja. Gdy tylko Bosch usłyszał, że rozpoczęto poszukiwania Cala Moore’a, już wiedział. Facet był martwy.

Tak samo uważali wszyscy w komendzie, chociaż nikt nie wypowiadał tego na głos. Nie mówiły o tym nawet media. Z początku usiłowano załatwić wszystko po cichu: dyskretne rozmowy z sąsiadami w miejscu zamieszkania Moore’a w Los Feliz, kilka przelotów helikopterem nad pobliskimi wzgórzami Griffith Park. Ale później ktoś dał cynk dziennikarzowi telewizyjnemu, a wszystkie pozostałe stacje i gazety podchwyciły temat. Media zaczęły informować o postępach w poszukiwaniach zaginionego gliniarza. Zdjęcie Moore’a zostało przypięte do tablicy ogłoszeń w pokoju prasowym w Parker Center, a oficjele z Departamentu wygłosili standardowe apele do społeczeństwa. To był temat na dobry film: poszukiwania prowadzone przez policjantów na koniach i w helikopterach, szef policji trzymający zdjęcie przystojnego, poważnie wyglądającego funkcjonariusza. Ale nikt nie mówił, że szuka się martwego człowieka.

Harry zatrzymał samochód na światłach przy Vine i przez chwilę przyglądał się przechodzącemu przez ulicę człowiekowi-reklamie. Szedł szybkim, mechanicznym krokiem, a jego kolana bez przerwy podbijały w górę tekturowe plansze. Na afiszu było satelitarne zdjęcie Marsa, którego duża część została zakreślona. Poniżej wielkimi literami napisano: „POKUTUJCIE! PAN NA NAS PATRZY!”. Bosch widział to samo zdjęcie na pierwszej stronie brukowca, kiedy stał w kolejce w supermarkecie, tyle że tam twarz miała jakoby należeć do Elvisa.

Światła się zmieniły i ruszył dalej w stronę Western. Pomyślał o Moorze. Poza jednym wieczorem, który przegadali w barze jazzowym niedaleko Hollywood Boulevard, nie miał z nim wiele do czynienia. Kiedy rok temu Harry został przeniesiony z Wydziału Zabójstw do komendy w Hollywood, każdy z tutejszych gliniarzy z wahaniem podał mu rękę, rzucając: „Miło cię poznać”, ale wszyscy się trzymali na dystans. Było to zrozumiałe, skoro wywalono go z Wydziału Zabójstw na żądanie Wydziału Spraw Wewnętrznych, więc nie miał o to pretensji. Moore był jednym z tych, którzy bez słowa mijali go na korytarzu, witając skinieniem głowy. To również było zrozumiałe, bowiem Sekcja Zabójstw, w której pracował Bosch, znajdowała się w biurze detektywów na parterze, a oddział Moore’a, hollywoodzki BANG, czyli Boulevard Anti-Narcotics Group, mieścił się na pierwszym piętrze komendy. Mimo to ten jeden jedyny raz się spotkali. Bosch szukał informacji dotyczących sprawy, nad którą pracował, dla Moore’a zaś była to okazja do strzelenia sobie kilku piw i kieliszków whisky.

Oddział Moore’a miał typową dla Departamentu chwytliwą, wprost wymarzoną dla mediów nazwę, ale w rzeczywistości składał się z zaledwie pięciu gliniarzy. Pracowali w pokoju przerobionym z magazynu i włóczyli się nocą po Bulwarze Hollywoodzkim, ściągając z ulicy każdego z jointem lub czymś lepszym w kieszeni. BANG był oddziałem idącym na ilość, stworzonym po to, by zaaresztować jak najwięcej osób – po to, by szef komendy mógł uzasadnić wniosek o przydzielenie w przyszłorocznym budżecie większej liczby pracowników, sprzętu i – przede wszystkim – godzin nadliczbowych. Nieważne, że biuro prokuratora okręgowego w większości spraw szło na układ i godziło się na wyroki w zawieszeniu, a pozostałe odrzucało. Liczyła się statystyka aresztowań. A gdyby dziennikarz z Kanału 2 albo z lokalnej kolumny „Timesa” chciał się przejechać z nimi którejś nocy i zrobić reportaż o oddziale BANG, to tym lepiej. W każdej komendzie istniały takie „ilościówki”.

Skręcił w Western w kierunku północnym. Przed sobą widział migające żółtoniebieskie światła radiowozów i jasne jak błyskawice reflektory ekip telewizyjnych. W Hollywood taka iluminacja oznaczała zwykle gwałtowny koniec czyjegoś życia albo premierę filmu. Ale on wiedział, że w tej części miasta premiery mają tylko trzynastoletnie prostytutki.

Zatrzymał samochód przy krawężniku o jedną przecznicę od Hideaway i zapalił papierosa. Pewne rzeczy w Hollywood nigdy się nie zmieniają, a jedynie dostają nowe nazwy. To miejsce było ruderą trzydzieści lat temu, kiedy nazywało się El Rio, a i teraz nie wyglądało lepiej. Bosch nigdy nie wchodził do środka, ale wyrósł w Hollywood i zapamiętał ten budynek. Przemieszkiwał w wielu podobnych miejscach z matką, kiedy jeszcze żyła.

Hideaway był motelem w stylu lat czterdziestych, z podwórzem, na które za dnia miły cień rzucało stojące pośrodku drzewo figowe. Nocą czternaście pokoi pogrążonych było w ciemności, w którą wdzierał się tylko blask czerwonego neonu.

Kiedy był chłopcem, a Hideaway nazywał się jeszcze El Rio, cała dzielnica się sypała i nie było tu tylu neonów i nowych, bardziej zadbanych budynków. I ludzi. Wtedy obok motelu stał biurowiec Streamline Moderne, wyglądający jak zacumowany liniowiec oceaniczny. Zwinął żagle dawno temu i dziś mieściło się tu kolejne małe centrum sklepowe.

Patrząc z zaparkowanego samochodu na Hideaway, stwierdził, że w takim miejscu przykro spędzać noc, a jeszcze bardziej przykro umierać. Wysiadł i ruszył w stronę motelu.

W poprzek wejścia na podwórze rozciągnięto żółtą taśmę oznaczającą miejsce zbrodni. Za nią stali policjanci w mundurach. Jasne światła kamer telewizyjnych skupiały się na grupie mężczyzn w garniturach, stojących przy końcu taśmy, gdzie przemawiał jakiś człowiek z błyszczącą, ogoloną czaszką. Kiedy Bosch podszedł bliżej, zrozumiał, że światła oślepiają policjantów, którzy nie widzą nic poza szeregiem dziennikarzy. Szybko pokazał swoją odznakę jednemu z mundurowych, podpisał się na trzymanej przez niego liście osób obecnych na miejscu zbrodni, i przemknął pod taśmą.

Drzwi pokoju numer siedem były otwarte. Z jasno oświetlonego wnętrza dochodził dźwięk harfy elektronicznej, co świadczyło o tym, że sprawę załapał Art Donovan, technik badający miejsca zbrodni, który zawsze nosił ze sobą radio nastawione na The Wave, kanał nadający muzykę New Age. Donovan twierdził, że wnosi ona kojący spokój tam, gdzie ktoś mordował lub umierał.

Harry wszedł do środka, trzymając przy ustach i nosie chusteczkę. Nie pomogło. Smród nieporównywalny z niczym innym zaatakował go, kiedy tylko przekroczył próg. Ujrzał Donovana, który na klęczkach nanosił proszek daktyloskopijny na przełączniki klimatyzatora zamontowanego na ścianie pod jedynym w pokoju oknem.

– Miłej zabawy! – powiedział Donovan. Miał na twarzy maskę używaną przez malarzy, chroniącą go przed smrodem i wdychaniem czarnego proszku. – W łazience.

Bosch rozejrzał się wokół. Musiał się śpieszyć, bo „garnitury” prawdopodobnie każą mu wyjść, gdy tylko odkryją jego obecność. Królewskich rozmiarów łoże było nakryte wyblakłą różową narzutą. Obok stało krzesło, na nim leżała gazeta. Bosch podszedł bliżej i zobaczył, że to „Times” z datą sprzed sześciu dni. Z drugiej strony łóżka zobaczył komodę z lustrem. Na blacie stała popielniczka z wciśniętym w nią wypalonym do połowy papierosem. Były też trzydziestkaósemka w nylonowym futerale, portfel i pudełko na odznakę. Trzy ostatnie przedmioty zostały pokryte czarnym proszkiem do zbierania odcisków. Nie było żadnej kartki, przynajmniej na komodzie.

– Nie ma listu – odezwał się bardziej do siebie niż do Donovana.

– Nie. W łazience też nic. Możesz zerknąć. To znaczy, jeśli nie boisz się stracić świątecznego obiadu.

Harry zajrzał w krótki korytarzyk po lewej stronie łóżka. Drzwi do łazienki były na prawo. Zbliżając się do nich, poczuł nagłą złość. Chyba nie istnieje na świecie taki gliniarz, który choć raz nie pomyślałby o tym, by strzelić sobie w łeb.

Zatrzymał się w progu. Ciało spoczywało na obskurnej podłodze z białych płytek. Leżało oparte plecami o wannę. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się Boschowi w oczy, były buty: szare, z wężowej skóry, z wysokimi obcasami. Moore miał je na sobie tej nocy, kiedy się spotkali i razem pili. Prawy but nadal tkwił na prawej nodze, na znoszonym gumowym obcasie widniał znak producenta, litera „S”. Lewy był zdjęty, stał pionowo przy ścianie. Obnażona stopa, w samej skarpetce, została owinięta w plastikową torbę na dowody rzeczowe. Bosch domyślił się, że skarpetka była kiedyś biała, ale teraz miała szarawy kolor. Kończyna była nieco opuchnięta.

Na podłodze obok drzwi znajdowała się dubeltówka kaliber dwadzieścia. Kolba była rozłupana. Na płytkach leżała długa drzazga. Donovan albo któryś ze śledczych obrysował ją niebieską kredką.

Ponieważ Bosch nie miał czasu się zastanawiać nad tymi faktami, próbował je zapamiętać. Moore był ubrany w dżinsy i bluzę. Ręce leżały luźno po bokach, skóra była szara jak wosk. Palce napęczniały od rozkładu, przedramiona były rozdęte jak u Popeye’a z filmu rysunkowego. Na prawym ramieniu dojrzał zniekształcony tatuaż, uśmiechniętą twarz szatana pod aureolą.

Ciało opadało w kierunku wanny, jakby Moore odchylił głowę w tył, by zanurzyć ją w wannie, może umyć włosy. Jednak Bosch pojął, iż wrażenie to bierze się stąd, że brakuje większej części głowy: została odrzucona siłą wystrzału z dwóch luf. Błękitne płytki obudowujące wannę były poznaczone brązowymi śladami zaschniętej krwi. Niektóre kafelki popękały w miejscach, gdzie uderzył w nie śrut z dubeltówki.

Wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył zastępcę szefa policji. Irvin Irving nie miał na twarzy maski i nie trzymał przy nosie żadnej szmaty.

– Cześć, szefie.

Irving skinął głową i zapytał:

– Co pana tu sprowadza, detektywie?

Bosch zobaczył już dość, by zrekonstruować wydarzenia. Cofnął się za próg, obszedł Irvinga i skierował się do drzwi wejściowych. Irving deptał mu po piętach. Minęli dwóch ludzi z biura koronera, ubranych w jednakowe niebieskie kombinezony. Po wyjściu z pokoju Harry wrzucił chustkę do kosza przyniesionego na miejsce zbrodni przez policjantów. Zapalił papierosa i zauważył, że Irving trzyma w ręku szarą kopertę.

– Złapałem to na krótkofalówce – odezwał się Bosch. – Pomyślałem sobie, że przyjadę, bo dzisiaj jestem na służbie. To mój rejon i należało mnie wezwać.

– To prawda, ale kiedy ustalono, kto jest w pokoju, zdecydowałem natychmiast przekazać sprawę Wydziałowi Zabójstw i Rozbojów. Skontaktował się ze mną kapitan Grupa i podjąłem taką decyzję.

– A więc ustalono już, że to Moore?

– Niezupełnie. – Irving podniósł szarą kopertę. – Przejrzałem akta i wyciągnąłem jego odciski palców. Oczywiście to one będą ostatecznym dowodem. Można też porównać uzębienie – jeśli coś z niego zostało. Jednakże wszystko prowadzi do takiego właśnie wniosku. Ktokolwiek to jest, wpisał się do księgi hotelowej jako Rodrigo Moya. To pseudonim, którego Moore używał w BANG-u. Za motelem zaś stoi zaparkowany mustang, wynajęty na to samo nazwisko. W chwili obecnej raczej nie mamy wątpliwości.

Bosch skinął głową. Miał już do czynienia z Irvingiem wcześniej, kiedy ten był zastępcą szefa operacyjnego Wydziału Spraw Wewnętrznych. Teraz został zastępcą szefa Departamentu Policji Los Angeles, jednym z trzech najważniejszych ludzi w Departamencie, a zakres jego kompetencji poszerzył się o sprawy dotyczące wywiadu i dochodzeń antynarkotykowych oraz wszelkich działań śledczych. Harry przez chwilę zastanawiał się, czy zaryzykować i dopytywać dalej, dlaczego nie dostał wezwania jako pierwszy.

– Powinniście mnie wezwać – powiedział mimo wszystko. – To moja sprawa. Zabraliście ją, zanim ją jeszcze dostałem.

– Cóż, detektywie, miałem prawo ją dać i odebrać, chyba się pan ze mną zgodzi? Niepotrzebnie się pan tak unosi. Wie pan, że Wydział Zabójstw i Rozbojów zajmuje się zgonami wszystkich policjantów. I tak w końcu musiałby pan im to przekazać. Oszczędzamy na czasie. Poza pośpiechem nie ma tu żadnych innych ukrytych powodów. Temu zabitemu policjantowi i jego rodzinie winni jesteśmy, niezależnie od okoliczności śmierci, szybkie i profesjonalne załatwienie sprawy.

Bosch znowu skinął głową i rozejrzał się dookoła. W drzwiach pod neonem zobaczył detektywa z Wydziału Spraw Wewnętrznych o nazwisku Sheehan. Przesłuchiwał sześćdziesięcioletniego mężczyznę, mimo wieczornego chłodu ubranego w koszulkę bez rękawów i żującego ośliniony niedopałek cygara. Kierownik motelu.

– Znał go pan? – zapytał Irving.

– Moore’a? Nie, niezupełnie. To znaczy tak, znałem go. Byliśmy w tej samej komendzie. Przeważnie pracował w nocy, na ulicach. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu…

Nie wiedział, dlaczego w tym momencie zdecydował się skłamać. Zastanowił się, czy Irving wyczuł kłamstwo w jego głosie. Zmienił temat.

– Więc to samobójstwo. Czy powiedział pan o tym dziennikarzom?

– Nie powiedziałem. Owszem, rozmawiałem z dziennikarzami, ale nic nie wspomniałem o tożsamości nieboszczyka. I nie powiem, dopóki nie uzyskamy oficjalnego potwierdzenia. Pan i ja możemy być niemal pewni, że tam leży Calexico Moore, ale im nie udzielę takich informacji, dopóki nie przeprowadzimy wszystkich badań i nie postawimy kropki nad „i” na świadectwie zgonu.

Mocno przycisnął szarą kopertę do uda.

– Właśnie dlatego wyciągnąłem jego akta osobowe. Żeby przyspieszyć sprawę. Odciski pojadą razem z ciałem do koronera. – Irving znów spojrzał w stronę drzwi pokoju. – Ale pan był w środku, detektywie, co pan o tym sądzi?

Harry zastanawiał się przez chwilę: czy ten facet jest naprawdę ciekaw jego opinii, czy tylko go podpuszcza? Do tej pory miał do czynienia z Irvingiem jedynie podczas dochodzenia prowadzonego przez Wydział Spraw Wewnętrznych, gdy ich relacje były nacechowane obopólną wrogością. Zdecydował się zaryzykować.

– Wygląda to tak: siada na podłodze obok wanny, zdejmuje but i pociąga za oba spusty palcem u nogi. To znaczy… zakładam, sądząc po efektach, że wypaliły obie lufy. Pociąga za spusty palcem u nogi, odrzut sprawia, że dubeltówka ląduje na framudze drzwi, odłupując kawałek kolby. Głowa odskakuje w drugą stronę, na ścianę i do wanny. Samobójstwo.

– No i proszę – odparł naczelnik. – Teraz mogę powiedzieć detektywowi Sheehanowi, że się pan zgadza z jego oceną. Zupełnie jakby pan pierwszy otrzymał wezwanie. Nie ma powodu, żeby ktoś czuł się wykluczony.

– Nie o to chodzi, szefie.

– A o co, detektywie? O to, że nie akceptuje pan decyzji i rozkazów Departamentu? Tracę do pana cierpliwość, detektywie. Miałem nadzieję, że już mi się to nigdy nie przydarzy.

Stał zbyt blisko Irvinga, którego anyżkowy oddech wionął mu prosto w twarz. Cofnął się o krok i powiedział:

– Nie ma listu.

– Na razie nie ma. Mamy jeszcze parę rzeczy do sprawdzenia.

„Ciekawe co”, pomyślał Harry. Mieszkanie i biuro Moore’a musiały zostać sprawdzone, kiedy tylko się okazało, że zaginął. Tak samo dom jego żony. Co zostało? Czy Moore mógł posłać komuś wiadomość? Do tej pory dotarłaby już do adresata.

– Kiedy to się stało?

– Mam nadzieję, że dowiemy się tego jutro rano, po sekcji. Ale domyślam się, że zrobił to krótko po tym, jak się tu zameldował. Sześć dni temu. Na pierwszym przesłuchaniu kierownik motelu powiedział, że Moore wprowadził się sześć dni temu i od tej pory nie widziano, by wychodził z pokoju. Pasowałoby to do wyglądu pomieszczenia, stanu zwłok, daty na gazecie.

Sekcja miała się odbyć nazajutrz. Widać, że Irving specjalnie się o to postarał. Zazwyczaj mijały trzy dni, zanim wykonano obdukcję, a przerwa świąteczna jeszcze bardziej opóźniała sprawę.

Zastępca szefa policji jak gdyby odczytał myśli Harry’ego.

– P.o. głównego koronera zgodził się zrobić to jutro rano. Wyjaśniłem, że w mediach będą się mnożyć domysły, nieprzyjemne dla żony zmarłego i dla Departamentu. Zgodził się współpracować. P.o. chce zostać głównym koronerem. Wie, jak ważna jest dobra współpraca.

Bosch nic nie odpowiedział.

– Więc po sekcji będziemy wiedzieć. Ale nikt, łącznie z kierownikiem motelu, nie widział sierżanta Moore’a po tym, jak zameldował się sześć dni temu. Sierżant wyraźnie zaznaczył, że absolutnie nie wolno mu przeszkadzać. Myślę, że zrobił to wkrótce po przyjeździe.

– Więc dlaczego nie znaleziono go wcześniej?

– Zapłacił za miesiąc z góry. Żądał, by mu nie przeszkadzano. W takim miejscu jak to i tak nie proponują codziennych usług pokojówek. Kierownik myślał, że jest alkoholikiem, który albo chce urządzić sobie popijawę, albo wytrzeźwieć. W każdym razie właściciel takiego przybytku nie może być zbyt wybredny. Miesiąc to w sumie sześćset dolarów. Wziął pieniądze i dotrzymał obietnicy. Nikt nie wchodził do pokoju numer siedem, aż do dzisiaj, kiedy jego żona zauważyła, że zeszłej nocy włamano się do mustanga, samochodu pana Moi. Stukali do drzwi, żeby mu powiedzieć o samochodzie, ale nie odpowiadał. Użyli zapasowego klucza. Gdy tylko otworzyli drzwi, zapach powiedział im, co się stało.

Irving dodał, że Moore alias Moya nastawił klimatyzację na najniższą temperaturę, by spowolnić rozkład i zatrzymać smród w pokoju. Na podłodze pod drzwiami rozłożone były mokre ręczniki, by jeszcze bardziej uszczelnić pomieszczenie.

– Nikt nie słyszał strzału? – zapytał Bosch.

– Nic nam o tym nie wiadomo. Żona kierownika jest prawie głucha, a on sam twierdzi, że nic nie słyszał. Mieszkają w ostatnim pokoju po drugiej stronie motelu. Z jednej strony są tu magazyny, a z drugiej znajduje się biurowiec. W nocy wszystko jest zamknięte. Z tyłu ulica. Przeglądamy księgę meldunkową i próbujemy znaleźć gości, którzy mieszkali tu w pierwszych dniach pobytu Moore’a, ale właściciel mówi, że nie wynajmował pokoi sąsiadujących z jego numerem. Obawiał się, że jeśli gość faktycznie zalewa robaka, to może zacząć hałasować. Poza tym to bardzo ruchliwa ulica. Zaraz naprzeciwko znajduje się przystanek autobusowy. Możliwe, że rzeczywiście nikt nic nie usłyszał. A jeśli nawet usłyszał, nie domyślił się, co to takiego.

– Nie rozumiem, po co wynajął pokój na miesiąc – powiedział Bosch po chwili namysłu. – Jeśli chciał ze sobą skończyć, to po co to tak długo ukrywać? Nie mógł tego zrobić i pozwolić, by znaleziono zwłoki?

– Tak, to jest pewien problem – odparł Irving. – Ale może chciał dać czas swojej żonie?

Bosch uniósł brwi. Nadal nie rozumiał.

– Byli w separacji – wyjaśnił naczelnik. – Może nie chciał jej tego robić w czasie świąt?

Harry uznał, że to naciągana teoria, ale na razie nie miał lepszego wytłumaczenia. Nie przychodziły mu też w tej chwili do głowy inne pytania.

– A jak tam, detektywie, pański bark? – Irving zmienił temat, dając znać, że pobyt Boscha na miejscu zbrodni dobiega końca.

– W porządku.

– Słyszałem, że wyjechał pan podczas rekonwalescencji do Meksyku, żeby szlifować hiszpański.

Bosch nie odpowiedział. Nie miał ochoty na pogawędki. Wolałby oznajmić Irvingowi, że nie wierzy w tę historię, mimo wszystkich dowodów, jakie zebrano. Ale ponieważ nie mógł uzasadnić swoich podejrzeń, postanowił milczeć.

Irving kontynuował:

– Zawsze uważałem, że niewielu z naszych policjantów, nie licząc oczywiście Latynosów, podejmuje dostateczne wysiłki, żeby się nauczyć drugiego języka tego miasta. Chciałbym zobaczyć, jak cały Departament…

– Mamy kartkę! – zawołał z pokoju Donovan.

Irving bez słowa zostawił Boscha i skierował się do drzwi. Sheehan wszedł za nim do pokoju razem z „garniturem”, w którym Bosch rozpoznał detektywa z Wydziału Spraw Wewnętrznych o nazwisku Chastain. Harry po chwili wahania wszedł za nimi.

W korytarzyku przy drzwiach łazienki stał jeden z techników od koronera, a wokół niego zgromadzili się pozostali mężczyźni. Bosch żałował, że wyrzucił swoją chustkę. Trzymał w ustach papierosa i głęboko się zaciągał.

– Tylna prawa kieszeń – powiedział technik. – Mimo postępującego rozkładu można ją odczytać. Była dwa razy złożona, więc wewnętrzna powierzchnia jest w miarę czysta.

Irving wycofał się z korytarzyka, trzymając w górze plastikową torebkę na dowody i przyglądając się tkwiącemu w niej małemu kawałkowi papieru. Pozostali stłoczyli się wokół niego. Wszyscy oprócz Boscha.

Papier był szary jak skóra Moore’a. Boschowi wydawało się, że dostrzega na papierze pojedynczą linijkę niebieskiego pisma. Naczelnik spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy.

– Bosch, będzie musiał pan wyjść.

Harry chciał zapytać, co to za wiadomość, ale wiedział, że mu nie powiedzą. Na twarzy Chastaina zobaczył triumfujący uśmieszek.

Zatrzymał się przy żółtej taśmie, by zapalić następnego papierosa. Usłyszał stukanie wysokich obcasów, odwrócił się i zobaczył, że zbliża się do niego blondynka, w której rozpoznał dziennikarkę z Kanału 2. Miała w ręku bezprzewodowy mikrofon, a na twarzy sztuczny uśmiech modelki. Zanim zdążyła się odezwać, rzucił:

– Bez komentarza. Nie prowadzę tej sprawy.

– Czy nie mógłby pan tylko…

– Bez komentarza.

Uśmiech znikł z jej twarzy równie szybko, jak opadające ostrze gilotyny. Odwróciła się ze złością, ale za chwilę jej obcasy znów zastukały głośno, kiedy pobiegła w towarzystwie swojego kamerzysty, by się ustawić do ujęcia, którym rozpocznie relację. Wynoszono zwłoki. Zabłysły światła, sześciu kamerzystów utworzyło szpaler. Dwóch techników od koronera, pchając nosze z przykrytym ciałem, przeszło między nimi i skierowało się w stronę czekającej niebieskiej furgonetki. Harry zauważył, że Irving z ponurą twarzą, sztywno wyprostowany, wlecze się z tyłu – ale nie na tyle daleko, by go nie uchwyciły obiektywy kamer. Mimo wszystko nawet migawkowe pojawienie się w wieczornych wiadomościach jest lepsze niż nic, zwłaszcza dla człowieka mającego chrapkę na stanowisko szefa Departamentu Policji Los Angeles.

Miejsce zbrodni zaczęło pustoszeć. Odjeżdżali dziennikarze, policjanci, cała reszta. Bosch zanurkował pod żółtą taśmę i szukał właśnie Donovana albo Sheehana, kiedy podszedł do niego Irving.

– Detektywie, doszedłem do wniosku, że jest coś, o co chciałbym pana poprosić, a co przyspieszy sprawę. Detektyw Sheehan musi tu skończyć zabezpieczanie miejsca zbrodni, a chcę, żeby ktoś od nas skontaktował się z żoną Moore’a, zanim zrobią to dziennikarze. Czy mógłby pan się zająć zawiadomieniem najbliższej rodziny? Oczywiście nic nie jest pewne, ale chcę, żeby jego żona wiedziała, co się dzieje.

Bosch nie mógł się teraz wycofać. Chciał mieć swój udział w tej sprawie, no to go ma.

– Proszę o adres – powiedział.

Kilka minut później Irving zniknął, a mundurowi zaczęli zwijać żółtą taśmę. Harry zobaczył, że Donovan kieruje się do swojej furgonetki, niosąc zawiniętą w folię dubeltówkę i kilka mniejszych toreb na dowody.

Gdy technik zaczął układać dowody rzeczowe w skrzynce po winie z doliny Napa, Bosch oparł stopę o zderzak furgonetki, by zawiązać sobie but.

– Czego chcesz, Harry? Słyszałem, że to nie twoja sprawa.

– To już nieaktualne. Właśnie przydzielono mnie do śledztwa. Mam zawiadomić najbliższą rodzinę.

– No, to rzeczywiście…

– Bierze się, co dają. Co napisał?

– Kto?

– Moore.

– Słuchaj, Harry, to jest…

– To ty posłuchaj, Donnie. Irving wysłał mnie do rodziny Moore’a. To mnie chyba włącza, co? Chcę tylko wiedzieć, co napisał. Znałem faceta, nie? Nie puszczę tego dalej.

Donovan głęboko westchnął, sięgnął do pudła i zaczął przerzucać torby z dowodami.

– Nie napisał za wiele. Nic szczególnego.

Włączył latarkę i skierował snop światła na torebkę z wiadomością. Była tylko jedna linijka: „Dowiedziałem się, kim jestem”.3

Irving podał mu adres w Canyon Country, prawie godzinę drogi na północ od Hollywood. Bosch pojechał szosą Hollywood Freeway, potem skręcił na Golden State Freeway i wjechał w ciemny wąwóz gór Santa Susanna. Ruch był niewielki. Harry pomyślał, że większość ludzi siedzi w domach, jedząc pieczonego faszerowanego indyka. A potem pomyślał o Calu Moorze, o tym, co zrobił i co po sobie zostawił.

„Dowiedziałem się, kim jestem”.

Nie miał pojęcia, jak rozumieć te słowa, naskrobane przez martwego teraz gliniarza na kawałku papieru wsadzonym do tylnej kieszeni. Spotkał się z Moore’em jeden jedyny raz. Spędził kilka godzin na piciu piwa i whisky z przygnębionym, cynicznym gliną. Nie miał sposobu, by się dowiedzieć, co zaszło od tamtej pory, zrozumieć, jak to się stało, że chroniący Moore’a pancerz przerdzewiał.

Znowu wrócił myślami do spotkania z Moore’em. Odbyło się zaledwie kilka tygodni wcześniej i dotyczyło pewnego śledztwa, ale Harry zorientował się, że Moore ma problemy. Spotkali się we wtorkowy wieczór w Catalina Bar & Grill. Moore był na służbie, ale Catalina znajdowała się tylko dwie przecznice na południe od Sunset Boulevard. Harry czekał na niego przy barze, na końcu sali.

Moore opadł na sąsiedni taboret i zamówił kieliszek whisky i piwo, to samo, które stało na barze przed Boschem. Był ubrany w dżinsy i wypuszczoną na spodnie bluzę – standardowy strój tajniaka z antynarkotykowego. Nie wyglądał na przebierańca. Nogawki dżinsów miał wytarte, rękawy bluzy odcięte. Na jego prawym ramieniu widniała fizjonomia szatana, wytatuowana niebieskim tuszem. Moore był nieogolony i zachowywał się jakoś niepewnie, jak zakładnik uwolniony po długim uwięzieniu i torturach. W tłumie gości Cataliny wyróżniał się jak śmieciarz na weselu. Harry zauważył, że szef BANG-u ma szare buty z wężowej skóry, ulubione obuwie kowbojów z rodeo. Miały zakrzywione do przodu obcasy, dzięki którym można się mocniej zaprzeć przy ściąganiu złapanego na lasso cielaka. Harry wiedział, że gliniarze pracujący na ulicach noszą je w podobnym celu. Pomagały im, kiedy ściągali podejrzanych nafaszerowanych „anielskim proszkiem”.

Z początku palili, pili i prowadzili niezobowiązującą pogawędkę, starając się ustalić łączące ich powiązania i podobieństwa oraz dzielące różnice. Bosch zauważył, że imię Calexico dobrze oddaje mieszane pochodzenie swego właściciela. Moore miał ciemną cerę, włosy czarne jak atrament, wąskie biodra i szerokie ramiona. Klasyczny typ południowca – gdyby nie oczy, zielone jak szmaragdy. W jego głosie nie było nawet śladu meksykańskiego akcentu.

– Jest takie miasto na granicy, zaraz za Mexicali, nazywa się Calexico. Byłeś tam kiedyś?

– Urodziłem się tam. Dlatego właśnie dostałem takie imię.

– Ja tam nie byłem.

– Nie martw się, niewiele straciłeś. Typowe miasteczko na pograniczu. Od czasu do czasu tam jeżdżę.

– Do rodziny?

– Nie, już nie.

Moore dał barmanowi znak, że zamawia następną kolejkę, a potem przypalił papierosa od poprzedniego, który tlił się już przy samym filtrze.

– Zdaje się, że chciałeś o coś zapytać.

– Tak. Mam sprawę.

Przyniesiono drinki. Moore duszkiem opróżnił kieliszek i zamówił następny, zanim barman skończył wypisywać rachunek.

Bosch zaczął mówić o swojej sprawie. Dostał ją kilka tygodni wcześniej i jak dotąd nie zaszedł zbyt daleko. Zwłoki trzydziestoletniego mężczyzny, zidentyfikowanego dzięki odciskom palców jako James Kappalanni z Oahu na Hawajach, porzucono za skrzyżowaniem Hollywood Freeway z Gower Street. Facet został zaduszony grubym drutem z drewnianymi kołkami na obu końcach, które pozwalały łatwiej zacisnąć pętlę na szyi. Czysta, dokładna robota. Twarz Kappalanniego miała szaroniebieski kolor ostrygi. „Niebieski Hawajczyk”, jak go nazwała pełniąca obowiązki głównego koronera, która przeprowadziła sekcję. Do tej pory Bosch dowiedział się z komputerowych akt Departamentu Sprawiedliwości i Krajowego Spisu Popełnionych Zbrodni, że za życia Kappalanni znany był również jako Jimmy Kapps i że miał na koncie przestępstwa narkotykowe, których lista była prawie tak długa jak drut, którym ktoś pozbawił go życia.

– Więc nie zdziwiliśmy się specjalnie, kiedy koroner rozcięła go i znalazła w jego flakach czterdzieści dwie gumy – zakończył.

– Co w nich było?

– Szkło, to nowe hawajskie gówno. Pochodna lodu, jak się dowiedziałem. Pamiętam, jak kilka lat temu lód był nowinką. Ten Jimmy Kapps był kurierem. Wiózł szkło w żołądku, pewnie właśnie wysiadł z samolotu z Honolulu i wpadł na drut. Słyszałem, że to szkło to droga rzecz, a jego rynek jest niezwykle konkurencyjny. Szukam wszelkich informacji na temat tła sprawy, bo nic o tym nie wiem. Nie mam pojęcia, kto mógł załatwić Jimmy’ego Kappsa.

– Kto ci powiedział o szkle?

– Chłopaki od narkotyków w centrali. Nie pomogły zbyt wiele.

– Dlatego że nikt nic nie wie. Powiedzieli ci o czarnym lodzie?

– Trochę. Uważają, że stanowi konkurencję. Pochodzi z Meksyku. To wszystko, co wiem.

Moore rozejrzał się za barmanem. Stał przy drugim końcu baru i zdawał się celowo ich ignorować.

– To stosunkowo nowa rzecz – powiedział Moore. – W zasadzie czarny lód i szkło to jedno i to samo. Identyczny efekt. Szkło pochodzi z Hawajów, a czarny lód z Meksyku. Chyba można go nazwać narkotykiem dwudziestego pierwszego wieku. Gdybym był akwizytorem, to powiedziałbym, że ma wszelkie zalety innych prochów. Jakby ktoś wziął kokę, herę i PCP i złożył je do kupy. Małe silne gówno. Odlatuje się zdrowo, a heroina przedłuża działanie. Na godziny, a nie minuty. Ma też szczyptę PCP, który daje kopa pod koniec przejażdżki. Człowieku, kiedy to się już zadomowi i powstanie większy rynek, będziemy mieć tu kupę włóczących się żywych trupów.

Bosch nic nie odpowiedział. Większość faktów już znał, ale ponieważ Moore się rozgadał, nie chciał mu przerywać. Zapalił papierosa i czekał.

– Zaczęło się na Hawajach – ciągnął Moore. – W Oahu. Robili tam lód. Po prostu zwykły lód, tak to nazwali. Łączyli PCP i kokę. Bardzo popłatne. Potem wzbogacili skład. Dodali heroinę, i to dobrą, białą, prosto z Azji, i nazwali to szkłem. To chyba ich motto, czy coś w tym rodzaju: gładkie jak szkło. Ale w tym interesie nie ma żadnych granic. Istnieją tylko cena i zysk. – Moore uniósł obie dłonie, by zobrazować wagę obu czynników. – Hawajczycy mieli dobry towar, ale były trudności z przewiezieniem go na kontynent. Są frachtowce i samoloty transportowe, jednak te można w dużym stopniu kontrolować. Zostają więc kurierzy, jak ten Kapps, którzy połykają to gówno i przewożą samolotem. Ale nawet to jest trudniejsze, niż się wydaje. Po pierwsze, przewieźć można tylko ograniczoną ilość. Ile miał ten facet, czterdzieści dwie torebki? To jakieś sto gramów. Niewiele, jak na tyle zachodu. Do tego DEA ma swoich ludzi w samolotach, na lotniskach, szukają takich facetów jak Kapps. Nazywają ich „gumiakami”. Można ich poznać po wyglądzie: pocą się, ale mają suche wargi i oblizują usta, bo tak działa środek przeciwko biegunce. Meksykanie mają dużo łatwiej. Atutem jest ich położenie geograficzne. Na ponad trzech tysiącach kilometrów granicy nie ma żadnych kontroli. Podobno gliny przechwytują jeden kilogram koki na każde dziesięć, które im umyka. Jeśli chodzi o czarny lód, to nie zatrzymali na granicy ani grama.

Moore przerwał, żeby zapalić papierosa. Bosch zauważył, że trzęsie mu się ręka trzymająca zapałkę.

– Meksykanie po prostu wykradli im recepturę i zaczęli kopiować ich towar. Tylko że używają brązowej heroiny własnej produkcji. To kleiste gówno ma mnóstwo zanieczyszczeń i zmienia kolor substancji na czarny. Dlatego właśnie zaczęli nazywać to czarnym lodem. Robią go taniej, przewożą taniej i taniej sprzedają. Prawie wyparli Hawajczyków z interesu.

Zdawało się, że Moore na tym zakończył.

– Słyszałeś, żeby Meksykanie próbowali opanować rynek, likwidując hawajskich przewoźników? – zapytał Harry.

– Nie, przynajmniej nie tu. Musisz pamiętać, że Meksykanie wytwarzają to gówno, ale sami nie sprzedają go na ulicach. Istnieje wiele szczebli tej drabiny.

– Ale mimo to muszą mieć decydujący głos.

– Tak, to prawda.

– Więc kto załatwił Jimmy’ego Kappsa?

– Nie mam pojęcia.

– Czy twój oddział zatrzymał kiedyś jakiegoś dilera handlującego czarnym lodem?

– Kilku białych chłopców stojących na najniższych szczeblach drabiny. Handlarze z Bulwaru to zazwyczaj biali, łatwiej im robić interesy. Dostają towar od Meksykanów i od gangów z Ameryki Południowej, więc nasi zatrzymani pewnie niewiele by ci pomogli.

Uderzył kilka razy pustym kuflem o blat, aż barman spojrzał w jego stronę. Zamówił następną kolejkę.

– Muszę sięgnąć po tej drabinie wyżej. Pomożesz mi? Nic na ten temat nie wiem, a sprawa ciągnie się już trzy tygodnie. Albo coś znajdę, albo to rzucę i zajmę się czymś innym.

Moore patrzył prosto przed siebie, na butelki ustawione w rządku na tylnej ścianie baru.

– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał. – Ale musisz pamiętać, że nie marnujemy czasu na czarny lód. Koka, PCP, czasami trawa, z tym mamy do czynienia dzień w dzień. Idziemy na ilość. Ale pogadam ze znajomym z DEA.

Bosch spojrzał na zegarek. „Dochodzi północ, czas już kończyć”, pomyślał. Patrzył, jak Moore zapala papierosa, choć poprzedni nadal się żarzył odłożony na wypełnionej po brzegi popielniczce. Harry miał jeszcze przed sobą pełen kufel piwa i kieliszek, ale wstał i zaczął szukać w kieszeni pieniędzy.

– Dzięki – powiedział. – Zobacz, co możesz zrobić, i daj mi znać.

– Jasne – odparł Moore, a po chwili rzucił: – Ej, Bosch!

– Co?

– Słyszałem o tobie. No wiesz… o tym, co się mówi w komendzie. Wiem, że byłeś w gównie. Czy miałeś kiedykolwiek do czynienia z „garniturem” o nazwisku Chastain?

John Chastain był jednym z najlepszych detektywów Wydziału Spraw Wewnętrznych. W wydziale skargi klasyfikowano jako uznane, nieuznane i nieuzasadnione. Chastain miał przezwisko „Uznany”.

– Słyszałem o nim – powiedział Bosch. – Ma trójkę, kieruje sekcją.

– Tak, wiem, że jest detektywem trzeciego stopnia. Cholera, każdy to wie. Chodzi mi o to, czy on… Czy to jeden z tych, którzy cię załatwili?

– Nie, to był ktoś inny.

Moore skinął głową. Sięgnął i podniósł kieliszek, który stał przed Boschem. Opróżnił go i powiedział:

– Czy Chastain jest dobry w tym, co robi? Czy jest po prostu kolejnym „garniturem” z wyświeconym tyłkiem?

– To chyba zależy od tego, co rozumiesz przez „dobry”. Ale nie wydaje mi się, by którykolwiek z nich był dobry. W takiej robocie nie można być dobrym. Ale daj im tylko okazję, a załatwią cię i żywcem zakopią.

Bosch miał ochotę spytać, o co Moore’owi chodzi, ale nie chciał się wtrącać. Postanowił trzymać się od tego z daleka.

– Jeśli mają na ciebie haka – poradził – to nie możesz zbyt wiele zrobić. Zadzwoń do związku i weź sobie adwokata. Zrób, co ci każe, i nie mów „garniturom” nic, czego nie musisz.

Moore jeszcze raz skinął w milczeniu głową. Harry położył na bar dwa dwudziestodolarowe banknoty. Obliczył, że powinny wystarczyć na rachunek, a nawet zostanie coś dla barmana. Potem wyszedł.

Nigdy więcej nie zobaczył Moore’a.

Bosch skręcił na Antelope Valley Freeway i skierował się na północny wschód. Na wiadukcie Sand Canyon spojrzał na autostradę i zobaczył białą furgonetkę telewizyjną zmierzającą na południe. Na boku miała wymalowaną dużą dziewiątkę. Znaczyło to, że żona Moore’a będzie już wiedzieć, gdy do niej dotrze. Poczuł wyrzuty sumienia połączone z ulgą, że nie będzie tym, który przekaże jej smutną wiadomość.

W tym momencie przypomniał sobie, że nie zna imienia wdowy. Irving dał mu tylko adres, założywszy najwyraźniej, że Bosch wie, jak się nazywa żona Moore’a. Wjeżdżając na Sierra Highway, spróbował sobie przypomnieć artykuły prasowe, które przeczytał w ciągu ostatniego tygodnia. Wymieniano tam jej imię.

Miał jednak pustkę w głowie. Pamiętał, że jest nauczycielką – zdaje się, że uczyła angielskiego w szkole średniej w Valley. Przypomniał sobie też, że Moore’owie nie mieli dzieci i od kilku miesięcy żyli w separacji. Ale jej imię wyleciało mu z głowy.

Skręcił w Del Prado i jechał powoli, obserwując numery namalowane na krawężniku. W końcu zatrzymał samochód naprzeciwko budynku, który kiedyś był domem Cala Moore’a.

Typowy dom w stylu farmerskim, powielanym całymi setkami w nowych osiedlach, których mieszkańcy co rano wypełniali po brzegi autostrady. Wyglądał na całkiem spory, miał pewnie ze cztery sypialnie. Harry pomyślał, że to dziwne jak na dom bezdzietnego małżeństwa. Może kiedyś mieli jakieś plany.

Lampa nad drzwiami wejściowymi była wyłączona. Nikogo nie oczekiwano, nikt nie był tu mile widziany. Gdy Bosch w świetle księżyca popatrzył na trawnik przed domem, pomyślał, że już przynajmniej miesiąc temu należało mu się strzyżenie. Wysoka trawa otaczała wkopany przy chodniku palik z białą tabliczką Ritenbaugh Realty, biura pośredniczącego w handlu nieruchomościami.

Na podjeździe nie dostrzegł samochodów. Drzwi garażu były zamknięte, dwa okienka przypominały ciemne, puste oczodoły. Zza małego zasłoniętego okna obok drzwi frontowych padał pojedynczy snop przyćmionego światła. „Ciekawe, jaka ona jest, czy poczuje wyrzuty sumienia czy raczej gniew?”, zastanowił się Harry. „A może jedno i drugie?”

Rzucił papierosa na jezdnię i wysiadł z samochodu. Skierował się w stronę drzwi, mijając smutno wyglądający napis „Na sprzedaż”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: