Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas odkupienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Czas odkupienia - ebook

Berlin 2039, miasto z przeszłością...
ale bez przyszłości...


Kiedyś stolica Europy, dziś radioaktywny trup.
Gdy na Unter den Linden i Alexanderplatz polują mutanty, tylko nielicznym starcza odwagi, by przemierzać ulice tej jednej z największych metropolii.
Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w podziemiach. Istnieją ludzie, których nieopuszczają sny o potędze. Chcąc dopiąć swego, idą po trupach innych.
Są gorsi od krwiożerczych bestii, bo dla nich liczy się tylko jeden cel – władza.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-60-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Siła wyższa

U stóp Mat­thia­sa le­żał bóg. I nie była to ja­kaś abs­trak­cyj­na isto­ta, o któ­rej nie­raz sły­szał. Ten bóg był kon­kret­ny. Mdłe świa­tło la­tar­ki wy­do­by­wa­ło z pół­mro­ku za­rys tre­fio­nej bro­dy, cia­ło be­stii, skrzy­dła i pa­zu­ry. W su­mie nic nad­zwy­czaj­ne­go.

Mat­thias spo­ty­kał groź­niej­sze stwo­ry. W ze­szłym ty­go­dniu nad ki­ku­tem wie­ży na Ale­xan­der­platz krą­żył praw­dzi­wy smok. Mat­thias wi­dział go tyl­ko przez chwi­lę, gdy prze­my­kał w stro­nę daw­ne­go ra­tu­sza, pró­bu­jąc ujść sfo­rze zdzi­cza­łych psów. Wy­strze­lał cały ma­ga­zy­nek w trzy prę­go­wa­ne by­dla­ki, a one wciąż kła­pa­ły zę­ba­mi i dar­ły be­ton pa­zu­ra­mi, za­nim w koń­cu zde­chły. Jesz­cze je­den taki po­je­dy­nek i zo­stał­by bez amu­ni­cji. Wła­śnie wte­dy doj­rzał smo­ka, jak go na­zy­wa­li po­mię­dzy sobą. Ga­dzi­na była wy­jąt­ko­wo wy­ro­śnię­ta. Mie­rzy­ła do­brze po­nad pięć me­trów od łba do po­kry­te­go łu­ska­mi i zwień­czo­ne­go gro­tem ogo­na. Bło­nia­ste skrzy­dła roz­pi­na­ła na co naj­mniej czte­ry me­try. Ist­ny kosz­mar. Sły­szał o ta­kich w dzie­ciń­stwie, ale na pew­no ni­g­dy nie spo­dzie­wał się zo­ba­czyć go na wła­sne oczy. Tym ra­zem miał szczę­ście, że do­strzegł po­two­ra, za­nim ten za­uwa­żył jego, a może smok wo­lał wy­pa­try­wać zdo­by­czy na otwar­tej prze­strze­ni, nie wśród ruin, gdzie jego roz­mia­ry ra­czej prze­szka­dza­ły w po­lo­wa­niu.

Nie­mniej za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy obu stwo­ra­mi spro­wa­dza­ła się do jed­ne­go: tam­ten był żywy, a ten tu­taj mar­twy, no i z ka­mie­nia.

Mat­thias kop­nął po­kru­szo­ną rzeź­bę, zu­peł­nie ir­ra­cjo­nal­nie, ot tak, dla wła­snej sa­tys­fak­cji. Wie­dział, że to kom­plet­nie bez sen­su, ale nie po­tra­fił od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści, na­wet ta­kiej nie­wiel­kiej i nic nie­zna­czą­cej.

Zro­bił to bez szcze­gól­nej zło­ści, lecz i tak głu­che echo ro­ze­szło się po sali i dud­niąc, wró­ci­ło z ko­ry­ta­rza. Za­nie­po­ko­jo­ny ro­zej­rzał się do­oko­ła. Wszę­dzie pa­no­wa­ła taka sama ci­sza jak wcze­śniej, lecz po­czuł wy­raź­nie, że w sa­lach peł­nych po­kru­szo­nych an­tycz­nych dzieł sztu­ki obu­dził ja­kieś zło, któ­re bę­dzie go prze­śla­do­wać. Po­ża­ło­wał nie­for­tun­ne­go kop­nia­ka. W ogó­le nie­po­trzeb­nie tu przy­szedł. Musi ru­szać da­lej. Czas ucie­kał, a on nie mógł so­bie po­zwo­lić na zbyt dłu­gie prze­by­wa­nie w jed­nym miej­scu.

Ru­szył przed sie­bie, ostroż­nie sta­wia­jąc kro­ki, na­pię­ty – i omal nie strze­lił, gdy na wprost nie­go z ciem­no­ści wy­sko­czy­ło kosz­mar­nie wy­krzy­wio­ne ob­li­cze. Opa­no­wał się ol­brzy­mim wy­sił­kiem woli. To nie be­stia cza­ją­ca się, by go po­żreć, tyl­ko na­stęp­na rzeź­ba, na któ­rej czas za­tarł już nie­któ­re szcze­gó­ły i trud­no było dojść, ja­kie­go to czwo­ro­no­ga przed­sta­wia­ła. Mat­thias nie miał po­ję­cia, kogo lub co czci­li sta­ro­żyt­ni. Może oni sami też nie wie­dzie­li, a te fan­ta­sma­go­rie mia­ły im je­dy­nie ubar­wić nud­ne ży­cie. Cie­ka­we, czy za­do­wo­li­ła­by ich ta me­na­że­ria, któ­ra obec­nie pu­sto­szy jego mia­sto.

Nie­po­trzeb­nie za­pusz­czał się tak da­le­ko. Od bez­piecz­ne­go schro­nie­nia na dwor­cu Frie­drich­stra­ße dzie­lił Mat­thia­sa ład­ny ka­wa­łek dro­gi. Po­wi­nien się po­spie­szyć, bo ina­czej zo­sta­nie w Per­ga­mon Mu­seum na za­wsze. Czas dzia­ła­nia fil­trów już się koń­czył.

Kom­bi­ne­zon prze­ciw­che­micz­ny krę­po­wał ru­chy. Nie cier­piał się w nim po­ru­szać. Po paru mi­nu­tach ubra­nie ro­bi­ło się wil­got­ne, a wiel­kie pla­my potu na ple­cach, w kro­ku i pod pa­cha­mi draż­ni­ły skó­rę. To jesz­cze nie było naj­gor­sze. Do­pie­ro kie­dy struż­ki potu za­czę­ły spły­wać po twa­rzy, a on nie mógł się po­dra­pać z po­wo­du ma­ski prze­ciw­ga­zo­wej – do­sta­wał sza­łu. Na­wet zmia­na fil­tra na nowy nie­wie­le po­ma­ga­ła. Zresz­tą fil­trów i po­chła­nia­czy było nie­wie­le. Daw­ne za­pa­sy roz­cho­dzi­ły się na­tych­miast wśród do­świad­czo­nych stal­ke­rów, a on był w sta­nie zdo­być tyl­ko nędz­ne reszt­ki, naj­czę­ściej fil­try re­ge­ne­ro­wa­ne w pod­ziem­nych warsz­ta­tach. Wy­star­cza­ły naj­wy­żej na po­ło­wę tego cza­su co nowe, a ja­kość ich dzia­ła­nia po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. Z po­chła­nia­czy mu­siał zre­zy­gno­wać i po pro­stu nie za­pusz­czał się w zbyt nie­bez­piecz­ne miej­sca.

Trze­ba to po­wie­dzieć otwar­cie – nie chciał tu być. Wy­cho­dze­nie na ze­wnątrz, do tego świa­ta, któ­re­go wciąż nie znał i nie ro­zu­miał, przy­pra­wia­ło Mat­thia­sa o trwo­gę. Nie chciał na­wet my­śleć, co go może tu cze­kać. Wie­dział, że któ­re­goś dnia pew­nie nie wró­ci, a mimo to…

Ock­nął się z za­my­śle­nia i ru­szył przed sie­bie, nie zdej­mu­jąc pal­ca ze spu­stu au­to­ma­tu.

Ob­chód sal nie przy­niósł ni­cze­go oprócz bólu nóg i grzbie­tu. W koń­cu do­brnął do wiel­kiej sali, gdzie ka­mien­ne scho­dy pro­wa­dzi­ły do nie­ba. Po obu stro­nach pła­sko­rzeź­by, na któ­rych czas za­tarł pre­cy­zyj­ny ryt ar­ty­sty. Pod sto­pa­mi chrzę­ści­ło szkło. Szkla­ny su­fit roz­padł się na ty­sią­ce ka­wał­ków. Przez dziu­ry wi­dział oło­wia­ne nie­bo i prze­ta­cza­ją­ce się bu­rzo­we chmu­ry.

Naj­chęt­niej splu­nął­by na to wszyst­ko, lecz ma­ska unie­moż­li­wia­ła na­wet taki od­ruch.

Spraw­dził czas. Po­zo­sta­ło mu czter­dzie­ści mi­nut i co naj­mniej trzy prze­czni­ce do przej­ścia. Zdą­ży, o ile nie na­tknie się na żad­ną prze­szko­dę. W nie­któ­rych miej­scach, gdzie gruz unie­moż­li­wiał przej­ście, na­le­ża­ło nad­ro­bić dro­gi. To aku­rat nie pro­blem. Go­rzej, jak przy­plą­cze się ja­kiś po­twór.

Zo­stał mu w za­pa­sie ostat­ni ma­ga­zy­nek, trzy­dzie­ści na­bo­jów, i to, co miał na so­bie. To cały jego ma­ją­tek, nie miał nic wię­cej.

Ru­szył zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stro­nę wyj­ścia. Po­wi­nien za­ra­biać, a nie mar­no­wać czas na sen­ty­men­tal­ne wy­ciecz­ki. Ta tkli­wość była prze­kleń­stwem Mat­thia­sa. Po­tra­fił roz­czu­lić się w naj­mniej od­po­wied­niej chwi­li, wy­star­czy­ło, by ktoś za­czął opo­wia­dać hi­sto­rię z daw­nych lat, a jemu łzy cie­kły po po­licz­kach. Nie tak za­cho­wu­je się stal­ker.

Uważ­nie ro­zej­rzał się po wiel­kim holu. W głę­bo­kich cie­niach i za­ka­mar­kach lu­bi­ły się kryć fe­ni­dy – stwo­ry nie­wiel­kie, lecz o ostrych kłach, któ­ry­mi roz­ry­wa­ły pa­dli­nę. Lu­dzi ra­czej nie ata­ko­wa­ły, choć głod­ne, w sta­dzie i przy­par­te do muru na pew­no będą ką­sać. Ich miau­cze­nie po­dob­ne do pła­czu dziec­ka ła­two mo­gło zwieść, a wte­dy mar­ny los wę­drow­cy, któ­ry zszedł z wy­zna­czo­ne­go szla­ku i za­głę­bił się w nie­zna­ne.

Wie­lu utrzy­my­wa­ło, że fe­ni­dy po­cho­dzą od do­mo­wych ko­tów, ulu­bień­ców daw­nych ber­liń­czy­ków. Mat­thia­so­wi nie chcia­ło się w to wie­rzyć. Z ewen­tu­al­ny­mi przod­ka­mi łą­czy­ła je tyl­ko mięk­ka pło­wa sierść i dłu­gi ogon. Pysk na­to­miast mia­ły wy­dłu­żo­ny, zu­peł­nie psi. Lata przy­spie­szo­nej ewo­lu­cji w opu­sto­sza­łym świe­cie po za­gła­dzie wy­ostrzy­ły im jesz­cze wzrok i węch. Na szczę­ście po­zo­sta­ły na tyle małe, że nie za­gra­ża­ły lu­dziom. Co in­ne­go więk­sze od nich ca­ni­dy, któ­rych sfo­ry włó­czy­ły się po opu­sto­sza­łych uli­cach.

Tym ra­zem nie do­strzegł ni­cze­go po­dej­rza­ne­go. Już śmie­lej po­dą­żył przed sie­bie. Ostroż­nie prze­kro­czył reszt­ki wy­wa­lo­nych do środ­ka drzwi, uwa­ża­jąc przy tym, aby ostre ka­wał­ki szkła nie prze­bi­ły kom­bi­ne­zo­nu. Te­raz na­oko­ło, tuż przy mu­rze, byle nie wy­cho­dzić bez ko­niecz­no­ści na otwar­tą prze­strzeń, gdzie wie­le par oczu przy­glą­da się wszyst­kie­mu, co żywe, i za­wsze, bez wy­jąt­ku, są to wro­gie spoj­rze­nia.

Ode­tchnął głę­biej. Po­su­wał się po­wo­li, roz­glą­da­jąc się uważ­nie w pra­wo i w lewo, aż do­kład­nie przyj­rzał się naj­bliż­sze­mu oto­cze­niu. W dal­szym cią­gu nic po­dej­rza­ne­go. Już śmie­lej po­dą­żył za­pla­no­wa­ną tra­są. Nie chciał biec – ta­kie za­cho­wa­nie ścią­ga kło­po­ty. Każ­dy dra­pież­nik do­strze­że w nim po­ten­cjal­ną ofia­rę, a Mat­thias nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go chciał żyć. Co praw­da, nędz­na to była eg­zy­sten­cja, jed­nak in­nej nie znał.

Prze­szedł skra­jem nie­wiel­kie­go skwe­ru, te­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ją­ce­go dżun­glę, i zna­lazł się w be­to­no­wo-ka­mien­nym ka­nio­nie uli­cy. Jej na­zwy nie pa­mię­tał. Wio­dła pro­sto, a na jej koń­cu znaj­do­wa­ło się bez­piecz­ne schro­nie­nie, i to było naj­waż­niej­sze. Tym ra­zem wiel­kie ka­wa­ły gru­zu ta­ra­so­wa­ły przej­ście i nie po­zwa­la­ły iść przy ścia­nie, zo­sta­wiw­szy je­dy­nie śro­dek jezd­ni. Kal­ku­lo­wał ry­zy­ko. Mi­nu­ty upły­wa­ły, a on wciąż nie wie­dział, co ma zro­bić. W koń­cu się zde­cy­do­wał, za­klął i już nie na­my­śla­jąc się dłu­żej, za­czął skra­dać.

W uszach wy­raź­nie sły­szał wła­sny od­dech, świst fil­tro­wa­ne­go po­wie­trza nie przy­po­mi­nał ni­cze­go ludz­kie­go.

Ża­ło­wał dnia, w któ­rym dał się na­mó­wić na pierw­sze wyj­ście na po­wierzch­nię, cho­ciaż obec­nie było to już bez więk­sze­go zna­cze­nia. Świat był taki, jaki był, tak­że bez jego udzia­łu, a pew­nych de­cy­zji się nie cof­nie.

Pod twar­dy­mi po­de­szwa­mi woj­sko­wych ka­ma­szy za­chrzę­ści­ła tra­wa. Srebr­no po­ły­sku­ją­ce źdźbła roz­sa­dza­ły prze­strzeń po­mię­dzy pły­ta­mi chod­ni­ko­wy­mi i w nie­któ­rych miej­scach wy­bu­ja­ły już na pół me­tra wzwyż, a na­wet wy­żej. Cała lewa stro­na uli­cy wy­da­wa­ła się po­ro­śnię­ta ży­wym ko­bier­cem. Nie przy­po­mi­nał so­bie, by ro­sły tu wcze­śniej. Może po­je­dyn­cze pędy, ale nie całe kępy, łą­czą­ce się w za­dzi­wia­ją­ce, szem­rzą­ce łany. Gdy sta­nął, do­biegł go szum trą­ca­nych me­ta­lo­wych bla­szek. Sre­brzy­sty ko­bie­rzec po­ru­szał się, przy­zy­wał i wo­łał o piesz­czo­tę. Na wszel­ki wy­pa­dek Mat­thias ob­szedł go łu­kiem. Co­kol­wiek to było, sta­no­wi­ło za­gro­że­nie.

Po­pra­wił ta­śmy ple­ca­ka, wrzy­na­ją­ce mu się w ra­mio­na, i zer­k­nął za sie­bie. Nie­je­den z mniej do­świad­czo­nych zwia­dow­ców sku­piał się na tym, co przed nim, za­po­mi­na­jąc o osło­nie wła­snych ple­ców – i zgi­nął w tak idio­tycz­ny spo­sób.

W po­rząd­ku, na ra­zie wszyst­ko gra­ło. Przy­śpie­szył. Zo­stał kwa­drans, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia mi­nut.

Do­tarł do pierw­szej prze­czni­cy. Ro­zej­rzał się w pra­wo i w lewo. Lufa G36 wo­dzi­ła za jego wzro­kiem. Na­gle za­uwa­żył ja­kiś ruch w pod­cie­niach bu­dyn­ku u zbie­gu ulic prze­czni­cę da­lej. Zło­żył się do strza­łu i po­szu­kał tego miej­sca przez ce­low­nik ko­li­ma­to­ro­wy. Na szczę­ście to tyl­ko ja­kiś ka­wa­łek płach­ty ło­po­tał na wie­trze.

Na wi­zje­rze ma­ski osiadł sza­ry pła­tek śnie­gu, po­tem dru­gi, trze­ci i na­stęp­ne. Starł je nie­cier­pli­wym ru­chem. Po­zo­sta­ły draż­nią­ce smu­gi. Może to nie śnieg, tyl­ko pył albo ja­kieś inne pa­skudz­two? Kli­mat i pory roku nie mia­ły z tym nic wspól­ne­go. Po­dob­no był li­piec, wsze­la­ko na ze­wnątrz przez więk­szość roku pa­no­wa­ła jed­na aura – pa­skud­na, po­chmur­na, wietrz­na i bu­rzo­wa. Mó­wio­no o tym nu­kle­ar­na zima i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że kie­dy­kol­wiek mi­nie.

On się nad tym nie za­sta­na­wiał. Wy­cho­dził, bo mu­siał. W in­nym przy­pad­ku resz­tę ży­cia spę­dził­by w tu­ne­lach pod mia­stem.

Wła­śnie od­wra­cał gło­wę od od­le­głe­go celu, gdy ką­tem oka doj­rzał nie­wy­raź­ny błysk. Przez jed­no ude­rze­nie ser­ca stał nie­ru­cho­mo jak słup soli. Do­pie­ro wy­ćwi­czo­ne na­wy­ki spra­wi­ły, że po­now­nie przy­brał po­zy­cje strze­lec­ką: lewa noga z przo­du, kol­ba moc­no przy ra­mie­niu i mak­sy­mal­na kon­cen­tra­cja.

Świa­teł­ko jak na złość zni­kło.

Prze­su­nął lufę bar­dziej w lewo, ob­li­zu­jąc ję­zy­kiem spierzch­nię­te usta. Nic. Te­raz na pra­wo. Góra, dół. Do­stał zwi­dów? W mro­ku nie do­strzegł ni­cze­go.

Ostroż­ne zro­bił krok do przo­du, jak do­brze nie spraw­dzi, a od­wró­ci się ple­ca­mi, może być po nim.

Gdzie się cho­wasz, by­dla­ku? Już ja cię znaj­dę, a wte­dy…

Wła­śnie, co?

Nie po­wi­nien za­pusz­czać się tu sam. W to­wa­rzy­stwie za­wsze raź­niej żyć i umie­rać. Wła­ści­wie nic nie sta­ło na prze­szko­dzie, by po­wo­lut­ku się wy­co­fać. Już był go­tów to zro­bić, gdy…

Za­mknął oczy i otwo­rzył je po­now­nie. Zu­peł­nie nie­da­le­ko po­kru­szo­ny be­ton i as­falt ja­śnia­ły nie­ziem­skim bla­skiem. Może na­le­ża­ło po­wie­dzieć, że pod­ło­że fos­fo­ry­zo­wa­ło zie­lon­ka­wą po­świa­tą. Ob­raz zu­peł­nie ma­gicz­ny. Cze­goś po­dob­ne­go w ży­ciu nie wi­dział.

Prze­stał ce­lo­wać i już zu­peł­nie śmia­ło po­szedł do przo­du. Naj­pierw ma­gicz­na tra­wa, a te­raz to.

Gdy był już cał­kiem bli­sko, przy­kuc­nął. To nic in­ne­go jak mech i tro­chę po­ro­stów, a może i pleśń. Nic nie­zwy­kłe­go – oprócz tej fos­fo­ry­zu­ją­cej zie­le­ni.

Nie był tak głu­pi, żeby w to wcho­dzić. Cho­le­ra wie, co to jest. Sły­szał już nie­jed­ną hi­sto­rię o dzi­wach zmu­to­wa­nej przy­ro­dy na po­wierzch­ni i na­zbyt pew­nych sie­bie lu­dziach. Wo­lał przyj­rzeć się z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, więc sta­nął kil­ka cen­ty­me­trów od ro­ślin.

W koń­cu zwy­cię­żył w nim roz­są­dek przy­na­gla­ją­cy do dal­sze­go mar­szu. Wstał i prze­su­nął do tyłu prze­rzu­co­ną przez szy­ję ta­śmę au­to­ma­tu. Jak oce­niał, ziel­sko po­ra­sta­ło co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych te­re­nu i praw­do­po­dob­nie nie było to wszyst­ko, bo­wiem scho­dy i od­sło­nię­te czę­ści piw­nic zruj­no­wa­nej ka­mie­ni­cy zda­wa­ły się pul­so­wać tym sa­mym nie­zdro­wym ko­lo­rem. Cały ten kwar­tał był ja­kiś dziw­ny. Bu­dził fa­scy­na­cję, a za­ra­zem prze­ra­żał.

Od­głos z pra­wej spra­wił, że Mat­thias za­marł z prze­ra­że­nia. Dłoń za­ci­snę­ła się na rę­ko­je­ści bro­ni. Wra­ki sa­mo­cho­dów za­sła­nia­ły wi­dok, nie­mniej wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać.

Hie­no­po­dob­ny ca­nid szcze­rzył kły nie da­lej jak dwa­dzie­ścia me­trów od nie­go. Mat­thias był pe­wien, że to prze­wod­nik sta­da. Szpi­cza­ste uszy i na­stro­szo­na sierść na grzbie­cie, ster­czą­ce że­bra, dłu­gi ogon bi­ją­cy nie­spo­koj­nie na obie stro­ny. To by­dlę było wiel­kie, od py­ska do koń­ca ogo­na ja­kieś dwa me­try. Ca­ni­dy prze­miesz­cza­ły się bły­ska­wicz­nie, a do tego po­lo­wa­ły w sta­dzie. Ten wła­śnie zwo­ły­wał sfo­rę.

Te­raz albo ni­g­dy.

Mat­thias na­brał po­wie­trza do płuc i po­wo­li je wy­pu­ścił, le­d­wo pa­nu­jąc nad ner­wa­mi. Pod­niósł ka­ra­bi­nek po­wo­li i omal się nie spóź­nił. Po­twór wy­czuł nie­bez­pie­czeń­stwo i już szy­ko­wał się do sko­ku. Tyl­ne łapy na­pię­ły się, a ciel­sko wy­gię­ło w iście cyr­ko­wym łuku.

Spust był le­d­wo wy­czu­wal­ny pod pal­cem, choć Mat­thias już daw­no od­pi­ło­wał ka­błąk, bo­wiem nie­raz prze­szka­dzał strze­lać w rę­ka­wi­cach, co mo­gło kosz­to­wać ży­cie.

Trzy strza­ły prze­szy­ły po­wie­trze. Tra­fił raz, choć nie śmier­tel­nie. Po­cisk strza­skał pra­wą przed­nią łapę. Gdy­by nie to, przy ko­lej­nym su­sie ca­nid zna­la­zł­by się tuż przy nim. Przy po­praw­ce pra­wie spa­ni­ko­wał. Dał krok do tyłu i wlazł w to prze­klę­te świń­stwo, ale już nic na to nie mógł po­ra­dzić. Może go nie ze­żre.

Tym ra­zem se­ria do­szła celu. Pierw­szy po­cisk ugo­dził w klat­kę pier­sio­wą, dru­gi w gar­dło, a trze­ci roz­trza­skał łeb. Nim mu­tant sko­nał, czoł­gał się jesz­cze chwi­lę, pa­zu­ra­mi drąc be­ton, aż za­legł dwa me­try od czło­wie­ka.

Mat­thias ze stra­chu po­now­nie się cof­nął. Pod sto­pa­mi coś za­chrzę­ści­ło. Spoj­rzał w dół. Stał w świe­cą­cym ziel­sku, z któ­re­go pył po­kry­wał co naj­mniej do ko­stek tka­ni­nę opi­na­ją­cą buty. Prze­stra­szył się tak samo jak wte­dy, gdy ca­nid wpa­try­wał się w nie­go wście­kłym wzro­kiem.

Nie­po­trzeb­nie w ogó­le się za­trzy­mał, zmar­no­wał cen­ne mi­nu­ty, a na do­da­tek wy­sta­wił się na śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Je­dy­ne, co mu po­zo­sta­ło, to dy­na­micz­ny od­wrót.

Za­czął biec, co chwi­la oglą­da­jąc się do tyłu. Od sta­cji Frie­drich­stra­ße dzie­li­ło go ja­kieś czte­ry­sta me­trów. Wy­star­czy, by zgi­nąć.

Pot szyb­ko za­czął za­le­wać mu oczy i zno­wu nie mógł go ze­trzeć. Ro­sła w nim bez­sil­na wście­kłość.

Stop.

Zwrot i przej­rze­nie sy­tu­acji. Dwa ko­lej­ne ca­ni­dy wy­ło­ni­ły się z mro­ku. Nie tak wiel­kie jak przy­wód­ca sfo­ry, ale też duże. Naj­pierw ten bli­żej. Su­chy dźwięk wy­strza­łu wsiąkł w ci­szę oko­li­cy. Zwierz prze­le­ciał przez grzbiet i znie­ru­cho­miał. Te­raz dru­gi. Już wi­dział sza­re ciel­sko w ce­low­ni­ku. Pa­lec mu­snął spust, gdy be­stia wie­dzio­na szó­stym zmy­słem na­gle zmie­ni­ła kie­ru­nek bie­gu. Po­ru­sza­ła się tak szyb­ko, że Mat­thias nie był w sta­nie do­kład­nie wy­ce­lo­wać. Niech to szlag! Dy­stans zmniej­szał się bły­ska­wicz­nie.

Wy­strze­lił trzy razy z rzę­du, za każ­dym ra­zem chy­bia­jąc. Za­czął się co­fać. Ca­nid gnał z le­wej stro­ny, prze­sko­czył przez ja­kąś ster­tę gru­zu i po­now­nie zna­lazł się na otwar­tej prze­strze­ni.

Tym ra­zem strzel­co­wi się uda­ło. Kula od­bi­ła się od czasz­ki, ury­wa­jąc ucho z ko­sma­te­go łba.

Szczę­ka kłap­nę­ła w po­wie­trzu, a ca­łym ciel­skiem za­chwia­ło.

Wy­ce­lo­wał i tym ra­zem tra­fił w krę­go­słup. Jesz­cze nie za­bił, choć rana pew­nie była śmier­tel­na. Prze­ni­kli­wy sko­wyt nie­mal ode­brał mu zmy­sły. Wy­tę­żył wszyst­kie siły, zmie­nił ma­ga­zy­nek i rzu­cił się do uciecz­ki. Nie do­bi­jał ca­ni­da, mu­siał oszczę­dzać amu­ni­cję.

Po­dob­no kie­dyś lu­dzie bie­ga­li dla przy­jem­no­ści. Nie wi­dział w tym więk­sze­go sen­su. Po co tak się mę­czyć? Każ­dą, na­wet naj­mniej­szą por­cję ener­gii na­le­ży prze­zna­czać na prze­trwa­nie, a nie mar­no­wać na ja­kieś fa­na­be­rie.

Po oko­ło pięć­dzie­się­ciu me­trach za­trzy­mał się i ob­ró­cił, cięż­ko dy­sząc. Pra­wo czy­sto, lewo czy­sto. Zwrot i ko­lej­ne kil­ka­dzie­siąt me­trów wal­ki z wła­sną sła­bo­ścią. Wie­dział, że po­two­ry już go osa­cza­ją. Mógł ich nie wi­dzieć, ale one tu były, pod­kra­da­ły się co­raz bli­żej. Cza­iły na gra­ni­cy świa­tła i mro­ku w ocze­ki­wa­niu oka­zji do ata­ku. Szu­mią­ca w uszach krew oraz kap­tur na gło­wie spra­wia­ły, że nie­wie­le sły­szał. Mu­siał zdać się cał­ko­wi­cie na in­stynkt i do­świad­cze­nie.

Przez mo­ment w gło­wie za­świ­tał mu po­mysł, by gdzieś w po­bli­żu po­szu­kać bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Za­szyć się w ja­kiś kąt i prze­cze­kać naj­gor­sze.

Już le­d­wie dy­szał, za­raz upad­nie, a wte­dy… Spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie. Jak za­cznie pa­ni­ko­wać, to po nim.

Ciem­ność wo­kół za­czę­ła gęst­nieć. Przy­śpie­szył, sa­dził te­raz ogrom­ny­mi su­sa­mi. Mu­siał uwa­żać nie tyl­ko na mu­tan­ty, ale i żeby nie ro­ze­drzeć kom­bi­ne­zo­nu o wy­sta­ją­ce gdzie­nie­gdzie ka­wał­ki po­rdze­wia­łych prę­tów.

Gdy mi­nął roz­sy­pa­ny na­roż­ny gmach przy daw­nej Do­ro­the­en­stra­ße, wy­rósł przed nim bu­dy­nek dwor­ca Frie­drich­stra­ße. Sa­mot­na po­stać zda­wa­ła się peł­nić war­tę tuż przy wej­ściu.

Strze­la­nie w bie­gu to kiep­ski po­mysł, wła­ści­wie je­dy­nie spo­sób na mar­no­wa­nie amu­ni­cji, choć nie­raz nie ma in­ne­go wyj­ścia. Sza­ry stwór stał nie­ru­cho­mo. Ta­kie­go za­cho­wa­nia Mat­thias nie po­tra­fił wy­ja­śnić, do­pie­ro po se­kun­dzie zo­rien­to­wał się, że to nie po­twór, tyl­ko dru­gi stal­ker.

Tam­ten w koń­cu drgnął, wy­da­wa­ło się, że au­to­mat mie­rzy wprost w Mat­thia­sa. Echo ka­ra­bi­no­wych strza­łów od­bi­ło się od ruin. Mat­thias nie zwol­nił na­wet na mo­ment. Te­raz, gdy wie­dział, że jest osła­nia­ny, po­czuł się raź­niej, po­zwo­lił so­bie na­wet na odro­bi­nę na­dziei.

Chy­ba się po­śpie­szył. Nie­spo­dzie­wa­nie na jego gło­wę padł cień. Mat­thia­sa sku­lił się mi­mo­wol­nie i to go ura­to­wa­ło. Szpo­ny za­ci­snę­ły się w po­wie­trzu, chy­bia­jąc o włos.

Upadł. Już nie zwa­żał na to, czy kom­bi­ne­zon jest cały. Prze­tur­lał się, sta­ra­jąc nie na­dziać na wła­sny ka­ra­bi­nek. Szyb­ki ob­rót i tuż nad sobą zo­ba­czył roz­po­star­te bło­nia­ste skrzy­dła, a mię­dzy nimi po­tęż­ny dziób z rzę­dem ostrych jak szty­le­ty zę­bów. Stwór wła­śnie za­mie­rzał za­ci­snąć pasz­czę­kę na jego gło­wie. Gdy pasz­cza się roz­war­ła, sko­rzy­stał z oka­zji, by wy­wa­lić w jej śro­dek od razu po­ło­wę ma­ga­zyn­ka. Mu­tan­ta rzu­ci­ło do tyłu, ale i tak zdą­żył jesz­cze za­ha­czyć ofia­rę jed­nym ze skrzy­deł.

Ude­rze­nie w cie­mię było tak sil­ne, że Mat­thias zo­ba­czył gwiaz­dy, za­chwiał się i upadł na ko­la­no. Za­cho­wał jed­nak przy­tom­ność i zdą­żył po­de­przeć się dło­nią. Ter­kot ka­ra­bi­nu nie cichł te­raz na­wet na chwi­lę. Na do­da­tek stwór nad nim wy­dał z sie­bie przy­pra­wia­ją­cy o dreszcz ryk bólu. Mat­thias naj­chęt­niej za­tkał­by so­bie uszy.

Do­syć tego opier­da­la­nia się, albo się zmo­bi­li­zu­je, albo zo­sta­nie po­żar­ty. Nie­znacz­nie ob­ró­cił gło­wę, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się, gdzie po­dzia­ło się mon­strum, i naj­szyb­ciej, jak był w sta­nie, ru­szył przed sie­bie osła­nia­ny przez sa­mot­ne­go strzel­ca.

Ja­kiś in­te­li­gent­niej­szy od po­zo­sta­łych, a może bar­dziej głod­ny ca­nid po­czął za­cho­dzić go z pra­wej. Jesz­cze chwi­la i ode­tnie Mat­thia­sa od bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Stal­ker wy­pa­lił w jego kie­run­ku, lecz bez wi­docz­ne­go efek­tu.

Tak to my się ba­wić nie bę­dzie­my. Mat­thias za­trzy­mał się nie­mal w miej­scu. Tym ra­zem bez skła­da­nia się i ce­lo­wa­nia strze­lił z bio­dra. Może i tra­fił, bo zwie­rzę zni­kło z pola wi­dze­nia. Całe szczę­ście, gdyż wy­strze­lał resz­tę ma­ga­zyn­ku. Był te­raz zu­peł­nie bez­bron­ny.

Za­czął pę­dzić tak, jak­by go­ni­ło go całe pie­kło. Po­nie­kąd tak było.

Czło­wiek, któ­ry osła­niał Mat­thia­sa, prze­stał strze­lać, wi­dać jemu rów­nież za­bra­kło amu­ni­cji.

Trzy­dzie­ści me­trów fi­ni­szu stal­ker po­ko­nał kom­plet­nie bez sił. Nie oglą­dał się za sie­bie, tyl­ko z roz­pę­du wpadł w ciem­ny tu­nel wio­dą­cy w dół. Po jed­nej i dru­giej stro­nie pię­trzy­ły się ar­ku­sze bla­chy i ka­wa­ły be­to­no­wych płyt. Część z nich wa­la­ła się tu od daw­na, po­zo­sta­łe zo­sta­ły uło­żo­ne w ten spo­sób, by przej­ście zwę­ża­ło się, wio­dąc do pierw­szej ze śluz. Peł­nią­cy tam war­tę czło­wiek już otwie­rał sta­lo­we drzwi. Mat­thias wpadł w uchy­lo­ne skrzy­dło i omal nie wy­wa­lił się jak dłu­gi. Od­bił się od ścia­ny i w koń­cu wy­tra­cił pręd­kość. Dru­gi ze stal­ke­rów dep­tał Mat­thia­so­wi po pię­tach. Głu­chy ło­mot ob­wie­ścił, że zo­sta­li od­cię­ci od świa­ta ze­wnętrz­ne­go, choć wciąż jesz­cze nie byli cał­kiem bez­piecz­ni.

Był tak wy­czer­pa­ny, że po­trze­bo­wał po­mo­cy to­wa­rzy­sza, by zejść scho­da­mi na po­ziom pe­ro­nów.

Dru­gie drzwi wy­da­wa­ły się so­lid­niej­sze, wręcz pan­cer­ne. Za­ło­mo­ta­li w nie usta­lo­nym ko­dem: je­den dłu­gi, dwa szyb­kie i jesz­cze raz na ko­niec – do­pie­ro te­raz zo­sta­li wpusz­cze­ni.

Cały pro­blem z ber­liń­skim me­trem był taki, że da­wa­ło schro­nie­nie pod­czas zwy­kłe­go lot­ni­cze­go bom­bar­do­wa­nia, ale co zro­bić, gdy na mia­sto spad­nie nu­kle­ar­na po­żo­ga?

Wy­bu­do­wa­nie od­po­wied­nich za­bez­pie­czeń wy­ma­ga­ło ogrom­ne­go wy­sił­ku. Więk­szo­ści ma­te­ria­łów do­star­czy­ło samo me­tro – przy­da­ła się bla­cha i kształ­tow­ni­ki z wa­go­nów, któ­re już nie jeź­dzi­ły, ka­mien­ne i be­to­no­we pły­ty, któ­ry­mi wy­ło­żo­ne były sta­cje. Do­pro­wa­dze­nie wszyst­kie­go do ja­kie­go ta­kie­go sta­nu za­ję­ło lata.

Wy­si­łek opła­cił się. Od daw­na żad­ne by­dlę nie ze­szło w dół na dar­mo­wą prze­ką­skę. Mat­thias na­wet nie chciał my­śleć, ile to lu­dzi wcze­śniej przy­pła­ci­ło ży­ciem nie­fra­so­bli­wość in­ży­nie­rów, któ­rzy pro­jek­tu­jąc ten pod­ziem­ny świat, nie po­my­śle­li o woj­nie ato­mo­wej, mu­tan­tach i tak da­lej. Za­miast schro­nów zo­sta­wi­li po­tom­no­ści zie­mian­ki. Nie było po­tęż­nych wrót od­ci­na­ją­cych me­tro od po­wierzch­ni, nie było ma­ga­zy­nów żyw­no­ści, le­ków i pa­li­wa, była tyl­ko pro­wi­zor­ka.

Do­brze, że tam­ten okres mają już za sobą. ■Rozdział II

Jorge

Mat­thias od­rzu­cił kap­tur do tyłu i ode­tchnął peł­ną pier­sią. Gdy­by nie to, że wło­sy miał ścię­te na de­li­kat­ne­go je­ży­ka, na gło­wie stro­szył­by się je­den wiel­ki koł­tun.

Swe­ter i ko­szu­lę mógł­by wy­ży­mać. Upły­nę­ła mi­nu­ta, nim zdo­łał wy­chry­pieć pierw­sze sło­wo.

– Dzię­ki.

– Nie ma za co. – Jor­ge był tyl­ko kil­ka lat od nie­go star­szy, lecz po­sia­dał wszyst­kie te ce­chy, któ­rych brak Mat­thias bo­le­śnie od­czu­wał.

Wy­so­ki i bar­czy­sty, przy­cią­gał wzrok za­rów­no ko­biet, jak i męż­czyzn. Re­gu­lar­ne rysy twa­rzy psu­ła bli­zna za­czy­na­ją­ca się przy le­wym uchu i idą­ca łu­kiem w stro­nę nosa. A może wręcz prze­ciw­nie – do­da­wa­ła nie­po­wta­rzal­ne­go uro­ku, ja­kiejś za­wzię­to­ści, któ­rej on na pew­no nie po­sia­dał?

Przy nim Mat­thias czuł się jak nie­zbyt uda­na ko­pia – niż­szy, lżej­szy, o ni­ja­kiej twa­rzy, i, co tu dużo mó­wić, w prze­ci­wień­stwie do Jor­ge­go ni­g­dy nie był du­szą to­wa­rzy­stwa. Jor­ge po­tra­fił zna­leźć się w każ­dej sy­tu­acji, na­to­miast Mat­thias uni­kał lu­dzi, czu­jąc się w ich to­wa­rzy­stwie obco i nie­pew­nie.

To, że żył i funk­cjo­no­wał, za­wdzię­czał wła­śnie Jor­ge­mu, któ­ry go wy­szko­lił i wziął na wspól­ni­ka. Do tej pory Mat­thias nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak do tego do­szło – za­bra­kło kan­dy­da­tów czy też Jor­ge­go zdję­ła li­tość na wi­dok przy­błę­dy, ja­kim Mat­thias do nie­daw­na był? A może kie­ro­wa­ły nim ja­kieś inne wzglę­dy? Tego nie wie­dział, wsze­la­ko po któ­rejś z ko­lei bez­owoc­nej roz­mo­wie prze­stał drą­żyć.

Mimo swo­ich sta­rań nie za­wsze po­tra­fił spro­stać wy­ma­ga­niom men­to­ra. Czuł się wte­dy jak pią­te koło u wozu. W ogó­le naj­czę­ściej nur­to­wa­ło go py­ta­nie, jak dłu­go Jor­ge z nim wy­trzy­ma, za­nim nie kop­nie go w ty­łek i nie po­śle do dia­bła.

W skład ich ze­spo­łu wcho­dził jesz­cze je­den czło­nek – Nerd, ner­wo­wy dwu­na­sto­la­tek o na­stro­szo­nych wło­sach ko­lo­ru po­pio­łu i wiecz­nie wy­trzesz­czo­nych oczach. Mło­dy nie wy­cho­dził na po­wierzch­nię, peł­nił za to funk­cje po­ma­gie­ra, no­sił za nimi sprzęt, przy­go­to­wy­wał le­go­wi­sko i pil­no­wał do­byt­ku, kie­dy oni wy­cho­dzi­li na górę.

Przy­gar­nę­li go parę mie­się­cy temu na jed­nej ze sta­cji znaj­du­ją­cych się pod rzą­da­mi bru­nat­nych. Ro­bił u nich za nie­wol­ni­ka. Słu­żył tam już tak dłu­go, że za­po­mniał, jak się na­zy­wa i jak to się sta­ło, że zo­stał nie­wol­ni­kiem. Jor­ge od­ku­pił go za wszyst­ko, co zdo­by­li pod­czas tam­tej wy­pra­wy. Ta do­broć, po­dob­nie jak i w jego przy­pad­ku, wciąż zdu­mie­wa­ła Mat­thia­sa, uświa­da­mia­jąc mu, że Jor­ge nie jest taki jak resz­ta. Jor­ge był po pro­stu inny.

Nerd już na nich cze­kał, ode­brał broń i po­zo­sta­ły ekwi­pu­nek.

– Jak było?

Mat­thias łyk­nął z po­da­nej ma­nier­ki i prze­płu­kał usta.

– Nic cie­ka­we­go. Ca­ni­dy o mało nie od­gry­zły mi tył­ka – mruk­nął.

– Na­praw­dę?

– A jak my­śla­łeś? – wark­nął.

Nie po­wi­nien tak się za­cho­wy­wać, ale nie był w hu­mo­rze. Praw­dę mó­wiąc, ni­g­dy nie był.

War­tow­ni­cy nie spusz­cza­li z nich wzro­ku. W ręku ka­ra­bin­ki, za pa­sem noże i kin­dża­ły, łyse łby i dłu­gie bro­dy. Wi­taj­cie w miej­scu, gdzie peł­ną i je­dy­ną wła­dzę spra­wu­je Liga Mu­zuł­mań­ska.

Z głę­bi sta­cji do­biegł ich śpiew mu­ezi­na zwo­łu­ją­ce­go na mo­dli­twę. Mi­na­ret nie był po­trzeb­ny, dźwięk po ko­ry­ta­rzach roz­cho­dził się do­sko­na­le. Nie prze­szka­dza­ły licz­ne dy­wa­ny, ma­ka­ty i ki­li­my.

Do Ligi na­le­ża­ła część li­nii U6 od Stadt­mit­te aż po Na­tur­kun­de­mu­seum i zda­niem Mat­thia­sa sta­cje te były naj­barw­niej­sze w ca­łej sie­ci. Kup­cy wę­dro­wa­li w obu kie­run­kach i da­lej, han­del od­cho­dził na ca­łe­go. Przy­cho­dzi­li tu lu­dzie z naj­bar­dziej od­le­głych re­jo­nów, by po­dzi­wiać cuda lub po­słu­chać opo­wie­ści. Za Na­tur­kun­de­mu­seum było nie­co go­rzej, dwor­ce od Schwartz­kopf­fstra­ße po Se­estra­ße znaj­do­wa­ły się we wła­da­niu is­lam­skich ra­dy­ka­łów. Obo­wią­zy­wa­ło tam pra­wo sza­ria­tu, a każ­dy obcy na­tych­miast tra­fiał do bry­gad ro­bo­czych fe­dru­ją­cych tu­nel na wschód, w stro­nę mi­tycz­nej No­wej Mek­ki. Tak Mat­thias sły­szał, bo­wiem sami ni­g­dy tam się nie za­pusz­cza­li. Pra­cy było pod do­stat­kiem na bar­dziej przy­ja­znych sta­cjach.

Czy­ści­ciel, od­po­wie­dzial­ny za de­kon­ta­mi­na­cję na­my­dlo­nych kom­bi­ne­zo­nów w ka­bi­nie prysz­ni­co­wej, za­mknął na­trysk i ski­nął ogo­lo­ną gło­wą na znak, że mogą już iść.

– Po­śpiesz­cie się.

Jor­ge po­zbył się kom­bi­ne­zo­nu i te­raz stał w sa­mej ko­szu­li. Nikt nie lubi, jak się go po­pę­dza, a już stal­ker wra­ca­ją­cy z po­wierzch­ni na ta­kie za­czep­ki był wy­jąt­ko­wo czu­ły, nie­mniej klient pła­cił i wy­ma­gał. Nie na­le­ża­ło się ocią­gać. Mat­thias rów­nież po­zbył się kom­bi­ne­zo­nu naj­szyb­ciej, jak po­tra­fił, i po­dą­żył za od­da­la­ją­cym się Jor­gem, prze­rzu­ciw­szy tor­bę z łu­pa­mi przez ra­mię. Nerd zo­stał, by wy­su­szyć i spa­ko­wać kom­bi­ne­zo­ny.

Za­głę­bi­li się w ba­zar. Tra­fi­li aku­rat na porę mo­dli­twy, więc nie mu­sie­li się prze­py­chać mię­dzy tar­gu­ją­cy­mi. Stra­ga­nia­rze klę­cze­li przy swo­ich sto­iskach, przy oka­zji pew­nie ich pil­nu­jąc, a resz­ta męż­czyzn sku­pi­ła się na pu­stej prze­strze­ni w prze­ciw­le­głym koń­cu pe­ro­nu i tam biła ry­tu­al­ne po­kło­ny.

Każ­dą ze sta­cji po­zo­sta­ją­cą we wła­da­niu Ligi za­rzą­dzał osob­ny emir. Ten z Frie­drich­stra­ße do­bie­gał sześć­dzie­siąt­ki i na­zy­wał się Ashan. Nie­gdyś po­tęż­ne chło­pi­sko, obec­nie wy­glą­dał jak dęt­ka, z któ­rej wy­pusz­czo­no po­wie­trze. Nad­ra­biał miną i su­mia­sty­mi wą­sa­mi. Tak dłu­gich Mat­thias nie wi­dział jesz­cze u ni­ko­go. Re­zy­do­wał w osob­nym bre­zen­to­wym na­mio­cie, wy­ło­żo­nym dy­wa­nem i po­dusz­ka­mi. Wska­zał im miej­sce i usie­dli po tu­rec­ku, czę­stu­jąc się sła­bą her­ba­tą. Mat­thia­so­wi na­tych­miast zro­bi­ło się wstyd dziu­ra­wych skar­pet.

– Opo­wia­daj­cie.

Jor­ge wes­tchnął. Zda­wa­nie re­la­cji z wy­pra­wy nie było ni­czym nie­zwy­kłym, ale za­wsze go nu­ży­ło. Spo­śród wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych naj­bar­dziej spra­gnie­ni wie­ści byli ci, któ­rzy pa­mię­ta­li czas sprzed za­gła­dy.

– Było… – za­czął ostroż­nie Jor­ge.

– No…

– Jak za­wsze – do­koń­czył zwięź­le.

Tak la­ko­nicz­na od­po­wiedź po­ru­szy­ła emi­ra. Już otwie­rał usta, by udzie­lić re­pry­men­dy, lecz się po­wstrzy­mał. Był pa­nem ży­cia i śmier­ci mu­zuł­ma­nów, a nie wol­nych lu­dzi. W sto­sun­ku do nich mu­siał się ha­mo­wać.

– Przy uni­wer­sy­te­cie wzro­sło pro­mie­nio­wa­nie, nie mam po­ję­cia dla­cze­go. Na­le­ża­ło­by to jesz­cze spraw­dzić – do­dał Jor­ge.

– Ja­kieś po­dej­rze­nia?

– Może na­nio­sło cho­ler­stwa ście­kiem. – O Szpre­wie nikt nie mó­wił ina­czej jak „ściek”. Nie po tym, co nią te­raz pły­nę­ło. – Po­miar po­wtó­rzy­my… może za mie­siąc? – za­su­ge­ro­wał.

Ashan wol­no kiw­nął gło­wą.

– W po­bli­żu wi­dzia­łem śla­dy mu­tan­tów.

– Mało ich tu… – prych­nął na­czel­nik sta­cji.

– Znam wszyst­ko, co znaj­du­je się nad nami. – Pa­lec Jor­ge­go wska­zał na bre­zen­to­wy su­fit, choć oczy­wi­ście miał na my­śli be­to­no­wy strop. – Łażę tam od lat i jak mó­wię, że po­ja­wi­ło się coś no­we­go, to tak jest – kon­ty­nu­ował stal­ker po­wo­li i do­bit­nie.

Ashan za­sę­pił się i to nie dla­te­go, że nie wie­rzył Jor­ge­mu, wprost prze­ciw­nie – miał do nie­go peł­ne za­ufa­nie. Je­że­li stal­ker twier­dził, że zna­lazł nowe śla­dy, to mo­gło wró­żyć kło­po­ty.

– Pój­dziesz?

– Po­wie­dzia­łem: nie te­raz.

– Do­brze za­pła­cę – ku­sił Ashan.

– Spo­tkaj­my się za… trzy ty­go­dnie.

Prze­my­śle­nie pro­po­zy­cji za­ję­ło emi­ro­wi krót­ką chwi­lę. Po­dra­pał się przy tym po bro­dzie i przy­gła­dził wąsy.

– Jak chcesz – przy­stał w koń­cu Ashan. – A te­raz po­każ, co tam zna­la­złeś.

Łu­pów nie było wie­le. Po pierw­sze, te­re­ny w cen­trum były już moc­no prze­trzą­śnię­te i zna­le­zie­nie war­to­ścio­wych przed­mio­tów gra­ni­czy­ło z cu­dem. Po dru­gie, tym ra­zem nie wy­cho­dzi­li je­dy­nie na po­szu­ki­wa­nia, przy oka­zji wy­ko­na­li parę in­nych ro­bó­tek.

Ostat­nio w ce­nie było zło­to. Ża­den ze stal­ke­rów nie po­tra­fił tego zro­zu­mieć, bo po co komu zło­to w me­trze? Nie­mniej ich też py­ta­no o nie przy każ­dej oka­zji, czę­ściej na­wet niż o wie­ści z bar­dziej od­le­głych stron, więc usi­ło­wa­li spro­stać za­po­trze­bo­wa­niu. W po­szu­ki­wa­niu krusz­cu Mat­thias wy­brał się aż do Per­ga­mo­nu, lecz nie dość, że ni­cze­go nie zna­lazł, to na do­da­tek o mało nie przy­pła­cił wy­pra­wy ży­ciem.

Jor­ge­mu bar­dziej się po­szczę­ści­ło. Kil­ka srebr­nych wi­del­ców i ły­że­czek po prze­to­pie­niu znaj­dzie nowe za­sto­so­wa­nie. Kal­ku­la­tor z ba­te­rią sło­necz­ną był tyl­ko cie­ka­wost­ką, tak samo jak po­ob­tłu­ki­wa­ny ta­lerz z ma­lun­kiem tan­cer­ki po­środ­ku.

Emir przyj­rzał się wszyst­kie­mu, nie ukry­wa­jąc roz­cza­ro­wa­nia. Nie­wie­le po­mo­gło, gdy Mat­thias do­rzu­cił wie­lo­funk­cyj­ny scy­zo­ryk.

– To wszyst­ko?

Jor­ge wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie chcesz, to nie bierz.

Ashan wy­brał sre­bra, nóż, a po na­my­śle do­ło­żył kal­ku­la­tor. Ta­lerz odło­żył na bok.

– Dam trzy­dzie­ści na­bo­jów – po­wie­dział po za­sta­no­wie­niu.

– Sześć­dzie­siąt.

– Żar­tu­jesz.

– Idź sam albo wy­ślij któ­re­goś ze swo­ich. – Wszy­scy wie­dzie­li, że to był żart. Mu­zuł­ma­nie nie cho­dzi­li na po­wierzch­nię, prze­szka­dza­ły im w tym bro­dy. Dla żar­li­we­go wy­znaw­cy Pro­ro­ka bro­da li­czy­ła się bar­dziej od ży­cia. Nie utnie jej tyl­ko po to, żeby wcią­gnąć na twarz ma­skę prze­ciw­ga­zo­wą.

– Trzy­dzie­ści pięć.

Jor­ge wstał, zgar­nia­jąc wszyst­ko.

– Jak nie chcesz, opchnie­my wszyst­ko na Spit­tel­markt, mają tam nie­zły kan­tor, praw­da, Mat­thias?

– Pew­nie, że tak.

– Daj­cie spo­kój.

– Umo­wa to umo­wa i, o ile mnie pa­mięć nie myli, da­wa­łeś mi­ni­mum sześć­dzie­siąt za zwiad, a nie trzy­dzie­ści. Nie wie­dzia­łem, że je­steś ta­kim skne­rą.

– Do­bra, niech bę­dzie moja stra­ta. Czter­dzie­ści.

– Wiesz co… a zresz­tą… – Jor­ge mach­nął ręką. – Mat­thias, mam proś­bę: je­że­li jesz­cze raz wpad­nę na po­mysł, by przy­tar­gać tu swój ty­łek, to wcze­śniej mnie za­strzel, bo z tym szczu­rem wię­cej in­te­re­sów ro­bić nie będę.

– Masz ra­cję, bę­dzie­my ich omi­jać sze­ro­kim łu­kiem.

– Po­cze­kaj­cie.

– Na co?

– Do­ga­da­my się.

– Pięć­dzie­siąt pięć. I ani na­bo­ju mniej.

– Pięć­dzie­siąt.

– Niech ci bę­dzie.

Już bez dal­szych ce­re­gie­li na­bo­je wy­lą­do­wa­ły na dy­wa­nie. Mat­thias wo­lał je prze­li­czyć. W ta­kich spra­wach nie na­le­ża­ło ufać Asha­no­wi.

– Jest czter­dzie­ści sie­dem – oznaj­mił po chwi­li.

– Na­praw­dę? – Sta­ry kan­ciarz ro­bił wra­że­nie za­sko­czo­ne­go, wsze­la­ko wes­tchnął i do­rzu­cił bra­ku­ją­ce trzy po­ci­ski ka­li­bru 5,56 mm w mo­sięż­nych łu­skach. – Mu­sia­łem się po­my­lić. Oczy już nie te co daw­niej. Zło­ta przy­pad­kiem nie ma­cie?

– Ashan, po co ci zło­to? – za­py­tał Jor­ge. – Chcesz się tym ob­wie­sić?

– Nie ja. – Emir splótł dło­nie na brzu­chu i od­chy­lił się do tyłu. – Ka­lif ma nową ko­bie­tę.

No tak, te­raz wszyst­ko się wy­ja­śni­ło. Ka­lif, zwierzch­nik ca­łej mu­zuł­mań­skiej spo­łecz­no­ści, pla­no­wał ko­lej­ny ślub. Każ­dy z na­czel­ni­ków szy­ko­wał pre­zent, a cóż bar­dziej ucie­szy ko­bie­tę od świe­ci­de­łek?

– To ci no­wi­na. – Jor­ge roz­ba­wio­ny klep­nął się w uda.

– Nie żar­tuj­cie. Same przez to kło­po­ty. Skąd ja we­zmę do­dat­ko­we trzy kozy?

– Po­dob­no two­ja sta­cja jest jed­ną z naj­bo­gat­szych.

– Chciał­bym, żeby tak było.

Na pro­ble­my Asha­na nie­wie­le mo­gli po­ra­dzić. On miał swo­ją ro­bo­tę, a oni swo­ją. Mu­zuł­ma­nie w me­trze nie gar­dzi­li wie­przo­wi­ną, coś w koń­cu trze­ba jeść. W paru miej­scach me­tra uczy­nio­no z tego cał­kiem do­cho­do­wy pro­ce­der, nie­mniej z ko­za­mi był pro­blem. Ich ho­dow­lą zaj­mo­wa­li się je­dy­nie or­to­dok­syj­ni wy­znaw­cy Al­la­ha na dwóch czy trzech sta­cjach. Po­dob­nie jak pro­się ta­kie by­dlę ze­żre wszyst­ko, a jego od­cho­dy mogą użyź­nić plan­ta­cje grzy­bów – dru­gi z pod­sta­wo­wych pro­duk­tów spo­żyw­czych miesz­kań­ców pod­zie­mi. Je­dy­ny kło­pot ze świ­nia­mi to smród. Dla mu­zuł­ma­ni­na był on nie do wy­trzy­ma­nia. Nie­czy­ste zwie­rzę ka­la­ło pra­wo­wier­ne­go. Praw­dę mó­wiąc i Mat­thia­so­wi w po­bli­żu ferm ro­bi­ło się nie­do­brze. Z mię­sem na ta­le­rzu nikt nie miał ta­kich pro­ble­mów.

– Pora na nas – za­de­cy­do­wał Jor­ge.

– Już idzie­cie? Zo­stań­cie jesz­cze tro­chę – za­chę­cił emir kur­tu­azyj­nie, by­naj­mniej nie na­le­ga­jąc. Zro­bi­li swo­je i jaz­da. Zo­ba­czą się za mie­siąc, jak Al­lah po­zwo­li.

Do­pi­li na­par i ze­bra­li się do wyj­ścia.

– We­zyr o was py­tał – oznaj­mił na­czel­nik na od­chod­nym.

– Ma ro­bo­tę?

– Pew­nie tak.

– Do­brze.

Jor­ge nie wni­kał w szcze­gó­ły. Nie mu­siał. Ktoś o nich py­tał, wi­dać po­trze­bo­wał sko­rzy­stać z usług.

Cze­ka­ła ich za­tem mała wy­pra­wa. We­zyr rzą­dził na Stadt­mit­te. Niby nie­da­le­ko, ale tak na­praw­dę trud­no po­wie­dzieć, ile cza­su spę­dzą w tu­ne­lach po­mię­dzy dwor­ca­mi.

– Ma­cie glejt. – Ashan na­ba­zgrał coś na kar­tecz­ce. Na­stęp­nie wy­do­był z kie­sze­ni kur­ty oso­bi­stą pie­częć i pu­deł­ko z tu­szem i opa­trzył do­ku­ment swo­im zna­kiem. Mi­ster­ny gra­we­ru­nek stem­pla, wy­ko­na­ny jesz­cze na gó­rze, po­świad­czał ory­gi­nal­ność do­ku­men­tu.

Jor­ge rzu­cił okiem, od­cze­kał mo­ment, aż tusz wy­schnie, i scho­wał glejt do swo­jej kurt­ki. Niby mie­li po­ru­szać się wciąż po te­ry­to­rium Ligi, ale mie­li do przej­ścia dwie sta­cje, z któ­rych każ­da mia­ła swo­je­go emi­ra z am­bi­cja­mi i wła­sną po­li­ty­ką, nie za­wa­dzi więc pi­smo, że oka­zi­ciel spie­szy na we­zwa­nie sa­me­go we­zy­ra. Im to może po­móc, Ashan przy­słu­ży się we­zy­ro­wi, wszy­scy będą za­do­wo­le­ni.

Nerd jak wier­ny pies cze­kał na ze­wnątrz. Cały ich do­by­tek zo­stał po­rząd­nie spa­ko­wa­ny, wraz z czy­sty­mi już kom­bi­ne­zo­na­mi. Ple­ca­ki opa­trzo­ne zo­sta­ły spe­cjal­ny­mi za­wiesz­ka­mi, gwa­ran­tu­ją­cy­mi, że nie sta­no­wią źró­dła pro­mie­nio­wa­nia. Nie­waż­ne, jak dłu­go prze­by­wa­li na po­wierzch­ni, pew­ne pro­ce­du­ry obo­wią­zy­wa­ły za­wsze i wszyst­kich stal­ke­rów.

Po praw­dzie, ra­dia­cja była już o wie­le niż­sza niż kie­dyś, na po­cząt­ku. Wte­dy, tuż po za­gła­dzie, w cią­gu paru mi­nut ła­pa­ło się taką daw­kę pro­mie­nio­wa­nia, że po paru dniach ko­na­ło się, wy­rzy­gu­jąc wła­sne płu­ca. Wła­śnie wów­czas na nie­za­bez­pie­czo­nych sta­cjach zmar­ło naj­wię­cej ber­liń­czy­ków. Jak mó­wio­no, fe­de­ral­ne wła­dze prze­trwa­ły w schro­nach pod Re­ich­sta­giem, pod­czas gdy zwy­kli oby­wa­te­le pa­da­li jak mu­chy. Me­tro oka­za­ło się zwy­kłym sys­te­mem ko­mu­ni­ka­cyj­nym, a nie cu­dow­nym miej­scem, azy­lem gwa­ran­tu­ją­cym oca­le­nie. Lu­dzie ko­tło­wa­li się jak w ty­glu z wrząt­kiem. Każ­dy po­szu­ki­wał swo­je­go miej­sca.

Mimo roz­bu­do­wa­nej sie­ci tu­ne­li głów­nych i tech­nicz­nych, przejść i doj­śció­wek, nie było tu tak wie­le miej­sca, jak­by się mo­gło wy­da­wać. A wszyst­ko przez układ, w ja­kim za­pro­jek­to­wa­no me­tro. Część tras idą­cych pod zie­mią nie­spo­dzie­wa­nie wy­cho­dzi­ła na po­wierzch­nię, by po kil­ku­set me­trach po­now­nie zejść do tu­ne­li. Do tego me­tro w roz­ma­ity spo­sób prze­ci­na­ło się i łą­czy­ło z ko­lej­ką na­ziem­ną. Po­nad­to wie­le dwor­ców ob­słu­gu­ją­cych tyl­ko me­tro było bar­dzo płyt­ko po­ło­żo­nych, a każ­dy z masą otwar­tych na oścież wejść, wind i in­nych uła­twień, któ­re na­gle sta­ły się prze­kleń­stwem. Część z nich za­wa­lo­no, inne po­za­ty­ka­no tak jak na Frie­drich­stra­ße. Każ­dy in­ży­nier, tech­nik czy maj­ster bu­dow­la­ny był na wagę zło­ta. Bez tych ci­chych bo­ha­te­rów me­tro w ogó­le by nie prze­trwa­ło.

Mat­thias mało co pa­mię­tał. Zda­je się, że umysł wy­parł tam­te po­twor­ne zda­rze­nia. Ojca w ogó­le so­bie nie przy­po­mi­nał, wę­dro­wał z mat­ką i sio­strą. Któ­re­goś dnia Liz­zy znik­nę­ła, mat­ka po­szła jej szu­kać i już nie wró­ci­ła. Pró­bo­wał je zna­leźć. Nada­rem­nie. Miał wów­czas pięć lat, może sie­dem…

Ode­brał au­to­mat od mło­de­go i za­rzu­cił cię­żar na ra­mio­na. Ner­do­wi przy­szło w udzia­le dźwi­ga­nie kom­bi­ne­zo­nów. Ru­szy­li. Oni z przo­du, chło­pak za nimi.

Dwo­rzec nie na­le­żał do szcze­gól­nie wiel­kich, pe­ron i to­ro­wi­ska były za­ję­te przez rzę­dy na­mio­tów, po­mię­dzy któ­ry­mi su­szy­ło się pra­nie. Środ­ki bez­pie­czeń­stwa ogra­ni­czo­no do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum.

Mało kto pró­bo­wał za­dzie­rać z Ligą Mu­zuł­mań­ską. W kon­flik­tach to­czo­nych w me­trze sta­no­wi­ła po­kaź­ną siłę, a że jej lu­dzie nie wy­cho­dzi­li na po­wierzch­nię, ob­cho­dzi­ło nie­licz­nych. Do ta­kich spraw za­trud­nia­ła na­jem­ni­ków. Całą resz­tę za­ła­twia­ła we wła­snym za­kre­sie.

Zresz­tą z nią przy­naj­mniej moż­na było się do­ga­dać. Od en­klaw opa­no­wa­nych przez RAF, bru­nat­nych czy anar­chi­stów le­piej było trzy­mać się z da­le­ka.

Klu­cząc po pe­ro­nie, ze­szli w koń­cu na daw­ne to­ro­wi­sko. Przed nimi otwie­ra­ła się ciem­ność. Ile­kroć Mat­thias wcho­dził do tu­ne­lu, od­no­sił wra­że­nie, że za­głę­bia się w trze­wia ol­brzy­mie­go po­two­ra chcą­ce­go ich ze­żreć i prze­żuć tak do­kład­nie, że nie po­zo­sta­nie po nich naj­mniej­szy ślad.

Na­miast­ka cy­wi­li­za­cji po­zo­sta­ła za nimi. Przed nimi po­nad ki­lo­metr dro­gi, po­dzie­lo­ny sta­cja­mi mniej wię­cej rów­no na trzy czę­ści. Już nie oglą­dał się za sie­bie, mrok przy­zy­wał. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: