Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas śmierci - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
30 marca 2016
Ebook
27,00 zł
Audiobook
39,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czas śmierci - ebook

Najgroźniejszy zabójca potrafi wtopić się w tłum.

Małym miasteczkiem Polesford, w którym dorastała funkcjonariuszka Helen Weeks, wstrząsa tragedia – zaginięcie dwóch nastolatek. Gdy do prasy przecieka informacja o aresztowaniu statecznego męża i ojca rodziny, Stephena Batesa, Helen wraz z detektywem Thorne’em przybywa po latach w rodzinne strony, by odkryć prawdę o uprowadzeniach, ale też zmierzyć się z własną mroczną przeszłością. Okazuje się, że żoną podejrzanego jest przyjaciółka Helen z lat szkolnych, która potrzebuje wsparcia w tej niezwykle trudnej sytuacji. Podczas gdy mieszkańcy i media domagają się krwi Batesa, Thorne nabiera przekonania, że wbrew zgromadzonym dowodom zdającym się świadczyć o winie zatrzymanego, policja aresztowała niewinnego człowieka, a wyjątkowo przebiegły przestępca wciąż jest na wolności. Niezłomny detektyw postanawia stawić czoła miejscowej policji, prasie oraz mieszkańcom Polesford i udowodnić, że zaszła straszliwa pomyłka w policyjnym śledztwie. W miasteczku nadal czai się bezlitosny, ale inteligentny przestępca, który robi wszystko, by uniknąć kary. Thorne po raz kolejny musi zmierzyć się z przeciwnikiem o wiele sprytniejszym niż zwykli przestępcy.

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-086-7
Rozmiar pliku: 894 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Siedzi w jedynej w miarę przyzwoitej kafejce w okolicy. Pije herbatę i pojada muffinkę, gdy dostrzega, jak samochód zwalnia i zatrzymuje się przy chodniku, po drugiej stronie ulicy. Do samochodu podchodzi dziewczyna, taka jak ta, o której właśnie myśli, uśmiechając się. I wtedy szyba od strony pasażera zostaje opuszczona.

Oczywiście, że dziewczyna się uśmiecha, przecież zna kierowcę.

Czemu miałaby się nie uśmiechać?

Nachyla się w stronę kierowcy. Zarzuca włosami i uśmiecha się, gdy ten coś mówi; ściąga ramiona, wypina pierś. Kiwa głową, słucha.

On kończy muffinkę, przymyka oczy na kilka sekund, ciesząc się energią, jaką daje cukier. Euforią pośród euforii. Kiedy znów je otwiera, obok pojawia się kelnerka i pyta, czy może zabrać pusty talerzyk, i czy życzy sobie kolejną herbatę.

Mówi, że nie, rzucając krótkie „Dziękuję”.

Ona, rzecz jasna, wie, jak on się nazywa, a on zna ją. To takie miejsce. Ona zaczyna mówić, szybko i z zapałem, coś o rzece, która znów wystąpiła z brzegów, a może przerwała wały o dwadzieścia kilometrów stąd, i o tym, jakie to musi być straszne dla tych nieszczęsnych ludzi, którzy mieszkają w okolicy. Te pokoje zalane błotnistą, cuchnącą wodą. Smród, ubezpieczenie i ceny nowych dywanów.

On we właściwych momentach potakuje i mówi coś w odpowiedzi, ukradkiem spogląda na samochód i dziewczynę. Zerka na kelnerkę, aż ta zrozumie aluzję i oddali się, zabrawszy talerzyk.

Dziewczyna prostuje się i cofa na chodnik, spoglądając w prawo i w lewo, gdy kierowca sięga ponad fotelem i otwiera drzwiczki od strony pasażera. Nawet ona, choć go zna i ufa mu, wie, że nie powinna wsiadać do jego auta, nie powinna. Nie martwi się, że stanie się coś złego, takie rzeczy tu się nie zdarzają. Pewnie po prostu nie chce, żeby ktoś ją przyuważył, nie ma ochoty wysłuchiwać połajanek od rodziców.

Trzymając w dłoniach kubek, przysuwa krzesło bliżej okna i patrzy bez mrugnięcia. Rozkoszuje się jej niepewnością i wahaniem, tymi cennymi sekundami, i świadomością, że to tylko kilka sekund, bo przecież tak naprawdę nie ma powodu, aby musiała zachowywać ostrożność. I to daje mu do myślenia, jak naprawdę tu się żyje i ile czasu minęło, od kiedy wyprowadził się z miasta.

Myśli o powodach, dla których przybył w to miejsce.

To dla niego spory wstrząs, bez dwóch zdań. Przez całe życie mieszczuch, i nagle budzi się, czując w nozdrzach smród krowiego łajna. Ptaki, których nie potrafił nazwać, i dźwięk dzwonów niosący się ponad polami. Dopiero po paru tygodniach uświadomił sobie, że dźwięk, którego NIE SŁYSZY, to zawodzenie klaksonów naciskanych przez kierowców, wściekłych, zestresowanych i balansujących na granicy rozstroju nerwowego, jak do niedawna jeszcze on.

Najważniejsze były odczucia związane z tym miejscem. Poczucie wspólnoty duchowej, czy jak to tam zwać.

Można powiedzieć, że panowały tu silne więzy, w każdym razie w porównaniu z tym, do czego przywykł. Tu jedni nie siedzieli u innych w kieszeni, ale wszyscy wiedzieli, kto z kim, jak i dlaczego. Wynikało to z wielkości osady. Znamienne były więc bliskość i poczucie troski. Królowały powtarzane szeptem plotki i brak poczucia zagrożenia.

Ale kłopotów nie brakowało; w piątkowe wieczory podpici goście nieraz wszczynali burdy i rozróby. Zdarzali się też idioci, jak wszędzie, a on wiedział, że dwóch czy trzech z nich mogło mieć w kieszeni noże i byliby gotowi ich użyć, gdyby nie spodobała się im czyjaś facjata. Mimo to wkrótce poznał z nazwiska większość z nich, dowiedziawszy się przy tym, kim byli ich przyjaciele oraz rodzice.

Dziewczyna zamyka drzwiczki od strony pasażera.

Odchyla głowę. Widzi, że śmieje się z czegoś, gdy kierowca włącza migacz i spogląda w lusterko. Sięga, by zapiąć pasy, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Bo przecież wszyscy jej przyjaciele i przyjaciółki, nauczyciele z publicznego St. Mary’s oraz rodzice i brat mieli ją właśnie za grzeczną dziewczynkę.

Ona zna kierowcę, i on też zna kierowcę, a kierowca zna kelnerkę, a kelnerka zna dziewczynę.

Tak tu właśnie jest. I dlatego to mu się podoba. Opróżnia kubek. Przy drzwiach odwraca się, by pożegnać się z kelnerką, zanim wyjdzie na chłód i przystanie pod markizą, zapinając kurtkę, i stale obserwuje samochód, zanim ten zniknie za rogiem.

To jedno z tych miejsc, gdzie wszyscy się znają i wiedzą wszystko o wszystkich. Znają swoje sekrety.

Ale nie wiedzą wszystkiego o nim.1

– To jak, w niedzielę wielka pieczeń? – spytał Thorne. – Tego typu rzeczy?

– A w sobotę herbata z mlekiem.

– I nie ma szwendania się po sklepach ze starociami.

– Nie ma.

Przerwali, wstrzymując oddech, i nasłuchiwali pokasływania Alfiego w sąsiednim pokoju. Na szczęście się nie obudził.

Poprawił poduszkę. Pociągnął nosem. – Porządny pub, z ogniem buzującym w kominku.

– Mam nadzieję, że tak.

– I absolutnie żadnego łażenia?

– Tylko do pubu i z powrotem.

Odchrząknął ostrożnie i przyciągnąwszy Helen, zamyślił się nad tym, co właśnie usłyszał. – I tylko ten jeden weekend, tak…?

Teraz, pierwszego wieczoru na wyjeździe, miesiąc po ich delikatnych i wrażliwych łóżkowych negocjacjach, wracając do hotelu, po kolacji w bardziej niż przyzwoitym pubie, Tom Thorne uznał, że poradził sobie ze wszystkim całkiem sprawnie. Potrzeba było niezłego zorganizowania, nie mówiąc już o przysługach wyświadczonych przez kilkoro wiernych przyjaciół, by mogli wyjechać na zasłużony, z dawna wyczekiwany urlop. I wiedział, że Helen pragnęła choćby na tydzień zaszyć się właśnie tu, w Cotswolds.

– Jedzenie było smaczne, prawda? – spytała.

– Tak, niezłe.

Pokręciła głową. – Ty żałosny stary łgarzu.

Dostrzegł cień jej filuternego uśmiechu, ale nie mógł wiedzieć, że Helen Weeks też uważała to, co się stało, za nie lada wyczyn. Thorne nie należał do miłośników dłuższych wyjazdów. Wiedziała, że nawet przejście na drugą stronę Tamizy było dla niego sporym wyzwaniem, i gdyby dano mu wybór, wolałby, żeby łamano go kołem, niż miałby wyjechać na urlop, na zacisze, gdzieś w głębi kraju. Gdy słyszał temat The Archers, z miejsca zbierało mu się na mdłości.

– Chutney własnej roboty i domowe przetwory – powiedział kiedyś – Mogę się bez nich obejść.

Koniec końców, uznała, że właśnie ten długi walentynkowy weekend był nagrodą za przekonanie go do kilkudniowego wyjazdu za miasto. Kilka dni we dwoje, zanim wyruszą gdzieś indziej, by zaszaleć przez tydzień, do kurorciku z ośrodkiem opieki nad dziećmi, gdzie będą mogli zbijać bąki, cieszyć się słodkim próżnowaniem i sobą dopóty, dopóki nie nadejdzie czas powrotu do pracy. Była gotowa przystać na jego warunki, ograniczyć spacery i dłuższe przechadzki, ale dzięki temu mogli pobyć razem i to jej odpowiadało. Dlatego buty do wędrówek zostawiła na razie w bagażniku. Tak się złożyło, że po drugiej stronie ulicy był całkiem miły sklepik ze starociami.

Helen wyjęła z kieszeni dłoń w rękawiczce i wsunęła pod ramię Thorne’a. Była przekonana, że staroświeckie obszerne łóżko czekające na nich w hotelu może okazać się atutem, gdy wrócą do dyskusji o dłuższych wędrówkach.

– Na żałosnego jeszcze mogę się zgodzić – powiedział. – Ale na starego już nie.

Skręcili w brukowaną boczną uliczkę prowadzącą do ich hotelu. W połowie drogi minęła ich kobieta w średnim wieku, ze spanielem, który wydawał się równie przemarznięty jak oni. Thorne uśmiechnął się do niej, a ta natychmiast odwróciła wzrok.

– Widziałaś? – Pokręcił głową. – Sądziłem, że na prowincji ludzie będą bardziej przyjaźni. Poznałem kilku seryjnych zabójców, którzy byli przyjemniejsi niż ta zgorzkniała, stara raszpla.

– Pewnie ją wystraszyłeś – stwierdziła Helen. – Masz taką twarz, że można się ciebie przestraszyć.

– Że co?

– O ile się ciebie nie zna, ma się rozumieć.

– Pięknie – mruknął. – A więc nie dość, że żałosny i stary, to jeszcze przerażający.

Uśmiechnęła się, gdy ją wyprzedził, ramieniem otworzył hotelowe drzwi i przytrzymał je.

– To twoje plusy.

Thorne uśmiechnął się do dziewczyny za stołem recepcyjnym, ale nie odwzajemniła jego uśmiechu, podobnie jak pani z pieskiem. Wzruszył ramionami i skinął głową w stronę niedużego baru. – Może jednego szybkiego przed snem?

– Myślę, że powinniśmy pójść od razu na górę – odparła. – Myślałam raczej o szybkim numerku przed snem.

– Ach tak…

– Choć w sumie to wcale nie musi być SZYBKI numerek.

Jak dla mnie może być długi i powolny.

Thorne mimowolnie opuścił dłoń do brzucha. W jednej chwili pożałował, że zdecydował się na deser. – Dałabyś mi dwadzieścia minut…

– To za dużo.

– No to kwadransik. Ale będziesz musiała zająć się wszystkim.

Ruszyła w stronę schodów, a kiedy odwracał się, by podążyć za nią, uchwycił spojrzenie dziewczyny z recepcji. Domyślił się, że usłyszała, o czym rozmawiali, i mimo wszystko się uśmiechnęła.

*

Thorne był w łazience, kiedy Helen go zawołała. Mył zęby, uśmiechając się, podczas gdy ona pieczołowicie wyjmowała poupychane w kosmetyczce przybory toaletowe i układała je w walizce.

– Tom…

Przeszedł do sypialni, wciąż szczotkując zęby. Pobrudził pastą podkoszulek z wizerunkiem Hanka Williamsa, kiedy wykrztusił bełkotliwie: – Tak? Co jest?

Helen przycupnęła na pufie, przy łóżku. Ruchem głowy wskazała na telewizor. – Właśnie doszło do aresztowania.

Śledzili tę sprawę od trzech tygodni, od czasu zaginięcia pierwszej dziewczyny. Nie był to już temat z pierwszych stron gazet, nie mówiono też o tym w wiadomościach, aż do wczoraj, kiedy zaginęła druga dziewczyna. Zaginioną nastolatkę widziano wsiadającą do auta. Nagle media znów zaczęły wykazywać zainteresowanie.

Thorne wrócił do łazienki przepłukać usta. Dołączył do Helen, siadając obok niej, a gdy wskazała na pilota, podkręcił dźwięk.

– Można się było tego spodziewać – stwierdził.

Helen oczywiście uważnie śledziłaby przebieg i rozwój tego rodzaju dochodzeń. Jako policjantka pracująca w zespole do spraw molestowania i krzywdzenia dzieci. Jako ktoś aż nazbyt świadomy cierpień, jakich zaginięcia przysporzyły tym, którzy pozostali, czekając z niepewnością i nadzieją.

Jako rodzic.

Ale tym razem było trochę inaczej.

Na ekranie młoda reporterka w eleganckim płaszczu i szaliku mówiła wprost do kamery. Była ponura i poważna, ale i z oczywistą ekscytacją mówiła o najnowszym „znaczącym przełomie w śledztwie”. Z tyłu za nią, na placu targowym, który Helen Weeks tak dobrze znała, zebrała się albo raczej, dla lepszego efektu, zebrano przez ekipę telewizyjną sporą grupę gapiów.

To było miasteczko, w którym dorastała.

Reporterka mówiła, podczas gdy na ekranie pojawił się ten sam zapis z kamery co wczoraj wieczorem: grupa funkcjonariuszy w ciepłych kurtkach przemierzająca nierówną tyralierą ciemne pole; zatroskani rodzice, pocieszani przez krewnych; równie zatroskana i zaniepokojona para osaczona przez tłum dziennikarzy z kamerami i mikrofonami.

Reporterka powiedziała, że zgodnie z informacjami pozyskanymi od źródła będącego blisko śledztwa miejscowy, mężczyzna po trzydziestce, został zatrzymany jako podejrzany. Podała nazwisko tego mężczyzny. Powtórzyła je powoli i wyraźnie.

– Policja – stwierdziła – nie potwierdza ani nie zaprzecza, że zatrzymała niejakiego Stephena Batesa.

– Auć – jęknął Thorne. – Starszy śledczy zaraz dobierze się komuś do tyłka.

– Przeciek mógł pochodzić skądkolwiek – zauważyła Helen.

– Ale nie jest dobrze, co nie?

– Niewiele można na to poradzić. Nie TAM. Ktoś na pewno zna kogoś, kto widział, jak zabierano go na komendę, no wiesz. – Nie odrywała wzroku od ekranu. – To nie jest miejsce, w którym łatwo zachować tajemnicę.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale go uciszyła. Na ekranie pojawiło się zdjęcie, a reporterka z dumą stwierdziła, że fotografię mężczyzny, który był obecnie przesłuchiwany, redakcja otrzymała od źródła będącego blisko rodziny.

– Kolejne źródło – mruknął. – No jasne.

Znów go uciszyła. Wstała powoli i podeszła do ekranu.

To było zdjęcie ślubne, wyglądało na zrobione niedawno, szczęśliwa para pozowała przed gmachem urzędu stanu cywilnego. Pan młody z zakolami, ubrany w granatowy, prosty garnitur, uśmiechał się, trzymając papierosa między palcami. Panna młoda miała na sobie nieco zbyt szykowną, w porównaniu z nim, suknię.

– Wygląda na czarusia – burknął.

– Cholera!

– Co?

– Ja ją znam – Helen wskazała palcem na ekran. – Chodziłam z nią do szkoły. Z żoną podejrzanego.

Wstał i podszedł do niej. – Niech to szlag.

– Linda Jackson. To znaczy wtedy nazywała się Jackson.

– Jesteś pewna?

Pokiwała głową, nie odrywając wzroku od ekranu. – Byłyśmy w jednej klasie…

Oglądali wiadomości jeszcze kilka minut, ale nie usłyszeli nic nowego, a gdy reporterce zabrakło zatrwożonych miejscowych, z którymi mogłaby przeprowadzić wywiad, i redakcja po raz trzeci puściła ten sam materiał, Helen poczłapała do łazienki.

Thorne ściszył telewizor i zaczął się rozbierać. Zawołał: – Ta reporterka wygląda na bardzo zadowoloną z siebie. Chyba liczy na rychły awans!

Helen mu nie odpowiedziała, a kilka minut później, kiedy wślizgnął się do łóżka, wyszła z łazienki. – Chciałabym tam pojechać – powiedziała.

– Że co?

– Chcę pojechać do domu.

Usiadł na brzegu łóżka. – Ale po co?

– Zastanawiam się, co ona musi teraz przechodzić. Ma dzieci.

Machnęła ręką w stronę telewizora. – Tak powiedzieli.

– Chwila, od jak dawna jej nie widziałaś?

– I co z tego?

– Minęło prawie dwadzieścia lat, zgadza się?

– Wiesz, jakie są małe mieściny, Tom.

– Cóż, nie mogę cię powstrzymywać, ale uważam, że to głupie.

Milczeli. Helen otworzyła szafę i wyciągnęła walizkę.

– Ejże, chyba nie zamierzasz jechać tam JUŻ DZIŚ?

– Tato spodziewa się, że nie będzie nas przez cały weekend – odparła. Wysunęła szufladę, wyciągnęła naręcze skarpet i bielizny i przerzuciła je do walizki. – Więc nie ma sprawy, zajmie się Alfie’m.

– Wiem, ale mimo wszystko…

– Możemy być na miejscu za… niecałe półtorej godziny.

Wróciła po więcej ciuchów. – Na drogach nie powinno być korków.

Thorne wstał z łóżka i zdjął jeden z dwóch szlafroków wiszących w szafie.

Był dla niego za mały, ale i tak go założył. Stanął pomiędzy Helen a jej walizką. – Nie masz już tam rodziny, prawda? Gdzie zamierzasz się zatrzymać?

– Coś wymyślę.

– Tam się musi roić od gliniarzy i reporterów, nie znajdziesz noclegu.

Czekał, aż ona się zastanowi nad jego słowami. – Czemu nie mielibyśmy zrobić tego jutro?

Pokiwała głową z wahaniem. – Tak czy inaczej, pojadę.

– Jak chcesz.

Raz jeszcze spojrzała na ekran telewizora. Wciąż nie było nowych doniesień. Ruszyła w stronę łazienki i zatrzymała się przy drzwiach.

– Nie musisz ze mną jechać.

– Wiem, że nie muszę, ale co miałbym tu robić sam?

– Mógłbyś pojechać do domu – odparła. – I spędzić kilka dni w towarzystwie Phila.

– Porozmawiajmy o tym rano – poprosił.

– Zamierzasz mnie odwieść od tej decyzji?

– Naprawdę uważam, że to, co chcesz zrobić, jest głupie.

– To nie ma dla mnie znaczenia – Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale rozległ się sygnał jej komórki. Sięgnęła po telefon, a gdy się odezwała, jej głos brzmiał nieco inaczej, wyczuwało się w nim napięcie. Dzwoniła Jenny, siostra Helen. Nie przepadała za Thornem, skądinąd z wzajemnością. Helen też nie lubiła być traktowana protekcjonalnie przez swoją dwa lata młodszą siostrę.

– Tak – powiedziała Helen. – Widziałam. Wiem…

Wywróciła oczami, patrząc na Thorne’a, weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

Położył się na łóżku i podkręcił dźwięk w telewizorze. Reporterka znów miała łączność ze studiem.

– Trudno jest opisać atmosferę, jaka tu dziś panuje – powiedziała. – Z pewnością dominują gniew i złość.

Słyszał Helen rozmawiającą w łazience, ale nie był w stanie wychwycić słów.

Reporterka coraz bardziej się nakręcała. Tłum za nią z każdą chwilą gęstniał, a podmuchy wiatru szarpały końcami jej szalika. Głos kobiety był modulowany, pełen stopniowanego dramatyzmu: – Podczas gdy dwie dziewczyny wciąż pozostają zaginione, a jeden z tutejszych jest przesłuchiwany w związku z ich uprowadzeniem, atmosfera w miasteczku jest bardzo napięta.

Obejrzała się przez ramię. – Mieszkańcy są w szoku.

Patrzył, jak kobieta próbuje zakończyć przekaz, ale coraz trudniej jest jej mówić pośród chóru przybierających na sile głosów rozlegających się tuż za nią. Wśród tego harmidru dało się wychwycić słowa „nasze dziewczynki” i „sprawiedliwości musi stać się zadość”. I że tego łajdaka należałoby powiesić.

Sięgnął za siebie i poprawił poduszkę.

Nie o takim urlopie marzył.2

Jechali w stronę M40, na północ przez Oxfordshire, wąskimi drogami zatłoczonymi przez ubłocone traktory chelsea, a miłośników porannych sobotnich zakupów uniknęli, omijając Banbury. Pogoda nie poprawiła się, od kiedy wyruszyli w drogę. Nie ulegało wątpliwości, że przyjdzie im jechać dłużej niż półtorej godziny, ile mogło to zająć ubiegłej nocy.

– Tydzień w słońcu brzmi bardziej kusząco niż kiedykolwiek – powiedział. Odwrócił się od kurtyny deszczu chłoszczącej maskę BMW i spojrzał na Helen siedzącą na fotelu pasażera.

– Co powiesz na Portugalię? Albo Teneryfę? – Kolejne spojrzenie – Dave Holland stale ględzi o Teneryfie.

Tylko pokiwała głową, nie odrywając wzroku od mijanych sklepików, domów, skąpanych w deszczu murów i żywopłotów. Odkąd wymeldowali się z hotelu, po rozczarowującym śniadaniu i uszczypliwej wymianie zdań z menedżerem, prawie się nie odzywała. Przed śniadaniem pół godziny wisiała na telefonie, czyniąc niezbędne przygotowania, ale od tej pory wydawała się czymś nad wyraz zaabsorbowana, pogrążona w myślach. Choć była bardzo zdeterminowana, by wyruszyć na tę wyprawę, wyraźnie obawiała się tego, co mogło ich czekać, kiedy już dotrą do celu.

W radiu podawano akurat najświeższe wiadomości z Polesford.

Policja wciąż nie ujawniła tożsamości mężczyzny, którego aresztowała, i nadal go przesłuchiwała. Starszy oficer wydał krótkie oświadczenie. Stwierdził, że informacje dla opinii publicznej zostaną podane w stosownym czasie. Podobnie jak reporterka wczorajszych wiadomości, korespondentka mówiła dziś o panującej w mieście atmosferze.

Gniew, strach, szok.

Co więcej, z wypowiedzi kolejnych mieszkańców wynikało, że to nie było miasteczko, w którym mogłoby dojść do czegoś takiego.

W studiu zaczęto dyskusję nad najnowszymi doniesieniami o liczbie bezrobotnych w kraju, Thorne ściszył radio. – To jak to właściwie jest? – zapytał. – To miasteczko czy raczej duża wioska? Zawsze mówiłaś, że jest nieduże.

Kilka sekund później Helen odwróciła się do niego, jakby nie dosłyszała pytania. Pokręcił głową, dając znak, że to nieważne. Przełączył na iPoda i włączył składankę Lucindy Williams. Przełączył wycieraczki na szybszy tryb pracy i bardziej do siebie niż do Helen powiedział: – Tak, miło byłoby znaleźć się w jakimś słonecznym miejscu…

Dziesięć minut później, gdy sunęli mozolnie po zakorkowanej szosie, odwróciła się do niego i stwierdziła: – To w zasadzie mała targowa mieścina. Mieszkaliśmy w jednej z wiosek na jej obrzeżach. Jest ich kilka, o kilometr, dwa z każdej strony.

– Brzmi zachęcająco – przyznał.

– Nie przypomina miejsca, w którym byliśmy wczoraj.

– Nie ma sklepików ze starociami, doskonałych, by w nich pobuszować?

Parsknęła śmiechem. – Nie bardzo. To trochę jak Cotswolds, tylko bez mężczyzn w kolorowych sztruksowych spodniach i z nieco większą liczbą barów Chicken Cottage.

– Zatem nie jest aż tak źle.

Włączył kierunkowskaz i minął furgonetkę, która wlokła się środkowym pasem. Gdy przejeżdżał obok, posłał kierowcy srogie spojrzenie.

– Kiedy miałam piętnaście lat, to wydawało mi się ekscytujące – przypomniała sobie. – W piątkowe i sobotnie wieczory wybieraliśmy się do Polesford.

– Do klubów?

Pokręciła głową. – Napić się, jeżeli akurat była kasa, albo wypalić skręta na przystanku autobusowym, pod wiatą.

– Nie wiedziałem, że byłaś zbuntowaną nastolatką.

Uśmiechnęła się, po raz pierwszy, odkąd wyruszyli. – Za twoich czasów była jeszcze prohibicja? A papierosy racjonowano?

Uśmiechnął się.

Fakt, że bardziej zbliżał się do pięćdziesiątki niż Helen do czterdziestki, wciąż pozostawał dla nich wdzięcznym tematem do żartów. Udawał oburzenie, że nie pamiętała Sex Pistols. A ona pytała go, jak się czuł, gdy mógł na żywo oglądać Billa Haleya i The Comets. Sądząc po tym, co kilkakrotnie miał okazję od niej usłyszeć, domyślał się, że komentarze jej siostry i niektórych przyjaciółek w kwestii dzielącej ich różnicy wieku były o wiele bardziej uszczypliwe.

– To było miłe miejsce – powiedziała. – I wciąż ma wiele uroku. Znajduje się tam opactwo.

Próbował naśladować prowincjonalny akcent. – Ee… cóś mi się wydai, co za dużo tamuj przejezdnych, ni? Miastowe przyjeżdzajom i rujnujom szystko?

– To nie Kornwalia – skwitowała.

– Tylko tak potrafię naśladować prowincjonalny akcent.

– Więc obiecaj mi, że więcej tego nie zrobisz.

Odwróciła się do okna. – Na miłość boską, ta mieścina leży w Warwickshire. Jeżeli chcesz naśladować akcenty, to raczej te z The Archers.

– Wielkie nieba! – zawołał.

Godzinę później zjechali z autostrady i po dziesięciu minutach jechali już w żółwim tempie główną ulicą Dorbrook, trzy i pół kilometra na południe od Polesford. Wioski, w której Helen spędziła dzieciństwo. Thorne rozumiał, o co jej chodziło.

Było tu więcej kamienia niż dachów krytych strzechą i szczerze wątpił, aby z nadejściem lata nad wejściami do domów rozkwitały róże.

Zjechali z głównej ulicy, zwalniając, gdy mijali tarasy domków, co to wyglądały, jakby pochodziły z lat dwudziestych lub trzydziestych.

Auta parkowały o metr, dwa od frontowych drzwi, z kołami na chodniku, aby większe pojazdy bez problemów przecisnęły się wąskimi uliczkami. Naprzeciwko znajdowały się sklep spożywczy, chińska knajpa oraz nieduże asfaltowe boisko z huśtawkami i karuzelą.

Wskazała ręką i powiedziała: – Tam.

Zwolnił jeszcze. – Tam był nasz dom. – Nacisnęła przycisk i szyba po jej stronie opuściła się do połowy. – Kiedy tam mieszkaliśmy, frontowe drzwi były czerwone. I nie było podwójnego tynkowania.

Zatrzymał wóz, upewniwszy się, że nic za nim nie jedzie.

– Chcesz wysiąść i rzucić okiem?

– Przecież leje.

– Z tyłu jest parasol – stwierdził. – No dalej, idź, zapukaj do drzwi, sprawdź, kto tam mieszka.

Pokręciła głową. Jedynie patrzyła. – Nie, raczej nie.

– To zajmie ci tylko pięć minut.

– Kto, u licha, chciałby, żeby nieznajoma dobijała mu się do drzwi? – Podniosła szybę. – I myszkowała po domu?

– Pomyślałem, że może cię to zainteresować.

– Chcę pojechać i zobaczyć się z Lindą – powiedziała zbyt gwałtownie. Odwróciła się i spojrzała na Thorne’a, zamrugała powoli i wysiliła się na uśmiech. – W sumie po co miałabym to robić?

*

Deszcz zelżał, gdy przejechali kolejnych kilka kilometrów wzdłuż krętych uliczek z wysokimi żywopłotami lub ogołoconymi, chudymi jak szkielety drzewami po obu ich stronach. Ustał, zanim dotarli do rzeki i przejechali przez most, by znaleźć się w Polesford, a Thorne zobaczył tablicę z oznaczeniem placu targowego.

Domyślał się, że było tu gwarniej i rojniej niż zwykle, może dlatego, że była sobota. Nie żeby wszyscy okoliczni mieszkańcy zjawili się na targowisku w poszukiwaniu używanych książek, podrabianych perfum czy co jeszcze tu oferowano. Nieliczni sprzedawcy, którym kapryśna pogoda nie była straszna, nie musieli oganiać się kijami od potencjalnych klientów. Większość, popijając z piersiówek na rozgrzewkę, siedziała pod pasiastymi plastykowymi markizami, które trzepotały i furkotały na silnym wietrze.

Zacięte twarze, przepełnione rozczarowaniem.

Tymczasem klienci, zamiast tłoczyć się przy kramach albo przeglądać oferowane produkty, stali zbici w zwarte grupki, to tu, to tam, tocząc ożywione dyskusje. Obserwował ich, objeżdżając powoli plac. Dostrzegł mężczyzn palących papierosy w bramach. I trzy kobiety z wózkami. Stały razem i rozprawiały o czymś, przesuwając wózki raz po raz, w przód i w tył. Zauważył potakujące i przeczące ruchy głowy, wskazywanie palcami i nawet tu, z daleka, wyczuwał, że targowisko aż huczało od plotek i spekulacji.

– Paula powiedziała, żebyśmy spróbowali zaparkować za supermarketem – Helen wskazała na skręt, a Thorne wykonał polecenie. – Stąd możemy pójść dalej.

Paula. Kobieta, w której domu najwyraźniej mieli spędzić noc, choć dotychczas nie dowiedział się wiele o niej ani o jej relacjach z Helen.

– Miałeś rację – powiedziała tego ranka Helen, pakując się pospiesznie, po tym jak zadzwoniła w kilka miejsc. – Nawet w Tamworlh nie znalazłam pokoju, a co dopiero mówić o noclegu w miasteczku. Ale chyba udało mi się z tego wybrnąć.

Gdy zbliżali się do supermarketu, dostrzegli spłachetek odgrodzonej siatką parceli, przylegającej do stacji benzynowej tuż obok. Mężczyzna w ociekającym zielonym płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem stał przy wjeździe na plac. Skinął w stronę tabliczki, którą przyklejono do prowizorycznego szlabanu. PARKING CAŁODOBOWY 7,50 FUNTÓW.

– Jezu – powiedziała. – Zarabia na tym forsę.

Patrzyli, przejeżdżając powoli. Wielu już musiało zapłacić.

– Nie on jeden – mruknął.

Kiedy wjechali na legalny parking za supermarketem, zauważyli, że połowa dostępnych miejsc została zablokowana plastykowymi stożkami albo zarezerwowana dla pojazdów służb ratunkowych.

Furgonetki, radiowozy i karetki, dla nich miejsca na parkingu były zarezerwowane na okrągło. Helen wysiadła i przestawiła kilka stożków, aby Thorne mógł zaparkować obok dwóch motocykli policyjnych. Podczas gdy zabrała z tylnego siedzenia płaszcz i parasol, odstawił stożki na miejsce, a na desce rozdzielczej położył plakietkę z napisem: POLICJA.

Kilka minut szli w milczeniu, minęli szkołę i nieduży ciąg sklepików. Na ulicach tłum już stopniał, ale przed domami stało po parę osób, gwar dobiegał też z zatłoczonego pubu. Drzwi do niego były otwarte.

Dom, w którym mieszkała Linda Bates – nazwisko panieńskie: Jackson – mieścił się na osiedlu, podobnym do tego, które mieli okazję oglądać w Dorbrook.

Przed budynkiem znajdowała się grupka fotografów, ale większość dziennikarzy przebywała gdzie indziej, wiedzieli, że rodzina Stephena Batesa już tu nie mieszka.

Cyrk przeniósł się w inne miejsce.

Nieruchomość znajdowała się obecnie pod kuratelą policji w Warwickshire, i tak pozostanie dopóty, dopóki nie zostaną zakończone żmudne postępowania proceduralno-sądowe.

Thorne i Helen minęli budynek, szli chodnikiem po drugiej stronie ulicy i wymijali gapiów zaopatrzonych w smartfony. Dom otoczono taśmą policyjną, od frontu widok zasłaniał kordon pojazdów, radiowozów oraz furgonetek ekip techników śledczych. Umundurowany policjant stał na każdym rogu błotnistego frontowego ogródka, a dwaj kolejni na środku ulicy, aby nieuprawnieni nie zdołali zbliżyć się do budynku. Gliniarze wyglądali na bardzo znudzonych, choć Thorne zauważył, że przynajmniej jeden z nich miał dość przyzwoitości, aby zasłonić twarz, kiedy obok niego zaczęły błyskać flesze aparatów fotograficznych.

Staruszek z terierem szorstkowłosym powiedział: – Tak, tak, na pierwszej stronie „Daily Mail” będziemy mieć zdjęcie posterunkowego Ciamajdy.

Helen pokiwała głową, ale zarówno ona, jak i Thorne wiedzieli, że w kwestii mediów na pierwszy plan wysuwali się oficerowie prowadzący śledztwo.

Ruszyli w stronę domu.

*

To osiedle musiało wzbudzać oburzenie starszych mieszkańców okolicy, kiedy wybudowano je dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. Skupisko identycznych bezkształtnych domów, przestarzałych, kiedy tylko powstały. Szpetne garaże, dachy pokryte czerwonymi gontami, najeżone antenami satelitarnymi.

Jak można się było spodziewać, naprzeciw domu pod numerem szóstym zebrała się spora grupka dziennikarzy oraz gapiów. Byli tam nawet rodzice z dziećmi. Gdy Thorne podszedł do kordonu i pokazał mundurowemu legitymację, słyszał, jak gwar przybiera na sile. Za nimi rozległy się trzaski aparatów fotograficznych, kiedy Helen błysnęła również swoją legitymacją i obydwoje, schyliwszy się, przeszli pod taśmą, ruszając w stronę frontowych drzwi.

Otworzyły się, zanim zdążyli tam dotrzeć.

Oficer śledcza była przed trzydziestką. Wysoka i chuda, o włosach popielatoblond, mocno ściągniętych do tyłu, ubrana w ciemne spodnie i żakiet. Thorne domyślał się, że była oficerem łącznikowym rodziny, i że w domu glin będzie więcej, zarówno mundurowych, jak i tych z kryminalnej.

Spojrzała na Thorne’a i Helen, przyjrzała się ich twarzom i legitymacjom, po czym zaprosiła do środka.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, odwróciła się i przedstawiła jako detektyw konstabl Sophie Carson. Nie wydawała się zbyt przyjazna. Wyglądało na to, że starała się zapamiętać szczegóły z legitymacji. Nie przejmowała się za bardzo tym, że miała przed sobą dwoje starszych rangą oficerów śledczych. Zaczekała, aż Thorne i Helen coś powiedzą, a po kilku sekundach niewygodnej ciszy odstąpiła od drzwi.

– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?

– Nie ma – zapewnił, uznając, że jeśli ta kobieta FAKTYCZNIE była łącznikiem z rodziną, powinna starać się choć trochę ocieplić swój wizerunek. Przedstawił się pospiesznie, a gdy Helen zrobiła to samo, powiedział: – Detektyw sierżant Weeks jest dawną przyjaciółką Lindy.

– Jasne – stwierdziła Carson. Pokiwała głową, ale miała niepewną minę, i gdy zbliżała się do nich, odruchowo opuściła dłoń do przypiętej do pasa krótkofalówki służbowej typu airwave.

Korytarz był wąski. Thorne i Helen musieli stanąć tuż przy schodach, by przepuścić panią detektyw konstabl. Zapukała do drzwi i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Zajrzawszy do środka, powiedziała coś, czego nie zdołali dosłyszeć, po czym zaprosiła ich, żeby weszli.

Podążyła za nimi i zamknęła drzwi.

Kobieta w dżinsach i workowatej bluzie dresowej siedziała wychylona do przodu na poobijanej czarnej skórzanej sofie, obok niej przycupnęła nastolatka. Dwoje mundurowych, mężczyzna i kobieta, siedzieli na prostych, drewnianych krzesłach, po przeciwnych stronach pokoju. Na niskim stoliku pomiędzy nimi stały kubki, karton mleka i otwarta paczka herbatników, pozostałości po niedawnej herbatce. Wyglądało, jakby oglądali telewizję, choć dźwięk był wyłączony.

Thorne i Helen stanęli pośrodku pokoju, czekając. W pomieszczeniu było parno i duszno, okna przysłonięto zasłonami.

Thorne słyszał dobiegające gdzieś z góry głosy; radio, a może drugi telewizor.

Carson skinęła w stronę Helen. – Mówi, że jest pani dawną przyjaciółką.

Kobieta na sofie przyglądała się Helen kilka sekund, po czym podniosła się powoli, zakłopotana. Po chwili rozpoznała nowo przybyłą.

– Helen?

– Zostawię państwa samych – powiedziała Carson. Gestem nakazała mundurowym, aby wyszli, i podążyli za nią do holu. Thorne kątem oka przypatrywał się Carson. Zauważył, jak włączyła krótkofalówkę, i usłyszał, że zgłasza do centrali operacyjnej, co się wydarzyło, a to wszystko, zanim drzwi przesunęły się z szelestem po grubym dywanie i zamknęły za nią przy wtórze cichego szczęknięcia.

Na kilka sekund przed tym, jak Linda Bates, szlochając, rzuciła się Helen w ramiona.3

Próbuje spać, ale nie dlatego, że jest zmęczona.

Jest zziębnięta i nie może zasnąć, pomimo grubego płaszcza, który pozwolił jej zatrzymać; panujących ciemności. Usta ma wciąż zaklejone taśmą, a na dodatek straciła kontrolę nad pęcherzem, więc tam, na dole, jest coraz bardziej poocierana.

Na początku to ją ogrzało, ale szybko wszystko stało się kleiste, wilgotne i zimne. Podłoże jest szorstkie i mokre pod jej palcami, a rura, do której przykuto ją łańcuchem, najeżona wystającymi bolcami, które wpijają się jej w kręgosłup. Minęło sporo czasu, odkąd ją tu sprowadzono. Co najmniej dzień lub dwa!, myśli. Trudno powiedzieć, bo przecież ciemno tu choć oko wykol, a słychać jedynie kapanie i ciurkanie wody. Wie, że jest gdzieś pod ziemią. Co do tego nie ma wątpliwości. Dał jej dostatecznie dużo tego, co miał w butelce – cokolwiek to było – aby mieć pewność, że nie będzie stawiała oporu, ale i tak nie straciła przytomności. Pamięta, jak wynoszono ją w deszcz, a potem przenoszono w jakieś ciche, cuchnące miejsce. Pamięta najdziwniejsze odczucie, że to było miejsce, które znała, i że była tu już, gdy była młodsza.

Po przebudzeniu jest osłabiona z głodu i czuje pieczenie w gardle, gdy próbuje przełknąć ślinę, a chociaż wie, że kiedy śpi, coś buszuje jej we włosach i przebiega po nogach, wszystko jest lepsze niż ból, który rozdziera jej żołądek, rozpaczliwe pragnienie jedzenia, którego na dłuższą metę nie jest w stanie zagłuszyć nawet smród wypełniający tę ciemną, ciasną norę.

Po przebudzeniu cierpi w każdej minucie i każdej sekundzie, przepełniona uczuciem osamotnienia, strachu i niepewności, kiedy może wrócić mężczyzna, który ją tu sprowadził. Początkowo bała się jego powrotu, tego, co on może jej zrobić. Teraz boi się, gdy jego tak długo nie ma. Boi się, że on może nie wrócić. Że zwyczajnie ją tu zostawił.

Po przebudzeniu na jawie próbuje tłumaczyć sobie, że to tylko sposób na złamanie jej ducha. Że on jednak przyniesie jej coś do jedzenia, choć w zamian będzie domagał się od niej czegoś, czego tak bardzo się obawiała. Ale nie złoży jej propozycji dopóty, dopóki ona porządnie nie zgłodnieje. Dopóki nie będzie w stanie odmówić. Za każdym razem gdy słyszy, jak coś pluska i przemyka w ciemnościach jeden ze szczurów, które, jak wie, są tu wraz z nią, zastanawia się, czy tamten mężczyzna powróci. Czy w jakiś sposób zdoła usłyszeć, tak jak szczury, jego kroki, powyżej, ponad tym wilgotnym, ociekającym wodą, cuchnącym miejscem. Ale tak się nie dzieje. On się nie zjawia.

Po przebudzeniu nie ma nic innego do roboty, jak tylko siedzieć, nucić pod nosem i szlochać oraz przekonywać siebie, że pewne osoby rozpaczliwie jej teraz poszukują. Nie ma do roboty nic więcej poza wyobrażaniem sobie piekła, jakie muszą przeżywać jej rodzice. Zmienia nieznacznie pozycję, aby było jej wygodniej. Łańcuch jest na tyle długi, że może się położyć. „Uznaj to za życzliwość z mojej strony”. Usłyszała od niego na koniec. Nie, to nie tak. To nie było ostatnie, co powiedział. „Przepraszam, że tak tu cuchnie”, rzucił, wchodząc po schodach.

Cuchnie…

Po przebudzeniu wstrzymuje oddech i, rozpaczliwie, mdłości z powodu tego smrodu.

Wyobraża sobie jego cząsteczki wirujące wokół jej twarzy i to, jak wciąga je do nosa.

Kładzie się, podsuwając jedną rękę pod głowę.

Tyle jest rzeczy, których nie wie ani nie rozumie. Tylu rzeczy może się jedynie domyślać. Ale wie, że nie jest tu sama, a przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Wie, że gdzieś niedaleko, tu, w tej wilgotnej ciemności, spoczywa także inne ciało.4

Thorne został w domu jeszcze przez kilka minut, ale poczuł się niezręcznie, jak podglądacz. Zastanawiał się, po co tu w ogóle przyjechał. Sądził, że Helen potrzebowała towarzystwa, szybko jednak stało się jasne, że to nieprawda.

Czuł się jak piąte koło u wozu. Zbędny. Powiedział Helen, żeby zadzwoniła, gdy zdecyduje się wracać, wtedy po nią przyjedzie. Odparła, że zapewne trochę tu zabawi, i dołączy do niego później.

– To nieduża mieścina. Znajdę cię.

Wychodząc, nie odezwał się do nikogo. Sophie Carson wciąż rozmawiała przez policyjne radio.

Gdy wyszedł, kamery zaczęły pracować pełną parą. Kilkoro dziennikarzy zasypało go pytaniami, zanim zdążył przegramolić się pod policyjną taśmą i ruszyć w głąb ulicy.

Nie odezwał się ani słowem, patrzył przed siebie. Wątpił, aby długo pozostawał anonimowy. Jakiś czujny dziennikarz śledczy na pewno w końcu go rozpozna. Trafiał na łamy gazet dostatecznie często, kilka miesięcy temu było o nim głośno.

Kiedy zbiegł więzień, którego właśnie on miał eskortować. Kiedy zginęło czworo ludzi. Kiedy omal nie stracił najbliższego przyjaciela.

Wrócił do centrum miasta, by stwierdzić, że większość handlarzy już dało za wygraną i pakowało się, kończąc na dziś swoją działalność. Znów zaczęło padać. Gdy szedł główną ulicą, zdał sobie sprawę z tego, że Helen miała rację, mówiąc, jak niewiele wspólnego miała ta mieścina z typowym dla środkowej Anglii miasteczkiem targowym, które opuścili tego ranka. Były tu salony kosmetyczne i fryzjerskie. Były kawiarenka internetowa i salon gier. Naliczył też cztery fastfoody oddalone od siebie o pięćdziesiąt metrów. Ale nie zauważył żadnego sklepiku ze starociami.

Zajrzał do kiosku, nabył miejscową gazetę, a następnie udał się do kafejki Cupz po drugiej stronie ulicy. Zamówił kawę oraz kanapkę z kiełbasą i pogrążył się w lekturze. Pierwsze cztery strony poświęcono sprawie zaginionej dziewczyny, przedrukowano też rozpowszechnione już szeroko zdjęcie Stephena i Lindy Bates zrobione w dniu ich ślubu. Nagłówek był, jak to w bulwarówkach, krzykliwy i bulwersujący:

MIŁOŚĆ, HONOR I UPROWADZENIE?

Kilka kolumn poświecono powodzi pustoszącej wioski na nizinach, na północy. Artykułom towarzyszyły zdjęcia występującej z brzegów rzeki Anker, błotnistej wody wdzierającej się do domów i rodziny, która pontonem udaje się po zakupy.

Ta sytuacja miała wkrótce się pogorszyć, bo jak wieszczono w jednym z artykułów, nie zanosiło się na poprawę pogody, a stan wałów przeciwpowodziowych pozostawiał wiele do życzenia.

Wyjrzał przez okno, patrząc na ludzi gorączkowo szukających schronienia i strugi deszczu spływające po różnobarwnych parasolach.

Kelnerka przyniosła mu do stolika zamówiony posiłek. Skinęła głową, zerkając na rozłożoną przed nim gazetę.

– Strasznie, no nie?

– Ale co? – spytał. – Powódź czy te zaginione dziewczyny?

Lekko się zmieszała. – Jedno i drugie – odpowiedziała po chwili. – Nie próbuję porównywać tych spraw, broń Boże. Nie wyobrażam sobie, co muszą przechodzić ich rodziny.

Nieznacznie poczerwieniała. – Mam na myśli rodziny tych biednych dziewcząt, rzecz jasna.

Upił łyk kawy, nie była tak gorąca, jak lubił ani on, ani zapewne żaden z tutejszych gości. – Znałaś je?

– Widywałam obie, wpadały tu – odparła. – Po szkole, z koleżankami i kolegami.

Odwrócił gazetę, na pierwszej stronie widniało zdjęcie ze ślubu Batesów. – A on?

Skrzywiła się i pokręciła głową. – Bogu dzięki, nie.

– O nic go nie oskarżono – zauważył.

– Ale oskarżą.

Ugryzł kęs kanapki i czekał.

– No bo przecież byli świadkowie, co nie? Paru kumpli Poppy widziało, jak wsiadała do jego auta.

Poppy Johnston. To ona ostatnio zaginęła. Jej nazwisko wciąż pojawiało się częściej w artykułach prasowych niż nazwisko dziewczyny, która zniknęła trzy tygodnie wcześniej. Teraz była po prostu Poppy, nawet dla tych, którzy nie znali jej osobiście.

– To nie dowód, że on ją porwał – Spojrzał na kelnerkę, ale ta najwyraźniej miała swoje zdanie na ten temat.

– Zamierzałam zapytać, czy życzy pan sobie ketchup.

– Brązowy sos do mięs i pieczeni – odparł.

*

Po lunchu Thorne ponownie przeszedł przez plac targowy i za znakami dotarł do jednopiętrowego Memorial Hall nieopodal. Budynek, przylegający do niedużej biblioteki publicznej i lecznicy, pełnił funkcję głównej siedziby terenowej służb policyjnych. Przy wejściu na tablicach wyeksponowano numer telefonu do centrali policji, przed gmachem mundurowi rozmawiali z cywilami. To właśnie z tej siedziby koordynowano działania ekip poszukiwawczych, tu mogli się zgłaszać ochotnicy, ale raczej próbowano ich od tego odwieść: ich przydatność okazywała się zwykle mierna, za to zdarzało im się niszczyć, rzecz jasna niechcący, cenne dla policji dowody rzeczowe oraz ślady. To tu miejscowi mogli przekazywać policji informacje lub po prostu pogawędzić, częstując się darmową herbatą i herbatnikami, i zwykle właśnie tu media zbierały się na organizowane regularnie konferencje prasowe.

Wszedł do środka.

Często słyszał opowieści o dziennikarzach, którzy wracali ze stref ogarniętych wojną i nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu, i to do tego stopnia, że rozpaczliwie pragnęli tam wrócić. Najwyraźniej gorączkowo łaknęli adrenalinowego rauszu, który nieodmiennie wiązał się z niebezpieczeństwem. To było jak narkotyk. Czyste uzależnienie.

Nie opisałby tego, co sam czuł, w podobny sposób, ale wychwytywał atmosferę ekscytacji i poruszenia towarzyszącą śledztwom takim jak to, i z miejsca przepełniała go euforia wywołana napływem endorfin.

W drodze z hotelu upominał się w duchu, że miał jedynie dotrzymywać Helen towarzystwa, i że to nie miało nic wspólnego z nim. Zresztą jego jurysdykcja i tak tu nie sięgała. Wybierał się na urlop, skądinąd zasłużony po wypadkach na wyspie Bardsey kilka miesięcy temu. Nie umiał się jednak oszukiwać. Ten krótki objazd wokół placu targowego w zupełności wystarczył. Gwar rozbrzmiewający wokoło, zapach wilgotnych mundurów i parzonej herbaty sprawiały, że krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Znalazł się daleko od sali odpraw w londyńskiej komendzie, ale tego podniecenia nie dałoby się pomylić z niczym innym. Pragnienie, by pokręcić się tu i posmakować tej atmosfery, było równie silne jak impuls nakazujący tonącemu, by spróbował wznieść się ku powierzchni.

Nie potrafił się powstrzymać.

Krępy i poczerwieniały na twarzy mundurowy zastąpił mu drogę i zapytał, jak może pomóc.

– Mógłby pan powiedzieć mi, gdzie jest przetrzymywany Stephen Bates? – zapytał.

Młody konstabl westchnął. – Zapraszam pana do wyjścia. Tym razem to Thorne westchnął i wyjął legitymację.

– Och, bardzo pana przepraszam. – Ton mundurowego diametralnie się zmienił. Konstabl podszedł do niego o krok i zniżył głos do szeptu. – Z tego co wiem, przebywa w Nuneaton.

– Dziękuję.

Thorne już miał się oddalić, gdy nagle konstablowi zaświtało w głowie, że każdy śledczy związany ze sprawą musiał znać odpowiedź na pytanie zadane przez Thorna.

– Czy mogę jeszcze raz zobaczyć pańską legitymację?

Wyjął ją i podsunął konstablowi pod sam nos.

– Od kiedy tą sprawą zajmuje się londyńska policja?

– Jestem tu w charakterze doradcy – odparł.

– No jasne – mruknął bez przekonania konstabl.

– Posłuchaj, znam waszego szefa, tak?

– Czyli kogo?

Starał się sprawiać wrażenie zirytowanego, a równocześnie rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie nazwisko jednego z oficerów śledczych, które usłyszał podczas wymiany zdań przez służbową krótkofalówkę. W końcu się udało.

– Jestem kumplem Tima Cornisha.

– Może być.

– Zadowolony?

Gliniarz pokiwał głową i zszedł mu z drogi.

– Zuch chłopak – powiedział. – A teraz idź przeprowadzać staruszków przez jezdnię, czy co tam zwykle robisz…

*

W drodze powrotnej do swego auta Thorne poczuł wyrzuty sumienia po tym, w jaki sposób potraktował młodego konstabla. Już dawno pogodził się z tym, jakim człowiekiem się stawał wskutek pracy w Resorcie; znał efekty uboczne tej roboty. Zniecierpliwienie, nietolerancja, zachowywanie się jak ostatni kretyn.

Wyprowadził wóz z parkingu, włączył i podkręcił muzykę, a potem, zatracając się w jej dźwiękach, spróbował zapomnieć o tym, co się stało.PODZIĘKOWANIA

Jak zawsze jestem niezmiernie wdzięczny całej rzeszy ludzi za to, że pomogli mi doprowadzić tę książkę poza linię mety. Gdyby nie oni, wciąż jeszcze wiłbym się z bólu po gwałtownym ataku kolki na pierwszym zakręcie, podczas gdy wszyscy inni już dawno się przebrali i porozchodzili do domów.

Dziękuję Elizabeth Orcutt za radę w kwestii terminów składania do druku tekstów prasowych, a doktorowi Johnowi Manluve za jego pomoc w nieco bardziej ezoterycznej kwestii, jaką było wydobycie świńskiego DNA. Wendy Lee była nieoceniona, jak zawsze, i muszę przyznać, że mam olbrzymie szczęście, że nad redakcją moich tekstów czuwa taka specjalistka jak niezrównana Deborah Adams. Obie nie dopuściły WIELOKROTNIE, abym zrobił z siebie głupka.

Po raz enty mam olbrzymi dług wobec pani profesor Lorny Dawson z Grupy Nauk Środowiskowych i Biochemicznych Instytutu Jamesa Hottona. Jej ekspertyzy nie tylko okazały się bezcenne, także ona sama posiada dość mroczną i cudownie pokrętną wyobraźnię, której mogłoby jej pozazdrościć wielu pisarzy literatury kryminalnej, że o poczuciu humoru nie wspomnę. Na dowód tego powiem tylko, że w temacie jednego z jej e-maili, w którym jak gdyby nigdy nic rozwodziła się nad zasiedleniem przez robaki zwęglonego ciała świni, podała krótką notkę: ZWĘDZONY BOCZUŚ. Dzięki, Lorno, a wędzonkę stawiam ja.

Dziękuję Michaelowi Westonowi Kingowi i Lou Dalgleish. Piosenki My Darling Clementine towarzyszyły mi podczas pracy nad tą książką, a współpraca z nimi przy The Other Half była dla mnie czystą przyjemnością.

Trwaj, smutku.

Wielkimi na piętnaście metrów, świecącymi jak neon literami dziękuję w tym miejscu Davidowi Shelleyowi i Sarze Lutyens, za to, że są najlepsi w tym biznesie. A przede wszystkim, jak zawsze, dziękuję Claire. W przeciwieństwie do tych pechowców, którzy mieli nieszczęście wejść w drogę Tomowi Thorne’owi, mnie nadal morderstwo uchodzi na sucho.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: