Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas zerwanych kotwic - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
18,00

Czas zerwanych kotwic - ebook

Czas zerwanych kotwic? Tak, szczególnie wtedy, gdy stajemy na rozdrożach naszego życia. W zasadzie nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi, jednak nie to liczy się najbardziej. Liczy się nasza reakcja, odwaga postawienia pierwszych kroków w nowej sytuacji i ponoszenie konsekwencji. Liczy się wybór... wyboru. Doświadczenia, przemyślenia, swoje i te wysłuchane dobrze jest czasami spisać. Dla innych, dla siebie, nie ważne, ale warto, co w formie przygód Katarzyny czynię w tej oto książce. Niech wydarzenia z życia emigrantki, która po wielu latach spędzonych w Afryce Południowej wraca do ojczyzny, przypomną nam, że każdy z nas przeżywa czas, w którym trzeba na nowo zarzucać kotwice. Nie po to, żeby zostać bohaterem, ale po to, by zwyczajnie odnaleźć utracone...

Krystyna Stawczyk

 Po powrocie do kraju Katarzyna osiada na wsi i odświeża kontakty ze starymi przyjaciółmi. Zacieśnia też więzy rodzinne, osłabione latami emigracji. Zmęczona osadzaniem się w nowych realiach wyjeżdża w góry. Tam szybko nawiązuje nowe znajomości, a przede wszystkim zakochuje się. Nieodwzajemniona miłość sprawia, że musi podjąć decyzję, czy wrócić do byłego męża, który nadal jest w Afryce i pragnie jej powrotu, czy czekać na nową miłość...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7506-793-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Głowy do góry,

to tylko kule, a nie gówno!

— generał Louis Lepic

Cholera, kończę z tym! Nie chcę już tu dłużej być. Postanowiłam po raz ostatni spojrzeć na mój profil na Sympatii. Nick, zdjęcia, opis i cała masa korespondencji, która do teraz mnie tu trzymała. I wspomnienie dzisiejszej rozmowy, kropla, która przelała kubeł pustych na ogół zdań, zdawkowych informacji i braku poszanowania rozmówcy.

— Kasiu, to już straciłaś na mnie apetyt? Przepraszam jeszcze raz — powiedział Maciej.

Parę dni temu umówiliśmy się na rozmowę przez Skype’a. Jestem punktualna, o uzgodnionej porze czekałam na linii.

— Wiesz — odezwał się Maciej — nie mogę teraz z tobą rozmawiać, za chwilę mam spotkanie w banku.

— Rozumiem — powiedziałam — zapewne dowiedziałeś się o tym przed chwilą, a sprawa wymaga natychmiastowej interwencji.

— Nie — odparł — chcę po prostu pogadać o ulokowaniu funduszy i umówiłem się tam na dziś, za godzinę.

— Na tę samą godzinę co ze mną? Wiedziałeś o tym wcześniej i nie uprzedziłeś mnie?

Tamten dzień był dla mnie wyjątkowy, pełen ważnych zajęć, a jednak udało mi się go tak zaplanować, aby o 18.00, zgodnie z obietnicą, być gotową na rozmowę z mężczyzną, który jeszcze do niedawna wydawał mi się wart zainteresowania.

— No wiesz, sprawy majątkowe są ważne — odrzekł Maciej.

— Zgadzam się, ale trzeba było mnie o tym uprzedzić — powiedziałam. Krew napłynęła mi do twarzy. — Czuję się zlekceważona. Nie będę już się z tobą umawiać! — krzyknęłam.

Buch, odłożona słuchawka. Kolejny z jego strony odruch braku szacunku w stosunku do mnie.

Dziś zadzwonił, żeby mnie udobruchać, ale ja wiedziałam już, że ta znajomość nie ma przyszłości.

— Maciej, nic z tego. Jak mogłeś mnie tak potraktować? Nie cierpię lekceważenia i jeśli tego dotychczas nie zauważyłeś, to twoja strata — zakończyłam nieprzyjemną rozmowę.

W takich momentach brak mi opanowania. Jestem z natury impulsywna, nie mam tej całej inteligencji emocjonalnej, o której tyle się ostatnio mówi. Chciałam się jej nauczyć, ale, do diabła, taka jestem i postanowiłam już z tym nie walczyć. Tak, to była ostatnia znajomość z Sympatii. Sięgam pamięcią do początków moich internetowych poszukiwań idealnego partnera. To już pięć lat. Dwa razy się zakochałam. To chyba niewiele, jak na te setki kontaktów, które nawiązałam. Gdybym wiedziała, że to tak się skończy, pewnie nigdy nie umieściłabym swojego profilu w Internecie. Chociaż z drugiej strony nie były to stracone lata, raczej dobre pole do obserwacji, a także czas na uświadomienie sobie, kogo szukam i czego chcę uniknąć.

Jak to wszystko się zaczęło? Przecież miałam kiedyś swojego mężczyznę, męża, towarzysza życia, ojca mojego syna. Partnera podziwianego, który imponował mi swoją przebojowością i umiejętnością stworzenia wygodnej egzystencji. Jak do tego doszło, że pewnego dnia rozstaliśmy się i każdy zaczął żyć na własny rachunek?

Byłam w ponurym nastroju. Chciałam z kimś porozmawiać. Nie o Macieju, a o kolejnym kroku, który dziś zrobiłam. O odejściu z tego tygla poszukiwaczy szczęścia. Chwyciłam za słuchawkę.

— Cześć, masz chwilkę, żeby ze mną pogadać? — zapytałam Jagodę, która mimo zupełnie odmiennej sercowej sytuacji chętnie widywała się ze mną i wysłuchiwała moich zwierzeń. Elegancka i zadbana, pojawiała się na naszych spotkaniach w modnych ciuchach, tak jak przystało na wziętą tłumaczkę. Słuszny wzrost wzmacniała niebotycznymi obcasami, a lekką nadwagę ukrywała pod luźnym żakietem lub całą masą falban, które podkreślały jej kobiece kształty, jednocześnie ukrywając zakazane wałeczki. Długie jasne włosy z lat szkolnych zamieniła na krótką, wygodną i wyszczuplającą jej okrągłą twarz fryzurę.

W liceum chodziłyśmy do tej samej klasy. W dzienniku sąsiadowałyśmy ze sobą. Zaniewska i Zenowicz, na samym końcu długiej uczniowskiej listy. Ponownie spotkałyśmy się po blisko ćwierć wieku, dzięki portalowi Nasza-klasa. Teraz zbliżały nas do siebie podobne poglądy na życie, przemyślenia i refl eksje, a także silna potrzeba wymiany myśli. Cokolwiek to oznacza. W ten sposób w ostatnich latach Jagoda stała się moją najbliższą przyjaciółką. Często ze sobą rozmawiamy, wzbogacając w ten sposób wiedzę o międzyludzkich relacjach, bo obydwie lubimy zanurzać się w bezmiarze spraw tego świata. Dziś potrzebowałam jej rady i wsparcia.

— Jagódko, miałabyś ochotę na małe herbatkowe co nieco w naszym centrum handlowym?

Spotykałyśmy się tam dość często, bo neutralny grunt kawiarenki pozwalał prowadzić swobodną konwersację bez obaw o nadstawione uszy domowników.

— To jak? Może jutro w południe? — zapytałam.

— Dobrze — odpowiedziała — pokażę ci mój nowy sweter.

***

Nowoczesne sklepy pobliskiego centrum handlowego lśniły jeszcze świątecznymi dekoracjami. Był piątek, środek dnia, pojedynczy przechodnie, skuszeni przecenami, znikali pomiędzy ladami z wystawionym towarem. Nic nie zagrażało naszemu skupieniu na osobistych sprawach. Ciepło i kuszący zapach kawiarenki sprzyjały rozluźnieniu i trzeźwej ocenie ostatnich wydarzeń. Młoda kelnerka przyniosła nam do stolika herbatę z cynamonem i powidłami.

— No, to które miejsce mam dziś masować? — spytała Jagoda, puszczając oko. Z cierpliwością buddyjskiego mnicha potrafiła słuchać moich skarg. Wdzięczna, odwzajemniałam się jej tym samym.

— Wiesz, usunęłam dziś swój profil z Sympatii. Na dobre. Wymazałam swoje dane, to nie ma sensu — powiedziałam.

— Ale dlaczego? — spytała. — Przecież jeszcze jakiś czas temu sama ten portal polecałaś innym. Przecież pamiętam, jak się zachwycałaś i podniecałaś nowymi kontaktami. Często zazdrościłam ci tego uskrzydlenia, wyglądałaś wówczas jak nowo narodzona, jak podróżnik, który w końcu dotarł do swojego Eldorado.

— Może — odparłam — ale jestem już zmęczona tym wiecznym wyczekiwaniem, tą nadzieją, którą pokładałam w każdym nowo poznanym facecie. Teraz mam wrażenie, że byłam po prostu naiwna. Czekałam na tę swoją drugą połówkę, na superpartnera, a tacy się tam nie pojawiają. Nie dlatego, że kogoś takiego nie ma, tylko dlatego, że wirtualna przestrzeń to jeden wielki fałsz — narzekałam.

— No to słucham z uwagą — powiedziała Jagoda. — Wyłuszcz mi, o co tam chodzi, dlaczego fora randkowe pękają w szwach, skoro bycie tam to marnowanie czasu. Przecież sama słyszałam internetowe historie z happy endem. No, ale nie po to tu jestem, żeby cię dobijać. Wygadaj się, mamy całe popołudnie dla siebie. Ustrzeż mnie przed ewentualnym błędem przyszłości — zaśmiała się.

Rozmawiałyśmy pochylone ku sobie jak dwie łączniczki omawiające plan odbicia partyzantów. Siedziałyśmy w półcieniu, bo zimowe słońce skąpo oświetlało przestrzeń kawiarenki. Przesuwało się ku zachodowi, aż w końcu zniknęło za horyzontem. We wnętrzu zrobiło się ciemno. Kelnerka zapaliła świece i kadzidełka, co jeszcze bardziej pogłębiło intymny nastrój tego miejsca. Powoli schodzili się obładowani zakupami przechodnie. Tuż obok nas usiadła zapatrzona w siebie para. Ukradkiem się im przyglądałam i na chwilę urwałam swoje wywody. Widać było, że dla nich świat miał złote barwy. Ciekawiło mnie, gdzie się poznali, czy może byli tymi wybrańcami, których Internet postanowił nagrodzić za pracowicie wysyłane maile? Czy po prostu starymi znajomymi, sąsiadami, którzy pewnego dnia spojrzeli na siebie innymi oczyma?

Na naszym stoliku pojawiały się kolejne filiżanki herbaty. Cynamon z powidłami zastąpił hibiskus, a potem zwykły earl grey ze śmietanką, a ja wylewałam z siebie potoki słów. Zdania, które od dawna kłębiły się w mojej głowie, ale nie były dopuszczane do głosu. Chciałam wiedzieć, czy mówię z sensem, czy nie był to tylko wynik zimowego szarego nieba. Potrzebowałam słuchacza, więc wyłuszczałam Jagodzie teorię, która właśnie dziś przybrała w mojej głowie konkretny kształt. Teorię dotyczącą dopiero rodzącej się formy międzyludzkich kontaktów, gdzie zapach i ciepło czyjegoś ciała zastąpił dotyk chłodnej klawiatury i dwuwymiarowy wizerunek osoby rejestrowanej przez kamerę. Elektroniczny świat wirtualny zmieszany z realnym, aż do granic możliwości. Dostępny za naciśnięciem klawisza, w prosty sposób zaspokajający potrzebę potwierdzenia własnej wartości. Wystarczyło kilka minut, żeby kliknąć czyjś anons, napisać kilka byle jakich, powierzchownych, pozbawionych głębszych treści zdań, wysłać w sieć i przez następne kilka godzin żyć przekonaniem, że właśnie wróciło się z randki. Poczucie wypełnienia samotności zostało osiągnięte, paliwo na dzień zatankowane, można wrócić do przerwanych zajęć z poczuciem samozadowolenia. A to wszystko bez konieczności kąpieli, zrobienia makijażu, ubrania się i opuszczenia domu.

— Stop — przerwała mi Jagoda. — Za chwilę zostanie z ciebie wykręcona z resztek optymizmu gąbka. Poczekaj, zamówię ci ciasteczko. Niech przynajmniej to osłodzi twój dzisiejszy nastrój. Wezmę ci to z czekoladą — dotknęła palcem kolorowego obrazka w menu. — Już dawno udowodniono, że czekolada poprawia humor.

Kelnerka postawiła przede mną przekładany kremem smakołyk.

— Trochę bez smaku ten torcik — stwierdziłam.

— Katarzyna — zniecierpliwiła się Jagoda — przestań biadolić, dziś dla ciebie wszystko jest do niczego. Weź się w garść. A torcik jest pyszny.

W którejś z torebek zabrzęczał telefon.

— To chyba mój — sięgnęłam do bocznej kieszonki.

— Mamo, zdałem ostatni egzamin — zawołał Łukasz. — Koniec sesji! Nareszcie się wyśpię.

— Gratulacje, synku, chociaż ty miałeś dziś dobry dzień.

— Nie dobry, tylko świetny. Gdzie jesteś? — zapytał Łukasz.

— Jestem w naszym centrum i rozmawiam z panią Jagodą — odparłam.

— Mamo, jadę do domu, jest jakiś obiad? Jestem bardzo głodny — dodał.

— Nie, synku, nie miałam dziś do tego głowy, ale już wracam i zaraz coś ci ugotuję — obiecałam. Spojrzałam na zegarek. — Boże, to już czwarta! — Szybko pożegnałam przyjaciółkę i popędziłam do domu.

W drodze powrotnej rozmyślałam o moim synu. To dla mnie trzy lata temu, kiedy postanowiłam wrócić do Polski, spakował swoje rzeczy i przyjechał tutaj. Jakże trudny był to dla niego krok. Całe życie spędził na innym kontynencie, w innym klimacie, w innej kulturze, innym domu, otoczony innym językiem. To dla mnie, kiedy już każdy nowy dzień w Afryce Południowej po prostu mnie dusił, zdecydował się na kontynuację studiów w Polsce. Dlaczego zrezygnował z wygodnego, a nawet luksusowego życia u boku ojca, godząc się na niepewny los w Europie? Jestem mu za to bardzo wdzięczna i chyba dlatego rozpuszczam go tutaj do granic możliwości. Nie wygodą i pieniędzmi, bo stabilizacji finansowej do dziś nie udało mi się osiągnąć, ale miłością i czułością. Pechowo światowy kryzys gospodarczy zburzył wszystkie finansowe filary, które sobie stworzyłam, a które miały być moim żelaznym zabezpieczeniem.

Łukasz dzielnie znosił niedogodności. Walczył z językiem, który znał tylko z rozmów w domu. Studiując psychologię, wyjątkowo trudny kierunek pod względem słownictwa, nie raz dawał upust swoim frustracjom, rzucając książką o podłogę i krzycząc: „Nie rozumiem!”. Marszczył wtedy swoje spalone afrykańskim słońcem czoło i kulił się w sobie. Z przystojnego młodzieńca zmieniał się w przygarbionego krasnala z zatroskaną twarzą. Odruchowo ściągał gumkę z włosów, które wiązał z tyłu głowy w krótką kitkę, i zakrywał się nimi tak, jakby przy ich pomocy chciał się schować przed całym światem. Kiedy jego jasne loki zasłaniały mu twarz, był przez chwilę człowiekiem bez oblicza. Jak ktoś, kto nie mając twarzy, nie ma również trosk dnia powszedniego. Tak bronił się przed nadmiarem stresu.

Pomagałam mu, jak mogłam, a właściwie pomagaliśmy sobie nawzajem. Ja ślęczałam nad jego skryptami, starając się wytłumaczyć mu ich treści, on dodawał mi otuchy swoją obecnością.

Dlaczego opuściłam Afrykę? Nawet już po rozwodzie prowadziłam bardzo wygodne życie. Miałam swoje śliczne mieszkanko, parter z ogrodem, pracę, która przynosiła mi sporo zadowolenia, samochód, którym bez problemów poruszałam się lewą stroną jezdni. Miałam też sprawdzoną już garstkę znajomych, a nawet przyjaciół. I co najważniejsze, wiedziałam, jak żyć w tym wielokulturowym tyglu.

Jednak pewnego dnia poczułam, że jest mi tam za ciasno. Dlaczego? Jakie było źródło tego nieprzyjemnego uczucia, skoro życie wokoło wydawało się biec spokojnie i bezproblemowo?

Pamiętam koleżankę z pracy, Chilijkę. Wiele lat temu opowiadała mi, jak to pewnego dnia opuściła swój kraj i osiadła na afrykańskim kontynencie. Pytałam ją wówczas, dlaczego po rozwodzie, zamiast wić nowe gniazdko wśród przyjaciół i rodziny, przyjechała tu na tułaczkę i niepewny los. Powiedziała mi wówczas, że w pewnym momencie zrobiło się tam dla niej i jej byłego męża za ciasno. Pobyt w tym samym kraju, w którym przebywał eksmąż, był dla niej zbyt bolesny. Nie rozumiałam tego wtedy. Jednak pewnego dnia los pozwolił mi zrozumieć Yolandę. Jakże realne stały się jej odczucia, kiedy sama zakosztowałam smaku podobnej sytuacji. Kiedyś w historii Yolandy nie mogłam odnaleźć sensu, teraz, kiedy stałam się elementem tej samej układanki, wszystko stało się jasne.

To już prawie trzy lata od powrotu, ale praktycznie nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się, czy dobrze zrobiłam. Nie zdawałam sobie sprawy, że wracając do Polski, wykonuję skok do Rowu Mariańskiego, z którego trudno wypłynąć na powierzchnię. Na szczęście jestem z natury optymistką głęboko wierzącą w podpowiedzi swojej intuicji. To Ona mnie tu przywiodła, moje Wyższe Ja. Na pewno niczym magik ma dla mnie w kapeluszu niespodziankę. Królika w postaci spełnionego życia.

Jagoda wiele o mnie wiedziała pomimo długiej przerwy w znajomości i faktu, że najczęściej poruszałyśmy tematy natury psychologicznej. Tak się jakoś dzieje, że w średnim wieku zaczynamy po raz kolejny oceniać naszych rodziców. Ale już bardziej obiektywnie niż w młodości, kiedy to albo byli starymi wapniakami, albo idealizowanymi bohaterami. Jeden i drugi stan wynikał z pokrętnych ścieżek naszej podświadomości, ścieżek, które służyły lepszemu odnalezieniu się w codzienności. A kiedy odchowamy już własne dzieci i mamy więcej czasu, przyglądamy się jeszcze raz własnemu dorastaniu, domowym wzorcom, które albo nam pomogły, albo częściej utrudniły dotychczasowy żywot. Na tapecie ląduje ojciec, matka, a sędziami jesteśmy my. Jakże surowymi. Dlatego chcemy rozmawiać z rówieśnikami, słuchać ich doświadczeń i porównywać z naszymi. Takie były moje rozmowy z Jagodą. Ale o szczegółach swoich dotychczasowych losów wiedziałyśmy niewiele.

Po powrocie do Polski zamieszkałam na wsi. Blisko dużego miasta, ale to ciągle wieś. Nie miałam wątpliwości, że chcę zamieszkać gdzieś koło Poznania, bo to moje rodzinne miasto. W końcu padło na Wiry, choć nie byłam do tego przekonana nawet wtedy, kiedy okazało się, że proponowane przez agenta nieruchomości mieszkanie odpowiada moim wymaganiom. No bo co to za nazwa? Niechby była jakaś Dobra albo Cicha, ale Wiry? Od razu wiadomo, że ci, co tam mieszkają, nie mogą mieć spokojnego życia, którego tak bardzo potrzebowałam. Przez tydzień jeździłam tam codziennie, przyglądałam się urodzie okolicy i upewniałam, że doszukiwanie się nieszczęścia w nazwie to tylko „zabombon”, jak mówiła babcia mojego kolegi. Że ważniejsze te widoczne z okien pierwszego piętra łąki, las na horyzoncie i odgłosy kogutków. Wiejskie sklepiki i napisy na furtkach, że: „Tu kupisz gospodarskie jaja i ziemniaki”. Ale ostatecznie przekonała mnie do Wir figurka świętej Katarzyny. Zobaczyłam ją przy torach kolejowych na skraju wsi. Tak, to był znak, na który czekałam! Moja imienniczka strzegła tego miejsca. Uwierzyłam, że i mnie weźmie pod swoją opiekę. I tak oto z prawdziwą przyjemnością zaszyłam się na wsi, bo dawno odwykłam od hałasu miejskiej aglomeracji. Dawkuję wizyty w „city” bardzo oszczędnie, bywam tam dwa razy na tydzień, nie więcej. I zawsze wracam z przyjemnością, nawet wtedy, gdy po drodze muszę tonąć w niewyobrażalnym błocie wiejskich dróg. Przyglądam się wówczas wielkim czarnym kałużom, porównuję do spieczonej czerwonej afrykańskiej ziemi. Obydwie mają swój urok o każdej porze roku, jeśli tylko spojrzeć na nie przyjaznym okiem.

***

W domu Łukasz delektował się swoim kolejnym zwycięstwem, następna sesja zaliczona, strachy poszły w kąt, życie znowu było piękne. Zadźwięczał stacjonarny telefon. Może to Jagoda? — pomyślałam. — Pewnie da mi kolejną reprymendę za moje dzisiejsze płacze.

— Janusz, to ty? — zapytałam zdziwiona. — Już ci daję Łukasza.

— Poczekaj, co tam u ciebie słychać? — zapytał mój były mąż.

— Wiesz, niedługo wiosna, wszyscy mamy coraz lepsze humory — rzuciłam, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

— A ja właśnie wróciłem ze szpitala.

— O matko, co ci się stało?

— W końcu dałem sobie zoperować to bolące kolano.

— Jest już OK? I kto cię przywiózł z powrotem do domu? Sam kierowałeś? — nie mogłam uwierzyć. — Przecież mogłeś spowodować wypadek!

— I prawie spowodowałem — odparł Janusz.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę. Nie poznawałam siebie. Dlaczego po tylu latach od rozstania i braku codziennego kontaktu z moim eks ciągle się o niego martwię? To prawda, że po pierwszych rozwodowych burzach udało nam się stworzyć całkiem dobry układ. Coś na kształt przyjaznej współpracy, rodzaj wyrażanego w słowach i czynach szacunku i podziękowania za mimo wszystko wiele wspaniałych wspólnych chwil. Ale żeby aż tak przejmować się kolanem mężczyzny, który przecież w moim życiu należał już do przeszłości? Lekka przesada, Katarzyno — ofuknęłam siebie.

— Daję ci Łukasza! — zawołałam. — I proszę, nie strasz go opowieściami o swoim braku rozsądku, chłopak tęskni za tobą i chce cię mieć żywego.

Oddałam słuchawkę synowi.

— Tato, zaliczyłem następną sesję! — krzyczał w słuchawkę Łukasz, kiedy opuszczałam pokój. Zamknęłam drzwi, niech syn i ojciec mają trochę prywatności. Rozumiałam, że stary układ już nie istnieje i należy to uszanować.

Tak, czas na gotowanie. Przyznam, że jest to ta czynność, która wciąż napawa mnie strachem. Należę do słabych kucharek, choć jako żona i matka musiałam przez wiele lat codziennie walczyć z własną niechęcią. Tyle lat spędzonych w kuchni, a moja wiedza na ten temat mogłaby zamknąć się na jednej stronie szkolnego zeszytu. Zawsze miałam nieczyste sumienie, że za mało wkładam w to serca. I nawet noworoczne obietnice nic w tej materii nie zmieniły.

Co dziś na obiad? — moje odwieczne pytanie. Grzebałam w pamięci, wybierając jeden z paru zestawów, z którymi sobie radziłam. Ach, może tortilla — pomyślałam uradowana. Już dawno nie gościła na naszym stole, a to danie, które lubi mój syn i przy którym nie ma wiele roboty.

Pamiętam, jak jeszcze niedawno walczyłam z tortillowymi plackami. Zaraz, jak to się robi? — myślałam wówczas. Przypominałam sobie restauracyjne wypieki. To przecież tylko mąka, olej i woda. Eksperymentalnie mieszałam ze sobą trzy składniki i wylewałam na patelnię. Stałam nad kuchnią gazową, obserwując, co też dzieje się pod przejrzystą przykrywką. Hmm, coś bąblowało i zaczynało skwierczeć. Fuj, śmierdzi. Nerwowo starałam się przewrócić ciasto na drugą stronę, do diabła, znów przywarło do dna. Zawartość lądowała w koszu. Takie były początki. Potem kolejne nieudane próby, aż pewnego dnia z patelni zaczęły zsuwać się idealne tortille. Hurra, to było prawdziwe zwycięstwo dla kogoś, kto potrafił przypalić nawet wodę.

No więc dziś obiadowe przygotowania będą mniej nerwowe. Jestem już mistrzem tortilli, a duszone mięso z warzywami udaje się każdemu. Potem już tylko podrasowana oliwą grecka sałatka i sos czosnkowy na okrasę. Mmm, pięknie pachnie. Woń obiadu zwabiła Łukasza.

— Mamo, długo jeszcze? — zapytał. — Dobrze pachnie.

— Już gotowe, synku.

Lubię patrzeć, jak mój syn ochoczo zasiada do stołu.

— Dobre, dobre — pochwalił mnie jeszcze raz. Może jednak nie jestem taką ostatnią kulinarną nogą, jak sobie wyobrażam — pomyślałam. A jednak marzy mi się mężczyzna, który tę część mieszkania uznałby za swoje królestwo. Tam miejsce poddanego przyjęłabym z prawdziwym błogosławieństwem. Nie marudziłabym, że ten kawałek tak trochę przypomina w smaku podeszwę, bo darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

No, czas na własny posiłek, ale to już bez problemu, bo jak zwykle będą warzywka. Aaa, przecież niewypakowane zakupy ciągle leżą przy drzwiach — przypomniałam sobie. Przechodząc przez korytarz, odruchowo zerknęłam w lustro. Zobaczyłam szczupłą kobietę, która mimo upływu lat zachowała młodzieńczą figurę. No, Kaśka, talia na swoim miejscu i tylko jeden podbródek, super — pogratulowałam sobie. — Tylko muszę coś zrobić z włosami, bo ten mahoń zamienił mi się w kolor błota. To chyba wina kiepskiej farby. Tak, czas zmienić fryzjera. No i trzeba by je trochę skrócić. Tak do ramion, bo w dłuższych kiepsko wyglądam. Ale ogólnie nie jest źle. Fiuuu — gwizdnęłam na swoje odbicie. Ostatnio miałam wrażenie, że mijając jakiś plac budowy, słyszę coraz mniej gwizdów pod swoim adresem. Nadrabiam to, gwiżdżąc sama na siebie. Stanęłam bokiem, żeby ocenić swój profil. Wypukłości tam, gdzie trzeba. Może być. Zaliczam. Jeszcze panuję nad grawitacją.

Kiedy po latach spotkałam Jagodę, nie mogła się nadziwić, skąd u mnie taka sylwetka.

— Jak ty to robisz? — pytała zdziwiona.

— Nie wiem — odpowiadałam. — Nie mam żadnej tajemnicy, żadnej cudownej recepty. To chyba tylko geny.

Potem jednak, kiedy o tym jeszcze raz myślałam, uświadamiałam sobie, że wychowanie w rodzinie o sportowej tradycji narzuciło mi pewne zachowania i potrzebę dbałości o własne ciało. Jest i zawsze było w moim życiu bardzo dużo ruchu. Kiedy mogę, rezygnuję z samochodu na rzecz pieszych wędrówek. I uprawiam je regularnie, bez względu na to, czy muszę gdzieś dotrzeć, czy po prostu idę przed siebie. W domu tańczę przy myciu zębów i przy każdej możliwej okazji, a poza tym od wielu lat rano i wieczorem codziennie się gimnastykuję. Krótko, dziesięć minut, dłużej mi się nie chce. Czasami nie chce mi się nawet przez dziesięć minut, ale strach przed niepotrzebnymi oponkami wskrzesza we mnie siły na tę odrobinę wygibasów. To tyle, aha, i jeszcze jestem wegetarianką, taką nie do końca, bo od czasu do czasu pozwalam sobie na rybkę.

Czy to za tym kryje się tajemnica mojej sylwetki? Nie wiem, ale jeśli ktoś pyta, to stwierdzenie, że to tylko geny, nie jest chyba do końca prawdą.

— No i jak ci się rozmawiało z tatą? — spytałam Łukasza, kiedy skończył obiad.

— Mówi, że w czasie moich wakacji zabierze mnie na Reunion — rzucił.

— O! — krzyknęłam z zazdrością. — Kolejny wypad w nieznane. Ty masz, chłopie, szczęście.

Pomyślałam, że przez tyle lat mieszkałam tak blisko tej egzotycznej wyspy, a nigdy na nią nie dotarłam. Ani na nią, ani na inne wyspy Oceanu Indyjskiego. Choć nie ze względów finansowych. Hmm — pomyślałam — co by było, gdybym nie wróciła do Polski? Z Południowej Afryki Reunion jest dość łatwo osiągalnym celem.

Czy chciałabym tam powrócić? Chyba już nie. Nie potrafiłam tego zrozumieć, ale mimo nieporównywalnie gorszej sytuacji miałam jakieś wewnętrzne przekonanie, że tu jest moje miejsce, a przede mną przygoda. Wspaniała przygoda, której nie doświadczyłabym w Afryce. Tak, czas Czarnego Kontynentu już minął, chociaż zawsze będzie mnie grzał ciepłem moich własnych doświadczeń.Jedyne, czego żałuję w życiu,

to tego, że nie jestem kimś innym.

— Woody Allen

Boże, cóż to za hałas? — pomyślałam.

Właściwie nie wiem, co mnie obudziło. Na nocnym stoliczku brzęczał alarm z komórki, a zza okna dochodził głośny szum maszyny opróżniającej przydomowe szambo. Szum i… zapach, a właściwie smród. Tak, dziś mam przyjemność być budzona przez cały pakiet specjalnych „budzików”. Dobrze, że nie muszę za to dodatkowo płacić — prychnęłam, wyłączając telefon. Tylko nad nim panowałam, bo hałas i zapach ścieków przenikały nawet przez szczelnie zamknięte okna. Koniec stycznia, tak bardzo czekałam już na wiosnę. Przypomniałam sobie styczeń w RPA. Tam, na „moim” terenie, czyli na wyżynie Wysoki Weld w prowincji Gauteng panował wtedy upał do granic możliwości. Narzekałam na ten klimat, ale przecież to codzienne słońce, jedynie w porze letniej okraszone krótkimi deszczami, wspaniale działało na moją psychikę. Otwierasz oczy, a tu buch, wesołe promyki wpadają do pokoju. Czas do pracy, ale tak jakoś wesoło, bo wszystko dookoła takie kolorowe. Nawet korki na autostradzie nie wkurzały tak bardzo. Teraz to wiem, kiedy po latach mogę porównać te dwa tak skrajne klimaty.

A tu za oknem buro. Boże, wskoczę jeszcze na chwilę do łóżka, przecież pracuję w domu, nigdzie się nie spieszę — marzyłam. — O nie, kochana, dyscyplina, dyscyplina! — strofowałam się.

Poczłapałam do komputera, nacisnęłam szary guzik. To jedna z pierwszych czynności, które robię rano. Już, niestety, chyba nałogowo.

Pamiętam moje komputerowe początki, jeszcze w Polsce, w osiemdziesiątym szóstym. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam domowy PC. Graliśmy wtedy u przyjaciół w jakąś głupawą grę, w której trzeba było rozwalać nieustannie odbudowujący się mur. Kto pierwszy, mur czy ty? Co jakiś czas w ferworze zabawy któryś z graczy za mocno naciskał klawiaturę, co zawieszało program. Coś w systemie operacyjnym DOS zdecydowanie nie lubiło tej gry i reagowało na nią jak panienka na niechcianego wielbiciela.

Rok później mój mąż otrzymał zadanie kupna pierwszego PC dla firmy, w której pracował. Jednak zanim komputer trafił na wyznaczone biurko, przeczekał parę dni w naszym mieszkaniu. Pamiętam moment, kiedy wchodząc do pokoju, zobaczyłam na szklanym ekranie swoje imię. Kasia, Kasia, Kasia, duże i małe literki pojawiały się w co rusz to nowym miejscu. Jak miło. I wspólną grę w Knight Lore, w której mały ludzik, sprytnie omijając przeszkody, przeskakiwał z jednego miejsca na drugie.

A potem, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym, komputer w RPA, już zawodowy. Jakże nienawidziłam tego urządzenia, kiedy miałam na nim pracować. To było tylko wpisywanie danych, czyli korzystałam z niego jak z maszyny do pisania. Ale działanie maszyny do pisania rozumiałam, a tego diabelstwa nie! Janusz cierpliwie wprowadzał mnie w tajniki komputerowego świata.

— Wyobraź sobie szafę, która zawiera parę głównych szufl ad, a każda szufl ada dzieli się na mniejsze, a mniejsze na jeszcze mniejsze, i tak dalej… — mówił.

To było jasne, szafa, szufl ady, ale, do cholery, jak one się mieszczą w komputerze?! Moja wyobraźnia wyraźnie mnie zawodziła.

Postanowiłam zapisać się na odpowiedni kurs. Specjalista komputerowy, brzmiało całkiem solidnie. Dwa lata eksternistycznej nauki. I… pokochałam to pudło. Potem przyszły kolejne kursy, w końcu zostałam grafikiem komputerowym w największej firmie geologicznej w RPA. Skomplikowane i proste programy, sprzęt towarzyszący graficznym projektom: stoły, tablice, plotery, gilotyny do papieru, to był mój świat. Bardzo kochany. W Polsce, po powrocie, postanowiłam robić to samo, choć już prywatnie i na o wiele mniejszą skalę.

Tak więc te moje poranne rzuty w sieć informowały mnie, czy pojawiał się kolejny klient.

O! Jest nowy mail, choć od stałego klienta. Ale czego ten facet ode mnie chce tym razem? Nie rozumiem. Czytałam zdania napisane chyba w wielkim pośpiechu. Konferencja, plakat w formie prezentacji, temat. OK, to jedna z tych prac, gdzie muszę bardziej wysilić makówkę. Poszperać w uprzednio zrobionych mapach, znaleźć coś w książkach, połączyć wszystko do kupy, tak żeby to miało sens, było strawne dla odbiorcy, przyciągało oko, no i przyniosło chwałę właścicielowi. Dobra, lubię takie wyzwania.

Pochyliłam się nad biurkiem i zabrałam do nowego zadania. Zza chmur wyjrzało słońce, teraz zdecydowanie lepiej mi się pracowało.

Skupiona nad nowym zadaniem, ledwo usłyszałam komórkę.

— Rysiek?

— Cześć, Kasiu, jesteś w domu? Mogę wpaść na chwilę?

— A kiedy? — spytałam w panice.

— Za pół godziny. Odpowiada?

— Tak, czekam, wiesz, że zawsze z przyjemnością cię widzę — powiedziałam.

— No to do zobaczenia.

Odłożyłam słuchawkę, ale zaraz rozległ się kolejny dzwonek.

Matko, kto znowu? Jagoda.

— Kasia? Żyjesz? Masz chwilkę?

— Wiesz co… może trochę później. Za chwilę będzie tu kumpel ze studiów. Jestem w proszku. Zadzwonię, jak wyjdzie, dobra? A to coś pilnego?

— Nie, nie. Zadzwoń, jak wyjdzie.

— Boże, mam trzydzieści minut, żeby się pozbierać! — myślałam w popłochu.

Dopiero teraz zauważyłam, że ciągle jestem w szlafroku, kołtun na głowie, pusty żołądek. To cała ja. Kiedy komputerowe pudło wciąga mnie swoimi mackami, zapominam o całym świecie. Tyle razy powtarzałam sobie, że to już koniec, że muszę rano zadbać o siebie tak, jakbym wychodziła do pracy w mieście. Kończyło się obietnicami.

Czekaj, czekaj, pewnego dnia Łukasz otworzy drzwi twojemu gościowi i spłoniesz ze wstydu — strofowałam się w duchu. A może powinnam sobie kupić koronkowy szlafroczek i w ten sposób uzyskać porządny wygląd bez potrzeby wskakiwania w dzienny ubiór? A kołtun na głowie, głupia?! — krzyczałam na siebie. Nie, beznadziejny pomysł, będę musiała coś zrobić z tym złym nawykiem.

Pół godziny później w drzwiach pojawił się Rysiek. Ciągle atrakcyjny i przystojny, pociągający jak na studiach. Ale od ponad dwudziestu lat cudzy mąż, co w konsekwencji sprowadzało nasze relacje do jedynie koleżeńskiej znajomości. Jego ruchliwa natura i rodzaj pracy przyciągały go czasami w moje strony. Zapalony narciarz, dla którego zima była sezonem odpoczynku. Często namawiał mnie na organizowane przez siebie grupowe wypady, ale ja mimo rodzinnych tradycji sportowych nigdy nie polubiłam nart.

— Kasiu, przecież od prawie trzech lat nigdzie nie wyjeżdżałaś. Zrób sobie w końcu przerwę — namawiał mnie.

To prawda, od powrotu do Polski nie miałam wakacji. Czułam się bardzo zmęczona, ale czy mogłam pozwolić sobie na odpoczynek? Tyle niespodziewanych spraw zwaliło się na moje barki po przyjeździe. Czasami miałam wrażenie, że ledwo kontroluję moje tutejsze życie. I tyle spraw niezałatwionych. Tak naprawdę należy mi się trochę relaksu, wiem to, ale nie na stoku.

— Rysiu kochany, wielkie dzięki za kolejne zaproszenie, ale wiesz, że nie umiem jeździć na nartach.

— To się nauczysz, na to nigdy nie jest za późno.

— No, może w przyszłym roku — powiedziałam na odczepkę.

— W przyszłym roku może być koniec świata — odparł.

— Jeśli koniec świata, to i tak nie ma sensu odpoczywać — zażartowałam.

Tradycyjnie wypiliśmy herbatkę i po godzinie rozmowy pożegnałam go w drzwiach. Tak, to prawda, muszę gdzieś wyjechać. Muszę się odświeżyć i oderwać od nękających mnie tu problemów. Przecież nie po to wymyślono wakacje, żeby przesiadywać je w domu. Dziś wieczorem zastanowię się nad tym. Z tą myślą powróciłam do komputera.

***

Za oknem od dawna było już ciemno. No, na dziś skończone — powiedziałam z ulgą. Z przyjemnością patrzyłam na efekt swojej pracy. Lubię, jak powstają dzieła. Albo dziełka, nawet takie jak moje.

Z trudem rozprostowałam plecy. Chyba pójdę na spacer, trzeba rozruszać stare kości — stwierdziłam. Aaa, jeszcze obiecany telefon do Jagody. Zupełnie zapomniałam, przecież miałam to zrobić zaraz po wyjściu Ryśka.

— Jagódka? Cześć, przepraszam, że tak ucięłam naszą rozmowę, ale naprawdę nie mogłam pogadać. Co u mnie nowego? Na razie nic, ale chyba w końcu gdzieś się wypuszczę. Nie, nie, po prostu chcę się na chwilę stąd wyrwać. Pewnie w góry. Nie wiem jeszcze dokładnie gdzie, ale chyba w okolice Sudetów. Zresztą jeszcze zobaczę. Tak, chcę jechać sama. Tylko ja i góry — zaśmiałam się.

Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę. Umówiłyśmy się na spotkanie w naszym centrum handlowym, bo, jak twierdzi moja przyjaciółka, potrzebny był mi teraz nowy, elegancki i seksowny plecak, żeby zawrócić w głowach sudeckim góralom.

Rozbawiona jej radami, zbiegłam na dwór. Z przyjemnością wciągnęłam w płuca mroźne powietrze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: