Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czaszkowiercy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
13 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czaszkowiercy - ebook

Brian Staveley powraca do świata nagradzanego cyklu „Kronika Nieciosanego Tronu”

Świetny prequel, w którym towarzyszymy intrygującej bohaterce «Kroniki Nieciosanego Tronu». Staveley udowadnia, że jest mistrzem w budowaniu światów i tworzeniu fascynujących, nietuzinkowych postaci oraz niezrównanym gawędziarzem.- Beauty in Ruins.

Pyrre Lakatur, jako wierna wyznawczyni boga śmierci, nie uważa się za morderczynię, tylko kapłankę. Aby jednak zostać nią oficjalnie, musi przejść ostateczną Próbę: zabić siedem osób, które opisuje starożytna pieśń. Wśród nich ma się znaleźć człowiek, „który sprawił, że twój umysł i ciało miłością się rozśpiewały”. Pyrre zaś nie jest pewna, czy kiedykolwiek kogoś kochała. Jeśli jednak się nie zakocha i nie złoży ukochanej osoby w ofierze, nie zaliczy Próby. A Pyrre nie cierpi przegrywać. Tak rozpoczyna się jej podróż do miasta dzieciństwa tropem jedynego mężczyzny, który kiedyś zdołał poruszyć jej serce… Musi tam stawić czoło nie tylko wymaganiom Próby, ale też strasznym wspomnieniom i mrocznemu kultowi okrutnych bóstw.

Epicka i poetycka, przesiąknięta krwią opowieść o poszukiwaniu niemożliwego, od której nie sposób się oderwać. - Kevin Hearne, autor cyklu „Kroniki Żelaznego Druida”

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-945-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Jak zwykle, bardzo wdzięczny jestem wszystkim, którzy w szerszym lub węższym zakresie przyczynili się do powstania tej książki. Powiadają, że trzeba całej wioski, żeby opowieść wyszła ciekawie. Obawiam się jednak, że gdybym zaczął wymieniać wszystkich jej mieszkańców, to nigdy bym nie skończył. Jest jednak pięcioro takich, którzy przeczytali cały manuskrypt, do tego wielokrotnie. Suzanne i Gavin Bakerowie tworzą wspaniały zespół matka–syn, niezmordowanie czytając kolejne wersje, hojnie szafując pochwałami, lecz nie szczędząc też wnikliwej i uczciwej krytyki. Zawsze byłem zdania, że lepiej być pisarzem mającym więcej szczęścia niż talentu, a ja, jak się okazało, jestem największym szczęśliwcem, bo moją agentką jest Hannah Bowman, a redaktorem Marco Palmieri. A wreszcie książka ta, jak wszystkie pozostałe, nie powstałaby bez Johanny Staveley, która wierzyła w nią i we mnie bardziej niż ja sam.Prolog

Nigdy nie zamierzałam opowiadać tej historii. Myślałam, że przed laty, odchodząc w końcu od ciebie, zabrałam ją ze sobą. Myślałam, że skoro przydarzyła się ona mnie, że skoro na pozór byłam w centrum wszystkich zdarzeń, to jest ona moją opowieścią, ale z opowieściami jest inaczej. Opowieść tylko częściowo należy do opowiadającego i nawet najbardziej szalone wymysły wymagają udziału słuchacza, a ta opowieść nie została wymyślona. Jest prawdziwa – przynajmniej na tyle bliska prawdy, na ile zdołałam zbliżyć się do niej po tak wielu latach – i są w niej także inne postacie. Historia ta należy również do nich, lecz skoro już nie żyją, a pozostałam tylko ja, to moim zadaniem jest jej odtworzenie. Jesteś jedyną osobą, która tam była i przeżyła to wszystko aż do końca, nie wiedząc jednak, o co naprawdę chodzi. Nie było to wówczas możliwe. Powinnam była powiedzieć ci o tym już dawno, ale dopiero znacznie później zrozumiałam, że ta historia jest także w tej samej mierze twoją historią.

Przybyłam do Dombângu z powodu miłości.

I owszem, również po to, żeby zabić siedem osób w czternaście dni, ale nie martwiło mnie to. Dorastałam w miejscu, gdzie kobiety noszą kaftany z wszytymi pod spodem sztyletami, gdzie każdy kapłan ma przy sobie tuzin noży i stalowe igły, tak cienkie, że można wbić je do mózgu tuż przy gałce ocznej i wyciągnąć, nie zostawiając śladu. Widziałam, jak moi towarzysze, inni kapłani, umierali od stali i ognia, czasem bardzo prędko, skacząc ze szczytu skalnych, piaskowcowych urwisk, a czasem wolno, na skutek postępującego odwodnienia. Gdy miałam piętnaście lat, znałam już tysiące niezawodnych sposobów posyłania mężczyzn i kobiet do mego boga. Moim problemem nie były kwestie pobożności i umiejętność składania ofiar.

Była nim miłość. Miłość to sprawa niełatwa. Gdy skończyłam dwadzieścia pięć lat, miałam już kochanków, zaznałam wiele radości, spędziłam wiele długich nocy na odludnych szczytach, ucząc się swego ciała, sama lub w czyichś gorących objęciach. Miłość mi jednak umykała.

Komuś niewtajemniczonemu nie wyda się to dziwne. Jakżeby miłość, mógłbyś zapytać, miałaby się zrodzić w kamiennym sercu czaszkowiercy? Czy noże Ananshaela mogą znać miłość?

Nie czuję się urażona. Dla większości ludzi mój bóg – podobnie jak śmierć, którą sprowadza – jest tajemnicą i potwornością. Nie byłeś w Rassamburze, nie słyszałeś naszych chórów w czasie nowiu księżyca, nie kosztowałeś słodkich owoców naszych drzew rosnących przy murach z piaskowca. Skąd miałbyś wiedzieć cokolwiek o kobietach i mężczyznach zwanych czaszkowiercami? Skąd miałbyś wiedzieć, jeśli nie ode mnie?

Zacznijmy może od samego słowa. To nie tak.

Nie przysięgam na czaszki, nie na nie, nie im, nie w ich obecności. Prawdę mówiąc, od lat nie widziałam czaszki. Być może kawałek zakrwawionej kości w otwartej ranie na głowie, ale prawdziwej czaszki, z wielkimi oczodołami i bez żuchwy? Co, na miłość boga, miałabym począć z czaszką?

„Picie krwi niewinnych dzieci” wydaje się najbardziej rozpowszechnionym przekonaniem, wyjaśnię więc również i to nieporozumienie: nie pijam krwi dzieci, ani tych winnych, ani niewinnych. Nie pijam krwi ludzi ani zwierząt. Kiedyś, w Sia, jadłam kiełbasę zrobioną z krwi, grubą czarną kiszkę ułożoną na górce ryżu, ale zjadłam ją ze zwykłego talerza, a nie z czaszki, i wszyscy wokół mnie jedli wtedy to samo.

Powinnam również wyjaśnić, że nie zażywam kąpieli w kotłach napełnionych krwią. Wystarczająco umażę się krwią na świecie, pracując dla mego boga. Kąpiel ma na celu przede wszystkim zmycie z siebie tej krwi. Kapłani boga śmierci kąpią się w gorącej wodzie, podobnie jak wszyscy zdrowi na umyśle ludzie po obu stronach Ancazu. Tam, w Rassamburze, wlewam do wody wrzący napar z jaśminu i szałwii. Lubię być czysta.

I jeszcze parę wyjaśnień, w dowolnym porządku:

Nie noszę ubrań zrobionych z ludzkiej skóry. Wolę jedwab, choć krew łatwiej sprać z wełny.

Nigdy nie pieprzyłam zmarłego. Nie wiem, kto się włóczy w poszukiwaniu erekcji u wisielców, ale zapewniam cię, że nie ja. Większość mężczyzn jest wystarczająco onieśmielona w łóżku bez dodatkowego hamulca w postaci śmierci. Lubię moich kochanków, tak jak lubię moje kąpiele – ciepłych, czystych i, jeśli to możliwe, ładnie pachnących, choć przyznam, że w ostatnich dwóch sprawach gotowa jestem na pewien kompromis.

Rozumiem oczywiście, jak ludzie popełniają tego rodzaju błędy. Kiedy widzisz czaszkę albo beczkę pełną krwi, to z dużym prawdopodobieństwem możesz założyć, że przeszedł tędy mój bóg, uśmiercił jakąś istotę, po czym zniknął. Podobnie jak silny wiatr, który wzbija pył i gnie gałęzie, Ananshael pozostawia na swojej drodze krew i czaszki, ale krew i czaszki nie są śmiercią – nie bardziej niż zgięta gałąź jest wiatrem.

Śmierć opiera się wszelkim porównaniom. Tego właśnie się nauczyłam podczas pierwszego roku spędzonego w Rassamburze. Mówienie, że śmierć jest jak kraj leżący za morzem albo jak niekończący się krzyk, to nieporozumienie. Śmierć nie przypomina niczego. Nie ma żadnego rzemiosła dającego się porównać ze sztuką Ananshaela. Najprawdziwszą odpowiedzią na jej tajemnicę i majestat jest milczenie.

Z drugiej jednak strony zachowywanie milczenia pobudza fantazję ludzi niewtajemniczonych – czaszki wypełnione krwią, cmentarne orgie, niemowlęta zwisające w świetle świec z piwnicznych sklepień – a więc być może jakaś niedoskonała analogia jest jednak lepsza od zupełnego milczenia.

Weźmy winogrono.

Fioletowa skórka jest lekko matowa, jakby była zaparowana lub zamglona. Przetrzyj ją, lub nie, a potem włóż do ust. Miąższ jest jędrny pod chłodną, gładką powierzchnią. Jeśli poczujesz coś w rodzaju ekscytacji, przestań. Zacznij wyobrażać to sobie od nowa. Winogrono to winogrono. Wyobrazisz to sobie właściwie albo nic z tego nie będzie.

I dalej. Jak winogrono smakuje?

Winogrono smakuje jak winogrono? Oczywiście, że nie. Zanim je rozgryziesz, nie ma żadnego smaku. Równie dobrze mogłoby być wyłowionym jesienią z zimnej rzeki i włożonym do ust kamykiem: gładką, chłodną kulką, stawiającą opór, pozbawioną zapachu. W nieskończoność mógłbyś trzymać ją między podniebieniem a językiem, czując tylko lekki posmak soku w maleńkim punkcie, gdzie została oderwana od łodyżki.

Jesteś jak to winogrono – pulchny bogatą, śliską słodyczą, przepełniony czerwonym, wilgotnym życiem. Prawda o życiu jest prawdą tego winogrona: ujawni się, gdy szczęki się zacisną, gdy skórka pęknie, a chłodny miąższ tryśnie na język. Bez tej chwilowej destrukcji winogrono pozostaje gładkim, barwnym kamykiem. Bez wcześniejszej wiedzy kobiety, która trzyma je w dłoni, bez jej przeczucia, zanim jeszcze trafi ono między jej wargi, co kryje się pod przeżutą skórką i słodyczą zawartego w niej życia, winogrono nie miałoby smaku.

Jeśli wierzyć kronikom, Csestriimowie i Nevariimowie byli takimi właśnie nieśmiertelnymi kamieniami, niezdolnymi do radości – ani do jej odczuwania, ani do jej dawania. Oczywiście mój bóg był jeszcze młody, gdy oni chodzili po ziemi, a jego moc mniejsza w czasach, gdy zostali stworzeni, bo przez tysiące lat unikali jego dotyku. Mogliby tak trwać w nieskończoność – nieśmiertelni z wyjątkiem tych rzadkich przypadków, gdy ich ciało ulegało zniszczeniu na skutek przemocy i mój bóg mógł pochwycić ich w palce – ale Csestriimowie przeliczyli się z siłami. W swym suchym, pustym pragnieniu katalogowania świata i poznawania go w celu podporządkowania swojej władzy zepchnęli Nevariimów za daleko i Nevariimowie na nich uderzyli.

Przegrali. Csestriimowie starli ich z powierzchni ziemi. Lecz mój bóg nauczył się wiele podczas tego konfliktu i po długich tysiącleciach, które nastąpiły potem, wzmocnił się znacznie. Stał się wystarczająco silny, by w czasie, gdy pojawiliśmy się my – ludzie wędrujący po surowej, niewdzięcznej ziemi – umiał już unicestwiać nas jednym pstryknięciem palców. Nigdy nie nauczył się tej sztuczki w odniesieniu do Csestriimów, ale nie miało to już znaczenia. To my przychodziliśmy mu z pomocą, rozcinając nieśmiertelne ciała naszym spiżem i wpuszczając go do środka. Csestriimowie byli kamieniami, ale niszczyliśmy ich i usuwaliśmy, tak samo jak oni usunęli kiedyś Nevariimów.

My nie jesteśmy kamieniami. Nasza ludzka skóra jest cienka, a pod nią pulsuje życie. A śmierć? Bóg, któremu służę? On jest zaciśniętymi na nas szczękami, obietnicą słodkiego, świeżego unicestwienia, bez którego nie byliśmy niczym więcej niż gładkimi kamykami.

Moi bracia i siostry w wierze rozumieją to lepiej niż większość ludzi. Poświęcamy życie tej prawdzie. A w murach Rassamburu nie brakuje radości, przyjemności, muzyki oraz, a jakże, miłości. Widywałam starsze pary, jak zstępowały, trzymając się za ręce, z wysokich, krwistoczerwonych urwisk, złączone nawet w chwili swego unicestwienia. Widywałam, jak żony nalewały mężom zatrutej herbaty i same przystawiały im czarkę do drżących ust, ofiarowując ostateczne uwolnienie od cierpień tej czy innej choroby, gdy ból stawał się nie do zniesienia. Byłam świadkiem, jak z radosnym wyrazem twarzy wymykały się w ustronne miejsce młodsze pary, i sama nieraz czułam echo tego uczucia w sobie, jakieś ekstatyczne drżenie szczęścia, gdy moje usta stykały się z innymi ustami.

Nie była to jednak miłość.

Nie martwiło mnie to szczególnie. Byłam młoda, silna, wzmocniona własnym poświęceniem i braterstwem moich braci i sióstr. Miłość była przyjemną myślą, czymś odkładanym na później, czego doświadczę powoli, gdy przestanę być młoda.

A potem przyszła Próba, a wraz z Próbą pieśń.

Mój bóg jest wielkim miłośnikiem muzyki. Nie utrwalonych, statycznych, skończonych form malarstwa czy rzeźby, ale muzyki. Muzyka jest nierozerwalnie związana z własnym unicestwieniem. Każda nuta jest oparta na śmierci tych, które ją poprzedzają. Spróbuj zachować je wszystkie, a otrzymasz chaos, kakofonię, hałas. Pieśń, tak jak życie, polega na ulatywaniu, zanikaniu, na wiedzy, już w chwili rozpoczęcia, że nastąpi koniec. A ze wszystkich urozmaiconych form muzyki – skrzypiec, bębnów, harf i rogów, posępnych lub radosnych – Ananshael najbardziej kocha ludzki głos, brzmienie instrumentu, który śpiewem wyraża świadomość własnej skończoności.

Nic dziwnego, że Próba obejmująca cały mój dotychczasowy trening zaczynała się od pieśni, ale ze wszystkich pieśni słyszanych w Rassamburze tę jedną trzymano w tajemnicy przede mną i przed wszystkimi uczniami aż do samej Próby. Posłuchaj, a sam zrozumiesz gwałtowność mojej nagłej potrzeby miłości:

Ten, kto ma rację, i ten, kto nie,

Śpiewak schwytany w pieśni sieć,

Oddajże ich, oddaj na koniec

W jego milionopalce dłonie.

Oddaj mu tego, co śmierć zadaje,

Odciętego od życia, gdy tchu mu nie staje.

I matkę nowym życiem brzemienną.

Znajdź dla niej dobroć w najostrzejszym nożu.

Oddaj mu też tego, co jest imion dawcą;

W jego włościach słów szukać daremno.

A gdy już w jego rękach znajdą się bezpiecznie,

Zostanie jeden jeszcze,

Zostanie jeden jeszcze –

Oddaj bogu człowieka, który sprawił, że

Twój umysł i ciało miłością się rozśpiewały,

A który nigdy już nie wróci.

Nie wiem, kto skomponował muzykę, ale ta pieśń jest doskonała, polifoniczna, gdzie jeden ton jest nagim ostrzem, a drugi ciepłą skórą na chwilę przedtem, zanim się rozstąpi. Ela i Kossal zaśpiewali ją dla mnie – wypadło na nich, że stali się moimi Świadkami w Sali Wszystkich Końców, wysoko sklepionym sześcianie z piaskowca o szerokości zaledwie dwunastu kroków. Tak naprawdę w mniejszym stopniu była to sala, a bardziej pokój. Dwie potężne świece oświetlały pomieszczenie, jak białe kolumny grubości mojego uda, umieszczone w osadzonych w ścianie kinkietach. Nie było żadnych ołtarzy. Ich giętkie ciała były ołtarzami, muzyka ich ofiarą, wypełniającą skromnie oświetlone pomieszczenie, aż zdawała się płynna. Śpiewana gardłowym, pełnym głosem, bez ozdobników, była jak stare żelazo. Rozpłakałam się, słuchając ich. Przede wszystkim z powodu piękna tego śpiewu, a jeszcze bardziej, gdy zrozumiałam, co znaczy: musiałam ponieść porażkę. Już ją poniosłam, gdy zabrakło mi oddania w tym wielkim ćwiczeniu, które ledwie się zaczęło.

Pieśń była w istocie listą tych, których każdy uczeń musi oddać bogu, zanim zostanie pełnoprawnym kapłanem Ananshaela. Od pierwszej do ostatniej ofiary przyszła kapłanka miała zaledwie czternaście dni. Czternaście dni na siedem ofiar. To nie takie znów trudne dla kogoś, kto został wychowany i wyćwiczony w Rassamburze, ale niemożliwe dla kogoś, kto – tak jak ja – nigdy nie był zakochany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: