Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwona ofensywa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Czerwona ofensywa - ebook

Polsce z całą pewnością należała się pełna niepodległość, bez płacenia za nią Rosji połową terytorium.Gen. Władysław Anders

Kiedyś Anders śmiejąc się, powiedział mi, że jeżeli jego wojska dostaną się pomiędzy armię niemiecką a rosyjską, to nie będzie mógł się zdecydować, z kim bardziej chce walczyć.Gen. George S. Patton

Wielka Wojna nie kończy się w 1945 roku. Wtedy dopiero się zaczyna.
Po zdobyciu Berlina Armia Czerwona rusza dalej na zachód. Stalin z premedytacją wykrwawia Ludowe Wojsko Polskie walczące w szpicy natarcia.

Kiedy Sowieci po pokonaniu Niemiec zwracają się przeciwko swoim dotychczasowym sojusznikom, zaskoczeni alianci płacą ogromną cenę za swoją łatwowierność. Tylko generałowie Anders i Patton nie dali się zaskoczyć i teraz opracowują śmiały plan...

Jak zachowają się żołnierze LWP, co zrobią stacjonujące we Włoszech oddziały Andersa, czy Patton poderwie podległą mu 3 Armię i uda mu się zatrzymać czerwoną ofensywę?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-05-2
Rozmiar pliku: 936 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od­rzuć­my wszyst­ko, co nas dzie­li, i bierz­my wszyst­ko, co nas łą­czy w pra­cy i w wal­ce o wol­ność i nie­pod­le­głość Pol­ski.

Gen. Wła­dy­sław An­ders

Prolog

Słoń­ce kry­ło się pod za­wie­szo­ną ni­sko war­stwą chmur. Chłod­ny na­wet jak na zi­mę w No­wym Mek­sy­ku wiatr wzbi­jał tu­ma­ny ku­rzu w alej­kach mię­dzy drew­nia­ny­mi ba­ra­ka­mi. W po­wie­trzu czu­ło się nie­przy­jem­ny i draż­nią­cy za­pach pa­lo­ne­go drew­na. Na po­cząt­ku stycz­nia, kie­dy po­ża­ry la­sów nie zda­rza­ły się pra­wie w ogó­le, by­ło to zja­wi­sko nie­zwy­kłe.

Gdzieś z po­łu­dnia nad­la­ty­wa­ły gna­ne wi­chrem po­je­dyn­cze nad­pa­lo­ne li­ście i źdźbła traw, po­ko­nu­jąc, jak się zda­wa­ło, dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów.

Drew­nia­ne bu­dow­le wznie­sio­ne w rów­nych od­stę­pach i po­od­dzie­la­ne as­fal­to­wy­mi ulicz­ka­mi, kry­ją­ce la­bo­ra­to­ria ba­daw­cze, sa­le kon­fe­ren­cyj­ne, sto­łów­ki i miesz­ka­nia, by­ły nie­mal pu­ste. Ze wzglę­du na sza­le­ją­cy gdzieś po­żar i brak in­for­ma­cji o kie­run­ku je­go prze­miesz­cza­nia się na je­den dzień prze­rwa­no tak waż­ne dla sił zbroj­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ka­na­dy pra­ce i eks­pe­ry­men­ty. Roz­wa­ża­no na­wet wy­wie­zie­nie co waż­niej­szych obiek­tów i ewa­ku­ację naj­wy­bit­niej­szych na­ukow­ców.

Tym­cza­sem jed­nak za­pa­no­wa­ły nie­pew­ność i nie­po­kój o bez­pie­czeń­stwo efek­tów cięż­kiej pra­cy ty­się­cy lu­dzi w Sta­nach i Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Dwu­dzie­sto­sied­mio­let­ni, ja­sno­wło­sy ka­pi­tan Ge­rard We­dom, ubra­ny jak przy­sta­ło na żan­dar­ma w służ­bie gar­ni­zo­no­wej w bia­ły hełm z czar­ny­mi li­te­ra­mi MP, po­far­bo­wa­ny na bia­ło pas ze skó­rza­ną ka­bu­rą oraz za­wią­za­ny pod szy­ją kra­wat, krą­żył mie­dzy ba­ra­ka­mi o za­ciem­nio­nych oknach sek­cji Y-1, któ­re te­raz je­go lu­dzie za­kry­li pro­wi­zo­rycz­nie pły­ta­mi pil­śnio­wy­mi.

Ofi­cer nie miał po­ję­cia, po co to ro­bią, sko­ro ogień i tak po­chło­nął­by w cią­gu kil­ku go­dzin ca­łe to taj­ne, ukry­te, wy­su­szo­ne mia­stecz­ko. Jed­nak roz­kaz był roz­ka­zem i nie miał za­mia­ru z nim dys­ku­to­wać. Od­po­wie­dzial­ni za bez­pie­czeń­stwo ośrod­ka jak do­tąd do­sko­na­le ra­dzi­li so­bie ze swo­imi obo­wiąz­ka­mi i wszy­scy miesz­kań­cy, po­cząw­szy od zwy­kłe­go war­tow­ni­ka przy pierw­szej z bram kor­do­nu bez­pie­czeń­stwa, po­przez ku­cha­rzy i den­ty­stów, aż po sa­mych wy­bit­nych fi­zy­ków, mo­gli czuć się bez­piecz­nie. Ich pra­cy nie prze­rwał ni­g­dy ża­den po­waż­niej­szy wy­pa­dek czy akt sa­bo­ta­żu.

To jed­nak wkrót­ce mia­ło się zmie­nić. Ka­pi­tan We­dom wie­dział o tym do­sko­na­le.

Ofi­cer ob­szedł dłu­gi na pra­wie dwie­ście me­trów bu­dy­nek, po­zor­nie spraw­dza­jąc ja­kość za­mon­to­wa­nych w oknach osłon. Zro­bił to dość po­bież­nie, bo w ogó­le go to nie ob­cho­dzi­ło. Nie bał się. Po­czuł tyl­ko ucisk w doł­ku i po­tęż­ny, na­tu­ral­ny za­strzyk ad­re­na­li­ny, któ­ra roz­cho­dzi­ła się wol­no po cie­le. Pierw­szy raz miał wy­ko­nać tak po­waż­ne za­da­nie. Prze­ka­zy­wa­nie do­ku­men­tów i prze­pu­stek nie nio­sło ze so­bą ta­kich emo­cji. Te­raz by­ło to coś zu­peł­nie in­ne­go. Dzię­ki jed­ne­mu pro­ste­mu ru­cho­wi miał stać się bo­ga­tym czło­wie­kiem i to, jak uwa­żał, słu­żąc lep­szej spra­wie.

Ja­ko do­wo­dzą­cy nie­peł­ną kom­pa­nią żan­dar­me­rii – jed­ną z kil­ku – strze­gą­cej mia­stecz­ka, mógł po­ru­szać się w po­bli­żu naj­waż­niej­szych bu­dyn­ków w obiek­cie, choć na­wet je­mu nie ze­zwa­la­no do nich wcho­dzić.

– Do­brze, sier­żan­cie – zwró­cił się do mło­de­go żan­dar­ma o pie­go­wa­tej twa­rzy, któ­ry dzię­ko­wał co wie­czór Bo­gu, że tra­fił tu, do te­go dziw­ne­go, choć nud­ne­go miej­sca, za­miast gnić w bło­cie Ar­de­nów. – Ten za­ła­twio­ny. Za­bez­piecz­cie Y-3 – roz­ka­zał.

Sier­żant trą­cił pal­cem brzeg heł­mu.

– Ru­szać się. Sły­sze­li­ście pa­na ka­pi­ta­na. Y-3 i po­tem wol­ne – po­ga­niał dwie dru­ży­ny opa­tu­lo­nych w sza­li­ki i zie­lo­ne kurt­ki żan­dar­mów.

We­dom od­cze­kał kil­ka chwil, za­nim je­go lu­dzie nie skry­li się za za­ło­mem ko­lej­ne­go ba­ra­ku. Upew­nił się, że nikt go nie ob­ser­wu­je ani w alej­ce, ani w któ­rymś z bu­dyn­ków. Wo­kół nie by­ło ży­wej du­szy. Sły­szał tyl­ko gwizd wia­tru i od­głos stu­ka­ją­cych młot­ków w obiek­cie Y-3.

Pod­szedł do ścia­ny. Za­bi­te pły­ta­mi okna nie uła­twia­ły mu za­da­nia, ale tym nie­spe­cjal­nie się przej­mo­wał. Mu­siał dzia­łać szyb­ko i do­kład­nie. Od­piął bia­łą ła­dow­ni­cę do pi­sto­le­tu Colt 1911. Zwy­kle mie­ści­ły się w niej dwa po­dłuż­ne ma­ga­zyn­ki, po sie­dem na­bo­jów każ­dy, scho­wa­ne w dwóch nie­wiel­kich kie­szon­kach.

Urzą­dze­nie, któ­re tam ukrył, by­ło nie­co więk­sze i spo­ro wa­ży­ło. Ca­ły ra­nek pod­trzy­my­wał dys­kret­nie pas dło­nią, że­by nikt nie za­uwa­żył, iż dziw­nie cięż­ka ła­dow­ni­ca cią­gnie go do zie­mi. Przed­miot, któ­ry miał w rę­kach, był pro­sto­kąt­ny, zro­bio­ny z drew­na, a na je­go wierz­chu za­mo­co­wa­no nie­wiel­kie po­krę­tło z mi­nut­ni­kiem.

Licz­by za­czy­na­ły się od dzie­się­ciu, a koń­czy­ły na sześć­dzie­się­ciu. Go­dzi­na. Był to mak­sy­mal­ny czas, po ja­kim de­to­na­tor ini­cjo­wał eks­plo­zję ma­łej bom­by. Ła­du­nek miał nie­wiel­kie roz­mia­ry, wy­da­wał się pro­sty, ale tak na­praw­dę zo­stał nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­ny.

We­dom do­stał ten sym­pa­tycz­ny pre­zen­cik pod­czas po­by­tu na lot­ni­sku woj­sko­wym ukry­tym mię­dzy ja­ło­wy­mi wzgó­rza­mi No­we­go Mek­sy­ku. Sam zgło­sił się do tej pra­cy, ale miał za so­bą la­ta za­sto­ju i tyl­ko krót­ki po­byt za Oce­anem. Na sku­tek dłu­gie­go okre­su bez­czyn­no­ści oraz zdaw­ko­wych po­chlebstw i za­pew­nień, że kie­dyś przy­da się swo­im taj­nym mo­co­daw­com, po­pa­dał w ma­razm. Jed­nak kie­dy tra­fił tu, do No­we­go Mek­sy­ku, ktoś w koń­cu go do­ce­nił. Był z te­go po­wo­du bar­dzo za­do­wo­lo­ny, choć nie miał po­ję­cia, że ta­kich jak on jest wię­cej, o wie­le wię­cej.

In­for­ma­cja, ja­ką otrzy­mał w spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­nym li­ście ukry­tym w cza­so­pi­śmie, mó­wi­ła o spe­cjal­nym za­da­niu, któ­re na­le­ży bez­względ­nie wy­ko­nać na po­cząt­ku 1945 ro­ku. Dal­szych in­struk­cji miał się spo­dzie­wać od spe­cjal­ne­go agen­ta, też pra­cu­ją­ce­go dla je­go mo­co­daw­ców.

Ja­kież by­ło za­sko­cze­nie We­do­ma, gdy nie­wiel­ki pa­ku­nek wrę­czył mu je­den ze współ­pra­cow­ni­ków pro­fe­so­ra Klau­sa Fuch­sa, naj­le­piej strze­żo­ne­go i jed­ne­go z naj­zdol­niej­szych na­ukow­ców w mia­stecz­ku. Otrzy­mał „pre­zent”, kie­dy ra­zem ze swo­imi ludź­mi eskor­to­wał owe­go czło­wie­ka z lot­ni­ska do ośrod­ka. Po­my­śla­ne by­ło to nie­zwy­kle pro­sto. Kto spraw­dzał­by ekwi­pu­nek ofi­ce­ra żan­dar­me­rii ochra­nia­ją­ce­go taj­ne mia­stecz­ko od po­nad dwóch lat? Ła­du­nek, ja­ko że przy­po­mi­nał bar­dziej drew­nia­ne pu­de­łecz­ko ani­że­li bom­bę, ukrył w swo­ich oso­bi­stych rze­czach, w przy­słu­gu­ją­cej mu za­my­ka­nej na kłód­kę me­ta­lo­wej skrzy­ni, któ­rej nikt nie kon­tro­lo­wał. We­dom nie spra­wiał kło­po­tów kontr­wy­wia­do­wi, swo­je obo­wiąz­ki peł­nił do­brze lub wręcz wzo­ro­wo i ni­g­dy ni­ko­mu nie wy­dał się po­dej­rza­ny. Był do­brze za­ka­mu­flo­wa­ny, szko­lo­ny na spe­cjal­ne oka­zje jesz­cze przed siód­mym grud­nia czter­dzie­ste­go pierw­sze­go. Na­wet nie wszy­scy je­go mo­co­daw­cy zda­wa­li so­bie spra­wę z je­go ist­nie­nia. Je­go ży­cie i mi­sja by­ły zna­ne nie re­zy­den­tu­rom w No­wym Jor­ku czy Wa­szyng­to­nie, ale w Mek­sy­ku.

Ten sam współ­pra­cow­nik pro­fe­so­ra Fuch­sa, któ­re­go na­zwi­ska We­dom wo­lał nie za­pa­mię­ty­wać – wy­star­czy­ło, że znał ha­sło i miał znak roz­po­znaw­czy – prze­ka­zał mu ty­dzień te­mu opis za­da­nia.

Sy­gna­łem do roz­po­czę­cia ak­cji był po­żar la­su. We­dom uwa­żał to za zły po­mysł, bo wie­le osób mógł zdzi­wić fakt, że w stycz­niu, w tym re­gio­nie, pa­li się ja­kiś las. Co gor­sza, pło­mie­nie nie roz­prze­strze­nia­ły się tak szyb­ko, jak się te­go spo­dzie­wał, i w baj­kę o ogniu prze­no­szą­cym się na ośro­dek moż­na by­ło nie uwie­rzyć. Ofi­cer jed­nak znał swo­je miej­sce w sze­re­gu i do­sko­na­le wie­dział, ja­kie kon­se­kwen­cje gro­zi­ły za nie­wy­ko­na­nie za­da­nia.

Prze­krę­cił czar­ne po­krę­tło mi­nut­ni­ka, usta­wia­jąc na go­dzi­nę, i wci­snął je. Me­cha­nizm za­czął pra­co­wać pra­wie cał­ko­wi­cie bez­dź­więcz­nie.

– Ba­rak Y-1 – po­wie­dział pół­gło­sem. Na­stęp­nie wy­cią­gnął spod kurt­ki spo­ry, nie­co wie­ko­wy nóż, któ­ry nie był ele­men­tem wy­po­sa­że­nia żan­dar­ma, i od­chy­lił do­pie­ro co przy­bi­tą do fra­mu­gi okna pły­tę. Oka­za­ło się to nie­ła­twe, bo je­go lu­dzie nie szczę­dzi­li gwoź­dzi. Przy­trzy­mu­jąc drew­no no­żem, we­pchnął w szpa­rę nie­wiel­ki ła­du­nek. Zno­wu ro­zej­rzał się po oko­li­cy. Nie do­strzegł ni­ko­go. Puk­nął kil­ka ra­zy no­żem w pły­tę, że­by ukryć śla­dy swo­je­go dzie­ła, uda­jąc, że wbi­ja gwóźdź.

Scho­wał nóż za pa­sek spodni pod kurt­ką i ru­szył do swe­go od­dzia­łu.

Te­raz po­zo­sta­ło mu już tyl­ko cze­kać.

***

Słoń­ce zni­ka­ło za ho­ry­zon­tem, nie­śmia­ło ma­lu­jąc ostat­nie czer­wo­ne kre­ski na co­raz rzad­szych chmu­rach. Te­raz, kie­dy dzień do­bie­gał koń­ca, na ska­li­stym par­kin­gu czuć by­ło prze­ni­kli­wy chłód za­po­wia­da­ją­cy mroź­ną pu­styn­ną noc.

Dwaj męż­czyź­ni przy czte­ro­drzwio­wym Pac­kar­dzie w ko­lo­rze zie­lo­ny me­ta­lic po­cie­ra­li zmar­z­nię­te dło­nie. Je­den z nich raz po raz zer­kał na opu­sto­sza­łą dro­gę, na któ­rej od­le­głym koń­cu ja­śnia­ła łu­na po­ża­rów. Dru­gi, ze słu­chaw­ka­mi na uszach, pu­kał w nie­wiel­ki me­ta­lo­wy przed­miot pod­łą­czo­ny do ma­łe­go ra­dia scho­wa­ne­go w ob­szer­nej tyl­nej ka­na­pie wo­zu.

Wy­sy­ła­na wia­do­mość nie by­ła do­kład­na. Czter­dzie­sto­let­ni, szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna o dłu­gim or­lim no­sie słał mel­du­nek, opie­ra­jąc się tyl­ko na tym, co wi­dział ze spo­rej od­le­gło­ści, i na tym, co sły­szał od lu­dzi. Po­pra­wił koł­nierz weł­nia­nej kurt­ki w sty­lu ma­ry­nar­skim i skoń­czył nada­wać.

Je­go ko­le­ga, nie­co młod­szy, wy­spor­to­wa­ny, o sze­ro­kich ra­mio­nach i roz­bu­do­wa­nych mię­śniach ud opię­tych nie­co przy­cia­sny­mi spodnia­mi, ca­ły czas pa­trzył na ró­żo­wy blask na ho­ry­zon­cie.

Miej­sco­wi z nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka lub ra­czej osa­dy przy dro­dze zwa­nej dum­nie Ca­sa Gran­de za­czę­li kil­ka go­dzin te­mu roz­pra­wiać w pod­nie­ce­niu, że w woj­sko­wej ba­zie, o któ­rej wie­dzia­no tyl­ko ty­le, że ist­nie­je, wy­buchł po­żar.

Obaj zda­wa­li so­bie spra­wę, że ni­cze­go wię­cej nie mo­gą się do­wie­dzieć. Mie­li nad­zo­ro­wać wy­ko­na­nie za­da­nia i pó­ki co wy­glą­da­ło na to, że wszyst­ko szło zgod­nie z pla­nem. Py­ta­nie brzmia­ło tyl­ko: ja­kich przy­spo­rzo­no szkód i czy da się je szyb­ko na­pra­wić. Mie­li cze­kać na sy­gnał od swo­je­go czło­wie­ka, zwa­ne­go „Die­go”, któ­ry pra­co­wał w ośrod­ku. To on wniósł od­po­wied­ni, przy­wie­zio­ny przez nich ła­du­nek na je­go te­ren.

Po­waż­niej­szych kon­se­kwen­cji wi­docz­nej te­raz na sza­rze­ją­cym nie­bie łu­ny mia­no po­szu­ki­wać na o wie­le wyż­szym szcze­blu.

Szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna przy­ci­snął do ucha słu­chaw­kę, chwy­cił w dłoń ołó­wek i za­czął no­to­wać. Skro­ba­nie gra­fi­tu o pa­pier na twar­dej, drew­nia­nej pod­kład­ce zwró­ci­ło uwa­gę je­go ko­le­gi.

– Co jest, Ra­mi­rez? – spy­tał znie­cier­pli­wio­ny, choć do­sko­na­le wie­dział, że nie na­le­ży prze­szka­dzać ra­dio­ope­ra­to­ro­wi. Ten pod­niósł dłoń, na­ka­zu­jąc mil­cze­nie.

Upew­nił się, że za­pi­sał wszyst­ko, i wes­tchnął cięż­ko.

– Mon­ter­rey prze­sy­ła gra­tu­la­cje – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem, nie od­ry­wa­jąc oczu od świst­ka pa­pie­ru i czu­jąc, jak opusz­cza go wcze­śniej­sze na­pię­cie i eks­cy­ta­cja. – Bez wzglę­du na wy­nik obie­cu­ją przed­sta­wić nas do od­zna­cze­nia – za­ko­mu­ni­ko­wał nie­co po­waż­niej­szym to­nem.

Twarz ko­le­gi nie zmie­ni­ła wy­ra­zu. Or­de­rów miał kil­ka, a i tak przy­zna­nych mu za­ocz­nie.

– Co da­lej? – spy­tał, le­d­wo ma­sku­jąc znie­cier­pli­wie­nie. Spę­dził kil­ka lat na tej pla­ców­ce, wy­ko­nu­jąc trud­ne za­da­nia i wie­lo­krot­nie prze­kra­cza­jąc gra­ni­cę. Ten dzi­siej­szy po­żar nad­szarp­nął je­go ner­wy.

– Cze­kać. Naj­star­szy w woj­sku i wy­wia­dzie roz­kaz. Cze­kać na re­zul­ta­ty.

Młod­szy wy­cią­gnął pacz­kę Ca­me­li.

– Cze­kać na co? Tu? – Za­pa­lił, głę­bo­ko się za­cią­ga­jąc.

– Tu – przy­tak­nął Ra­mi­rez i za­czął cho­wać ra­dio. – To zna­czy w Sta­nach. Czy­li krót­ki od­po­czy­nek, re­laks. – Mo­co­wał się z za­ci­na­ją­cym się za­wia­sem przy skła­da­nej pod­pór­ce urzą­dze­nia. – Ro­bo­ta w tej kwe­stii – kiw­nął gło­wą w stro­nę łu­ny po­ża­ru – jest skoń­czo­na. Ni­g­dy wię­cej, bez wzglę­du na to, jak bar­dzo im za­szko­dzi­li­śmy, nie uda się ude­rzyć w Los Ala­mos.

***

Ge­ne­rał puł­kow­nik Alek­siej Pu­ga­now za­piął cięż­ki, ob­szer­ny płaszcz, na­ło­żył czap­kę, ści­snął pod pa­chą wy­peł­nio­ną po brze­gi pa­pie­ra­mi skó­rza­ną tecz­kę i od­dał ho­no­ry war­tow­ni­ko­wi przy wiel­kich drzwiach krem­low­skie­go gma­chu.

Ge­ne­rał wy­cho­dził ja­ko ostat­ni z nie­zwy­kle waż­nej na­ra­dy na naj­wyż­szym szcze­blu kie­row­nic­twa ZSRR. Był w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Na­wet gdy­by chciał, nie po­tra­fił ukryć uśmiesz­ku, któ­ry roz­ja­śniał je­go pulch­ną, uzbro­jo­ną w dwa gład­ko ogo­lo­ne pod­bród­ki twarz.

Straż­nik krem­low­skiej gwar­dii, ubra­ny w nie­na­gan­nie od­pra­so­wa­ny mun­dur, nie zdzi­wił się ani tro­chę, wi­dząc sa­lu­tu­ją­ce­go, po­gwiz­du­ją­ce­go ge­ne­ra­ła. Po pierw­sze, funk­cja w spe­cjal­nym puł­ku NKWD na­ka­zy­wa­ła za­cho­wać po­wa­gę, a po dru­gie, dzie­siąt­ki ra­zy wi­dział, jak lu­dzie opusz­cza­ją­cy spo­tka­nie z sa­mym to­wa­rzy­szem Sta­li­nem pro­mie­nie­ją ra­do­ścią, szczę­śli­wi, że mo­gą tym ra­zem wró­cić do do­mu. Ci, któ­rzy po spo­tka­niu nie mie­li po­wo­dów do za­do­wo­le­nia, za­zwy­czaj nie wy­cho­dzi­li głów­ny­mi drzwia­mi.

Pod­ku­te bu­ty za­stu­ka­ły na od­śnie­żo­nym chod­ni­ku. Pa­no­wał strasz­ny mróz i Pu­ga­now mu­siał po­pra­wić sza­lik na pra­wie nie­wi­docz­nej pod zwa­ła­mi tłusz­czu szyi. Cze­kał mo­że dwie mi­nu­ty, kie­dy przed oka­za­łą ko­lum­na­dę jed­ne­go z krem­low­skich pa­ła­ców za­je­cha­ła li­mu­zy­na GAZ. Kie­row­ca chciał otwo­rzyć drzwi pa­sa­że­ro­wi, ale ge­ne­rał mach­nął rę­ką, że­by zo­stał na swo­im miej­scu. Roz­siadł się na nie­co twar­da­wym sie­dze­niu na­grza­ne­go au­ta i za­trza­snął drzwicz­ki.

– Dom – roz­ka­zał gło­śno i zno­wu za­czął gwiz­dać. Lu­bił ta­kie drob­ne luk­su­sy. Mi­mo że nie był mar­szał­kiem Związ­ku Ra­dziec­kie­go, przy­dzie­lo­no mu osob­ne au­to z kie­row­cą. Nie mu­siał tło­czyć się z kil­ko­ma in­ny­mi oso­ba­mi w sa­mo­cho­dach star­szych stop­niem al­bo w spe­cjal­nych au­to­bu­sach, wchła­niać odo­ru nie­prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu po noc­nych hu­lan­kach czy słu­chać ofi­ce­rów, któ­rzy od daw­na nu­dzi­li się w przy­fron­to­wych kwa­te­rach, za je­dy­ną roz­ryw­kę ma­jąc wia­nu­szek opa­trzo­nych już mar­szo­wych żon, tref­ny al­ko­hol i cza­sem wy­stęp któ­re­goś z ob­jaz­do­wych ze­spo­łów ar­mij­nych. W Mo­skwie nad­ra­bia­li stra­co­ny na woj­nie czas, trzeź­wie­jąc na­stęp­nie w bły­ska­wicz­nym tem­pie przed wi­zy­tą na Krem­lu.

Au­to mi­nę­ło bra­mę i wje­cha­ło na Plac Czer­wo­ny. Pu­ga­now stu­kał pulch­ny­mi pal­ca­mi po tecz­ce, po­dzi­wia­jąc sza­rą, wy­so­ką za­bu­do­wę cen­trum sto­li­cy.

Do­bry na­strój za­wdzię­czał kil­ku ostat­nim go­dzi­nom. Miał do­pie­ro czter­dzie­ści pięć lat, a już ma­rzył mu się sto­pień mar­szał­ka. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że je­go szan­se na ten awans ro­sną z każ­dym ty­go­dniem. Jesz­cze pół­to­ra ro­ku te­mu ja­ko ge­ne­rał lejt­nant był jed­nym z pla­ni­stów przy sze­fie szta­bu na­czel­ne­go do­wódz­twa Staw­ki. Kie­dy ogło­szo­no, że na po­le­ce­nie pań­stwo­we­go ko­mi­te­tu obro­ny na­le­ży opra­co­wać pe­wien teo­re­tycz­ny plan, po­pro­sił o przy­dział do te­go pro­jek­tu, choć nie znał wy­tycz­nych ani żad­nych da­nych, któ­re by­ły taj­ne. Kie­dy za­po­zna­no go z pro­ble­mem, naj­pierw – zna­jąc moż­li­wo­ści i środ­ki Ar­mii Czer­wo­nej – prze­ra­ził się. Po­tem prze­my­ślał spra­wę i uznał, że jed­nak jest to je­go szan­sa. Zresz­tą ta­ki plan mu­siał kie­dyś po­wstać, bo prze­cież był zbież­ny z ogól­nym kie­run­kiem wszech­związ­ko­wej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, czy­li bol­sze­wi­ków i ich mię­dzy­na­ro­do­wych przy­bu­dó­wek. Le­żał u pod­staw idei Mark­sa i Le­ni­na, na re­ali­za­cje któ­rych naj­wy­raź­niej nad­szedł czas.

Nad no­wym za­da­niem pra­co­wał dnia­mi i no­ca­mi. Ro­dzi­na ucier­pia­ła, ale on o tym nie my­ślał. Od kil­ku lat to ka­rie­ra i służ­ba by­ły dla nie­go naj­waż­niej­sze. Je­go żo­na i syn wie­dzie­li, kim jest, i przy­zwy­cza­ili się do te­go, że cza­sem mu­si zo­stać w pra­cy dłu­żej. Zresz­tą trwa­ła woj­na.

Au­to pę­dzi­ło środ­ko­wym pa­sem sze­ro­kich mo­skiew­skich alei. Pu­ga­now ana­li­zo­wał dzi­siej­sze spo­tka­nie.

Plan, ja­ki przed­sta­wił, spodo­bał się wier­chusz­ce; po­sta­no­wio­no omó­wić go wstęp­nie i teo­re­tycz­nie. Jesz­cze je­sie­nią czter­dzie­ste­go czwar­te­go, kie­dy so­wiec­kie czoł­gi sta­ły już nad Wi­słą, a ich ar­mie we­szły na Bał­ka­ny i do Prus Wschod­nich, uszcze­gó­ło­wio­no pierw­sze za­ło­że­nia. Plan był naj­pil­niej strze­żo­ną ta­jem­ni­cą. Ge­ne­ra­ło­wi przy­dzie­lo­no nie­wiel­ką, acz luk­su­so­wą da­czę, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na wschód od Mo­skwy, ukry­tą w kom­plek­sie strze­żo­nym przez naj­lep­szych lu­dzi Be­rii. Awan­so­wa­no go też o je­den sto­pień ge­ne­ral­ski.

Ja­ko że więk­szość ofi­ce­rów nie zo­sta­ła do­pusz­czo­na do ta­jem­ni­cy, Pu­ga­now za­opa­try­wa­ny był w po­trzeb­ne da­ne i ma­te­ria­ły po­przez ku­rie­rów, któ­rzy nie wie­dzie­li, co wo­żą. Miał sam do­pra­co­wy­wać swój po­mysł, cze­kać na in­for­ma­cje i szy­ko­wać się na wiel­ki dzień. Ostrze­żo­no go rów­nież, że po­wo­dze­nie re­ali­za­cji te­go, nad czym tak dłu­go pra­co­wał, za­le­żeć bę­dzie od kil­ku – jak to okre­ślo­no – mię­dzy­na­ro­do­wych czyn­ni­ków. Wię­cej nie zdra­dzo­no. Żył więc w ja­ko ta­kim luk­su­sie cza­su woj­ny – dzię­ki do­star­cza­nym mu co ja­kiś czas pa­nien­kom i do­brym ko­nia­kom, za­po­mi­na­jąc na­wet o ro­dzi­nie, z któ­rą te­raz kon­tak­to­wać się nie mógł – nie­po­ko­jąc się, czy „mię­dzy­na­ro­do­we czyn­ni­ki” po­zwo­lą na urze­czy­wist­nie­nie je­go dzie­ła. Do­pie­ścił swój plan do każ­de­go prze­cin­ka i nie­mal na­uczył się go na pa­mięć. W li­sto­pa­dzie do­wie­dział się, że nie­któ­re ele­men­ty opra­co­wa­nia przed­ło­żo­no kil­ku do­wód­com fron­tów oraz ko­mi­sa­rzo­wi do spraw za­opa­trze­nia ar­mii, Mi­ko­ja­no­wi. (O tym, że kon­cep­cję ana­li­zu­ją i szy­ku­ją do jej wdro­że­nia roz­ka­zy i roz­po­rzą­dze­nia NKGB i GRU, in­for­mo­wać go nie za­mie­rza­no). Plan cze­kał na za­opi­nio­wa­nie, choć mia­ła to być czy­sta for­mal­ność. Pu­ga­now zro­zu­miał, że przy­go­to­wa­nia do re­ali­za­cji tez za­war­tych w je­go opra­co­wa­niu roz­po­czę­to już bar­dzo daw­no te­mu.

Dziś, ze­stre­so­wa­ny, acz przy­go­to­wa­ny, sta­nął przed naj­waż­niej­szy­mi ludź­mi w ar­mii, ale i kie­row­nic­twie kra­ju. Przed ta­ki­mi bo­ha­te­ra­mi jak Żu­kow, Ko­niew, Ro­kos­sow­ski, Żda­now i Wo­ro­szy­łow. Ze­brał się ca­ły ko­mi­tet obro­ny. Po­ja­wił się tak­że Be­ria, któ­ry świ­dro­wał go swo­imi dzi­ki­mi ocza­mi. Był też oczy­wi­ście i on. Sam to­wa­rzysz Sta­lin. Ob­ra­dy trwa­ły kil­ka go­dzin. Plan uzna­no za ry­zy­kow­ny, lecz re­al­ny. Omó­wio­no kil­ka kwe­stii. In­ne ka­za­no prze­for­mu­ło­wać lub uszcze­gó­ło­wić. Po­zy­tyw­ne wy­ko­na­nie za­le­żeć mia­ło od współ­pra­cy wszyst­kich re­sor­tów i jesz­cze więk­sze­go za­ci­śnię­cia pa­sa przez si­ły zbroj­ne i ca­ły kraj. Mi­mo ogól­nej przy­chyl­no­ści woj­ska i par­tii – wy­cho­dzą­cej na­prze­ciw ocze­ki­wa­niom wo­dza – ge­ne­rał nie wie­dział na pew­no, czy je­go po­mysł zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny. Do­pie­ro pod ko­niec sam Sta­lin oznaj­mił uro­czy­ście, że uwa­run­ko­wa­nia mię­dzy­na­ro­do­we po­zwa­la­ją na roz­po­czę­cie re­ali­za­cji „Pla­nu Za­chód”. Prze­wi­dy­wa­ny ter­min usta­lo­no wstęp­nie na pierw­sze­go czerw­ca. Je­go za­ło­że­nia stra­te­gicz­no-ope­ra­cyj­ne mia­ły być ko­ry­go­wa­ne w za­leż­no­ści od roz­wo­ju sy­tu­acji na fron­tach. Spe­cjal­na ko­mór­ka pla­ni­stycz­na, któ­rej kie­ro­wa­nie po­wie­rzo­no Pu­ga­no­wo­wi, mia­ła na bie­żą­co śle­dzić prze­bieg wy­pad­ków w Eu­ro­pie – ale nie tyl­ko – i na­no­sić ko­rek­ty, by eli­mi­no­wać moż­li­we opóź­nie­nia.

Ge­ne­ra­ła wy­rwał z za­my­śle­nia zna­jo­my wi­dok. Pę­dzą­cy wóz mi­jał wy­so­ką ka­mie­ni­cę, je­go dom. Pu­ga­now o ma­ło nie skrę­cił kar­ku, wpa­tru­jąc się w okna, pó­ki bu­dy­nek nie znik­nął za za­krę­tem. Roz­tkli­wił się na mo­ment. Wes­tchnął ża­ło­śnie, pa­trząc gdzieś w dal. Wró­ci­ły wspo­mnie­nia. Szyb­ko jed­nak je ode­gnał, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak po zwy­cię­stwie prze­kra­cza próg swe­go spo­re­go miesz­ka­nia ja­ko mar­sza­łek i wy­prę­ża przed żo­ną i sy­nem Ko­lą pierś peł­ną me­da­li. On, nie­gdyś ran­ny pod Kur­skiem, szta­bo­wiec, te­raz po­wra­ca ja­ko bo­ha­ter so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny na fron­cie wal­ki o ko­mu­nizm. Oczy­wi­ście je­śli „Plan Za­chód” po­wie­dzie się. Je­śli nie, Staw­ka ła­two wska­że win­ne­go. Ge­ne­ra­ła puł­kow­ni­ka Pu­ga­no­wa. Na ta­ką ewen­tu­al­ność mu­siał się ja­koś za­bez­pie­czyć. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: